- W empik go
Księga snobów - ebook
Księga snobów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 399 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potrzeba napisania Dzieła o Snobach, wykazana na podstawie
historii i poparta szczęśliwie dobranymi przykładami ·Człowie-
kiem, którego los przeznaczył do napisania lego dzieła, jestem ja ·
Powołanie moje przedstawione wymownymi słowy · Wykazuję,
iż świat przygotowywał się stopniowo na przyjęcie, DZIEŁA
i TWÓRCY · Snobów badać należy tak jak inne przed-
mioty nauk przyrodniczych · Są oni ponadto częścią
składową Piękna (przez duże P) · Przenikają
wszystkie warstwy społeczeństwa · Wzru-
szający przykład pułkownika
Snobley.
Wszyscy czytaliśmy zdanie (o którego prawdziwości ośmielam się całkowicie powątpiewać, chciałbym bowiem wiedzieć, na jakich obliczeniach zostało oparte), wszyscy, powiadam, mieliśmy szczęście zapoznać się ze spostrzeżeniem, że gdy świat i wymogi czasu wołają o Człowieka, mąż taki zjawia się. Tak więc podczas rewolucji francuskiej (czytelnik zapewne ucieszy się, że dowie się tak wcześnie), kiedy zaszła potrzeba zaaplikowania narodowi odtrutki, znalazł się Robespierre: odtrutka zaiste obrzydliwa w smaku i przyprawiająca o mdłości, lecz połknięta skwapliwie przez pacjenta z wielkim ostatecznie dla niego pożytkiem. Kiedy trzeba było wyrzucić Johna Bulla z Ameryki, wystąpił pan Washington i dokonał tego dzieła ku ogólnemu zadowoleniu; gdy zaś hrabia Aldborough nabawił się choroby, pojawił się profesor Holloway ze swymi pigułkami i zgodnie z ogłoszeniem wyleczył jego lordowską mość itd., itd. Można by przytaczać nnóstwo przykładów świadczących, że ilekroć naród jest w wielkiej potrzebie, ratunek znajduje się pod ręką, właśnie tak jak w pantominie (owym mikrokosmosie), gdzie skoro tylko klownowi czegoś potrzeba: ogrzewacza do łóżka, rączki do pompy, gęsi lub damskiego boa, natychmiast spoza kulis wynurza się statysta z żądanym przedmiotem w ręku.
Z drugiej strony, kiedy ludzie podejmują jakieś przedsięwzięcie, zawsze gotowi są udowodnić, że ma ono na celu zaspokojenie najistotniejszych potrzeb świata. Powiedzmy, że jest to kolej żelazna: dyrektorzy rozpoczynają od stwierdzenia, że „ściślejsze połączenie Bathershins z Derrynane Beg jest nieodzowne dla postępu cywilizacji i odpowiada powszechnym i głośnym żądaniom wielkiego narodu irlandzkiego”. Albo przypuśćmy, że chodzi o gazetę: prospekt głosi, że „w czasach, gdy kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, zagrożony od zewnątrz przez rozpasany fanatyzm i złośliwą niewiarę, a od wewnątrz podminowany przez niebezpieczny jezuityzm i samobójczą schizmę – cierpiący lud rozgląda się dokoła, szukając z upragnieniem jakiegoś duchownego przywódcy i opiekuna. Przeto pewne grono dostojników kościelnych i szlachetnych panów wystąpiło w tej groźnej dla nas dobie z postanowieniem założenia nowej gazety «Kościelny…»” itd., itd. Przynajmniej jedno z powyższych spostrzeżeń jest zawsze prawdziwe: albo ogół potrzebuje czegoś, a więc to otrzymuje, albo też ogół otrzymuje coś, a zatem tego mu właśnie potrzeba.
Od dawna już byłem przeświadczony, że mam do spełnienia dzieło, Dzieło, jeśli wolicie, przez wielkie D; cel do osiągnięcia; otchłań, która czeka, bym się w nią rzucił jak Kurcjusz, na koniu i w pełnym rynsztunku; wielkie zło społeczne do zbadania i zwalczenia. To przekonanie nurtowało mnie od lat. Szło za mną w trop po gwarnej ulicy, siadało przy mnie w samotnej pracowni, trącało mnie w łokieć, kiedy wznosiłem puchar przy biesiadnym stole; ścigało mnie poprzez labirynt Rotten Row, deptało po piętach w odległych krainach. Na kamienistej plaży Brighton czy na piaskach Margate głos ten brzmiał donośniej od szumu morza; gnieździ się on w moim nocnym czepku i szepce: „Zbudź się, o śpiący, Dzieło twoje czeka.” Zeszłego roku w Koloseum, przy świetle księżyca, ów uporczywy głosik przybył do mnie i rzekł: „Smith lub Jones (nazwisko autora nie odgrywa żadnej roli), Smith lub Jones, mój luby, wszystko to bardzo pięknie, ale powinieneś siedzieć w domu i pisać swe wielkie dzieło o snobach.”
Kiedy człowiek ma tego rodzaju powołanie, niedorzeczne są wysiłki, by uchylić się przed nim. Musi przemówić do ludów, musi „wywnętrzyć się” – jakby powiedział Jeames – lub też udławić się i umrzeć. „Zważ dobrze – mawiałem często do waszego uniżonego sługi – na sposób, w jaki zostałeś stopniowo przygotowany do podjęcia swej wielkiej pracy, aż wreszcie stała się ona dla ciebie nieodpartą koniecznością.” Na początku powstał świat, potem zaś, naturalnym porządkiem rzeczy, Snoby; istnieli oni wieki całe, równie mało znani jak Ameryka. Z czasem jednak – ingens patebat tellus – ludzie zaczęli niejasno zdawać sobie sprawę, że rasa taka istnieje. Nie więcej niż w dwadzieścia pięć lat potem powstała nazwa – wyrazista, pojedyncza sylaba – i na oznaczenie owej rasy. Nazwa ta rozprzestrzeniła się w całej Anglii jak później koleje żelazne; Snoby znane są i uznawane w całym Imperium, nad którym – jak mnie zapewniają – słońce nigdy nie zachodzi. „Punch” pojawia się w odpowiedniej chwili, aby na łamach swych zamieścić ich historię; pojawia się też jednostka, która w „Punchu” historię tę napisze.
