- promocja
Księga Bezimiennej Akuszerki - ebook
Księga Bezimiennej Akuszerki - ebook
„Opowieść podręcznej” w świecie postapo.
Laureatka Nagrody im. Philipa K. Dicka w kategorii science fiction i Książka Roku według „Publishers Weekly”
Kiedy zasypiała, świat był skazany na zagładę. Gdy się obudziła, był już martwy.
Przetrwanie apokalipsy to jednak dopiero początek.
Na skutek tajemniczej gorączki na całym świecie umiera bardzo wielu mężczyzn oraz niemal wszystkie kobiety i dzieci. Ciąża i poród oznaczają wyrok śmierci – zarówno dla matki, jak i dla dziecka. Samotna położna brnie przez cmentarzysko, jakim stał się świat, usiłując znaleźć dla siebie miejsce w nowej, groźnej rzeczywistości. Filary cywilizacji runęły, została tylko brutalna siła i ci, którzy ją mają.
Pozostałe przy życiu kobiety są prześladowane przez bandy mężczyzn, którzy je chwytają, trzymają w łańcuchach, używają ich i nimi handlują. Żeby zachować wolność, położna przebiera się za mężczyznę i unika ludzi. Wkrótce odkrywa jednak, że jej zadanie nie ogranicza się do chronienia smutnej namiastki własnej niezależności.
Jeśli ludzkość ma się odrodzić, będzie potrzebowała akuszerki.
Elison odmalowuje świat tak pozbawiony długoterminowej nadziei i napędzany wyłącznie krótkoterminową desperacją, że ten obraz będzie was nawiedzał, nawet gdy odłożycie książkę. A jednak choć najsłabsze światełko na horyzoncie będzie wam kazało podążać dalej. - Adrian Lang, „Amazon Book Review”
Wykreowana przez Elison przyszłość, w której jest o wiele więcej mężczyzn niż kobiet, jest przerażająca i brutalna głównie dlatego, że uświadamia nam, jak kruche są pozory traktowania kobiet jako jednostek ludzkich. - „Book Riot”
Elison z bezwzględną szczerością pokazuje nam, jak traktowane są kobiety, gdy znikają chroniące je prawa. I uświadamia, jak niewiele trzeba, by społeczeństwo pogrążyło się w regresie, a postęp okazał się tylko iluzją. - „Word After Word”
Trylogia «Droga donikąd» stawia ważne pytania na temat świata, który jest o wiele bardziej możliwy, niż nam się wydaje. To radykalny traktat na temat przyszłości płci. - LitReactor
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-739-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Niezmiernie dziękuję moim piszącym przyjaciołom, którzy tolerowali moje przepisywania i impertynenckie pytania. Tamtego lata, które zmieniło nas wszystkich, każdy z SCWP miał w tym swój udział i za to im dziękuję. Pisarzom nie stamtąd – Stephanie, Ashowi i Avery – dziękuję z głębi mojego atramentowego serca. Jesteście akuszerami tej historii._
_Muszę też podziękować Robin, prawdziwej położnej, za wszystkie informacje i naprawdę przerażające obrazy medycznych osobliwości._
_Muszę podziękować Devinowi, który nigdy nie udaje zainteresowania, kiedy go nie odczuwa, za to skupia się niczym laser, gdy zaciekawi go dany projekt._
_Muszę podziękować mamie, która dała mi pomysł niczym płonącą pochodnię w ciemnym kącie tej książki, zanim przeczytała choćby pierwszą linijkę._
_Muszę podziękować Di – była jak test, który ta książka musiała zdać. Przede wszystkim jednak jak zawsze muszę podziękować mojemu mężowi Johnowi. Mojemu pierwszemu czytelnikowi, najlepszemu krytykowi, towarzyszowi we wszystkim – to Tobie dedykuję tę pracę._PROLOG
Matka Ina zastukała palcami w swój pusty drewniany brzuch. Przymocowany był na jej ramionach i nisko na plecach, tworząc z przodu wybrzuszenie sugerujące dziewiąty miesiąc ciąży. Matka Ina była bardzo stara, za stara na to, żeby naprawdę być w ciąży. Włosy miała siwe i tak krótkie, że widać przez nie było czarną, lśniącą skórę głowy. Znów zastukała, jej cienkie palce zabębniły, po sali poniósł się echem pusty dźwięk. Rytmicznie poskrobała paznokciami o drewno, skrybowie podnieśli na nią wzrok.
