- W empik go
Księga gaju laurowego i inne eseje - ebook
Księga gaju laurowego i inne eseje - ebook
Béla Hamvas (1897-1968) stoi osobno, nie ma poprzedników ani następców. Należał do najbardziej oczytanych, najgłębiej i najśmielej myślących ludzi na Węgrzech. Po II wojnie światowej skazany na milczenie, wykluczony z kręgu publikujących, największe dzieła napisał, pracując jako robotnik i magazynier na wielkich budowach socjalistycznych. Pozostawił bogatą i cenną spuściznę. Jej cechą jest powaga, dociekliwość i wiedza filozofa, piszącego swobodnie, lekko, jak poeta. Ciekawiło go niemal wszystko, co ważne, bez względu na czas i miejsce. Są u niego starożytni Grecy, autorzy ksiąg niepokoju, jak Montaigne, Kierkegaard czy Rilke, są malarze, jak Brueghel, a także letnie i zimowe krajobrazy. W jego szkicach, jak w wyjątkowym lustrze, ustawionym tak, aby można było widzieć ostrzej, przegląda się dawny i współczesny świat.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960881-8-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy pływałem wśród wysp południowych, pewnego dnia na jednej z nich znalazłem gospodę otoczoną gajem laurowym. Nigdy wcześniej nie widziałem drzew laurowych. Sądziłem, że gdy wawrzyn rozwija się naturalnie, wyrasta tylko krzak. A tu rosły wysokie, obsypane liśćmi drzewa, co najmniej trzysta. Zanurzony w głębokim zielonym cieniu wdychałem ich korzenny zapach podczas obiadu i kolacji. Do świeżo pieczonej ryby, wina, winogron powietrze o takim aromacie! Kto poświęci tydzień na pobyt w podobnej okolicy, nie pożałuje.
Zacząłem przychodzić na posiłki wcześniej, by móc posiedzieć otoczony tym zapachem. Z ogródka gospody widziałem morze i niewielki port, w którym krzątali się robotnicy, rybacy i przekupki sprzedające figi. Dalej, w zatoce, niewielkie wysepki porośnięte cyprysami, na jednej z nich klasztor. Siedziałem bezczynnie w cieniu, morze iskrzyło się w promieniach słońca, jaśniała biel skał. Po obiedzie piłem kawę po turecku, po czym wyciągałem się na leżaku, kładłem nogi na krześle i rozkoszowałem się mocnym, wonnym tytoniem. Czasami zapadałem w krótką drzemkę, a gdy budziłem się z niej, znów przyglądałem się okolicy. Byłem senny, ale piękno, które mnie otaczało, nie pozwalało zasnąć. Nie umiałem wybrać między snem a jawą. Światło południa, wiejący od morza miękki wiatr, korzenne powietrze wydawały mi się snem prawdziwszym od tych, które śniłem.
Nagle pomyślałem, że nie mam przy sobie żadnej książki. Takiej, którą chętnie bym teraz czytał. Ta myśl narastała we mnie powoli, tak jak powoli rozwiewał się dym w zielonym cieniu, bez pośpiechu i pogodnie. Co ja tu ze sobą przywiozłem? Księgę wędrowca, dziennik pokładowy, księgę zmierzchu. Ale nie mam ani jednej księgi gaju laurowego. Zastanowiłem się, jaka by ona była, gdybym ją przywiózł: chińska? Francuska? Grecka? Angielska?
Postanowiłem wówczas, że na podobne okazje, nie dla innych, tylko dla siebie samego, albo może nie dla siebie, tylko właśnie dla innych, kiedyś, gdy czas i Muzy na to pozwolą, napiszę książkę. Specjalnie dla takiego miejsca, książkę, którą można odłożyć w chwili, gdy na stole postawią zupę. A potem, zanim przyniosą rybę, znów przeczytać pięćdziesiąt lub sto linijek. Między dwoma łykami wina i po kawie. Dwie kartki przed kolacją. Książkę, która się nie obrazi, gdy człowiek podniesie znad niej wzrok, by spojrzeć na morze i zapatrzyć się tam na coś, o czym za chwilę zapomni. Książkę, którą można zgubić i podarować.
W pokoju, w domu czy bibliotece nie będzie przyciągać naszej uwagi. Nawet nie warto jej tam czytać. Daje przyjemność jedynie w korzennym zapachu drzew laurowych. Najlepiej po kawie, kiedy człowiek spoczywa na leżaku, zaciąga się wonnym papierosem, przeczyta półtorej strony i zapada w słodką drzemkę, podczas gdy mewy kołują nad błękitem wody.MEDYTACJA NA SZCZYCIE GÓRY O ZMIERZCHU, CZYLI METAFIZYKA LUDZKICH DZIAŁAŃ
Ziemię otoczoną zewsząd morzem nazywamy wyspą. To ścisłe określenie; a jednak, kiedy po raz pierwszy znalazłem się na tamtej wyspie, wszedłem na wznoszącą się na niej górę i ujrzałem wokół tylko wodę, zdumiałem się. To coś zupełnie innego niż w definicji. Byłem poruszony.
Mieszkałem tam dwa tygodnie i każdego popołudnia, kiedy upał cokolwiek zelżał, wspinałem się na szczyt góry. W czarodziejskim zapachu żółtego rozmarynu przesiadywałem na schodkach prowadzących do kapliczki. Czytałem, najczęściej głośno, żeby morze też słyszało. Czasem podnosiłem wzrok, ogarniałem spojrzeniem linię brzegu i powtarzałem z uśmiechem: wyspa.