Mam (i daru tego winszuję sobie z głęboką i nieustanną wdzięcznością) dobre oko na Snobów. Jeśli Prawda jest Pięknem, pięknie jest badać nawet snobizm; tropić Snobów poprzez historię, tak jak niektóre pieski w Hampshire węchem odszukują trufle; robić próbne wiercenia w społeczeństwie i natrafiać na bogate złoża snobianej rudy. Snobizm jest jak Śmierć w pewnej cytacie z Horacego, której, mam nadzieję, nigdyście nie słyszeli: „jednakową stopą wali w drzwi biedaków i kopie w bramy cesarzy”. Wielkim błędem jest traktować sprawę Snobów lekko i sądzić, że istnieją oni tylko wśród klas niższych. Mniemam, że olbrzymi procent Snobów znaleźć można wśród śmiertelników wszelkiego stanu. Nie powinniście osądzać
Snobów pochopnie ani wulgarnie: czyniąc tak, dowodzicie, że sami jesteście Snobami. I mnie samemu zdarzyło się być wziętym za jednego z nich.
Pijąc kiedyś wody lecznicze w Bagnigge Wells, zatrzymałem się w. tamtejszym hotelu „Imperiał”; siadywał tam przez czas krótki naprzeciwko mnie przy śniadaniu Snob tak nieznośny, że czułem, iż póki trwa jego pobyt, nie odniosę z kuracji żadnego pożytku; Był to podpułkownik pewnego pułku dragonów nazwiskiem Snobley. Czernił buty i wąsy; seplenił, przeciągał i opuszczał „r” we wszystkich wyrazach; nosił się zawsze dziarsko i wygładzał swe lakierowane bokobrody olbrzymią, płomiennej barwy chustką, napełniając pokój tak duszącym zapachem piżma, że postanowiłem stoczyć z nim bój, w wyniku którego jeden z nas opuści gospodę. Najpierw zacząłem zagady – wac go niewinnie, czym go niezmiernie przeraziłem, bo nie wiedział, co robić wobec tego rodzaju ataków, a nigdy nie przyszło mu do głowy, by ktoś pozwolił sobie pierwszy do niego przemówić. Następnie podawałem mu gazetę, po czym widząc, że nie zwraca uwagi na wszystkie te zaczepki, patrzyłem mu uporczywie prosto w twarz i – używałem widelca w roli wykałaczki. Po dwu rankach takich poczynań nie mógł znieść tego dłużej i opuścił hotel.
Czy jeśli pułkownik to przeczyta, przypomni sobie jegomościa, który zapytałgo, co sądzi o takim pisarzu jak Publicoaler, i który wypędził go z hotelu przy pomocy widelca o czterech zębach?ROZDZIAŁ PIERWSZY ŻARTOBLIWE UWAGI O SNOBACH
Bywają Snoby względne i bezwzględne. Przez bezwzględne rozumiemy osoby będące Snobami wszędzie, w każdym towarzystwie, od rana do nocy, od młodości do grobu, jako że natura wyposażyła ich w snobizm; Snoby względne zaś – to ci, którzy są Snobami jedynie w pewnych okolicznościach i stosunkach życiowych.
Na przykład: znałem kiedyś człowieka, który popełnił w mej obecności czyn równie potworny jak ów opisany w poprzednim rozdziale. (Zdobyłem się nań w celu obrzydzenia swojej osoby pułkownikowi Snobley, mianowicie – użyłem widelca jako wykałaczki). Znałem kiedyś, powiadam, człowieka, który jedząc w mym towarzystwie obiad w kawiarni „Europa” (naprzeciwko Wielkiej Opery; jest to, jak wszystkim wiadomo, jedyne miejsce w Neapolu, gdzie można zjeść przyzwoity obiad), spożywał groszek posługując się nożem. Jego towarzystwo zrazu ogromnie mi się podobało. Poznaliśmy się w kraterze Wezuwiusza, a potem w Kalabrii zostaliśmy ograbieni i zatrzymani przez rozbójników, którzy żądali od nas okupu, co jednak nie ma nic do rzeczy. Był to człowiek o wielkich zdolnościach, bardzo dobrym sercu i rozległej wiedzy; nigdy jednak dotychczas nie widziałem go przed talerzem groszku i jego postępowanie z tym ostatnim sprawiło mi najgłębszy ból.
Skoro zobaczyłem go zachowującego się w ten sposób publicznie, miałem przed sobą jedną tylko drogę: zerwanie naszej znajomości. Poprosiłem wspólnego naszego przyjaciela (czcigodnego Poly Anthusa), by w możliwie najdelikatniejszy sposób powiadomił go o tym wyjaśniając, że zaszły przykre okoliczności – nie przynoszące bynajmniej ujmy honorowi pana Marrowfata ani nie umniejszające mojego dlań szacunku – które zmusiły mnie do zerwania z nim zażyłej znajomości. Kiedy zatem tegoż wieczoru spotkaliśmy się na balu u księżnej Monte Fiasco, obaj udaliśmy, że się wcale nie znamy.
Wszyscy w Neapolu zauważyli tę rozłąkę Damona i Pytiasza – w rzeczy samej Marrowfat parokrotnie ocalił mi był życie – ale, jako angielski gentleman, cóż miałem robić?
