Książki, przez które zginiesz - ebook
Książki, przez które zginiesz - ebook
Autor, dr Jan Szymański z Instytutu Archeologii UW, wykorzystał swoją wiedzę, swoje doświadczenie, sięgnął do wspomnień z wyjazdów archeologicznych i prywatnej włóczęgi po Ameryce Środkowej i tak oto powstała książka sensacyjno-podróżniczo-awaturnicza pt. "Książki, przez które zginiesz".
Miejsce akcji: Meksyk, Honduras, Gwatemala.
Główny bohater: młody polski archeolog.
Towarzyszka głównego bohatera: piękna Australijka.
Niebezpieczeństwa: niezliczone.
Intryga: zagmatwana.
Emocje: gwarantowane!
Z północy, z Miasta Meksyk wyrusza na południe para z przypadku. On – młody archeolog z Polski, ona – niefrasobliwa australijska podróżniczka. W drodze do serca gwatemalskiej dżungli podsłuchują bandytów rozmawiających o bezcennym zabytku, ponoć zrabowanym z miejsca objętego klątwą...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65886-46-0 |
Rozmiar pliku: | 790 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak ja nienawidzę stać w kolejkach, pomyślał. Nie ma chyba bardziej bezcelowej czynności od idiotycznego przesuwania nogi za nogą w autystycznej kontemplacji monotonnego lotniskowego korytarza. Z drugiej strony, sięgnięcie do plecaka po jakąś muzykę przekraczało jego możliwości ruchowe, ograniczone dziesięciogodzinnym lotem oraz obezwładniającą bezmyślnością ostatniego kwadransa.
Rozdrażnienie narastało w nim stopniowo od momentu, kiedy sztuczny uśmiech stewardesy i zapach samolotowego żarcia wyrwały go z kilkugodzinnego, apatycznego letargu w koszmarnym fotelu. Tak, żarcie to dobre słowo, przytaknął sam sobie. Kiedy jeszcze w studenckich czasach pracował w knajpie za barem, kumple z kuchni oburzali się na taki afront wobec efektu ich pracy. Żarcie jest dla zwierząt, grzmieli, a my tu robimy jedzenie! Ale linie lotnicze traktują nas właśnie jak bydło, przeganiając z zagrody w zagrodę, by potem ciasno upchnąć w o wiele za małych boksach i przerzucać na drugi koniec świata… Potem, po lądowaniu, wszyscy rzucają się do wyjścia, jakby kolejne pięć minut w samolocie było ponad ich siły. No, ale z drugiej strony, wychodząc z godnością i dostojnie maszerując przez wyłożone szarym pseudomarmurem korytarze do odprawy celnej, docierasz na sam koniec ogona. I czekasz. I znowu dwa kroki do przodu, postawić mały plecak między kolanami, poprawić duży na plecach, po raz setny obrócić paszport w dłoniach… Jak ja nienawidzę stać w kolejkach…
W końcu dotarł do niskiego, wyglądającego jak kasa w supermarkecie stanowiska, przy którym siedział znużony wąsaty celnik. Bez słowa wyciągnął rękę po jego paszport.
– Skąd pan jest? – spytał urzędnik po hiszpańsku, tak jakby nie gapił się właśnie na słowo POLAND na stronie ze zdjęciem.
– Z Polski – odparł, również po hiszpańsku, czym w końcu zwrócił na siebie uwagę wąsacza. Ten najwyraźniej spodziewał się angielskiego: „Nie rozumiem”, po którym mógłby z westchnieniem powtórzyć pytanie w języku Szekspira. Rozczarowany brakiem okazji do ostentacyjnej wyniosłości, przyjrzał mu się niechętnie i ze zmarszczonymi brwiami przesylabizował nazwisko.
– Señor… Pauel Krizanoski.
– Paweł Krzyżanowski – poprawił, myśląc, że to i tak nieźle jak na Latynosa. Pamiętał, co w poprzednich latach wyprawiali z jego imieniem i nazwiskiem za każdym razem, gdy się przedstawiał. Zazwyczaj poprawiał odruchowo, choć nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
– Cel wizyty?
– Projekt archeologiczny. Mam listy z INAH. Pokazać?
Celnik niemal niezauważalnie pokręcił głową i leniwie przybił stempel. Nonszalanckim ruchem wpisał „180” w rubryce dozwolonych dni pobytu, oddał paszport i wyciągnął rękę w kierunku następnego kolejkowicza. Paweł wrzucił dokument do małego plecaka i ruszył w stronę wyjścia. Błagam, zielone, myślał, zbliżając się do bramki losującej podróżnych do szczegółowej kontroli. Wcisnął przycisk, z ulgą przekroczył bramkę z zieloną żarówką i wyszedł przed gmach lotniska.
Miasto Meksyk, jak zwykle, przywitało go zapachem smogu, upałem i dźwiękiem klaksonów tłoczących się na asfalcie taksówek. Skręcił papierosa i machnięciem ręki odpędził taryfiarzy proponujących jeden przez drugiego swoje usługi. Paląc, powoli ruszył w stronę metra.
Lubił Meksyk. Lubił tutejszych ludzi, ich trzeźwe podejście, przyjacielskie nastawienie i pogodną zaczepność. Lubił jedzenie (może poza fasolą) i muzykę (z wyjątkiem natarczywych, jednostajnych norteñas). Nawet smog i wszechobecne śmieci nie były takie złe – wzmagały synestetyczne, zapachowo-wizualne wspomnienia poprzednich wojaży w te strony.
Zgasił niedopałek o krawędź żeliwnego kosza i zszedł po schodach. Znowu kolejka, tym razem do okienka z biletami. Na szczęście tutaj poszło szybko – już po minucie niezdarnie przeciskał duży plecak przez obrotowe bramki i biegł w stronę rozdziawionych drzwi wagonu. Następne trzydzieści minut spędził w trzech kolejnych pociągach, kołysząc się w rytm zakrętów. Wysiadł na Zócalo i pewnym krokiem ruszył w kierunku pobliskiego hostelu.