Na południowym wschodzie, za wodą, na linii horyzontu leżało miasto. W ciągu dnia znikało w wilgotnym powietrzu, ukazywało się dopiero wieczorem, kiedy zapalano lampy. Wyspa liczyła stu pięćdziesięciu mieszkańców, głównie rybaków, dwa razy w tygodniu mały statek przywoził tu pocztę, tak więc moją jedyną więzią ze światem kultury było odległe światło lamp miasteczka. Nie martwiło mnie to specjalnie i nie interesowało; przyjąłem do wiadomości, że w oddali mieszka i wykonuje swoje codzienne czynności dwadzieścia czy ileś tam tysięcy ludzi.
Zwracam oczy ku wiosce rybackiej. Przed dom leżący na jej skraju wtacza się ręczny wózek wyładowany kłodami drewna. Mężczyzna podnosi jedną, opiera o ramię, przenosi na odległość dziesięciu kroków i kładzie na ziemi. Wraca, podnosi drugą, zanosi na miejsce, kładzie. W końcu wózek jest pusty. Wówczas podnosi kłodę i kładzie ją na kozioł. Z gwoździa przy drzwiach zdejmuje piłę i przykłada do kłody. Kiedy kończy piłować, kolejno podnosi klocki, stawia je na pieńku, bierze do ręki siekierę, rąbie klocki na polana i w końcu odkłada siekierę. Zbiera polana, układa je w koszu, podnosi go i wnosi do domu. A więc pokrótce: podnosi, przenosi, kładzie, zdejmuje, zbiera, wnosi.
Przyglądałem się kiedyś budowie wielkiego żelaznego mostu. Miały po nim jeździć pociągi, auta, chodzić ludzie, maszerować wojsko. Robotnik bierze gwóźdź i wbija go. Zdejmuje z ciężarówki stalową płytę, wnosi ją na most i kładzie. Odbiera ją inny robotnik, podnosi, kładzie w inne miejsce. Wyjmuje gwóźdź z pudełka. Trzyma go w ogniu. Kiedy gwóźdź jest już rozżarzony, wyjmuje go z ognia, przykłada do konstrukcji mostu i wbija. Wszystko po to, by przez ten most człowiek mógł przenieść to, co wyjął i włożył, zdjął, przejął i położył.
Albo myślę o tym, co robię rano, kiedy wstaję: wyjmuję nogi spod kołdry, zdejmuję koszulę nocną, podnoszę dzbanek, wylewam z niego wodę, odkładam dzbanek, biorę mydło, namydlam się, oblewam wodą, biorę ręcznik, potem go odkładam, biorę kubek, nakładam pastę na szczoteczkę do zębów, wkładam ją do ust, potem wyjmuję, potem to wszystko odkładam, zakładam ubranie i buty, wkładam do kieszeni różne przedmioty. Pokrótce: podnoszę, odkładam, wyjmuję, biorę, zdejmuję, zanoszę, zbieram.
Rozmyślałem o tym na wyspie, na górze, o zmierzchu, bez szczególnej melancholii czy kpiny, patrząc na zapalające się światła lamp, i zastanawiałem się, co robią na tym niewielkim miejscu te tysiące ludzi. Co oni robią? Wykonują zwyczajne ludzkie czynności. A co to jest zwyczajna czynność? Człowiek rąbie drwa, buduje dom albo ubiera się. Innymi słowy: wyjmuje, wkłada, podnosi, zdejmuje, zanosi, zbiera, wnosi. Wielu ludzi nie czyni tego odruchowo, tylko cierpliwie, z ochotą, uważnie, z oddaniem, w sposób pod wieloma względami doskonale wyuczony, wyćwiczony, dumnie, z powołaniem wynoszą, wkładają, wyjmują, zdejmują, podnoszą, usuwają, zanoszą, zbierają, odnoszą, wnoszą. Wykonywaniu tych czynności nadajemy zazwyczaj jakieś znaczenie. Gdy ktoś przeszkodzi, gotowiśmy się pogniewać, gdy spotykamy się z krytyką, próbujemy nauczyć się robić to lepiej. Już niemowlę wyciąga mleko z piersi matki, przenosi je do żołądka, a zbyteczny efekt usuwa. Grzechotkę podnosi i kładzie. Wkrótce w szkole podniesie pióro, włoży je do kałamarza i położy na papierze. Wszystko to jest niesłychanie ważne.
Bez cienia ironii.PSYCHOLOGIA ZBIERANIA KWIATÓW
_Łatwiej zerwać żelazne kajdany,
niż rozerwać wieniec kwiatów._
ABBÉ CONSTANT
Gdy zakończywszy życie, stanę przed obliczem Anioła Śmierci, będę umiał, jak sądzę, pójść za nim w nieznane bez sprzeciwu. Czy czegoś nie dopełniłeś? Odpowiem: nie sądzę. Ale gdy zapyta: czy żałujesz, że coś tu pozostawiasz? Odpowiem: kwiaty.
Łatwo i chętnie zrezygnuję ze wszystkiego, co żyje na ziemi – ale kwiaty, kwiaty!