Sześciu chłopców, wszyscy mniej więcej w wieku dojrzewania. Twarze bez zarostu, oczy jasne w porannym świetle. Sala, w której siedzieli, była starsza nawet od Iny. Budynek częściowo się już zapadł. Największe pomieszczenia były kiedyś salami gimnastycznymi, teatrami i audytoriami, ale przez te wszystkie lata stopniowo niszczały, aż w końcu zupełnie się rozpadły pod wpływem deszczu lub śniegu. Długie korytarze biur stały puste. W szafach z dokumentami zagnieździły się wiewiórki, a przez okna wpełzły gałęzie drzew.
Wieś Iny potrzebowała tylko trzech klas, które zamiatano i w których zawsze utrzymywano porządek. Tablice i drewniane ławki. Najtrudniej było naprawić okna. Co zdolniejsi rzemieślnicy nauczyli się wyjmować dobre szyby z innych budynków i ponownie je wykorzystywać, ale nigdy nie miały tego rozmiaru co trzeba. Do klasy wpadało słońce, choć większość docierała tu przez stare płachty plastiku i akrylu. Światła było dość.
Skrybowie mieli dobre pióra. Szkolili się od dziecka, najpierw używając atramentu z orzecha włoskiego i z jagód, aż w końcu podrastali na tyle, że można im było powierzyć cenny atrament z kalmarów lub mątew. Poławianie ich było trudne, kosztowne i czasochłonne. Każdy chłopiec miał stosik równo przyciętego papieru z konopi i szklany kałamarz z granatowym atramentem. Każdy miał rysik i wąską stalówkę. Każdy był doskonale wyszkolony: równe pismo, idealne linie na każdej stronie. Pracowali ostrożnie, wydajnie. Stuk, stuk, stuk, palce Matki Iny bębniły po jej drewnianym ciążowym brzuchu.
– Jesteście gotowi, chłopcy?
Odpowiedziała jej pełna skupienia cisza. Był to ich sygnał.
– Dobrze. Zostaliście w tym roku wybrani do wyjątkowego projektu. Wszyscy kopiowaliście już fragmenty Księgi Bezimiennej Akuszerki, prawda?
Kiwanie głowami.
Podeszła do dużego drewnianego biurka i ściągnęła z niego lekki materiał. Pod nim leżało dziewiętnaście oprawionych w skórę notesów różnej wielkości i grubości. Niektóre były bardzo zniszczone. Jeden był napuchnięty i pomarszczony jakby po nasiąknięciu wodą. Po obu stronach widać było zadrapania na skórze. Chłopcy wyciągali szyje, żeby na nie spojrzeć, ale nie wstali z miejsc.
Matka Ina ostrożnie podniosła jeden z tomów, a chłopcy zobaczyli irchę pod spodem. Matka Ina uniosła tom tak, żeby mogli go dobrze widzieć. W dolnym rogu okładki złotymi cyframi wytłoczony był rok.
Chłopcy wiedzieli, jak stara jest Księga Bezimiennej Akuszerki. Studiowali ją już, a historie z niej opowiadano im przez całe życie. Ta księga była o cztery lata starsza niż te, które znali.