Koledzy po fachu często ironizowali na temat jego upodobania do hosteli, plecaków, autostopu i innych, raczej studenckich obyczajów. Irytowało go to. Bo cóż złego jest w plecakach i hostelach? Większość hostelowych pokoi, w których się zatrzymywał, wyglądała o niebo lepiej niż hotele z wyższej półki cenowej. Że nie wypada? Do cholery, myślał, czy poważnego naukowca poznaje się po tym, że podróżuje z walizką i śpi w jedynce z łazienką? Że nie pospolituje się z młodocianym, podróżniczym plebsem? A może bez nieustannego podkreślania własnego dostojeństwa obumrze mu ten tytuł? Cóż, gdyby zastosować realistyczne kryteria, to przynajmniej połowa kadry jego alma mater wyleciałaby na pysk, na bruk. Stąd też te żałosne konwenanse i feudalna etykieta na uniwersytetach. To ukrywanie ignorancji za lekceważeniem, miałkości intelektualnej za formą, stagnacji i inercji umysłowej za pozorem.
Parę miesięcy wcześniej, zaraz po obronie doktoratu, nie wiedział, jak powinien się zachowywać. Z jednej strony brzydził się całą tą manierą, widoczną zwłaszcza wśród takich jak on, świeżo upieczonych doktorów: za wszelką cenę pokazać, że jest się odpowiedzialnym, dojrzałym i solidnym badaczem. Nie miało to zazwyczaj nic wspólnego z faktyczną wiedzą czy inteligencją, a koncentrowało się zwykle na sposobie ubierania się, mówienia, nawyków; nie własnych zresztą, ale zgodnych z wyobrażeniem o obowiązującej normie. Z drugiej strony nie chciał uchodzić za nonkonformistę, bo to kojarzyło mu się ze szczeniackim buntem, z odmiennością na siłę. Nie zamierzał nikogo szokować – ani strojem, ani zachowaniem. Nie odczuwał zresztą wcale takiej potrzeby nigdy wcześniej, ani jako student, ani nawet jako nastolatek. W końcu jednak stwierdził, że już samo przejmowanie się tym, co pomyślą pozostali, jest krokiem w stronę maniery i etykiety. Skupił się więc na robieniu tego, co lubił i umiał – pisał, czytał i uczył. Mimo to traktowano go nieco z góry, bo miał dwadzieścia dziewięć lat. A może nie mimo to, tylko właśnie dlatego? Może obawiano się krzywego zwierciadła, w którym można zobaczyć coś przykrego? Lubił tak myśleć, choć wiedział, że parę gramów pokory więcej nie ciążyłoby mu nadmiernie. Wszedł do hostelu.
Jego ulubione dormitorium, zgodnie z przewidywaniami, było wolne. W marcu nigdy nie przyjeżdżały tłumy, więc trzy piętrowe łóżka stały puste. Dobrze się składało, bo nie lubił górnych materaców, a dolne zajmowano jako pierwsze. Chyba nikt nie lubi górnych, pomyślał. Właśnie dlatego dolne prędzej znikają, durniu, parsknęła druga część mózgu. Trzecia część, jak zawsze, przysłuchiwała się niemej dyskusji dwóch pierwszych, w myśl zasady o tym, kto korzysta.
Zaznaczył terytorium na dole przy oknie, rzucając na pościel bagaż. Wydobył z plecaka komputer, dokumenty i pieniądze, po czym pieczołowicie ulokował je w metalowej szafce, którą zamknął własną kłódką. Przeciągnął się, czując doganiający go stan ogólnego wymięcia po podróży. Poszedł pod prysznic do małej łazienki, wygospodarowanej kosztem części dormitorium. W ramach przyzwyczajania ciała do polowych warunków zrezygnował z ciepłej wody, której temperatura i tak nie różniła się wiele od zimnej, i po kilku podejściach wstąpił pod lodowaty strumień. Pierwszy raz w sezonie zawsze jest najgorszy, myślał, opłukując się w pośpiechu. Już po chwili wycierał się gwałtownie, czując gęsią skórkę nadciągającą wraz z chłodnym, wyżynnym powietrzem wieczoru.
Gdy wyszedł z łazienki, usuwając resztki wilgoci z krótkich, jasnych włosów i równie jasnej, choć nieco dłuższej brody, nie był już sam. Na dolnym łóżku przy drzwiach spoczywał monstrualnych rozmiarów plecak, a zza niego wystawała zgrabna, opalona noga. Powyżej stopy z niedbale nasuniętą, mocno zużytą japonką, dyndała bransoletka z muszelek. Cliché, pomyślał, ale noga zaiste kształtna. Chrząknął. Noga gwałtownie drgnęła, a następnie pojawiła się druga, równie długa i zgrabna, na szczęście pozbawiona bransoletek. Za nią wyłoniły się rozpraszająco krótkie, dżinsowe szorty z obowiązkowo poszarpanymi brzegami. Dwie ręce chwyciły górną krawędź łóżka i zwinnie wyciągnęły całą postać z czeluści między tobołami. Któraś część jego umysłu gwizdnęła przeciągle, na szczęście słyszalnie tylko dla pozostałych dwóch.
Dziewczyna wyglądała jak wzorcowy model wagabundy, niemal do granic groteski. Niegdyś obcisły, a obecnie rozciągnięty i wypłowiały top skrywał nieduży biust i szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Bransoletka na kostce nie była osamotniona – oba nadgarstki i szyja dumnie prezentowały etniczne suweniry z różnych zakątków globu. Australijka, stwierdził, przez ułamek sekundy przyglądając się lekko piegowatej, smagłej twarzy i rozjaśnionym od słońca, nieco bezładnie upiętym włosom.
– Przestraszyłem cię?
– Trochę, nie spodziewałam się, że ktoś tu jest – jej niedbały, wyboisty akcent potwierdzał przypuszczenia.
– Wybacz. Sydney? – spytał, próbując pochwalić się znawstwem niuansów wymowy.
– Melbourne – wyciągnęła rękę. – Annie.
– Paweł, Warszawa – uścisnął jej dłoń, zastanawiając się, czy nie powinien raczej powiedzieć „Europa”. Wcześniejsze doświadczenia podpowiadały mu, że teraz w powietrzu zawiśnie nieme pytanie: „No dobra, czyli skąd?”.
– Fajnie! W zeszłym roku byłam w Krakowie. No co? – zaśmiała się, widząc, jak jego brew wędruje do góry. – Myślałeś, że spytam, co jest stolicą Warszawy?
– Wielu ludzi pyta, co jest stolicą Europy – uśmiechnął się. Pozory mylą, parsknął w myślach. Powiesił ręcznik na poręczy łóżka i zaczął grzebać w plecaku.
– Pierwszy raz w Meksyku? – rzucił przez ramię.