Anioł powie mi: zobaczysz, że świat sensu jest bogatszy od świata obrazów. Tam będziesz widział wszystko od środka. Tak samo, gdy pogrążasz się w głębokiej medytacji. Oderwawszy się od ziemi, nie doświadczasz niczego poza niematerialnym szumem, szczęśliwy i wyzwolony unosisz się w bezkresie. W wielkich chwilach miłości, kiedy upada mur oddzielający świat zewnętrzny od wewnętrznego, i od tej chwili nie wiesz, gdzie jest to, co w środku, a gdzie to, co na zewnątrz, ciało zmienia się w duszę, a dusza w ciało. Podobnie w chwilach religijnego uniesienia, kiedy pada ściana oddzielająca to, co tu, od tego, co poza tym światem, i od tej chwili nie wiesz, gdzie jest to, co tu, a gdzie to, co poza światem. Będziesz żył w stanie, w którym zniknie twoja odrębna świadomość, przekroczysz kolejne stopnie duchowości prowadzące do Boga, by wreszcie do Niego dotrzeć, a wówczas znajdziesz się u celu.
Ale ja odpowiem: Święty Aniele! Już za życia miałem udział w łasce pozwalającej mi być posłusznym prawom bytu. Z pokorą porzuciłem siebie i nie trzeba mnie było do tego ani przymuszać, ani na siłę odciągać. Teraz też idę, bo trzeba iść, i cieszę się, że potrafię być posłuszny, bo wiem, że świat, do którego wkraczam, przewyższa ten, z którego przychodzę. Nic mnie nie boli. W sercu mam pokój. Ale kwiaty, kwiaty!
Byłem jeszcze dzieckiem. Pamiętam to miejsce, siedziałem na murku obok zburzonego domu, u podnóża góry przy wejściu do chłodnej doliny, a przede mną w ocienionym miejscu rosła jasnota. W dzieciństwie umówiliśmy się z kolegami, że jasnota to żołnierze węgierscy, a żółte mniszki lekarskie to nasi wrogowie. Więc mniszki tępiliśmy, gdzie się dało, ale nie wolno było zerwać ani jednej jasnoty. Kiedy tak siedziałem na murku, przypomniała mi się tamta zabawa i pomyślałem sobie: iluż tu węgierskich żołnierzy, cały batalion, rozłożyli się obozem albo szykują się do bitwy, w której zajdą od tyłu oddziały mniszka. Cieszyłem się z ich triumfu i życzyłem zwycięstwa.
Wtedy, a miałem może osiemnaście lat, przyszła mi do głowy szczególna myśl. Dlaczego człowiek zbiera kwiaty i ozdabia się nimi? Czym jest ten nieodgadniony przymus, który w marcu wyciąga nas z domu nad brzeg potoku zbierać przebiśniegi, w maju konwalie w lesie, a w czerwcu maki i chabry na polach? Dlaczego dziewczęta zawsze się cieszyły, gdy przynosiłem im kwiaty? Dlaczego mamy w pokojach wazony i dlaczego wiosną wstawiamy do nich bzy, a jesienią chryzantemy? Tu zatrzymałem się. Postanowiłem, że przemyślę te pytania i nie ustanę, póki nie znajdę wyjaśnienia zagadki. Napiszę psychologię zbierania kwiatów.
Oczywiście nie miałem jeszcze wtedy pojęcia o psychologii, rozumiałem tylko tyle, że kwiaty zbiera dusza. Dlaczego? Nie wiem do dziś. Zapewne istnieje między nimi jakieś pokrewieństwo. Im bardziej ktoś jest istotą duchową, tym bardziej jest kwiatem. Kobieta. A szczególnie dziewczyna. Dziecko. A szczególnie niemowlę. Kobiece imiona: Wiola, Róża, Malwina, Liliana, ale mamy też imię męskie: Narcyz.
Od tamtej pory minęło ćwierć wieku i za każdym razem, gdy przypominało mi się postanowienie powzięte na murku, czułem, że muszę je wypełnić.
Pierwsza rzecz, o której należy wspomnieć, to nazwy kwiatów. Nazwy kwiatów są najpiękniejszymi słowami języka. Języka węgierskiego tak samo jak angielskiego, francuskiego czy łaciny. Wiele popołudni i wieczorów, szczególnie wieczorów, spędziłem, grzejąc się przy piecu, wyszukując w słownikach nazwy kwiatów i zachwycając się nimi. Często dobierałem do nich obrazy, czasem wymyślałem całe historie.
Opowiem jedną z nich. Którejś wiosny w miejscu cienistym i położonym na uboczu, na północnej stronie urwiska, znalazłem biały kwiat. Choć w czasach uczniowskich, a i później, lubiłem wędrować po lesie z kluczem do oznaczania roślin, tego kwiatu nie znałem. Rósł wśród konwalii, miał pokryte meszkiem liście i pięć, sześć, a czasem nawet siedem jedwabistych, aksamitnych płatków otaczających żółty słupek pylnika. Jaki miał zapach? Jak to określić? Korzenny i ulotny, łagodny, podobny cokolwiek do lilii, ale lżejszy i słodszy, delikatny, świeży i jakby niematerialny. To był biały zawilec, po niemiecku _Alpenrose_, po łacinie _Anemone_. Nazwałem go Białą Anemoną. Znam pewne miejsce nie większe od izby, gdzie rośnie ich obok siebie cała gromada. Odwiedzam je zawsze w połowie maja i w tych odwiedzinach nie ma prawie nic ziemskiego. Nachylam się nad nimi i czuję się tak, jakbym w wieku osiemnastu lat spotkał dziewczynę, którą chciałem poznać przez całe życie; gdyby ta dziewczyna, jeszcze niemal dziecko, jasnowłosa, o skórze białej jak płatki zawilca, odezwała się do mnie, z jej ust poczułbym ten zapach. Miłość, religia, piękno, dusza, wszystko razem jak urzeczywistnienie niespełnialnego pragnienia.