Mój drogi przyjaciel był w tym wypadku względnym Snobem. U wysoko postawionych osób każdej innej narodowości posługiwanie się nożem w wyżej wymieniony sposób nie jest snobizmem. Sam widziałem, jak Monte Fiasco zbierał z talerza i podnosił nożem do ust resztki sosu; podobnie czyni w towarzystwie każdy włoski principe. Widziałem też przy gościnnym stole J. C. M. arcyksiężnej Stefanii Badeńskiej (którą proszę, jeśli kiedykolwiek cesarskie jej oczy spoczną na tych skromnych wierszach, aby zechciała obdarzyć łaskawym wspomnieniem najbardziej oddanego ze swych sług), widziałem też, mówię, jak księżniczka Potztausend-Donnerwetter (owa królewsko piękna kobieta) używała noża zamiast widelca lub łyżki; widziałem, na Jowisza!, jak go niemal połknęła, niczym Ramo Sami, kuglarz indyjski. I czy wtedy zbladłem? Czy zmniejszyła się cześć moja dla księżniczki? Nie, cudna Amalio! Dama ta wzbudziła w mym sercu jedną z najszczerszych namiętności, jaką kiedykolwiek kobieta natchnęła męskie serce. O piękna! Oby nóż długo, długo jeszcze zanosił pożywienie do twych usteczek! Do najczerwieńszych i najśliczniejszych na świecie!
Przez cztery lata nie pisnąłem słówka żywej duszy o przyczynie mojej kłótni z Marrowfatem. Spotykaliśmy się w salonach arystokracji – naszych przyjaciół i krewnych. Obijaliśmy się o siebie w tańcu lub przy stole; zerwanie jednakże trwało i wydawało się nieodwołalne aż do 4 czerwca roku ubiegłego.
Spotkaliśmy się u sir George'a Gollopera. Posadzono jego po prawej, waszego zaś uniżonego sługę po lewej ręce czcigodnej lady G. W skład menu bankietu wchodził groszek – kaczka z zielonym groszkiem. Zadrżałem widząc, jak podawano Marrowfatowi, i odwróciłem się, osłabły ze strachu, że ujrzę nóż zagłębiający się w jego ohydnych szczękach. Jakież było moje zdziwienie, jaka radość, kiedy zobaczyłem, że używa widelca jak każdy inny chrześcijanin! Ani razu nie posłużył się ostrą stalą. Dawne czasy stanęły przede mną jak żywe: wspomnienie wyrządzonych mi niegdyś przysług, ocalenie mnie z rąk zbójców, jego rycerskie zachowanie się podczas owej historii z hrabiną dei Spinachi, pożyczenie mi 1700 lirów. Omal nie rozpłakałem się z radości, głos łamał md się ze wzruszenia.
– Jerzy, mój kochany! – zawołałem. – Jerzy Marrowfat, mój kochany! Kieliszek wina!
Zarumieniony, głęboko wzruszony, niemal równie drżący jak ja sam, Jerzy odpowiedział:
– Franku, co wolisz: reńskie czy maderę? Gdyby nie obecność reszty towarzystwa, byłbym go przycisnął do piersi. Lady Golloper nie domyślała się nawet, jaki był powód wzruszenia, które sprawiło, że młoda kaczuszka, którą właśnie krajałem, znalazła się raptem na jej kolanach okrytych różowym atłasem. Ta najdobrotliwsza z kobiet wybaczyła mi mój błąd, a lokaj usunął ptaka.
Od tej pory byliśmy najlepszymi przyjaciółmi; nigdy też Jerzy nie powrócił do swego wstrętnego przyzwyczajenia. Nabył go w prowincjonalnej szkole, gdzie uprawiano groch i używano tylko dwuzębnych widelców. Dopiero na kontynencie, gdzie używa się powszechnie widelców o czterech zębach, wyzbył się owego okropnego nawyku.
W tym miejscu – i tylko w tym – wyznam, że sam należę do Szkoły Zwolenników Srebrnego Widelca, i jeśli niniejsza opowieść skłoniła bodaj jednego z moich czytelników do zastanowienia się, do poważnego zbadania samego siebie i zadania sobie pytania: „Czy jem, czy też nie jem groszku nożem?”, do wyobrażenia sobie klęski, która może spaść na niego samego, jeśli będzie trwał w tym nawyku, lub na jego rodzinę, jeśli będzie musiała patrzeć na taki przykład – słowa te nie zostały napisane na darmo. A teraz pochlebiam sobie, że – bez względu na to, kim są inni autorzy – przyzna mi każdy, iż ja przynajmniej jestem człowiekiem moralnym.
Przy okazji, ponieważ niektórym czytelnikom może zbywać na bystrości umysłu, niech mi będzie wolno powiedzieć, jaki jest morał tej historii. Morał jest następujący: skoro społeczeństwo narzuciło nam pewne zwyczaje, powinniśmy być posłuszni prawom społeczeństwa i podporządkować się jego nieszkodliwym nakazom.
Gdybym poszedł do Brytyjskiego Instytutu Zagranicznego (a Boże mnie strzeż, bym miał się tam uda – wać pod jakimkolwiek pretekstem i w jakimkolwiek stroju), gdybym na jedną z urządzanych tam herbatęk poszedł w szlafroku i rannych pantoflach, a nie w przepisowym ubiorze gentlemana, to jest w lakierkach, złocistej kamizelce, szapoklaku, gorsie z falbankami i białym halsztuku – wyrządziłbym zniewagę społeczeństwu i jadłbym groszek nożem. Niech portierzy Instytutu wyrzucą co prędzej osobnika, który dopuści się podobnego przestępstwa. Przestępca taki jest wobec społeczeństwa zdecydowanym i zatwardziałym Snobem. Społeczeństwo, podobnie jak rządy, posiada swój kodeks i policję i podporządkować im się musi każdy, kto chce odnosić korzyść z dekretów wydawanych dla wspólnego dobra.
Jestem z natury przeciwnikiem egocentryzmu i z całej mocy nienawidzę samochwalstwa; nie mogę się jednak powstrzymać od przytoczenia tutaj zdarzenia będącego ilustracją omawianej sprawy, a w którym – jak mi się zdaje – zachowałem się nader roztropnie.