– Tak, dopiero przyleciałam. A ty?
– Nie, od paru lat wracam tu co roku. Ale teraz też dopiero co przyleciałem – odpowiedział, wyciągając zmiętą paczkę tytoniu i portfel. Teraz zapyta, po co przyjeżdżam, po czym, jak zwykle, odbędzie się ta nieuchronna rozmowa o archeologii i o jej dziecięcych marzeniach, o Apocalypto Gibsona i Indianie Jonesie. Każdy w dzieciństwie chciał być archeologiem. I strażakiem, lekarką, policjantem, nauczycielką, złodziejem, modelką, pilotem i astronautką. Przerabiał to już dziesiątki, setki razy. Mógłby przeprowadzić ten dialog z podziałem na role. Skrzywił się. Wewnętrznie, naturalnie. Na zewnątrz starał się nie okazywać zbyt wiele z tego, co odbywało się w jego głowie, bowiem nosiło to wszelkie znamiona rozdwojenia, nie, roztrojenia jaźni. Całość procesów myślowych dzieliły między siebie trzy głosy, którym nadał imiona: Obserwator, Filozof i Szyderca.
– To świetnie! W takim razie wiesz, gdzie tu można coś zjeść – niski, choć dziewczęcy głos Annie wyrwał go tymczasem z zamyślenia, którego miejsce zajęło zdziwienie.
– Najlepiej na dachu, w barze. Kolacja wliczona w cenę. Właśnie tam idę – podniósł tytoń i portfel, jakby na potwierdzenie własnych słów. Szyderca zanosił się chichotem, a Filozof zamilkł, zbity z tropu porażką w ocenianiu charakterów, umiejętności, z której był tak dumny. Obserwator natomiast z coraz większą ciekawością przyglądał się Australijce.
– Mają tam piwo?
– Mają.
– Prowadź!
***
Hostelowy bar zajmował rozległą przestrzeń dachu zamienionego w taras. Kilkanaście stolików różnej wielkości i kształtów rozproszono tu i ówdzie po terakotowej posadzce. Przejście przez środek wymagało lawirowania pomiędzy drewnianymi słupami konstrukcji wspierającej zmontowany z blachy falistej i gumowanych plandek dach. Tandetność wykonania maskowały rozmaite żyrandole, girlandy, maskotki, sombrera, gitary i wszystko, co tylko mogło kojarzyć się z Meksykiem. W jednym rogu tarasu, zabezpieczony z tyłu ścianą wyjścia z klatki schodowej, stał długi blat barowy, kasa i lodówki. Śniady długowłosy barman podrywał dwie turystki, chichoczące nad butelkami dos equis, lokalnego piwa. Twarz barmana była Pawłowi znajoma z poprzednich pobytów, ale nie przypuszczał, by ten go pamiętał. Za dużo turystów. I turystek.
Obok lodówek, na połączonych stolikach piętrzyły się półmiski z jedzeniem. Niewielka kolejka hostelowych gości nabierała na plastikowe talerze pecyny sałatek, fasoli, kukurydzy, makaronów i salchichas, pikantnych kiełbasek. Paru innych, ewidentnie mniej głodnych lub może bardziej spragnionych kontaktu ze światem, okupowało kilka prastarych komputerów ustawionych na metalowej, podwyższanej ławie. Całą tę scenę pozłacały ostatnie promienie słońca zachodzącego za kopułą katedry. Właśnie z powodu tego widoku na katedrę i Zócalo, główny plac miasta, Paweł tak upodobał sobie ów hostel. Stanął przy poręczy tarasu i odetchnął głęboko. W tej części świata czuł się niemal jak u siebie. Środek Ameryki miał w sobie coś magicznego. Te zatłoczone miasta, kolorowe wioski, zakurzone drogi i parujące wilgocią lasy, z ich tajemniczą przeszłością i egzotyczną teraźniejszością – to był świat, o którym marzył jako chłopiec. Gdy w końcu marzenia się spełniły, rzeczywistość zweryfikowała jego książkowo-filmową wizję. I, o dziwo, okazała się jeszcze bardziej urzekająca. Z każdym kolejnym powrotem czuł ten sam przyjemny dreszcz, który…
– Hej, będziesz jadł? Tam wszystko znika w szybkim tempie! – Annie stanęła obok z talerzem pełnym jedzenia i butelką piwa.
Ocknął się i dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny. Spodziewał się jakiejś kąśliwej uwagi ze strony Szydercy, który zazwyczaj nie przepuszczał okazji do wyśmiania romantycznej zadumy. Ale w głowie panowała cisza.
– Pewnie, już idę. Znajdź jakieś miejsce – wziął plastikowy talerzyk ze sterty i zaczął komponować kolację. Niestety, wygłodniały ogonek podróżnych nie pozostawił mu wiele do wyboru. Zadowolił się łyżką ryżu z warzywami, jedną salchicha i bułką. Fasolę zignorował. Odwrócił się i omiótł taras wzrokiem w poszukiwaniu nowej znajomej. Zobaczył ją przy okrągłym stole niedaleko komputerów, gawędzącą z dwójką innych turystów. Nie przerywając, spojrzała na niego, pomachała i wskazała czwarte, puste krzesło. Podszedł i zajął miejsce.
– Paweł, to są Heather i Mike. A to Paweł, mój współlokator. – Annie wymachami widelca przyporządkowywała imiona do osób. Paweł zmusił umysł do przyswojenia tych informacji, próbując uniknąć jakże często powtarzającej się ostatnio sytuacji, w której zapominał imię osoby, która się przedstawiała, natychmiast po tym, jak je usłyszał. Czy to wynik ogólnego rozkojarzenia, czy raczej egocentryzmu, który proces uważnego słuchania drugiej osoby zamienił w niecierpliwe oczekiwanie swojej kolejki na wypowiedź, myślał, starając się powstrzymać łapczywość przełykania ryżu. Zagryzając bułką, uznał, że chyba jednak ten drugi wariant, tak doskonale wpisujący się w kulturę samozadowolenia jednostki. Przecież nie miał trudności z zapamiętaniem imion interesujących go osób (na przykład Annie, mruknął Szyderca i puścił oko do Obserwatora za plecami monologującego Filozofa). Niestety, sama świadomość istnienia problemu nie wystarczała, by mu zapobiec. Heather, Mike, Heather, Mike, Heather, Mike…
– Rozmawialiśmy o tym, czy warto iść do muzeum narodowego. Byłeś? – spytała Annie.