Ten zapach i ta nazwa wtedy natychmiast, i od tej pory zawsze, skojarzyły mi się z Lete, rzeką zapomnienia. Czułem, że jest coś wspólnego pomiędzy nazwą, wonią, bielą Anemony i zapomnieniem: szczęście, że istnieje napój, który swoim chłodnym czarem zmyje ze mnie wszystkie wspomnienia i będę mógł zacząć życie od nowa, jakbym się właśnie po raz pierwszy urodził.
Jesienią znów tam poszedłem i znalazłem dziwne, otoczone białym puchem, całkiem drobne ziarenka. Przypominały świeżo wyklute żywe żuczki, a jeszcze bardziej dzieci Białej Anemony. Co za bezgraniczna czułość, pomyślałem, że kwiat owija swoje potomstwo w takie ciepłe, białe, miękkie beciki, żeby nie marzło, gdy znajdzie się na ziemi.
Gdyby teraz ktoś mnie zapytał, z kim chciałbym spędzić życie, odpowiedziałbym: z dziewczyną o imieniu Biała Anemona. Gdybym na nią spojrzał, zapomniałbym o wszystkim poza nią, z jej oczu spoglądałaby na mnie urokliwa, chłodna woda Lete, jej dotyk byłby aksamitny i musiałbym ją ochraniać jak białe jedwabiste płatki kwiatu. Kobietę, którą mężczyzna od urodzenia nosi w sercu i którą kocha prawdziwą i wieczną miłością, Jung nazywa Animą. Anima i Anemona. Kwiat duszy. Kwiat szczęścia. Kwiat nieśmiertelnej dziewicy.
A teraz pytam: czy potrafię się powstrzymać przed zerwaniem tego kwiatu? Nie. I jest w tym coś najzupełniej zrozumiałego. Ja wiem, to niesłuszne, że człowiek zabija zwierzę i zjada je. Niesłuszne, że wycina drzewo i coś z niego buduje lub pali nim w piecu. Niedobrze, że pozbawia życia istoty żywe tylko po to, by się najeść czy wygodnie mieszkać. Ale jest od tego jeden jedyny wyjątek: zrywanie kwiatów. Nie jest niedobre, że zrywam kwiat, zanoszę go do domu, wstawiam do wazonu i co pół godziny podziwiam, jak jest doskonały. To całkiem naturalne, że człowiek zrywa kwiaty i splata je w wieniec, wtyka w klapę marynarki czy zatyka za wstążkę kapelusza. Dlaczego? Nie wiem. W takim najzwyczajniejszym zdarzeniu kryje się najwięcej tajemnic. Dzieci zrywają je beztrosko, dziewczęta szaleją za nimi, przynoszą z wycieczek całe naręcza, komponują bukiety z kwiatów ogrodowych i wszystko to jest w możliwie jak największym porządku, tak jak powinno być. Kwiat też jest istotą żywą i zrywanie kwiatów to zabijanie ich. Ale to wolno. Nikt nie umie się powstrzymać, by w kwietniu nie zrywać fiołków na skraju lasu. To misterium, przed którym stoję bezradny i patrzę na nie z nic niepojmującym zdumieniem.
W książce, którą zabieram ze sobą do czytania na dworze, zawsze mam kwiat. Na Południu chętnie zrywam gałązkę mirtu czy rozmarynu, łodyżkę zatrwianu z drobnymi kwiatuszkami, liść figowca czy bluszczu. W kraju chciałbym zerwać niemal każdy kwiat, który napotykam. Dawniej miałem zielnik, ale porzuciłem go, bo czułem, że to tylko kwietne muzeum. Nawet teraz mam w notatniku kilka gałązek lawendy. Zerwałem je w zeszłym roku, czasami rozkruszam kwiatki w palcach i nie mogę się nasycić ich zapachem.
Bywa, że jedynym sposobem zachowania niewinności jest jej utrata. Jedyną drogą, by człowiek pozostał bezgrzeszny, jest popełnienie grzechu. I jedynym sposobem zachowania życia jest to, że umrze. To misterium religii, miłości, sztuki. I misterium zbierania kwiatów.