Kiedy parę lat temu bawiłem w Konstantynopolu (w delikatnej misji: Rosjanie, mówiąc między nami, prowadzili podwójną grę i wysłanie specjalnego negocjatora stało się z naszej strony koniecznością), Lekkerbiss, pasza Rumelii i naonczas Główny Galeondżi Porty, wydał dla dyplomatów bankiet w swym letnim pałacu w Budżukder. Siedziałem po lewej ręce Galeondżiego, a przedstawiciel Rosji, hrabia de Diddlow, znajdował się po jego prawicy. Diddlow jest naprawdę wytwornym młodzieńcem: w trakcie rokowań trzykrotnie nasyłał na mnie zbirów, ale oczywiście wobec ludzi byliśmy przyjaciółmi i przywitaliśmy się w najserdeczniejszy i najbardziej czarujący sposób.
Galeondżi jest – lub raczej był, niestety!, gdyż skończył uduszony powrozem – zdecydowanym zwolennikiem starej szkoły tureckiej polityki. Jedliśmy palcami i zamiast talerzy mieliśmy kawałki chleba; jedyną innowacją, którą dopuszczał, były europejskie trunki; używał ich też z wielkim zapałem. Pochłaniał olbrzymie ilości jadła. Między innymi postawiono przed nim ogromny półmisek z jagnięciem ubranym we własną wełnę, nadzianym śliwkami, czosnkiem, asafetydą, pieprzem tureckim i innymi przyprawami: była to najwstrętniejsza mieszanina, jaką kiedykolwiek jadł lub wąchał żywy człowiek. Galeondżi objadał się tą potrawą; zwyczajem wschodnim nakładał ją swym przyjaciołom na prawo i na lewo, a natrafiwszy na szczególnie smakowity kąsek, własnoręcznie wpychał go gościom w usta.
Nigdy nie zapomnę miny biednego Diddlowa, kiedy jego ekscelencja, ukręciwszy dużą porcję potrawy w gałkę, z okrzykiem „Buk, Buk” (to bardzo dobre) wsadził Diddlowowi w gardło tę straszliwą pigułę. Zażywając ją Rosjanin łypnął okropnie oczami; połknął ją z grymasem, który zdawał się być wstępem do konwulsji, po czym schwyciwszy stojącą obok butelkę, której zawartość wziął za Sauterne'a, a która okazała się francuskim koniakiem, wypił duszkiem prawie kwartę, nim poznał swoją omyłkę. To go wykończyło: wyniesiono go z sali jadalnej ledwo żywego i położono w altance nad Bosforem, aby ochłonął.
Kiedy nadeszła moja kolej, przełknąłem swoją porcję z uśmiechem, powiedziałem Bismillah , oblizałem wargi z zadowoleniem, a gdy podano następne danie, sam ukręciłem gałkę tak zwinnie i z taką gracją wetknąłem ją w gardło starego Galeondżiego, że zdobyłem jego serce. Rosja została natychmiast odsunięta od dworu i traktat kabobanopolitański szczęśliwie podpisano. Co do Diddlowa, był on skończony: został odwołany do Petersburga, a sir Roderick Murchison widział go pracującego w kopalniach Uralu, oznaczonego numerem 3967.Nie potrzebuję chyba mówić, iż morałem tej opowieści jest, że w towarzystwie zdarza się wiele nieprzyjemnych rzeczy, które wypada przełknąć, i to z uśmiechem na twarzy.ROZDZIAŁ DRUGI SNOB KRÓLEWSKI
Już dawno, na samym początku panowania obecnej naszej najmiłościwszej królowej, zdarzyło się „pewnego pogodnego letniego wieczoru” – jakby powiedział pan James – że trzech czy czterech młodych kawalerów popijało poobiednie wino w gospodzie „Pod Godłem Królewskim” prowadzonej przez panią Anderson w królewskiej posiadłości Kensington. Wieczór był upojny i podróżni oglądali przez okno czarujący obraz. Wysokie wiązy w starych ogrodach zieleniły się bujnie, a drogą pomykały liczne powozy arystokracji angielskiej kierując się ku pobliskiemu pałacowi, gdzie książę Sussex (którego dochody pozwalały mu ostatnio jedynie na wydawanie herbatęk) podejmował swą królewską siostrzenicę oficjalnym bankietem. Skoro karoce szlachty zdeponowały swych właścicieli przed pałacem, ich słudzy przyszli pociągnąć ciemnego piwa w pobliskim ogrodzie gospody „Pod Godłem Królewskim”. Przez nasze okno przyglądaliśmy się tym ludziom. Na świętego Bonifacego, był to niezwykły widok!
Tulipany w ogrodach Mynheera Van Duncka nie miały świetniej szych barw niż pstrokate liberie tych sługusów. Riusze na ich piersiach przypominały kolorowe polne kwiaty, wszystkie barwy tęczy lśniły na ich pluszowych hajdawerach, a ci, którzy mieli długie laski, przechadzali się po ogrodzie z tym uroczystym wdziękiem, z tym rozkosznym podrygiwaniem łydek, które zawsze tak nieodparcie nas olśniewa. Aleja zdawała się dla nich za wąska, kiedy tak kroczyli obok siebie, dotykając się kanarkowymi, karmazynowymi i jasnoniebieskimi węzłami szamerunków na ramionach.
Nagle wśród tej dumnej parady rozległ się dźwięk dzwoneczka, otwarły się boczne drzwi i (po wysadzeniu z karocy swej królewskiej pani) weszli lokaje Jej Królewskiej Mości w szkarłatnych ubraniach ozdobionych czarnym pluszem i epoletami.
Żal było patrzeć, jak tamci biedacy rozpierzchli się przed nowoprzybyłymi. Ani jeden z zacnych prywatnych pluszowców nie mógł stawić czoła królewskim fagasom. Zeszli z alei, wpełzli do ciemnych kątów i w milczeniu pili swoje piwo. Królewscy pluszowcy panoszyli się w ogrodzie do chwili, kiedy oznajmiono, że obiad dla pluszowców królewskich podany. Wówczas wycofali się, i z pawilonu, w którym jedli, dochodziły nas tradycyjne wiwaty, mowy i skandowane oklaski. Pozostałych fagasów nie ujrzeliśmy już więcej.