– Księga Bezimiennej Akuszerki to tak naprawdę te dziewiętnaście pamiętników – zaczęła Matka Ina. – To, czego dotąd się uczyliście, to tak zwany kanon. Zawiera opowieść umierających. Księgę umierających bardzo trudno się czyta, dzieją się w niej okropne rzeczy. Niektórzy z was mogą płakać, może wam być niedobrze. To normalne. Mnie także było słabo, kiedy ją czytałam. Niemal wszystkie matki czuły to samo. Wy, chłopcy, jesteście tak samo silni jak my i też możecie się tak czuć. Uczyliście się już o rojach i znacie Księgę Honusa. Ta część waszej nauki zakończy się na Księdze bezsennych. – Wskazała do tyłu na sterty leżących na biurku książek. – Oto reszta jej historii. Kanon jest krótki, ale cała historia jest dłuższa, bardziej skomplikowana. Każdego roku zostaje wybrana grupa skrybów, żeby skopiować cały cykl. W tym roku to wy jesteście tą grupą.
W sali zapanowało ożywienie. Chłopcy byli dumni, że to ich wybrano, i przejęci tym, że dowiedzą się o wiele więcej, niż dotąd ich nauczono. Ich twarze drżały niczym pyszczki królików. Byli jednak całe życie uczeni, że przy matkach mają być posłuszni i cisi, więc w sali słychać było ledwie szmer.
Matka Ina była z nich zadowolona.
– Zaczniecie dzisiaj. Oto oryginały. Ludzie aż tak nam ufają. Nie możemy ich zawieść. To oznacza częste mycie rąk. Posłańcy przyniosą podgrzaną wodę i czyste ręczniki. Oznacza to również, że będziemy musieli opuścić żaluzje. Tak stary papier nie może być cały dzień narażony na działanie światła słonecznego. Będziemy pracować bardzo ostrożnie i chronić te księgi, rozumiemy się?
– Tak, Matko Ino – odpowiedzieli jednym głosem.
Skinęła głową.
– Dobierzcie się w pary. Każdy skryba musi rozpocząć własną kopię, ale będziecie sobie pomagać w opiece nad książką.
Zaniosła pierwszy tom dwóm chłopcom, którzy pospiesznie zsunęli ławki. Czekali z dłońmi na blacie. Położyła książkę na ławce, a oni przywarli do niej wzrokiem. Kiedy uniosła okładkę, na pierwszej stronie leżał luźny arkusik papieru z konopi.
– Możecie zaczynać.ROZDZIAŁ 2
1 maja
_Nie mam pojęcia, jaki dziś mamy dzień. Tak tu po prostu siedziałam chwilę, zastanawiając się nad tym, aż w końcu stwierdziłam, że to chrzanię. Jestem prawie pewna, że jest maj. Jeszcze jest dość zimno, ale pojawiły się już kwiaty. Jeszcze nie jest ciepło. Więcej mgły niż przedtem. Ogłaszam, że to maj._
_Mieszkam w piwnicy jakiejś rudery na Capp Street. Jestem tu, odkąd zaczęły się pożary w Mission. Mam apteczkę, scyzoryk i niezły zapas żarcia w puszkach. Zdobywanie jedzenia to prawdziwe piekło i pewnie w końcu tak właśnie zginę. Większość tego, co mam, znalazłam w innych domach. Dwa dni temu natknęłam się w szafie na rewolwer. Przynajmniej jest to broń, którą potrafię się posługiwać. Rozłożyłam go, wyczyściłam, spędziłam trochę czasu na przyzwyczajaniu się do tego uczucia, gdy się go trzyma w dłoni. Znajomego uczucia. Daję radę przeszukiwać domy i biura. Po tamtej galerii handlowej przerastają mnie wszelkie sklepy. Zbyt otwarta przestrzeń, za dużo kryjówek._