Zna to każdy mężczyzna: dziewczyna, którą pokochał, w latach narzeczeńskich wydaje mu się uroczym, ciepłym, kochanym stworzeniem, a potem, już w małżeństwie, spostrzega, że jest pełna niedostatków właściwych pospolitej duszy, kłótliwa, złośliwa, władcza, okrutna. Jeśli ktoś jeszcze tego nie przeżył, na pewno prędzej czy później przeżyje, bowiem to doświadczenie, którego nie sposób uniknąć, jest koniecznym stadium męskiego losu. Jedyne określenie godne narzeczonej to „kwiecista”. Dlatego trzeba ją obsypywać kwiatami, bez nich narzeczonemu nie wypada odwiedzać ukochanej. Mężczyzna sądzi, że ożenił się z kwiatem. Ale nie. Przekonanie, że między kobietą a kwiatem istnieje jakieś pokrewieństwo, trzeba, niestety, odrzucić, bo jest nieprawdziwe. Ciekawe, że przyczyną i źródłem fałszywych, kłamliwych, lichych, niepokojących, przygnębiających i rozczarowujących cech kobiety nie jest egoizm. Mam na myśli to, że gdyby poprzez te cechy podtrzymywała samą siebie i chroniła swój byt, czyniąc to nawet przeciw mężczyźnie, jeszcze mogłaby być kwiatem. Bo nie mam złudzeń, los rośliny bynajmniej nie jest idealny, ona musi być bezwzględnie samolubna, aby rozwiązać wiele zadań dzikich i trudnych, niezezwalających na litość. Wystarczy pomyśleć o pracy korzeni: to nie żart, jak zdobywają pożywienie. Nie idealizuję walki, jaką roślina musi toczyć o miejsce i światło. Więc w porządku: podtrzymywanie własnego bytu usprawiedliwia czujność i egoizm. Ale te właściwości kobiety, które mężczyznę drażnią, rozstrajają, łamią i ostatecznie obrabowują z drugiego największego daru życia, nie wynikają u kobiet z naturalnego instynktu samozachowawczego. Tu kryje się największa różnica między kobietą a kwiatem. I dlatego kobieta kwiatem nie jest. Zło wynikające ze zwyczajnego egoizmu zawsze można i trzeba wybaczyć. Pod tym względem jesteśmy przecież tacy sami i nic nie możemy sobie nawzajem zarzucić. To, co w kobiecie jest złe, niszczące i diabelskie, a co może być tak bardzo podłe i pospolite, jak piękna i pełna uroku jest kobieta, jest złem niezależnym, całkowicie nieuzasadnionym, nonsensownym i nieprzynależnym jej naturalnemu losowi. To nie konieczność kryjąca się w jej „ja”, tylko służba Władzom zła istniejącym poza jej istotą. Nie twierdzę, że mogłoby być inaczej, twierdzę tylko, że tak jest.
Nie zdobyłem w ciągu całego swego życia bardziej wstrząsającego doświadczenia. I nie uświadomiłem sobie tego ani naraz, ani nagle. Mój dajmonion ochronił mnie przed tym, bo wiedział, że nie potrafiłbym tego znieść. Przecież kobieta była dla mnie, co całkowicie naturalne i co każdy mężczyzna zrozumie natychmiast, nieskończenie bardziej ważna ode mnie samego. Stawało się to powoli, przez całe lata, każdego roku kropla po kropli. I zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy zebrałem już dość siły i przewagi, by móc to znieść.
Jako przeciwwaga dla kobiety rzeczywistej w duszy mężczyzny, jak powiadają, rozwinęła się kobieta prawdziwa. Żeńska dusza mężczyzny, Anima, kobieta, którą on nosi w sobie, być może istota, która ukształtowała się w nim podczas niezliczonych poprzednich żywotów, i, jak powiadam, nie jest rzeczywista, tylko prawdziwa. Wielu tego doświadczyło i potwierdza, że tak jest. Ja ze swej strony za bardzo się tym nie przejmuję, bo obce są mi wszelkie pojęcia wynikłe z doświadczenia. Możliwe, że Anima rozwinęła się w opozycji do rzeczywistej kobiety, by uratować mężczyznę od całkowitego załamania i by utrzymać w nim żywy i nienaruszony obraz prawdziwej kobiety.
Shelley powiada, że są mężczyźni, którzy kochali kiedyś Antygonę, dlatego ziemska kobieta to dla nich za mało. Rilke myśli inaczej: zadaniem męskiego życia jest zdobyć tę wewnętrzną, duchową dziewczynę, zakochać się w niej i żyć z nią. Na ten temat istnieją różne opinie i różne interpretacje. Przytaczam teraz tylko te dwie. Ale tego, o czym mówimy, nie uważam za problem. I nawet nie próbuję go rozwiązywać. Taki zamiar świadczyłby o braku skromności. A ja chcę mówić o związkach kobiety i kwiatów.
Zapewne wszystkim znany jest obrazek ukazujący, co się dzieje, gdy młoda kobieta otrzymuje kwiaty: przyciska bukiet do piersi nad sercem, ostrożnie, by ani na chwilę nie przestać być uroczą i stworzyć całkowitą iluzję. Ukrywa twarz w kwiatach, wącha je i uśmiecha się. Każdy widział takie sceny po stokroć, a jeszcze więcej ich oglądał na fotografiach. To wspólny odruch kobiecy. Nigdy nie widziałem, by działo się inaczej, podobnie jak nie widziałem, by kot mył się na różne sposoby. Zawsze ten sam nieszczery, wyrachowany wdzięk, ten sam uśmiech, takie samo ukrycie twarzy w kwiatach i to samo fałszywe wzruszenie ukazujące, że jest zachwycona bukietem. Chciałaby pokazać, że jest tą prawdziwą dziewczyną, tą, która żyje w mężczyźnie, tym kwiatem, którego kobieta rzeczywista jest jedynie niedoskonałą, niepełnowartościową postacią.