Kochane moje fagasy, tak niedorzecznie pyszne w jednej chwili, a tak pokorne w następnej – są jedynie kopiami swych doczesnych panów. Kto małodusznie podziwia marne przymioty, jest Snobem – może ta definicja najlepiej określa charakter Snoba.
Dlatego to właśnie zaryzykowałem, z największym zresztą szacunkiem, umieszczenie Snoba królewskiego na czele mej listy, zmuszając wszystkich innych do ustąpienia mu pierwszeństwa, podobnie jak fagasy ustąpiły przedstawicielstwu królewskiemu w ogrodach Kensington. Powiedzieć o takim a takim dostojnym monarsze, że jest Snobem, to tylko stwierdzić, że Jego Królewska Mość jest człowiekiem. Królowie są także ludźmi, a więc i Snobami. W kraju, w którym Snoby stanowią większość, Super-Snob jest z pewnością osobą odpowiednią do sprawowania rządów. U nas udało im się to w podziwu godny sposób.
Na przykład Jakub I był Snobem, i do tego szkockim Snobem; nie ma na świecie bardziej dokuczliwego stworzenia. Wydaje się, iż nie posiadał on ani jednej ludzkiej zalety: ani odwagi, ani wspaniałomyślności, ani uczciwości, ani rozumu, ale przeczytajcie sobie, co o nim napisali wielcy wieszczowie i uczeni Anglii! Karol II, wnuk jego, był łajdakiem, ale nie był Snobem; natomiast współczesny mu Ludwik XIV, ten nadęty czciciel ceremoniału i biurokracji, był dla mnie zawsze zupełnie niewątpliwym królewskim Snobem.
Nie będę jednakże szukał przykładów Snobów królewskich w naszym własnym kraju, ale wymienię sąsiednie królestwo Brentford i jego zmarłego monarchę, wielkiego i nieodżałowanego Gorgiusa IV. Z tą samą uniżonością, z jaką lokaje w gospodzie „Pod Godłem Królewskim” ustąpili przed królewską liberią, arystokracja narodu brentfordzkiego kłaniała się i płaszczyła przed Gorgiusem, proklamując go pierwszym gentlemanem w Europie. I doprawdy zastanawiające jest, kogo gentlemeni uważają za gentlemana, skoro nadali Gorgiusowi taki tytuł.
Co to znaczy być gentlemanem? Czy to znaczy być uczciwym, delikatnym, wspaniałomyślnym, dzielnym, mądrym i posiadając wszystkie te zalety, okazywać je na zewnątrz w najbardziej uroczy sposób? Czy gentleman powinien być lojalnym synem, wiernym mężem i uczciwym ojcem? Czy powinien wieść przyzwoite życie, płacić rachunki, mieć wykwintne i eleganckie upodobania oraz wzniosłe i szlachetne cele w życiu? Jednym słowem, czy biografia Pierwszego
Gentlemana w Europie nie powinna być taka, by mogły ją z pożytkiem czytać na pensjach dorastające panienki z dobrego domu i studiować z korzyścią w zakładach wychowawczych szlachetni młodzieńcy? Pytanie to zadaję wszystkim wychowawcom młodzieży – pani Ellis i kobietom angielskim, wszystkim nauczycielom – od doktora Hawtrey aż do pana Squeersa. Widzę przed sobą w wyobraźni straszliwy trybunał młodości i niewinności zasiadający pod opieką swych wychowawców (jak na przykład owe dziesięć tysięcy rumianych sierot, wychowanków zakładu przy katedrze św. Pawła), a przed nim – Gorgiusa broniącego swej sprawy. Precz z sali sądowej, precz z sali sądowej, tłusty, stary Floryzelu! Woźni, wyrzućcie tego opuchłego, pokrytego krostami dziada! Jeśli już Gorgius musi mieć pomnik w nowym pałacu, który buduje naród Brentfordczyków, powinien on stanąć w sali dla lokajów. Powinno się go przedstawić przy krajaniu fraka, w której to sztuce podobno celował. Uchodził on również za wynalazcę ponczu maraskinowego, klamerki do butów (było to w czasie rozkwitu jego młodości i inwencji) oraz chińskiego pawilonu, najohydniejszego budynku na świecie. Umiał powozić czwórką koni prawie tak dobrze jak woźnica brightońskiego dyliżansu, fechtował się z gracją i jak powiadają, grał dobrze na skrzypcach. Uśmiechał się też z tak nieodpartym wdziękiem, że osoby dopuszczone przed jego dostojne oblicze stawały mu się oddane duszą i ciałem i padały jego ofiarą, tak jak królik pada ofiarą wielkiego boa-dusiciela.
Założyłbym się, że gdyby dzięki jakiejś rewolucji posadzono na tronie brentfordzkim pana Widdicomba, ludzie byliby tak samo urzeczeni jego nieodparcie monarszym uśmiechem i drżeliby klękając do ucałowania jego ręki. Gdyby pojechał do Dublinu, postawiono by obelisk w miejscu, gdzie wylądował, jak to uczynili Irlandczycy po wizycie Gorgiusa. Wszyscyśmy czytali z uciechą historię owej podróży króla do kraju baraniej potrawki, gdzie obecność jego wzbudziła taką furię wiernopoddańczości i gdzie najsławniejszy człowiek w kraju, baron Bradwardine, wszedłszy na pokład królewskiego jachtu i znalazłszy kieliszek nadpity przez Gorgiusa, włożył go do kieszeni jako bezcenną pamiątkę i powrócił łódką na brzeg. Ale baron usiadł na kieliszku, stłukł go i mocno pociął poły swego fraka; w ten sposób bezcenna pamiątka została po wsze czasy stracona dla świata. O szlachetny Bradwardine! Cóż za staroświecki zabobon zdołał rzucić cię na kolana przed takim bożkiem?