_Udało mi się dotrzeć do szpitala. Szukałam Jacka albo jakiegoś śladu po nim. Minął już rok = sucho = krypta = chrzanić to. Nic. Wróciłam do mieszkania, nie dałam rady wejść. Pewnie myślał, że umieram. Trudno mu się dziwić. Zostawiłam wiadomość. Czas zatrzymał się już dawno temu. Czas w ogóle nigdy nie był czasem. Cyfrowe zegary zgasły._
_Nie mam do kogo otworzyć gęby. Od dawna. Ostatnia kobieta na ziemi. Zwariuję, jeśli nie pogadam z kimś poza mną samą. To = tamto. Substytucja. Ściema._
_A więc plecak. Dziennik, na samym dnie, płasko. Jedzenie i butelki z wodą. W apteczce: wojskowy zestaw do opatrywania ran, wszystkie środki dezynfekujące i antybiotyki, jakie mi zostały. Dwa miejscowe. Te łatwo zastąpić. 86 dawek hormonalnego zastrzyku domięśniowego hamującego owulację i pudełko strzykawek. Dwa opakowania plastrów. Trzy duże pudełka z krążkami. Wszystko to = główna kieszeń. Kieszenie zewnętrzne: wszystkie tampony O.B., jakie mi zostały, dwie latarki, dwanaście baterii, cztery zapalniczki i mapa = wystarczy, żeby rozbić obóz w Zatoce Wschodniej i wyprawiać się dalej._
_Nie wiem, czy tam jest dużo lepiej. Widziałam pożary na wzgórzach Oakland, szalały bez żadnych przeszkód, w końcu wygasiły je deszcze. Chyba lepiej to wygląda bardziej na północ, w okolicach Berkeley. Może ruszę w stronę uniwerku i tam poszabruję. A potem dalej. Na północ. Z tego, co udało mi się podsłuchać, ludzie chcą iść na południe = ja idę na północ._
_Wczoraj mała grupka. Tak blisko, że mnie zbudzili. W pierwszej chwili spanikowałam, myślałam, że dostali się do domu. Szli między budynkami, w końcu zatrzymali się w tym naprzeciwko. Wzięłam się w garść, podsłuchałam rozmowę na zewnątrz._
_– Na południe, na San Diego. Podobno w Meksyku nie jest źle. Może moglibyśmy żyć sobie na plaży w Baja, chodzić na ryby._
_– Może, stary. Ale musimy znaleźć auto. Mam dość łażenia wszędzie piechotą, kurwa. Może na 101. znajdziemy coś, co jeszcze będzie jeździło._
_Trzeci parsknął śmiechem._
_– Nawet jakby jeździło, nie dałoby się jechać. Wszystko jest zablokowane. Ale może skołowalibyśmy jakieś motory. Tylko trzeba by aż pięć._
_– Cztery. Suka może jechać z tyłu._
_Znów śmiech. Wsłuchiwałam się w ich cichnące kroki, własne walące serce. Czyli było ich czterech._
_I jedna kobieta. Siedziałam w szafce na ogrodowe narzędzia, póki przez długi czas nie słychać już było niczego. Okolica = przez całe tygodnie tylko duchy, ale czas się ruszyć. Ludzie idą w dół półwyspu i nie ma cudu, żeby mnie nie złapali na moście. Może do mariny, tam ukraść łódkę. Żaglową oczywiście. Wszystko na benzynę przepadło = nie będę szabrować benzyny, nawet jeśli oni jej akurat nie szukają. W życiu nie żeglowałam, ale to niedaleko. Pójdę jutro albo pojutrze. Jutro. W nocy. Muszę spierdalać. Spadać._
_Suka. Pamiętać, żeby tak mówić. Suka jedzie. Daj żarcie, suko. Nie gadać jak baba._
_Tylko mocne słowa._
_Sylwetka i postawa. Śmiech. Luz. Tylko żartem. Suka._
Czerwiec