Gdy widzę piękną kobietę, patrzę na nią zawsze jak oczarowany, bo wobec kobiecego piękna jestem i pozostanę na wieki bezbronny, ale choćby była oślepiającej urody, zachwycająca, widzę, gdzie ma w sobie zawiść, gniew i złość. Jej czar już mnie nie zmyli. Nie jest kwiatem. Jakkolwiek bardzo bym tego pragnął. I jakkolwiek ona też by tego pragnęła. Uśmiecha się do mnie, ale ja wiem, że tajemnicą tego uśmiechu jest resentyment. Świadomość tego już mnie nie postarzy. Bo i bez niej jest wystarczająco wiele rzeczy, które to uczynią.
Nie zgadzam się z Dante Gabrielem Rossettim, który miał o kobiecie bardzo złe zdanie, ale odnosił się do niej z niemal religijną czcią, bo uważał, że musiała się upodlić, by uratować swoje piękno. „Czasami wyglądasz tak, jakbyś nie była sobą, tylko sensem wszystkiego, co jest”.
Nie wierzę też, że kobieta jest boginią Kali, barwną szatą Magna Mater, pstrym czarem Maji. Kobiety dobrze wiedzą, że na próżno jedwab i aksamit, klejnoty, fryzury, róż, puder i czernidło, daremny uśmiech i cały ten szaleńczy karnawał, wszystko na próżno i daremnie. Zdradę trzeba kobiecie wybaczyć dlatego (poza tym, że trzeba jej wybaczyć wszelkie zło, jakie wobec nas popełnia), że choć zdradza mężczyznę, to los, który w ten sposób niszczy, jest jej własnym losem. Mężczyzna jakoś się z tego pozbiera. A kobieta zapłaci za to przegraną, utratą urody i młodości. Zapłaci właśnie tym, w imię czego zdrady dokonała: pięknością. Można powiedzieć, że to reguła: jeśli ktoś kogoś okłamuje, szkodzi mu, okrada, zdradza, to prawdopodobnie rzeczywiście ograbia go ze skarbów życia. To nie jest pewne. Ale należy się z tym liczyć. Za to najzupełniej pewne jest to, że kłamiąc, oszukuje również siebie, wyrządzoną krzywdą krzywdzi również siebie, zdradzając, zdradza siebie samego. Tak jest zawsze i nie ma od tego wyjątków. Gdy kogoś zdradzę, ta zdrada powróci do mnie – zdradzonego może ominąć, mnie nie ominie nigdy. Gdy ktoś podnosi na kogoś miecz, może go nie zranić, ale sam bez wątpienia od tego miecza zginie. Głowę daję, że zawsze tak się dzieje.
Muszę wspomnieć jeszcze o czymś: istnieje swoista łączność kwiatów ze zmarłymi. Dlatego cmentarz musi być ogrodem. Każdy kwiat jest powiązany ze śmiercią, ale najbardziej dotyczy to kwiatów zerwanych, bukietów i wieńców. Jakie to szczególne, prawda? Bukiet otrzymują i panna młoda, i zmarły. Któż to umiera, kiedy odbywa się ślub, i jak to jest, że śmierć jest jak gody? Schuler¹, który zapewne wiele o tym rozmyślał (ale wielka szkoda, że, niestety, tak niewiele napisał), powiada: roślina jest symbolem otwartego bytu. Otwarty byt? Co to takiego? To byt, który sięga poza widzialne granice życia. Przede wszystkim w byt przed życiem i po nim, byt przed narodzinami i byt po śmierci; byt, dla którego granica życia nie jest granicą, jest otwarty ku przyszłości i ku przeszłości,w przód i w tył, w górę i w dół. To naturalnie przemawia tylko do ludzi, którzy wiedzą, że śmierć nie jest unicestwieniem.
Roślina żyje w dwóch światach i łączy je ze sobą: świat podziemny, ten, w którym znajdują się zmarli, dziedzina materii, i świat nadziemny, gdzie przebywają dusze i duch. Dlatego byt rośliny jest otwarty, jest ona niczym most lub brama, otwarta na zewnątrz i do wewnątrz, ku górze i ku dołowi. Jej byt jest bardziej otwarty niż byt człowieka, który oderwał się od ziemi i wobec podziemnej ciemności pozostaje bezradny. Kwiat jako duchowy organ rośliny jest symbolem duszy. Jego ciemna część, korzeń, należy do zmarłych, których ciała spoczywają w dole, łodyga zaś z kwiatem należy do zmarłych, których dusze są w górze.
Kiedy człowiek kładzie kwiaty na grobie, składa ofiarę. „Za każdym razem ofiarowuje to, czemu składa ofiarę”. Ofiarowywać kwiaty oznacza składać ofiarę kwiatom. Duszy. Dusza ofiarowuje się duszy. Moja dusza wchodzi w kontakt z duszami zmarłych. Na tym polega pokrewieństwo panny młodej i umarłych. I ona, i oni są symbolami bytu otwartego, który przez nich jak po moście swobodnie przechodzi z jednej strony na drugą, tam i z powrotem, są tu i są także tam, ich byt sięga poza granice życia, i swoje życie czerpią z wiecznego pozaziemskiego źródła, bo są duszami. Tam, gdzie życie potęguje się i przekracza wyłącznie ziemski charakter, zawsze okrywa się kwiatem. Tak zakwita wiosną natura, kiedy przekracza granicę, którą jej wytyczyła materia zimy. To samo robią zmarli i panna młoda. Zbierać kwiaty na łące jest więc zadaniem pozaziemskim, ponadrzeczywistym i niepokojąco niebezpiecznym. Dusza zrywa samą siebie i otwiera się ku światu, który nie ma granic. Samą siebie wplata w wieniec. Zaś wieniec, bukiet jest koroną, aurą, słońcem, glorią, powrotem duszy na szczęśliwe pola elizejskie, do raju, w którym znów staje się kwiatem.