Jeśli macie ochotę pofilozofować nad zmiennością spraw ludzkich, pójdźcie obejrzeć figurę Gorgiusa w jego prawdziwych, autentycznych szatach, w gabinecie figur woskowych. Wstęp – jeden szyling. Dzieci i lokaje – sześć pensów. Idźcie, zapłaćcie sześć pensów.ROZDZIAŁ TRZECI WPŁYW ARYSTOKRACJI NA SNOBÓW
W niedzielę minął tydzień, odkąd będąc w naszym mieście w kościele, słyszałem, jak po nabożeństwie dwóch Snobów wiodło rozmowę o pastorze. Jeden z nich pytał drugiego, kim jest ten duchowny.
– Jest to pan Takia-taki – odpowiedział drugi Snob. – Kapelan domowy hrabiego Jakmu-tam.
– Ach, doprawdy? – rzekł pierwszy Snob tonem nieopisanego zadowolenia.
W jego umyśle ortodoksyjność i charakter pastora od tej chwili przestały budzić jakiekolwiek wątpliwości. Nie wiedział o hrabim więcej niż o kapelanie, ale powziął opinię o charakterze tego ostatniego na podstawie autorytetu pierwszego i poszedł do domu zupełnie zadowolony z jego wielebności – jak prawdziwy, nędzny, uniżony Snobik.
Zdarzenie to dało mi więcej do myślenia niż samo kazanie; zadumałem się nad rozmiarami i doniosłością lordochwalstwa w naszym kraju. Cóż to mogło mieć za znaczenie dla Snoba, czy jego wielebność jest, czy nie jest kapelanem jego lordowskiej mości? Jakaż cześć dla tytułu para panoszy się w tym wolnym kraju! Jesteśmy nią wszyscy objęci i wszyscy na klęczkach oddajemy hołd tytułom. A jeśli chodzi o wielki temat, który omawiam, sądzę, że wpływ instytucji parów na snobizm przewyższył wszystkie inne wpływy.
Wzrost liczby Snobów, popieranie ich i podtrzymywanie zawdzięczamy rodom arystokratycznym, co według słów lorda Johna Russela, jest z ich strony „bezcenną usługą”.
I nie może być inaczej. Człowiek zdobywa wielki majątek, pomaga skutecznie jakiemuś ministrowi, wygrywa walną bitwę, zawiera traktat albo wreszcie jest zdolnym prawnikiem, pobiera niezliczone honoraria i zostaje sędzią; w nagrodę za to kraj obdarza go na zawsze złotą koroną (o większej lub mniejszej ilości pałek lub liści), tytułem oraz godnością ustawodawcy. „Zasługi twoje są tak wielkie – mówi naród – że twoim dzieciom wolno będzie nami rządzić. To zupełnie nie szkodzi, że twój najstarszy syn jest idiotą; uważamy twoje zasługi za tak znaczne, że twoje godności przeleją się na niego z chwilą, gdy śmierć pozbawi twe szlachetne buty ich właściciela. Jeśli jesteś biedny, damy ci tyle pieniędzy, abyście mogli, ty i twój pierworodny, żyć stale w dostatku i splendorach. Życzeniem naszym jest, aby w tym szczęśliwym kraju istniała osobna rasa dzierżąca najwyższe godności, otrzymująca wszystkie pierwsze nagrody i mająca największe szanse zdobycia wszelkich rządowych posad i nominacji. Nie możemy zrobić parów z wszystkich twoich kochanych dzieci – uczyniłoby to tytuł para pospolitym i zatłoczyłoby nadmiernie Izbę Lordów – ale będą one miały wszystko, co rząd jest w stanie ofiarować: będą kapitanami i podpułkownikami mając dziewiętnaście lat, podczas gdy sędziwi porucznicy tkwić będą po trzydzieści lat przy musztrze; mając lat dwadzieścia jeden będą dowodzili statkami i weteranami, którzy bili się już wtedy, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. A zważywszy, iż jesteśmy wybitnie wolnym narodem, tudzież aby zachęcić każdego do spełniania jego obowiązków, powiadamy wszystkim ludziom wszystkich stanów: zróbcie olbrzymi majątek, pobierajcie ogromne honoraria jako prawnicy albo wygłaszajcie wielkie przemówienia, lub wreszcie wyróżnijcie się i wygrajcie jakąś bitwę – a wówczas. nawet wy wstąpicie do uprzywilejowanej klasy, a dzieci wasze automatycznie będą nami rządzić.”
Jakżeż możemy zapobiec snobizmowi, jeśli taka potężna instytucja narodowa istnieje tylko po to, aby oddawać mu cześć? Jak możemy nie płaszczyć się przed lordami? Byłoby to wbrew naturze ludzkiej. Któryż człowiek zdoła się oprzeć tak przemożnej pokusie? Natchnieni tym, co nosi nazwę szlachetnego współzawodnictwa, niektórzy uganiają się za zaszczytami i zdobywają je; inni, sami zbyt słabi i małoduszni, ślepo wielbią i korzą się przed tymi, co je zdobyli; jeszcze inni, którym się nie powiodło, wściekle nienawidzą, wymyślają i zazdroszczą. Bardzo niewielu jest tak łagodnych i zgoła nie zarozumiałych filozofów, którzy potrafią ze spokojem obserwować stan, w jakim znajduje się społeczeństwo, mianowicie: zorganizowane płaszczenie się, uświęcony ustawami, podły kult człowieka i mamony, jednym słowem – uwieczniony snobizm, i spokojnie odniosą się do tego zjawiska. I ciekaw jestem, czy wśród tych spokojnych moralistów znalazłby się choć jeden, którego serce nie zabiłoby zadowoleniem, gdyby można go było oglądać spacerującego po Pall Mall w towarzystwie dwóch książąt? Nie, w naszych warunkach społecznych niepodobieństwem jest nie być czasami Snobem.
Warunki te pchają człowieka z gminu do snobistycznej podłości, szlachcica zaś – do snobistycznej arogancji. Szlachetna markiza w opisie swych podróży ubolewa, że pasażerowie parowców zmuszeni są stykać się z „ludźmi wszelkiego rodzaju i stanu”, dając przez to do zrozumienia, że przestawanie ze stworzeniami boskimi przykre jest dla jej lordowskiej mości, która jest od nich wyższa. Kiedy markiza X pisze w ten sposób, musimy pamiętać, że tego rodzaju uczucie nie byłoby naturalne w sercu żadnej kobiety. Zwyczaj jednak płaszczenia się i służalczości przyjęty przez całe otoczenie tej pięknej i wspaniałej damy, właścicielki tylu a tylu czarnych i innych brylantów, istotnie doprowadził ją do przekonania, że jest wyższa ponad ogół i że ludzie nie powinni obcować z nią inaczej jak na wielki dystans. Pamiętam, że byłem kiedyś w Kairze w chwili, gdy jeden z europejskich książąt krwi przejeżdżał tamtędy w drodze do Indii. Pewnego wieczoru w gospodzie zapanowało wielkie poruszenie: jakiś człowiek utopił się w pobliskiej studni. Wszyscy mieszkańcy hotelu wybiegli na podwórze, a wśród nich wasz uniżony sługa. Zapytał on pewnego młodzieńca o powód całego tego zamieszania. Skąd miałem wiedzieć, że ten młody człowiek był księciem krwi? Nie miał korony ani berła: ubrany był w białą kurtkę i filcowy kapelusz, ale okazał zdziwienie, że ktoś zwraca się do niego. Odpowiedział jakimś niezrozumiałym mruknięciem i – skinął na adiutanta, by ten podszedł r o z m ó w i ć s i ę z e m n ą. To nasza wina, a nie możnych tego świata, że uważają się oni za stojących o tyle wyżej od nas. Jeśli będziesz uparcie rzucał się pod koła, posąg Kriszny przejedzie po tobie, możesz być tego pewny; i jeśliby przed nami, drogi mój przyjacielu, wybijano codziennie pokłony, gdybyśmy napotykali na każdym kroku ludzi płaszczących się przed nami w niewolniczym uwielbieniu – wpadlibyśmy całkiem naturalnie w ton wyższości i przyjęlibyśmy wielkość, którą by świat tak uporczywie nas obdarzał.
A oto – zaczerpnięty z podróży lorda L. przykład, jak spokojnie, pogodnie i naturalnie wielki człowiek przyjmuje hołdy niższych od siebie. Po kilku głębokich i wnikliwych uwagach o mieście Brukseli, jego lordowska mość pisze: „Bawiąc dni kilka w hotelu «Belle Vue» – zakładzie ogromnie przechwalonym, ale ani w połowie tak wygodnym jak «Hôtel de France» – poznałem doktora L., lekarza poselstwa. Pragnął on wobec mnie sprawować honory domu i zamówił dla nas u szefa restauracji un dîner en gourmand, utrzymując, że zakasuje on paryskiego Rochera. Siedziało nas sześć czy osiem osób przy stole i wszyscy zgodziliśmy się, że obiad był nieskończenie gorszy od paryskiego, a przy tym o wiele droższy. Tak to bywa z kopiami."
I tak to bywa z jegomościami w rodzaju tego, który wydał obiad. Doktor L., pragnąc „czynić honory domu” wobec jego lordowskiej mości, fetuje go najlepszymi specjałami, które można dostać za pieniądze, a lord znajduje ucztę kosztowną i marną. Kosztowną! Nie była ona kosztowna dla niego. Marną! Pan L. zrobił, co mógł, by zadowolić szlachetne podniebienie lorda, tymczasem ten przyjmuje ucztę, a amfitriona odprawia z przymówką. To tak, jakby pasza o trzech buńczukach skarżył się na nie dość hojny bakszysz.
Ale jakżeby mogło być inaczej w kraju, gdzie lordochwalstwo jest częścią składową naszego credo i gdzie dzieci nasze uczy się od małego uważać Księgę parów za drugą Biblię Anglika?ROZDZIAŁ CZWARTY «KRONIKA DWORSKA» I JEJ WPŁYW NA SNOBÓW
Przykład jest najlepszą nauką, zacznijmy więc od prawdziwej i autentycznej historii, która unaocznia, jak wychowuje się młodych arystokratycznych Snobów i jak wcześnie ich snobizm doprowadzany bywa do rozkwitu. Pewna piękna i modna dama (wybacz, łaskawa pani, że historia twa zostanie podana do publicznej wiadomości, jest ona jednak tak umoralniająca, że powinna być znana szerokiemu ogółowi) opowiadała mi, że w czasach swej wczesnej młodości miała znajomą, która obecnie jest zresztą również piękną i modną damą. Skoro wymienię pannę Snobky, córkę sir Snobky'ego, której prezentacja u dworu wywołała taką sensację, czyż potrzebuję jeszcze mówić coś więcej?
Kiedy panna Snobky była jeszcze tak młoda, że przebywała w pokojach dziecinnych i chodziła na spacery do St. James Park pod opieką francuskiej guwernantki oraz olbrzymiego, włochatego fagasa w kanarkowej liberii domu Snobkych, spotykała niekiedy na tych przechadzkach lorda Klaudiusza Lollipopa, młodszego syna markiza Sillabub. W samej pełni sezonu rodzina Snobky nagle, z niewyjaśnionych przyczyn, postanowiła opuścić Londyn. Panna Snobky rozmawiała ze swoją przyjaciółką i powiernicą.
– Co powie biedny Klaudiusz Lollipop, kiedy usłyszy o mojej nieobecności? – spytało czułe dziewczątko.
– Och, może się wcale nie dowie – odrzecze powiernica.
– Ależ, moja droga, przeczyta o tym w gazetach – odpowiedziała kochana siedmioletnia modnisia.
Już wtedy znała swoją ważność i wiedziała, jak cały angielski świat, wszystkie tzw. dobre rodziny, wszyscy czciciele Srebrnego Widelca, wszyscy plotkarze, wszystkie panie sklepikarzowe, krawcowe, rejentowe i kupcowe (które mają równie mało szans, by obcować towarzysko z jakimś przedstawicielem rodu Snobkych, jak mój miły czytelnik na zjedzenie kolacji w towarzystwie cesarza chińskiego), śledzi każdy krok Snobkych z zainteresowaniem i lubi wiedzieć, kiedy przyjeżdżają oni do Londynu i kiedy go opuszczają.
Oto opis sukien panny Snobky i jej matki, lady Snobky, przytoczony z gazety:
MISS SNOBKY
Habit de Cour – składający się z żółtej gazowej sukni, narzuconej na spód z jasnozielonego brokatu, skrojonej en tablier – i przybranej pęczkami brukselki; stanik i rękawy suto ozdobione sutażem, tren różowy, usiany białymi rzodkiewkami. Strój głowy: marchewki i marszczone wstążki.
LADY SNOBKY
Costume de Cour – składający się z sukni z trenem z najwspanialszych pekińskich chustek, wytwornie przybranej cekinami, dżetami i czerwoną tasiemką. Stanik i spód z jasnoniebieskiej welwetyny, wykończone falbankami i kokardami ze sznura do dzwonków. Na piersiach – rogalik. Strój głowy: ptasie gniazdo z rajskim ptakiem, osadzone na bogatej kołatce
en ferronniére. Ten wspaniały ubiór, wykonany przez Madame Caroline z Regent Street, budził powszechny podziw.
Takie rzeczy się czyta. O, pani Ellis! O matki, córki, ciotki i babki angielskie, takie to pisaniny umieszcza się dla was w gazetach! Jak możecie nie być matkami, córkami itd. Snobów, skoro podaje się wam podobne bzdury?
Różową stopkę eleganckiej chińskiej panienki wpycha się w trzewik rozmiarami zbliżony do solniczki i trzyma się w nim biedne paluszki, uwięzione i podkurczone, tak długo, aż skarleją na dobre. Później już stopa nie urośnie do naturalnej wielkości, gdyby nawet dać jej balię zamiast buta, i Chinka na całe życie ma maleńkie stopy i jest kaleką. O, droga panno Wiggins, niech pani dziękuje swemu losowi, że te piękne nóżki pani – chociaż zaklinam się, iż w chodzie są tak małe, że ich prawie nie widać – niech pani dziękuje losowi, że świat nigdy czegoś podobnego z nimi nie uczynił; ale niech pani rozejrzy się wokoło i zobaczy, ilu pani przyjaciółkom z najwyższych sfer przedwcześnie i nieuleczalnie spaczono i skrępowano mózgi.
Jak można wymagać od tych biednych stworzeń, by poruszały się naturalnie, skoro świat i właśni rodzice tak okrutnie je okaleczyli? Tak długo jak istnieje Kronika dworska, skąd, u licha, mają ludzie w niej wymieniani uważać się za równych uniżonej rasie, która codziennie czyta te wstrętne bzdury? Zdaje mi się, że nasz kraj jest obecnie jedynym krajem na świecie, gdzie kwitnie nadal w pełni Kronika dworska i gdzie czyta się: „Dzisiaj Jego Królewska Wysokość książę Pattypan został wywieziony w wózeczku na świeże powietrze”, „Księżniczka Pimminy pojechała na spacer w asyście swych dam dworu ł w towarzystwie swej lalki” itd. śmiejemy się z powagi, z jaką Saint Simon oznajmia, że „Sa Majesté se médicamente aujourd'hui” . To samo szaleństwo odbywa się przecież co dnia tuż pod naszym nosem… ów cudowny a tajemniczy człowiek, autor Kroniki dworskiej, co wieczór z pełną teczką nawiedza redakcje czasopism. Kiedyś poprosiłem pewnego redaktora, aby pozwolił mi zaczaić się na niego.
Słyszałem, że w pewnym królestwie, gdzie książę-małżonek jest z pochodzenia Niemcem (musi to być Portugalia, gdyż królowa tego kraju poślubiła niemieckiego księcia, którego miejscowa ludność podziwia i bardzo szanuje), ilekroć ów książę bawi się polowaniem na króliki w Cintra lub też na bażanty w Mafra, strzelby nabija mu oczywiście gajowy, po czym podaje je szlachcicowi-koniuszemu, ten zaś podaje je z kolei księciu, który strzela, oddaje wystrzeloną broń szlachcicowi, który wręcza ją gajowemu, i tak dalej. Ale książę nie przyjmie strzelby z rąk tego, który ją ładuje.
Dopóki trwać będzie ta nienaturalna i potworna etykieta, muszą istnieć Snoby. Wszystkie trzy osoby zaangażowane w tej transakcji są w owej chwili Snobami.
Pierwszy Snob, gajowy – najmniejszy ze wszystkich, gdyż sprawuje swoją codzienną służbę; tutaj jednak występuje jako Snob, to znaczy uniża się przed inną ludzką istotą (księciem), z którym wolno mu kontaktować się tylko przez osobę trzecią. Wolny portugalski gajowy, który uznaje się za niegodnego kontaktowania się z kimkolwiek bezpośrednio, daje dowód, że jest Snobem.
Drugi Snob – szlachcic pełniący służbę przy księciu. Jeśli odbiór strzelby od gajowego ma uwłaczać księciu, spełnienie tej czynności uwłacza także szlachcicowi. Występuje on jako Snob wobec gajowego, któremu przeszkadza w kontaktowaniu się z księciem, oraz wobec księcia, któremu składa poniżający hołd.
Trzeci Snob – portugalski książę-małżonek. Znieważa on w ten sposób swych bliźnich. Nic złego by się nie stało, gdyby przyjął wprost usługę gajowego, przyjmując ją jednak pośrednio, znieważa i samą usługę, i obydwu ludzi, którzy ją spełniają, toteż twierdzę z całym należnym respektem, że jest on niewątpliwym, choć królewskim Sn–m.