_Wydostanie się z miasta zajmuje mi więcej czasu, niż myślałam. Ze dwa tygodnie wahania się. Bałam się wyściubić nos z piwnicy. Zjadłam wszystko, co miałam. Spałam tylko w ciągu dnia. Słuch = prawie wrócił, choć nie wiem, czy prawe ucho kiedykolwiek będzie funkcjonowało jak dawniej. Pakowałam się i rozpakowywałam. Nienawidziłam każdego kolejnego dnia i panikowałam każdej nocy_. _Jak baba_. _W końcu uciekłam tej nocy, kiedy usłyszałam motocykl. Nowy, tuningowany. Jeździł po ulicach tuż przed świtem. Wydawało mi się, że rwie mi nerwy. Odjechał na tyle daleko, że przestałam go słyszeć. Uznałam, że już czas. Umocowałam nóż i pistolet. Założyłam plecak. Piechotą. Moja zmiana wizerunku wyszła jako tako. Jestem wysoka. W mieszkaniu w Mission znalazłam podkoszulek modelujący, który pozwala ukryć cycki. Dzięki wam, transwestyci z przeszłości. Trochę za mały, strasznie obcisły. Ogoliłam głowę._
_Nie było łatwo. Zdobyłam bojówki i wojskowe buty, do tego kilka luźnych koszul i jeszcze bluza z kapturem. Brody nie wyczaruję. Nie znalazłam żadnej w sklepie z przebraniami ani nic. Uznałam, że trzeba poprzestać na brudzeniu jej co rano. Przed lustrem w blasku świecy. Łatwo nie jest._
_Wyglądam jak młody, zniewieściały facet. Ktoś w typie Joego. Muszę zacząć robić więcej pompek._
_Wyprostować się, biodra sztywno. Nie kołysać nimi. Stopy płasko. Lekko się zgarbić. Ręce zwisają luźno. Nie gestykulować. Wzrok wbić w ziemię. Dłonie zaciskać w pięści. Siadać z rozstawionymi kolanami. Dostosować się. Nie przechylać głowy. Nie przygryzać wargi. Przerywać. Wypracować sobie niski śmiech._
Zanim znalazła żaglówkę, która nie byłaby zniszczona ani zupełnie zaplątana, było już dobrze po wschodzie słońca. Czuła się okropnie odsłonięta, tak nagle na zewnątrz. Myślała, że tak będzie lepiej, bo nie będzie musiała skakać do wody. Łódka nazywała się _Circe_ i to nie brzmiało dobrze, ale nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. Obejrzała ją uważnie, żeby się upewnić, że trzyma ją tylko lina. Poluzowała cumę i weszła na pokład, żeby odepchnąć się od nabrzeża długim kijem. Odpływ zaczął ją oddalać od brzegu. Szło jej nieźle.
_Jasna cholera. To się może udać. Może to rozpracuję i uda mi się pożeglować wzdłuż brzegu._
To uczucie zniknęło jednak po kilku minutach, kiedy stało się jasne, że nie ma pojęcia o żegludze. Pokręciła jakąś korbą i z przejęciem patrzyła, jak podnosi się żagiel. Złapał wiatr i pociągnął łódkę do tyłu. Wciągnęła drugi żagiel, ale zaczął tylko bez sensu łopotać, wcale nie przyspieszając sprawy. Mało jej nie walnął rozpędzony bom i musiała mocno pokombinować, żeby go do czegoś przywiązać. O tym, że łódki mają stery, przypomniała sobie, dopiero kiedy była na środku zatoki, dryfując po niej bez celu. Kiedy znalazła rumpel, próbowała skręcić na wschód. Nawet działało, ale potem przestało wiać. Zaczęła się poważnie zastanawiać nad tym, czy reszty trasy nie powinna pokonać wpław. Łódka przepłynęła pod mostem Richmond, sunąc równolegle do brzegu z jakimś prądem. Zagubiona na morzu.
Usłyszała wysoki jęk motoru.