Gdy wrócimy jeszcze do poprzedniego wątku, teraz już lepiej zrozumiemy, dlaczego panna młoda, której narzeczony przynosi kwiaty, oznacza gody, byt otwarty, w którym mężczyzna staje się kobietą, a kobieta mężczyzną, i nie zatrzymują się na granicy, którą wyznacza natura, a także dlaczego ten byt ma formę kolistą, krągłą jak świat, jak słońce, jak wieniec, jest w nim razem życie i śmierć, mężczyzna i kobieta, podobnie jak w miłości obecny jest wieczny byt: narodziny, życie, umieranie i odradzanie się. Kwiat jest jedynym znakiem, który symbolizuje i unaocznia ten byt otwarty; gdy kobieta przyjmuje kwiaty, wyciąga rękę ku składanej jej ofierze i mówi: otwórzmy się ku sobie nawzajem i połączmy w sobie wszelki byt. Jakie to jednak znamienne, że ludzkie gody otwierają tylko to, co jest na dole. Dlatego wypełza stamtąd potwór. Ten potwór to korzeń, który nie jest niczym więcej, tylko sobą – korzeniem żyjącym w ciemności, niedającym kwiatu i nieposiadającym go.
Przez trzy lata mieszkałem w domu otoczonym ogrodem, pod oknem rósł krzak jaśminu, a po sąsiedzku drzewko oliwne. Pod koniec maja, kiedy jaśmin i oliwka zakwitają, przez niemal dwa tygodnie otwartym oknem wlewał się do pokoju ich zapach. W tych dniach odurzony i dosłownie upojony tą wonią nasycałem się oparami płynącymi od zmarłych, zdumiewającą siłą bytu napływającego z zaświatów. Szczególnie o świcie, podczas największej ciszy, między pierwszą a trzecią w nocy, napływ tego zapachu był tak silny, że siadywałem przy oknie i oddawałem się obrazom, które we mnie budził.
Pogrążony w półśnie spacerowałem po kalinowych gajach, u stóp których kwitły ciemnoczerwone piwonie. Szedłem przez szerokie równinne pola wśród maków, margaretek i chabrów. Potem wzdłuż potoku, nie dotykając stopami ziemi, obok polan porośniętych narcyzami. A nade mną kołysały się kwitnące gałęzie wiśni i jabłoni.
W tej bezrozumnej pompie kwitnienia płynąłem ponad ziemią i widziałem narodziny setek tysięcy maleńkich dzieci, zwierząt, owadów, ptaków, ryb i płazów, które wydostawały się przez niezliczoną liczbę szczelin w ziemi, wychodziły z ciemności na światło. Wszelkie miejsca, sposoby i chwile były odpowiednie, by się wydostać, łakome i pełne żądzy życia bez wstydu, w całej swojej niewinności pojawiały się jak źródło tryskające spod ziemi. Ta niewyobrażalna tęsknota za światłem, jaką odczuwa ciemny byt, a jednocześnie niezwalczona tęsknota ziemi za duszami sprawiły, że jej powierzchnia pokryła się jakby pianą, a z każdego pęcherzyka wyrajały się niezliczone ilości i rodzaje żywych istot.
Kwiaty zbiera dusza. Kwiat jest jedynym obrazem na ziemi, w którym dusza rozpoznaje siebie. Korzeń mam w ciemności i rosnę ku światłu. Kiedy zbieram kwiaty, splatam je w bukiet czy wianek, wtykam w klapę marynarki czy zatykam za wstążkę kapelusza, sam staję się kwiatem. Zapach i barwa pomaga mi przeżyć czar niepojętego misterium. Bo dusze mają swój zapach i Heraklit powiada, że niematerialne dusze tak właśnie rozpoznają się na tamtym świecie – _hai psychai osmontai kath_’_Haiden_².
Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, co jest istotą kwiatu. Ale kiedy je zbieram, wiem, że sam staję się kwiatem, i to jest coś takiego, jakby moje ciało zostało wchłonięte przez duszę, a ja zmieniam się w niematerialny zapach i piękno, jak Anima. To wrażenie potrafi wywołać nawet maleńki fiołek zatknięty w klapę. Zbierać kwiaty znaczy rozkwitać, czyli przejść przez bramę w nieznane. Kiedy zrywam kwiat, przechodzę przez mistyczny most. Dokąd? Nie wiem. Ale czuję, że ogarnia mnie niewyjaśniony zachwyt i otwieram się ku niepoznanym kierunkom bytu.NOTATKA PORANNA
(Gdy człowiek siedzi na molo z nogami zwieszonymi nad wodą i przygląda się rybom pływającym w morzu).
Porządek życia na Północy różni się od porządku życia na Południu; na Północy człowiek, który wypuści inicjatywę z ręki, jest stracony. Na Południu zaś przepada ten, kto przejawia inicjatywę i nie potrafi z niej zrezygnować.
To zasadnicza różnica. Na Północy człowiek musi utrzymywać inicjatywę w ręce i dlatego punktem centralnym wszystkich rzeczy jest „ja”. Na Południu trzeba zrezygnować z inicjatywy, bo w centrum wszystkiego są bogowie.
Kto jedzie na Południe, niech to sobie dobrze przemyśli: powinien zapomnieć o działaniu i wyciszyć się. Dla zatwardziałych Hiperborejczyków to trudna sprawa. Trudna, bo muszą wyłączyć to, co w nich najmocniejsze. Wielu tego nie wytrzymuje. Ten rodzaj przemiany wywołuje u nich chorobę. Ta choroba to nuda.
Człowiek duchowy jest szczególnie wrażliwy na metamorfozy. Dlatego też, gdy dojeżdża na Południe, przy kamieniu granicznym powinien wykopać dołek i ukryć w nim swoje „ja”. Jeśli się obawia, że ktoś może je ukraść, niech zostawi przy nim swój bilet wizytowy lub zapakuje je w papier, opatrzy monogramem i przyciśnie kamieniem, a gdy będzie wracał, odkopie je i umieści na swoim miejscu. Dopełniwszy tej ceremonii, przekona się, jak znakomicie można sobie radzić i żyć bez „ja”.
Pierwsze doświadczenie, które człowiek zdobywa: znika jestem. Niebo jest błękitne, świeci słońce, jest ciepło, wieje wiatr, woda jest słona, przepływa statek, jest hałas. Te liczne jest mogą być sprowadzone do stwierdzenia, że są bogowie. Człowiek nie ma nic do roboty. Kwestię najważniejszą, a więc to, że się jest, załatwiają bogowie. Człowiek nic nie musi robić. A ponieważ nic nie robi, nie męczy się. I dlatego na Południu tak dobrze się śpi.
Drugie doświadczenie – nagle przestaje się spieszyć. Nie ma nic pilnego. Jak najwolniej i jak najmniej. Mieszkaniec Południa żyje tak, jakby był na niekończących się wakacjach. Człowiek spostrzega, że „ja”, które go nieustannie poganiało, nagle znikło. Uspokaja się i od tej chwili na wszystko ma czas.
Trzecie doświadczenie jest najważniejsze. Człowiek nie musi myśleć. Jeśli za wszelką cenę chce, to może. Ale nie musi i jest to całkowicie zbędne. Myślę, więc jestem? To wymyślił człowiek Północy! Tak bynajmniej nie jest. Nie myślę, a jednak mam się całkiem dobrze. A wręcz mnie nie ma. Są bogowie, a ja tu sobie tylko leniuchuję. A nawet nie ja, tylko ktoś znacznie swobodniejszy, jaśniejszy, spokojniejszy ode mnie, kto pogodnie i lekko unosi się w świecie.
Zamiast myślenia na Południu człowiekowi przychodzą do głowy różne rzeczy. Ot tak, bez żadnego szczególnego wysiłku, im go mniej, tym lepiej. Bo oto właśnie, co mi przyszło do głowy. Załóżmy, że dwa narody znajdują się w stanie wojny. To nic rzadkiego, historia zapisała sporo takich przypadków. Szaleńcy biegną ku sobie i mordują się z zapamiętaniem. Skutkiem tego nieprzyjaciel staje się coraz bardziej rozwścieczony i nawet jeśli zostanie zwyciężony, poprzysięga zemstę. Zbiera siły, po kilku latach znów atakuje przeciwnika, tym razem może go nawet zwyciężyć. I wszystko zaczyna się od początku.
Gdybym ja przypadkiem znalazł się z kimś w stanie wojny, starałbym się przede wszystkim natychmiast, bezzwłocznie zawrzeć z nim pokój, choćby i na najbardziej upokarzających warunkach. Złożyłbym obietnicę, że przez trzydzieści lat będę niewolnikiem zwycięskiego ludu. Będę mu służył ze wszystkich sił. Pociągami zwoziłbym mu wszystko, co rodzi się na mojej ziemi, wyprawiłbym statki, które przywiozą mu wszelkie skarby dalekich krain – przyprawy, słodycze, jedwab, złoto, drogie kamienie, i to wszystko bym mu ofiarował. Zerwałbym ostatnią koszulę z grzbietu własnego ludu i podarował zwycięzcy. Słowem, byłbym wobec niego nielitościwy. Obsypałbym go tak wielką ilością ziemskich dóbr, że poza hulankami nie miałby czasu na nic. Karmiłbym go, tuczył i chwalił. Ile tylko na ziemi owoców, ryb, mięsa, dziczyzny, ryżu, bawełny, kawy – wszystko rzuciłbym mu do nóg.
Daję sto przeciw jednemu, że ten lud nie wytrzymałby nawet trzydziestu lat. Tak by się roztył, rozleniwił, stałby się tak lekkomyślny, głupi, spasiony i ospały, że nie trzeba by już zwoływać przeciw niemu żadnej wyprawy. Gdybym zwyciężył go orężem, wzmocniłbym go, bo rozwinąłbym w nim pragnienie zemsty. A dobrobyt okazywał się, jak dotąd, zgubą każdego ludu.
Taka myśl przyszła mi do głowy. Nie wiem, czy jest słuszna czy nie, i nawet się nad tym nie zastanawiam.