– Byłem. Warto, choć jest tak wielkie, że nie sposób obejrzeć wszystkiego naraz. Radziłbym wybrać tylko wystawy z miejsc, do których się wybieracie. A i tak zajmie wam to cały dzień.
– Skąd jesteś? Nie ze Stanów, prawda? – spytał chłopak ni stąd, ni zowąd, niedbałą kalifornijską angielszczyzną.
– Z Polski… Z Europy – dodał szybko, widząc konsternację na twarzy pyzatej Amerykanki. Kącik ust Annie powędrował do góry, w ledwie zauważalnym rozbawieniu. – A wy? – pytanie wynikało raczej z kurtuazyjnej symetrii, łatwo było bowiem określić, skąd pochodziła ta para.
– Z San Francisco. Takie krótkie wakacje, mamy tylko trzy tygodnie. Nie wiem, czy warto tracić cały dzień na muzeum. – Heather wyciągnęła przewodnik po Meksyku i zaczęła wertować część poświęconą stolicy. – Tu piszą o jakichś kanałach i gondolach. Gdzie jeszcze mają gondole, Mike? Chyba właśnie gdzieś w Europie – wskazała głową na Pawła, czyniąc go tym samym uosobieniem całego kontynentu.
– W Wenecji. Ale nie tej w LA, tylko we Włoszech – Mike ironią próbował zamaskować lekkie zażenowanie.
– W LA też mają.
– Pewnie mają. Stąd nazwa, przypuszczam – chłopak z westchnieniem poddał dyskusję – A te tutejsze kanały? Fajne? Gdzie to jest?
– Xochimilco, na południowym krańcu miasta. Malownicze, ale nie dajcie się naciągnąć gondolierom. Zresztą, ja chyba postawiłbym jednak na muzeum. Ale nie jestem obiektywny – usprawiedliwił się, po czym skarcił się w myślach za niepotrzebne kierowanie rozmowy na grząskie terytorium, od którego tylko krok do archeologii. W skupieniu złowił na widelec ostatnie ziarenka ryżu i resztkę kiełbaski.
– Czemu nie jesteś obiektywny? Jesteś muzealnym freakiem albo coś? – Heather zbliżyła się niebezpiecznie do tematu.
– Albo coś. Ktoś chce piwo? – wstał i odsunął krzesło, nie dbając o to, jak niezręcznie ucina dyskusję.
– Ja jeszcze mam. Jak się nazywają ci, co wykopują zabytki, Mike?
– Archeolodzy, kochanie – odparł Mike, po czym zwrócił się do Pawła – Ja też jeszcze mam, dzięki.
Annie podniosła już niemal pustą butelkę i wyciągniętym do góry palcem zasygnalizowała, że chętnie opróżni jeszcze jedną. Z ulgą oddalił się od stolika, Heather i tej nieszczęsnej konwersacji. Facet za barem wciąż opowiadał niestworzone historie, które jednak najwyraźniej działały na obie panny, zatapiające w nim maślane spojrzenia. Długowłosy amant oderwał się na chwilę od wielbicielek i nonszalanckim uniesieniem brwi dał Pawłowi do zrozumienia, że jest gotów przyjąć zamówienie.
– Dwie coronas, z podwójną limonką. – Położył na blacie odliczoną kwotę w monetach, ale po namyśle schował je i wyciągnął duży nominał. Doświadczenie podpowiadało, że lepiej rozmienić w stolicy, ile się da, bo potem na Jukatanie drobne będą na wagę złota. Czekając, aż barman wtłoczy ćwiartki limonek w szyjki spoconych butelek, skręcił papierosa i omiótł wzrokiem taras i okolicę. Słońce już zaszło, ale nad katedrą wciąż jeszcze widniała wieczorna łuna. Nad stolikami zapaliły się różnokolorowe lampiony, tworząc kręgi ciepłego światła i przez kontrast skrywając wszystko inne w cieniu. Cichą muzykę sączącą się z poukrywanych tu i tam głośników zagłuszał wieczorny harmider miasta, które jeszcze długo nie zamierzało zasnąć. Rzucił okiem na stolik, przy którym siedział przed chwilą. Amerykanie studiowali przewodnik, głośno dyskutując. Annie podniosła głowę, postukała palcem w pustą butelkę i pytająco wzruszyła ramionami. Uśmiechnął się, wskazał brodą Heather i skrzywił w przerysowanym grymasie obrzydzenia. Annie wyszczerzyła białe ząbki, mrugnęła i wstała od stołu. Rzuciła jakieś wytłumaczenie i zwinnie przecisnęła się między stolikami.
– Prawdziwa z ciebie dusza towarzystwa – parsknęła, biorąc butelkę. – Ile za piwo?
– Na zdrowie. Następna kolejka na ciebie. Aż tak źle wyszło? – pociągnął łyk.
– Dzięki – zasalutowała butelką. – Chyba nie zwrócili uwagi. Jak tu jest z chodzeniem nocą po mieście?
– Zależy gdzie. W samym centrum można, w granicach rozsądku. W Coyoacan, Roma i Zona Rosa też, ale to daleko. A co? Nocny spacer?
– No pewnie! W końcu następna kolejka na mnie. Idziemy?
Zamiast odpowiedzi Paweł wychylił resztę piwa i podał jej ramię w staromodnym geście. Annie z uśmiechem odpowiedziała równie staromodnym dygnięciem. Wyszli.2 Tegucigalpa, Honduras
– Jorge! – zachrypnięty głos przebił się przez zgiełk ulicy. Gruby, spocony i wściekły właściciel przepitego tenoru machnął w powietrzu zaciśniętą pięścią. – Stój, sukinsynu!
W momencie gdy usłyszał drącego się grubasa, Jorge oglądał książki, które sprzedawca rozłożył na kartonowych pudłach wprost na bruku zamkniętego dla samochodów odcinka Cuarta Calle. Okrzyk podziałał jednak jak wystrzał z pistoletu startowego i zanim wybrzmiał w powietrzu, Jorge już był po drugiej stronie pasażu. Natychmiast skręcił w jakiś ciemny i brudny, zawalony połamanymi skrzynkami zaułek, jednocześnie naciągając na głowę kaptur bluzy. Mimo wieczoru wciąż panował upał, wyciągający z ciemnych kątów nieznośne miazmaty zgniłych śmieci i uryny. Jorge nie zdążył przyjrzeć się wrzeszczącej postaci i teraz, w pełnym pędzie przeskakując przez metalowy kontener, gorączkowo próbował przyporządkować któregoś ze znanych mu osiłków do charakterystycznego głosu. Zaryzykował spojrzenie przez ramię i zobaczył dwie biegnące postacie, które wyraźnymi cieniami odcinały się od jasnego tła latarni i neonów Cuarta Calle u wlotu zaułka.
– Masz przesrane, gnoju! – chrypiał nieznany prześladowca przy wtórze przekleństw kompana, który wpadł na jakąś stertę kartonów. – To jest ślepy zaułek!
Faktycznie, w ciemności zamajaczył przed Jorge ceglany mur zwieńczony metalowymi kolcami, który spinał ściany dwóch wysokich budynków formujących uliczkę. Uciekający wbiegł na mur, wykonał dwa szybkie kroki pod górę i odbił się, chwytając kratę bocznego okienka jakiejś podłej jadłodajni z wejściem od frontu budynku. Zwinnie prześlizgnął swe studziewięćdziesięciocentymetrowe ciało ponad prętami muru i wylądował po drugiej stronie. Zatrzymał się i nasłuchiwał, licząc, że kilkumetrowa przeszkoda zniechęci ścigających. Omiótł wzrokiem otoczenie, mrużąc oczy przed jasnym światłem latarni. Znajdował się na małym, otoczonym z trzech stron ścianami budynków placyku zamienionym w parking. Dostępu od następnej przecznicy strzegł mur z prętami, identyczny z tym odgradzającym ciemny zaułek. Wielka metalowa brama stała otworem, pilnowana przez uzbrojonego w strzelbę strażnika. Jorge przeciął parking wolnym krokiem, minął patrzącego nań podejrzliwie dozorcę i wyszedł przez bramę. Na Quinta Calle skręcił w prawo, kierując się w stronę Quinta Avenida. Próbował wtopić się w tłum, ale wśród niskich z reguły Honduran wyglądał jak biblijny Goliat.
Dochodząc do rogu i ponownie skręcając w prawo, kątem oka zobaczył, jak grubas wybiega z bramy parkingu i rozgląda się gwałtownie. Przyspieszył kroku, stopniowo przechodząc w bieg, a potem sprint. Zamierzał wrócić na Cuarta Calle, do straganu z książkami. Ścigający raczej nie spodziewali się, że zatoczy koło, a poza tym wcześniej, wśród zniszczonych poradników i tanich romansów z asortymentu bukinisty, Jorge wypatrzył stare wydanie Księgi istot zmyślonych Borgesa, pisarza, którego dzieła gromadził z obsesyjną zachłannością. Gdy dotarł do rogu Quinta Avenida i Cuarta Calle, zderzył się z niskim chłopakiem o dziobatej twarzy.
– Tu jest! – ryknął młodzian i wyciągnął łapę w kierunku gardła Jorge. Ten uchylił się i z całej siły popchnął dziobatego na słup latarni. Zamiast skręcić w pasaż ponad podnoszącym się z ziemi chłopakiem, przeciął Cuarta Calle i pobiegł w dół Quinta Avenida, w stronę rzeki. Cholera, o co chodzi? Znowu komuś podpadł, i to najwyraźniej na tyle mocno, że zorganizowano całą obławę. Gonienie Jorge na ogół uchodziło za stratę czasu. Wysoki i szczupły, miał przewagę prędkości, a dodatkowo wspomagały go akrobatyczne umiejętności wspinania się i skoków przez przeszkody, które czyniły go mistrzem miejskiego biegu przełajowego. Choć wzrost bywał wadą niesprzyjającą kamuflażowi w tłumie, pozwalał niekiedy udawać turystę (niezbędne dodatki: odpowiedni ubiór i aparat). Mieszanka genów odziedziczonych po białym ojcu z Meksyku i metyskiej matce z Salwadoru uwidoczniła się w jego jasnej karnacji i ciemnych oczach, dzięki którym mógł uchodzić za przybysza skądkolwiek. Wykorzystywał to, ilekroć szedł do pracy w dzielnicy bogaczy. Tym razem jednak prześladowcy znali jego rysopis, więc ucieczka była jedynym wyjściem. Nie wiedział co prawda, czego od niego chcą, ale doświadczenie podpowiadało, że nikt, kto wołał go na ulicy, nie miał dobrych zamiarów. Zwłaszcza gdy wołanie rozpoczynał od „sukinsyna”.
Wbiegł na Avenida Jerez przy wtórze pisku opon taksówek i autobusów, którym wpadł niemal pod koła. Jakiś stary datsun nie wyhamował i byłby go potrącił, ale Jorge w ostatniej chwili wyskoczył i przejechał tyłkiem po masce, bezbłędnie lądując na chodniku. Takie rzeczy wychodzą jedynie w filmach, pomyślał, oddychając z ulgą. Teraz tylko przeciąć rzekę i dotrzeć do Comayagüela, dzielnicy dworców, targowisk oraz niezliczonych niskich budynków porozdzielanych wąskimi uliczkami. Tam na górze, na dachach – to było jego królestwo, w którym żaden pościg nie mógł się udać. W samym sercu tego wiecznie ruchliwego i hałaśliwego tygla, w klitce nad sklepem żelaznym, miał swój kąt. Mało kto o nim wiedział, bo Jorge zazwyczaj używał okna i dachu zamiast frontowego wejścia. Ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza jeśli się jest włamywaczem. Tym bardziej, gdy działa się na własną rękę zamiast odprowadzać podatek jednemu z szefów rozlicznych gangów.
Wbiegł na most i od razu spostrzegł, że jest w pułapce. Po drugiej stronie, bezczelnie blokując ruch, stał w poprzek czarny pick-up, otoczony wianuszkiem zbirów. Od strony centrum wpadli dziobaty i grubas, który teraz spocony ciężko łapał powietrze. Jorge zatrzymał się i spojrzał w dół, w nurt Choluteca. Kilkanaście metrów pod mostem sączyła się niemrawa struga wody, omijając szerokie łachy kamieni. Za płytko, by skoczyć…
– Biegłem za tobą przez pół miasta, śmieciu – wysapał ochrypły głos – a ja nienawidzę biegać.
Jorge odwrócił się gwałtownie i zderzył z wielką pięścią, lecącą po kursie kolizyjnym.
– Zwiążcie tę mendę i na samochód. Spieprzamy, zanim przyjadą las chotas. Nie będę płacić na ich nowe radiowozy – usłyszał jeszcze, padając, po czym stracił przytomność.
***
Ocuciło go gwałtowne chluśnięcie lodowatej wody w twarz. Jęknął, bowiem wraz ze świadomością powrócił świdrujący czaszkę ból u nasady nosa, który poczuł w momencie uderzenia. Próba wciągnięcia powietrza omal nie zakończyła się powtórnym omdleniem, bo cały nos zatykały skrzepy krwi. Złamany jak nic, nadeszła pierwsza myśl. Ktoś złapał go za brodę i uniósł bezwładną głowę w stronę słabego, jarzeniowego światła. Zaryzykował otwarcie oczu i zobaczył smagłe przedramię, ozdobione od wewnętrznej strony skomplikowanym tatuażem. Włosy podniosły mu się na karku, bowiem centralną część wzoru stanowiły dwie wielkie litery „M.S”. Mara Salvatrucha, najgroźniejszy i najbardziej brutalny gang całej Ameryki. Obok stało kilku innych, podobnie wytatuowanych Salwadorczyków. Zacisnął z powrotem powieki, próbując zyskać jeszcze kilka chwil na pozbieranie myśli.
– Nie udawaj. Będziesz kręcił, to Flaco znów cię strzeli w ryj – spokojny, niski głos rozwiał nadzieję. Jorge znał ten głos. Zapewne byłby nim przerażony, gdyby nie to, że obecność M.S. już zajęła w jego głowie całe miejsce przewidziane na strach. Ponownie otworzył oczy i dostrzegł niewysoką postać stojącą za wielkim przemysłowym stołem. Spojrzał prosto w wąsatą, pozornie dobroduszną twarz Szefa.
Jak każdy półświatek, kryminalny margines społeczny w Hondurasie składał się z wielu szczebli. Na samym dole uwijał się legion drobnych kieszonkowców, alfonsów, pospolitych rabusiów, ulicznych naciągaczy i szczeniaków handlujących trawą i heroiną. Nieco większym respektem (i dochodami) cieszyli się paserzy i dilerzy kokainy. Status klasy średniej przysługiwał włamywaczom, przeciętnym hakerom, złodziejom samochodów i poborcom haraczu. Dwa najwyższe piętra w hierarchii zajmowali odpowiednio sicarios, czyli płatni zabójcy, oraz szefowie zorganizowanych gangów, odpowiedzialni za przerzuty ludzi i narkotyków na północ, a broni i wartościowego towaru na południe. Nad wszystkim zaś czuwał Szef. To on sprawiał, że cała machina działała płynnie, przysparzając dobrobytu wszystkim w miarę zasług. Do niego zwracali się zagraniczni przedstawiciele nielegalnego biznesu, liczący na kontakty lub glejty. Do niego przychodzili politycy, szukając haków na przeciwników bądź celem najmu kilku smutnych panów do ostatecznego rozwiązania problemu z byłą żoną lub niedyskretną kochanką. Tylko jego nazywano Szefem, wyraźnie i bez wątpliwości artykułując wielką literę.
I był Jorge, prawdopodobnie jedyny wolny strzelec w kraju, działający solo, kradnący starannie wybrane przedmioty z najbogatszych willi w Lomas del Guijarro. Zręczny, bezszelestny i nieuchwytny, wchodził, gdzie chciał, brał, co chciał, po czym w widowiskowych ucieczkach gubił stróżów prawa i rozdrażnioną konkurencję. Unikał przemocy, rozgłosu oraz przedmiotów, które krępowały ruchy. Czasem jako bonus zabierał jakąś rzadką książkę, którą potem sobie zostawiał. Książki stanowiły jego nałóg, wypełniały większość miejsca w norze, którą nazywał mieszkaniem. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, wciąż poszukując nowych tytułów. Traktowali go jako irytującego świra, którego jednak nie udawało się doprowadzić do porządku. W końcu odpuścili, rozsądnie kalkulując, że dopóki sprzedaje łupy zrzeszonym paserom, bardziej opłaca się zostawić go w spokoju niż tracić reputację w bezskutecznych próbach ukrócenia samowoli. Aż do teraz.
Podczas przedłużającej się ciszy Szef nalał sobie drinka z butelki na stole i stanął plecami do pomieszczenia, a twarzą do wielkiego okna, przez które wpadała wieczorna łuna. Lubował się w teatralnych scenach i gestach, kreując swój image na wzór mafiosów z gangsterskich filmów. Niektórzy, zwiedzeni naiwnym wizerunkiem, mieli go za durnia, lecz Szef zawdzięczał swoją pozycję tyleż bezwzględności, ile przenikliwej inteligencji.
– Masz u mnie dług. A nawet kilka długów – powiedział do okna i odwrócił się. Podszedł do zbira, który wciąż podtrzymywał brodę Jorge. – Jest przytomny?
Salwadorczyk skinął głową.
– Rozumiesz, co mówię? Słuchaj uważnie, a ja opowiem ci pewną historię. Wiesz, kim są ci panowie? – szerokim gestem wskazał na zachrypniętego grubasa i wytatuowanych. W jednym z nich Jorge poznał dziobatego.
– Wiem. Mareros z San Salvador – odpowiedział z trudem, krzywiąc się z bólu i chwilowo nie siląc na nonszalancję.
– Oczywiście, kretynie, że to mareros. Pytam, czy wiesz, kim są w M.S. – głos Szefa ani przez chwilę nie tracił spokojnego, jednostajnego tonu. Jorge nieznacznie pokręcił głową.
– Ten tutaj – Szef wskazał na grubego – to Flaco, dowodzi jedną z głównych clicas. Mój współpracownik. A ci panowie to jego compadres. Otóż parę tygodni temu clica Flaco organizowała pewien transport na północ, mniejsza o detale. Wracając przez Gwatemalę, spotkali zawianego wieśniaka, który złożył im doskonałą ofertę sprzedaży cennego zabytku, „wprost z sekretnej jaskini Majów”. Ów campesino w przypływie pijackiej szczerości zwierzył się, że jest przerażony posiadaniem gorącego towaru, w dodatku obłożonego, wedle jego własnych słów, klątwą. Odstąpił go im za kilka tysięcy quetzales oraz litrową flaszkę taniego rumu. We własnym mniemaniu zrobił świetny interes, zwłaszcza że przedmiotem transakcji nie było żadne malowane naczynie ani jadeitowa maska, lecz strzęp zbrązowiałego papieru z kolorowymi, ledwie widocznymi znaczkami… Już wiesz, o czym mówię?
Jorge wiedział. Robota sprzed dwóch dni, od dawna zaplanowana i bezbłędnie przeprowadzona. Oprócz właściwej zdobyczy w postaci jadeitowej figurki olmeckiego bóstwa, w sejfie znalazł również hermetyczną, przezroczystą skrzyneczkę z fragmentem zniszczonego dokumentu. Szef jednak nie mógł być pewien, że to jego robota. Chociaż, z drugiej strony, poza Jorge właściwie nikt inny w całym mieście nie zajmował się sztuką. Trudno, blef za blef.
– Chyba mnie z kimś mylicie – próbował brzmieć pewniej, niż się czuł. – Poza tym od kiedy M.S. zajmuje się handlem antykami?
Szef powoli odstawił szklankę na stół i opadł na biurowy fotel, niepasujący do industrialnego wnętrza.
– Flaco, wytłumacz koledze.
Grubas podszedł do Jorge i wierzchem dłoni zdzielił go w złamany nos. Lekko, ale wystarczyło, by ten zgiął się bez tchu, bezskutecznie próbując zasłonić twarz dłońmi, przywiązanymi do poręczy krzesła.
– Na razie wystarczy. Chcę dokończyć opowieść – delikatny gest Szefa powstrzymał Flaco przed dalszymi wyjaśnieniami. – A ty nie pyskuj, to nie będzie bolało. Słuchaj dalej, bo teraz będzie ciekawie. Chłopcy – brodą wskazał wytatuowanych bandytów – odwiedzili mnie przelotem, wracając do Salwadoru. Poprosili, bym umówił ich z pewnym kolekcjonerem, nieoficjalnie zajmującym się archeologią, aby potwierdzić autentyczność zakupionego fantu. Tak się składa, że ów kolekcjoner przezornie już parę lat wcześniej zgłosił się do mnie z prośbą o ochronę siebie oraz swojego bogatego zbioru, nadarzała się zatem świetna okazja do wymiany przysługi za przysługę. Gdy zobaczył przedmiot analizy, mało się nie zakrztusił na śmierć… – jak na komendę „chłopcy” zarechotali unisono, z wprawą godną zawodowej publiczności telewizyjnych sitcomów – …bowiem, jak raczył wyjaśnić nam, laikom, oto odnaleziono kawałek oryginalnej księgi Majów. Według niego to sensacja o tyle wielka, że dotychczas sądzono, iż do naszych czasów przetrwały tylko cztery takie, jak powiedział, „kodeksy”: Grolier, Drezdeński… i te dwa inne, których nie pamiętam.
Madrycki i Paryski, ignorancie, pomyślał Jorge, z wysiłkiem ukrywając ekscytację. Wiedział, że ten strzęp jest cenny, ale nawet nie marzył, by te najśmielsze przypuszczenia się potwierdziły. Piąty kodeks! Nie był historykiem, ani tym bardziej archeologiem, przeczytał jednak w życiu wystarczająco dużo, by rozumieć sensacyjność odkrycia.
Szef pociągnął dystyngowany łyk ze szklanki, a jego dobroduszna twarz ściągnęła się w złym grymasie.
– Nasz kolekcjoner zabrał cenny fant do domu, wiedząc, że jest pod moją opieką. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy wczoraj rano zastał własny sejf szeroko otwarty, w środku nietknięte obligacje i inne dokumenty, a jedyne brakujące elementy stanowiły jadeitowa figurka oraz ów kawałek papieru. Czy pergaminu… czy czego tam używały te dzikusy. Nie trzeba detektywa, by domyślić się sprawcy… – zawiesił głos i skinieniem dał znak Flaco. Znów celny, choć lekki cios wierzchem dłoni wyciągnął Jorge powietrze z płuc.
– Od… oddam… – wykrztusił.
– Nie musisz – nie tyle same słowa, ile coś w głosie Szefa spowodowało, że podniósł obolałą głowę. Zgodnie z najlepszą hollywoodzką tradycją punktów kulminacyjnych, niewielki tłumek zbirów zgromadzony w ciemnym pomieszczeniu rozstąpił się (czy oni to ćwiczą?), ukazując Jorge wycinek jakby lady lub podłużnego baru, na którym spiętrzono dziesiątki, jeśli nie setki książek na wysokość metra. Całość znajdowała się za czymś w rodzaju ekranu lub szyby z grubego plastiku. Choć z odległości kilku metrów, w półmroku, nie mógł dostrzec tytułów ani innych detali, to domyślał się, na co patrzy. Czy to możliwe, by Szef w jakiś sposób dowiedział się o jego mieszkaniu nad sklepem? Najwyraźniej tak. Ale jak? Nawet kontrolując całą lokalną społeczność kapusiów i śliskich ulicznych mętów, musiałby wiedzieć, gdzie i o co pytać. No cóż, być może miał szczęście. Jeśli tak, to dlaczego wzięli tylko część jego bezcennej kolekcji książek? I po co to całe przedstawienie? Jeśli byli w norze w Comayagüela, to musieli znaleźć kodeks, dlaczego więc od razu nie strzelili mu w głowę? Z drugiej strony powinien być zadowolony z takiego akurat obrotu sprawy. Jakie wszystko jest względne… Boże, o czym ja myślę?!
Szef najwyraźniej odczytał przedłużającą się ciszę jako niemą zgrozę i wstawszy z fotela, zaczął się teatralnie przechadzać wzdłuż stosu woluminów. Na chybił trafił wyciągnął jakąś książkę i obrócił ją w dłoniach. Nie patrząc nawet na tytuł, podniósł ją w górę. Nie mniej teatralnie.
– Znaleźliśmy twój śmietnik – obwieścił oczywistość z mieszanką dumy i wzgardy – a w nim cały ten chłam oraz nasze fanty, których poszukiwaliśmy. Wzięliśmy wszystkie książki, a resztę, jakieś łachy, meble i zapluskwiony materac, puściliśmy z dymem. Pewnie cały czas gaszą!
Ostatnie zdanie wydobył z siebie półparsknięciem, jakby pożar w dzielnicy sklejonych ze sobą małych budynków zamieszkanych przez wielodzietne rodziny był zwykłym sytuacyjnym żartem. Publika zareagowała bezbłędnie, również parskając, a dwóch nadgorliwych wręcz zaniosło się rechotem. Szef, wciąż trzymając książkę w górze, dotarł do jednego końca lady i wcisnął jakiś przycisk. Gdzieś w tle coś zgrzytnęło, a cała kupa książek drgnęła i ruszyła powoli wzdłuż lady w prawą stronę. Szef ponownie wdusił przycisk i wszystko stanęło.
– Czy ty wiesz, gdzie jesteś? Patrz i podziwiaj: oto największa fabryka papieru toaletowego w całej Ameryce Środkowej! Tam z lewej jest taki wielki lej, który wychodzi na zewnątrz hali, można do niego wrzucać makulaturę całymi ciężarówkami, po siedemset kilo na raz! Siedemset kilo, dasz wiarę? Ile to będzie książek? Bo widzisz, to, co masz przed oczami, to taśma prowadząca do młynka, z którego wszystko wychodzi jako wióry. A w leju i na taśmie jest już reszta tej twojej kolekcji, która zaraz będzie, dosłownie, do dupy! – Rechot, tym razem powszechny, wybuchł bez opóźnienia. Dopiero po chwili mówca uznał, że dość już uciechy, i machnął książką w powietrzu.
– Każdy ma coś, na czym mu zależy. Dorwałbym twoją matkę albo siostrę i tu przywlókł, ale ani jednej, ani drugiej pewnie nigdy nie miałeś, kundlu. Kobiety żadnej też nie, przynajmniej nie na stałe. Może ciota z ciebie? Chociaż oni dbają przynajmniej o wygląd i o mieszkania, czego o tobie nie można powiedzieć. Wychodzi mi na to, że jedyne, na czym ci zależało, to ta twoja nora i te książki. Niektóre pewnie ważniejsze niż inne. Mam rację? – spojrzał badawczo na jeńca, lecz nie doczekał się żadnej reakcji. – Nory już nie masz – kontynuował niezrażony. Książki jeszcze masz, dopóki nie nacisnę przycisku. Wychodzi mi na to, że trzymam cię za jaja.
Jorge przemknęła przez głowę cała masa myśli, wśród nich również wspaniała riposta o ciotach i jajach, której z żalem pozwolił przeminąć. Czego on ode mnie chce? I o co chodzi z tymi książkami? Czy on na serio myśli, że w życiu, jak w kinie, ktoś będzie się rzucał i szlochał, i błagał, i obiecywał, że zrobi wszystko, byleby ocalić swoje książki?! Nie, nawet mimo upodobania do filmowych scenariuszy, Szef nie jest tak pospolicie głupi i naiwny!
– Ale o co tu chodzi? – zapytał, starając się nie brzmieć histerycznie, choć nonsens i szaleństwo całej tej sceny powodowały, że chciałby rzucać się z tym przywiązanym krzesłem po podłodze i w amoku tłuc głową o beton – jeśli masz to, co chciałeś, to po co tyle zachodu z obławą? Nie wystarczy, że podobno spaliłeś mi dom?!
Usta Szefa bezgłośnie powtórzyły „podobno” z tym uśmiechem, który okazywał niedowierzanie wobec tak niesłychanej impertynencji. Delikatnie kręcąc głową, podszedł do związanego Jorge i kontynuował cichym głosem:
– Historia z wieśniakiem w Gwatemali ma jeszcze postscriptum. Otóż po dobiciu transakcji, której w imieniu Flaco dokonał Rigo, wieśniak zaproponował, że za drugie tyle może przynieść kolejny fragment, a nawet więcej. Rigo myślał, że chłop ma go za frajera, i posłał go w diabły. Już sam fakt, że Flaco był gotów wydać pieniądze na jakiś stary strzęp papieru, budził w Rigo sprzeciw, a tu mu wciskano więcej śmieci za kwotę, której ten wieśniak by uczciwie nie zarobił przez rok. Nie muszę ci mówić, że Rigo wyznał to wszystko dopiero wczoraj, gdy okazało się, że kodeks jest bezcenny. Ponieważ Flaco ma inne zobowiązania w Salwadorze, nie może teraz wrócić i szukać. Moi ludzie, smutna prawda, nie odróżniliby oryginalnego kodeksu od starej gazety. Ale ty owszem, bo to w sumie też książka. I masz u mnie dług. A nawet kilka. I masz u mnie swoją ukochaną kolekcję, razem z kilkoma, hmm, unikatami. Ruszysz zatem w obstawie moich ludzi do Gwatemali i przyniesiesz mi w zębach resztę kodeksu. I wtedy będziemy prawie kwita – zasapany długim monologiem Szef niedbale odrzucił książkę, którą wciąż machał, na szczyt sterty na taśmie.
– To jakiś absurd! – nie wytrzymał Jorge, choć powinien był wiedzieć lepiej. Flaco, niepytany, trącił go w nos.
– Grzeczniej – warknął.
– Zostaw, musi być w formie. Masz jakieś pytania?
Jorge chciał złapać się kurczowo za nos, ale przywiązane ręce powodowały, że jedyne, co mógł zrobić, to przekrzywić głowę i próbować schować całą twarz pod pachą. Ból otępił go i odebrał mowę, ale nawet to nie było w stanie powstrzymać myśli: on naprawdę wierzy, że książki będą jego zakładnikiem! Co za kretyn! Co za tani banał!
Gdy miażdżące czaszkę młoty przestały nieco walić, przez opary wstrząsu przebiły się inne myśli. Niedowierzanie, że oto kilkanaście lat jego życia, misternie poukładane, w których wszystko działało na tyle, na ile mogło w danych okolicznościach, kończy się tak nagle i z takim hukiem. Złość na siebie, że dał się podejść i że brakuje mu odwagi, by coś zrobić. Rozżalenie na niesprawiedliwość i własną bezsilność. I bunt.
– Nie możecie posłać waszego Rigo? W końcu to on spartaczył robotę, a wie, jak wygląda wieśniak i gdzie go znaleźć. Który to, zresztą? – wysilił się na harde szyderstwo, wiodąc wkoło wzrokiem. Liczył, że durniem okaże się dziobaty, z którym już zdążył mieć na pieńku.
– Nie możemy, bo go tu nie ma.
– A gdzie jest?
Szef wskazał brodą na skryty w mroku kraniec taśmy.
– W młynku.