Odwróciła się natychmiast. W jej stronę pędziła mała motorówka z niewielkim silnikiem zaburtowym. Był w niej tylko jeden mężczyzna. Spięła się cała.
Podpłynął do jej burty.
– Hej, dokąd to niby zabierasz?
Wzruszyła ramionami i starając się mówić jak najniższym głosem, rzuciła:
– Tylko przepływam zatokę, stary.
– Trzeba było przejść przez tunel. Po co to wszystko uruchamiać?
Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie ruszyć tunelem metra. Ale nie mogła znieść myśli, że się zgubi gdzieś tam pod ziemią. Zlustrowała go, kiedy jego łódź się zbliżyła. Był drobny i schludny. Jego dłonie na wiosłach były długie, smukłe, z eleganckimi palcami. Nie wyglądał groźnie. Nawet nie próbował.
– Myślałem, że będzie łatwiej. Ale poradzę sobie.
– Może lepiej cię przewiozę?
– Nie mam nic na wymianę.
Jeśli spróbuje przejść na jej łódź, zwyczajnie zepchnie go za burtę. Proste. Niech sobie radzi, gdy ona odpłynie.
Zapach soli unosił się nad ciepłą powierzchnią wody, ale wiatr był zimny, przejmujący. Nie chciała płynąć wpław.
– E, spoko. Od kilku dni nie widziałem tu nikogo. Zwyczajnie brakuje mi ludzi.
Zastanawiała się kilka sekund i w końcu uznała, że jeśli będzie musiała się go pozbyć, równie dobrze może się to stać w lepszej łodzi. Wolała nie ryzykować, więc nie przerzuciła plecaka, tylko niezgrabnie zeszła razem z nim po drabince. Łódka zachybotała się niepokojąco. Usiadła szybko, usiłując ją uspokoić.
Wyciągnął dłoń.
– Curtis.
Uścisnęła ją najmocniej jak potrafiła.
– Andrew. Dokąd się wybierasz?
Curtis usiadł i znów włączył motor. Łódeczka pomknęła w stronę brzegu.
– Bo ja wiem? Wszyscy znikają z miasta. W centrum pełno trupów. Niby dokąd można się wybrać?
– Ja na południe, w stronę San Diego – skłamała. – Słyszałem, że tam nie jest źle. No i mają fajne plaże.
– No. Brzmi nieźle. – Uśmiechnął się bezbronnie.
_Jest nieszkodliwy._
Odwróciła twarz do wiatru, a tymczasem Oakland stawało się coraz większe, czarne, rozrzucone po nabrzeżu.
– Hej, a może popłyńmy na północ w stronę mariny w Berkeley? Oakland wygląda stąd zupełnie do dupy.
– Jasne. – Skręcił na północ. – To co porabiałeś? Przedtem?
Bez zastanowienia odpowiedziała tak jak zawsze:
– Jestem pielęgniarką.
– Serio?! Już myślałem, że nigdy w życiu nie spotkam pielęgniarza.
– No tak. Trauma. Przedtem pracowałem jako sanitariusz wojskowy w Afganistanie. – Wymyśliła to na poczekaniu, spanikowawszy, że tak się przedtem zdradziła. Sama była pod wrażeniem swojego kłamstwa.
– O, fajnie. Jak znajdziesz jakichś ludzi, przynajmniej możesz powiedzieć, że się im do czegoś przydasz. Ja kodowałem dla Facebooka, więc kiedy już zjem wszystkie puszki z żarciem, jakie zostały w San Francisco, będzie po mnie.
Spojrzała na jego niby to dzielną minę. Naprawdę się starał, ale nie udawało mu się ukryć przerażenia.
– Ludzie się adaptują – powiedziała.
– Zobaczymy, czy mnie się uda. Tego właśnie szukasz? Ludzi?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, czy to najlepszy pomysł.
Zamilkł. Uznała to za znak, że podziela jej zdanie w tej kwestii.
Po minucie wreszcie to wydukał:
– Słuchaj… a może mógłbym pójść z tobą? Zawsze we dwóch raźniej. Mogę stać na warcie i pomagać ci szukać jedzenia. Znam się na maszynach i kierunkach. Co ty na to?
_Cholera. Powinnam była to przewidzieć._
Dotąd była zupełnie opanowana i gotowa spokojnie olać tego faceta, a jednak to pytanie trafiło ją w samo serce. Przypomniało jej się, jak Chicken ją odtrącił. Nie potrafiła spojrzeć mu w twarz. Zerknęła na niego kątem oka. Miał minę małego chłopca, który bardzo się stara nie rozpłakać.
– To chyba nie najlepszy pomysł. Ale znajdziesz jakichś ludzi. Na pewno.
Już niemal byli w marinie. Zarzuciła plecak na plecy, a on podpłynął blisko drabinki wielkiej żaglówki, żeby mogła się po niej wspiąć. Zrobiła to i spojrzała na niego z góry.
– Dobra. W takim razie będę już wracał.
Coś się w niej załamało. Zdjęła plecak i zaczęła szukać w nim czegoś, co mogłaby dać Curtisowi, skoro nie chciała pozwolić, by do niej dołączył.
– Masz. – Rzuciła mu spięty recepturką zapas antybiotyków. – Nie zgub. Mogą uratować ci życie.
Złapał je i na nią spojrzał.
– Hej, dzięki. Powodzenia!
Odpłynął. Nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego mu je dała. Po prostu musiała mu coś dać. Przypomniały jej się te jego długie, smukłe dłonie i niewinna twarz. Był nieszkodliwy.
Mogła mu pomóc, adoptować go, ale nie zdołała się zmusić do podjęcia tego ryzyka. Miała nadzieję, że znajdzie kogoś, kto go przygarnie. Kto go uratuje.
_Powodzenia._
Przespała się w ładowni żaglówki, w której nie było jedzenia, za to sześć kilo marihuany. Czuła jej oleisty smród i zastanawiała się, czy trochę sobie nie wziąć. Mogłaby się przydać na wymianę, choć naćpanie się było teraz beznadziejnym pomysłem. Kiedy zrobiło się ciemno, stwierdziła, że ma dość tego smrodu, i wyszła, żeby dotrzeć na uniwersytet. Obejrzała się na łódź ze świadomością, że już nigdy na nią nie wróci. Mogłaby ją podpalić. Mogłaby spalić całą marinę. Noc była jasna, chłodna. Myśl pojawiła się i zniknęła.
Nie miała latarki, ale księżyc był prawie w pełni. Centrum wyglądało w większości na nienaruszone, a uniwersytet sprawiał wrażenie, jakby całkiem długo się trzymał, kiedy wszystko inne się waliło. W akademiku okna były ciemne, z wielu zwisały transparenty ze sloganami protestującymi przeciwko zamknięciu uczelni i kwarantannie. Na jednym ktoś dopisał: „3 w środku. Prosimy o pomoc”. Ciekawe, czy nadal tam są, czy też może pomoc nadeszła. Na piętrze nad starym ceglanym pubem zamigotały światełka. Oddaliła się od niego ostrożnie, obeszła go sąsiednią ulicą. Cofnęła się i w końcu dotarła do głównej bramy uczelni, a potem skręciła. Budynek, którego szukała, był zabity deskami, ale podważyła je i weszła do środka.
W Berkeley
_Teraz w klinice uniwersyteckiej. Od kilku dni. Paleta butelek z wodą plus całe pudła batoników z musli i bakaliami. A do tego więcej środków antykoncepcyjnych, niż kiedykolwiek widziałam._
_Nabrałam, ile się dało. Tysiące dawek = wszystko gotowe._
Czerwiec
_Naprawdę się udało. Nie byłam pewna, czy coś z tego będzie, ale dziś to zrobiłam._
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki