Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Księga zwierząt niemalże niemożliwych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księga zwierząt niemalże niemożliwych - ebook

Aksolotl, niesporczak, ksenofiofor, motyl morski, rekin chochlik – na naszej planecie żyje wiele zwierząt, które daleko wykraczają poza ludzką wyobraźnię: prawdziwych stworzeń, które są często bardziej zadziwiające, niż wszystko, o czym fantazjowali autorzy średniowiecznych bestiariuszy. Dzisiaj nie boimy się już potworów morskich ani szyszymor. Ale poczynając od niesławnego pszczoło-jamnika aż po kałamarnicę olbrzymią – zwierzęta nadal urzekają tym, co mogą zrobić i tym, czego nie mogą, a także tym, co o nich wiemy, no i tym, czego nie. Na przykład krab yeti – żyjący ponad 2 kilometry pod powierzchnią oceanu w temperaturach sięgających 300 stopni Celsjusza – używa swoich futrzastych ramion do hodowli bakterii, którymi się żywi. Niesporczak z kolei należy do grona zwierząt „niezniszczalnych” i potrafi przeżyć w przestrzeni kosmicznej.

Caspar Henderson – penetrując i głębie oceanów, i najbardziej jałowe zakątki ziemi – w sposób dowcipny, pasjonujący i elokwentny prezentuje nam współczesną menażerię: opisuje piękno i dziwaczność wielu stworzeń, z których część jest tak zadziwiająca, że chciałoby się dla nich założyć osobne Archiwum X. Dzięki nim po raz kolejny można się przekonać, jak wspaniały jest świat, w którym żyjemy.

Jeśli tak jak mnie interesują was dziwne szczegóły na temat dziwnych zwierząt, ta książka jest dla was. Caspar Henderson zorganizował nam otwierające oczy safari i pokazał prawdziwe zwierzęta, których żaden zdrowy na umyśle człowiek nie zdołałby wymyślić. Frans de Waal, autor książek Bonobo i ateista i Małpy i filozofowie

Niezwykła książka: wspaniała i przekraczająca granice gatunków księga czarów; księga gatunków, która zachwyciła mnie od pierwszej strony. Cudowna w najbogatszym znaczeniu tego słowa, a także dowcipna, poruszająca, ważna i piękna. Robert Macfarlane, autor książki Szlaki. Opowieści o wędrówkach

Fascynująca… Henderson łączy w niej elementy zoologii, literatury, mitologii, historii, paleontologii, sztuki i anegdoty. „Guardian”

Wspaniała książka! Z precyzją naukowca, kunsztem artysty i siłą przekonywania starotestamentowego proroka Caspar Henderson zachęca nas do tego, byśmy zaczęli dostrzegać inne gatunki zamieszkujące naszą zagrożoną planetę i czegoś się od ich nauczyli, zanim będzie za późno. Richard Holloway

To dzieło, którego Hendersonowi pozazdrościłby sam Pliniusz Starszy, któremu przyklasnąłby sam Darwin i którym rozkoszowałby się sam Borges… Alberto Manguel

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65973-88-7
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

APOTEOZA AKSOLOTLA

+-----------------------------------+-----------------------------------+
| Ambystoma mexicanum | |
| | |
| Typ: strunowce | |
| | |
| Gromada: płazy | |
| | |
| Rząd: płazy ogoniaste | |
| | |
| Status ochronny: | |
| | |
| gatunek krytycznie zagrożony | |
+-----------------------------------+-----------------------------------+

.

Salamandra, co żywi się popiołami niczym chlebem powszednim, radości zaś zażywa u gardzieli pieca.

Christopher Smart

Historia błędów popełnianych przez ludzkość jest dużo cenniejsza niż historia dokonanych przez nią odkryć. Prawda ma charakter jednolity, jej granice są ściśle wytyczone , a błąd jest nieskończenie różnorodny w swej istocie. Na tym polu dusza ma wystarczającą ilość przestrzeni, by się rozwijać, by ukazywać swe nieograniczone zdolności i wszystkie swoje piękne, a zarazem intrygujące dziwactwa i absurdy.

Benjamin Franklin

Gdy po raz pierwszy widzimy aksolotla, trudno oderwać od niego wzrok. Pozbawione powiek, przypominające paciorki oczy, skrzela wyrastające z szyi niczym delikatne gałązki koralowca, jaszczurkowate ciało wyposażone w filigranowe ramiona, nogi i palce oraz ogon kijanki sprawiają, że stworzenie to przypomina raczej jakąś istotę pozaziemską. Jednocześnie jego ogromna głowa, przylepiony do twarzy uśmiech i jasnoróżowa skóra nadają mu niepokojąco ludzki^() wygląd. Połączenie tych wykluczających się cech daje fascynujący efekt. Nietrudno zatem sobie wyobrazić, dlaczego jedną z pierwszych europejskich nazw nadanych temu stworzeniu można przetłumaczyć jako „absurdalna ryba”. Argentyński pisarz Julio Cortázar stworzył postać, która tak długo i tak intensywnie wpatrywała się w aksolotla, że w pewnym momencie sama się w niego przeistoczyła.

Poważne badania naukowe dostarczają nam kolejny powód do zachwytu. Otóż podobnie jak traszka, która jest kuzynką aksolotla, posiada on zdolność całkowitej regeneracji utraconych kończyn. Niektórzy specjaliści z dziedziny medycyny regeneracyjnej wierzą, że w przyszłości być może będzie możliwe rekonstruowanie ludzkich kończyn, a nawet i narządów wewnętrznych z wykorzystaniem, przynajmniej do pewnego stopnia, wiedzy zdobytej w trakcie badania mechanizmów stosowanych przez te stworzenia. Jeśli rzeczywiście się to uda – nawet jeżeli zdolności regeneracyjne aksolotla nie sprawdzą się w przypadku człowieka w takim zakresie, na jaki liczymy – przy okazji będziemy mieli szansę dowiedzieć się wiele na temat tego, jak funkcjonują komórki, które obok ludzkiego mózgu, są chyba najbardziej złożonymi strukturami we Wszechświecie. Co więcej, nowo zdobyta wiedza przybliży nas o kolejny krok do zdecydowanie głębszego i lepszego zrozumienia życia oraz związku pomiędzy człowiekiem a innymi zwierzętami.

Zanim jednak zajmę się omawianiem podobnych kwestii, pozwolę sobie na dygresję dotyczącą wyobrażeń, jakie ludzie mieli na temat rzędu zwierząt, do którego należy aksolotl, rzeczywistej roli, jaką jego przodkowie odegrali w ewolucji, a także błędów popełnianych przez człowieka w interpretowaniu zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości.

Aksolotl to jeden z około pięciuset żyjących dziś gatunków salamandry. Na przestrzeni tysięcy lat ludzie wierzyli, że salamandry łączy wyjątkowa więź z ogniem. Potwierdzenie tych wierzeń znajdziemy w Bestiariuszu Ashmole’a: „Salamandra żyje pośród płomieni, które ani nie trawią jej ciała, ani nie zadają jej bólu. Nie tylko nie płonie, lecz sama gasi ogień”.

Mityczna salamandra plamista.

Niewielu średniowiecznym autorom i czytelnikom przyszłoby do głowy, żeby zweryfikować prawdziwość tego twierdzenia. Nie widzieliby takiej potrzeby, gdyż oczywiste dla nich było to, że każde stworzone przez Boga zwierzę symbolizuje konkretny element Boskiego planu, a czasem nawet kilka naraz. Jeśli chodzi o salamandrę, to na przykład w czasach wczesnego chrześcijaństwa Święty Augustyn powoływał się na jej odporność na ogień, by podkreślić fizyczny aspekt potępienia. „Salamandra – pisał filozof – stanowi wystarczający dowód na to, iż wszystko, co płonie, nie spala się, i tak samo dusze w piekle płoną wiecznym płomieniem”. Późniejsi komentatorzy Biblii, całkiem odmiennie niż Augustyn, uznawali rzekomą ognioodporność zwierzęcia za oznakę prawości i sprawiedliwości; wierzyli, że wybrańcy Boga, tak samo jak salamandra, są w stanie wytrzymać próbę ognia, co znalazło odzwierciedlenie w Starym Testamencie, w historii Szadraka, Meszaka i Abed-Nega, którzy zostali wrzuceni do rozpalonego pieca, lecz płomienie nie zrobiły im żadnej krzywdy.

W rzeczywistości związek salamandry z ogniem sięga czasów sprzed chrześcijaństwa, a może nawet i judaizmu. W języku perskim, którym posługiwali się zoroastrianie – najstarsi monoteiści traktujący ogień jako ważny symbol boskości^(), sam andaran oznacza „ogień wewnętrzny”. Jednak w świadomości ludzi żyjących w czasach starożytnych i w średniowieczu salamandra nie była jedynie istotą powiązaną z ogniem. W Bestiariuszu Ashmole’a została opisana jako seryjny zabójca:

To najbardziej jadowite stworzenie spośród wszystkich jadowitych stworzeń. Inne zwierzęta zabijają jedną ofiarę naraz, podczas gdy salamandra zabija ich kilka. Bo jeśli wdrapie się na drzewo, zatruwa jadem wszystkie jabłka, i każde stworzenie, które zje takie jabłko, pada trupem. Podobnie dzieje się, gdy salamandra wpadnie do studni – zatruta woda zabije każdego, kto się jej napije.

Wszystkie te przypisywane salamandrze atrybuty – ogień, czystość lub trucizna – występowały obok siebie na równi w europejskich bestiariuszach z czasów średniowiecza. Jednak już w epoce renesansu dominujący stał się jej związek z ogniem. Ognioodporny materiał pochodzący z Indii nazywano wełną salamandry^() (prawdopodobnie jest to pierwsza wzmianka o azbeście). Dla Paracelsusa i innych europejskich alchemików salamandra była „żywiołakiem ognia” – esencją jednej z czterech podstawowych substancji tworzących Wszechświat – który może przyjść z pomocą adeptowi alchemii, gdy ten go przywoła. Wizerunek salamandry pośród płomieni stał się również elementem identyfikacji wizualnej dla króla: był niczym logo Nike dla króla Francji Franciszka I rywalizującego z władającym Anglią Henrykiem VIII na Polu Złotogłowia. Na przestrzeni kolejnych wieków pisarze, poczynając od Cyrana de Bergerac, a na J.K. Rowling kończąc, z upodobaniem opisywali niesamowite cechy ogniolubnej salamandry. Dla niektórych z nich to czysta fikcja, inni wierzą w jej istnienie, ale uważają, że jest niezwykle rzadka – jak, dajmy na to, śnieżna pantera w dzisiejszych czasach. U renesansowego artysty, seksualnego dewianta i mordercy Benvenuta Celliniego znajdujemy potwierdzenie tego drugiego podejścia.

Gdym miał około lat pięciu, ojciec mój, który przebywał akurat w niewielkim pomieszczeniu służącym za pralnię, gdzie na palenisku z dębowych polan trzaskał ogień, spojrzał w płomienie, pośród których dostrzegł niewielką istotę przypominającą jaszczurkę, co żyć mogła w najgorętszym sercu owego żywiołu. Zorientowawszy się, co ma przed oczyma, natychmiast posłał po mnie i po siostrę moją, a gdy już pokazał nam owo stworzenie, dał mi prztyczka w ucho. Rozpłakałem się, a wówczas on, pocieszając mnie delikatną pieszczotą, wyrzekł te słowa: „Mój drogi synu, niczym nie zawiniłeś, a wymierzony przeze mnie cios miał jeno służyć temu, byś zapamiętał sobie, iż to maleńkie stworzenie, które widzisz pośród płomieni, to salamandra, istota, jakiej nigdy dotąd, wedle mojego rozeznania, tu nie oglądano”. To mówiąc, objął mnie i wcisnął mi do ręki kilka monet.

Łatwo zatem zrozumieć, że jeśli wiedza na temat salamander pochodziłaby jedynie z bestiariuszy i zainspirowanych przez nie opowieści, prawdziwe spotkanie z tym zwierzęciem, podobne do tego, które wspomina Cellini, tylko potwierdziłoby uprzednie przypuszczenia. W tej sytuacji faktyczne wyjaśnienie – że salamandry lubią spać w chłodnych, wilgotnych miejscach, takich jak na przykład sterta polan, przez co wraz z drewnem opałowym mogą trafić do kominka, gdzie dalekie od zabawy w płomieniach, wiją się z bólu w śmiertelnej agonii – mogłoby wydawać się nudne i niezbyt przekonujące.

Starożytni Grecy i Rzymianie w swoich sądach opierali się przede wszystkim na empirii, choć nie zawsze mieli rację. Kiedy Arystoteles pisze o salamandrach w swojej Historii animalium z ok. 340 roku p.n.e., wyraźnie zaznacza, iż bazuje jedynie na pogłoskach, gdy twierdzi, że stworzenia te potrafią przejść przez ogień, a czyniąc to, gaszą płomienie. Z kolei w Historii naturalnej Pliniusz Starszy dokonuje rozróżnienia pomiędzy salamandrą (płazem) a jaszczurką (gadem), tę pierwszą opisując jako „zwierzę kształtem przypominające jaszczurkę o gwieździstym ubarwieniu ciała, które wychodzi na zewnątrz jedynie w czasie ulewnych deszczy i znika w chwili, gdy ustają, a niebo się przejaśnia”. Ten opis idealnie pasuje do złocistogrzbietej odmiany żyjącej w Alpach salamandry czarnej oraz niektórych podgatunków salamandry plamistej. Jednak w innym fragmencie tego dzieła – z którego później czerpali inspirację autorzy bestiariuszy – salamandrę przedstawiono jako stworzenie jadowite i „tak zimne, że w chwili zetknięcia z ogniem gasi płomienie”.

W Historii naturalnej znajdziemy wiele dziwacznych, baśniowych wręcz opisów. Według Pliniusza Starszego w Etiopii żyją skrzydlate konie z rogami, mantykory z twarzą człowieka, ciałem lwa i ogonem skorpiona oraz katoblepasy, które zabijają spojrzeniem. I nawet prawdziwe, dobrze znane nam zwierzęta zyskują w jego wersji nierzeczywisty rys. Na przykład jeżozwierz potrafi rzucać swoimi kolcami niczym włócznią. Ryjówka ginie, jeśli przebiegnie przez koleinę. Żaba roztapia się jesienią i zostaje z niej tylko śluz, który na wiosnę z powrotem scala się w żabią postać. A ryba antias ratuje swoich złapanych na haczyk kompanów, przecinając płetwą linkę wędki.

I choć Pliniusz Starszy akceptuje lub powtarza wiele koncepcji, które z dzisiejszej perspektywy są całkowicie błędne, nie jest wcale aż tak naiwny i łatwowierny, jak by się mogło wydawać. Bardzo ostro krytykuje na przykład astrologię oraz ideę życia pozagrobowego, do dziś będące dla wielu osób przedmiotem głębokiej wiary. A kiedy zdaje sobie sprawę, że czegoś nie wie, pisze o tym wprost. W przypadku salamandry przynajmniej zaczyna od obserwacji przyrodniczej. Stworzenia te rzeczywiście są „zimnokrwiste” – a ściślej mówiąc, zmiennocieplne, co oznacza, że temperatura ich ciała zależy od temperatury otoczenia – jeśli więc natkniemy się na salamandrę w jakimś chłodnym, wilgotnym miejscu, w dotyku faktycznie będzie zimna. Oczywiście polizanie salamandry byłoby posunięciem nierozważnym, jednak określanie tego zwierzęcia mianem silnie toksycznego należałoby raczej uznać za przesadę. Salamandry plamiste, występujące powszechnie na zalesionych górskich stokach południowej i środkowej Europy, w obliczu zagrożenia wydzielają jad, który zawiera salamandrynę, neurotoksyczny alkaloid. U małych kręgowców trująca wydzielina salamandry może wywołać drgawki, hiperwentylację oraz podwyższone ciśnienie krwi. Być może to właśnie owa toksyna jest prawdziwym „ogniem wewnętrznym” salamander.

Historia naturalna jest niezwykłą, prawdopodobnie pierwszą podjętą na Zachodzie próbą dokonania kompilacji całej ówczesnej wiedzy^(). Mimo to Thomas Browne, siedemnastowieczny angielski lekarz, jest dość surowy w ocenie faktycznych dokonań Pliniusza: „z rzadka zdarza się w czasach dzisiejszych błąd powszechnie powielany, który nie byłby bezpośrednio wyrażony lub też na podstawie dedukcji zawarty ”. Browne postanowił rozprawić się ze wszystkimi błędnymi przekonaniami i przesądami w księdze zatytułowanej Pseudodoxia Epidemica, znanej również jako Vulgar Errors (coś na kształt ówczesnej wersji Bad Science^()), opublikowanej w sześciu wydaniach w latach 1646–1672). Głównych źródeł powszechnie kultywowanych przesądów i zabobonów Browne upatruje w „skłonności do błędu, łatwowierności, bezwolności, uporczywej wierności światu starożytnemu” oraz „knowaniach Szatana”, jednak w swoich rozważaniach skupia się przede wszystkim na ich obalaniu. Mit dotyczący salamandry to jego zdaniem efekt „zwodniczego wyolbrzymienia” i łatwo go zburzyć, stosując nawet niewielką dawkę solidnego angielskiego empiryzmu: „Jak przekonaliśmy się z doświadczenia, jest ona tak dalece niezdolna do ugaszenia rozżarzonych węgli, iż w okamgnieniu dokonuje pośród nich żywota”.

Browne był człowiekiem praktycznym, lecz fascynowały go także symbole i tajemnice. Jego rozprawa zatytułowana Garden of Cyrus to niezwykle żywa i bogata wizja korelacji sztuki, przyrody i Wszechświata. Według Browne’a Bóg to wielki geometra, który umieszcza kwinkunks^() (wzór geometryczny w kształcie litery X, składający się z pięciu elementów rozmieszczonych na płaszczyźnie w taki sposób, jak pięć oczek na kości do gry) zarówno we wszystkich formach życia, jak i w materii nieożywionej. Jak zauważa W.G. Sebald, Browne dostrzega ów wzór we wszystkim, co go otacza: w formach krystalicznych, w rozgwiazdach i jeżowcach, w kręgach ssaków i kręgosłupach ptaków oraz ryb, w skórze różnych gatunków węży, w słoneczniku i sośnie, w pędach młodego dębu i łodygach skrzypu, a także w dziełach będących wytworem ludzkich rąk: w piramidach egipskich i w ogrodzie króla Salomona, obsadzonym z matematyczną precyzją granatowcami i białymi liliami. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność.

Salamandra pojawiła się ponownie w tajemniczych okolicznościach, kiedy to ponad pięćdziesiąt lat po śmierci Browne’a szwajcarski lekarz i przyrodnik Johann Scheuchzer natrafił na skamieniały szkielet stworzenia, którego ogromna czaszka przypominała czaszkę ludzkiego dziecka. Oznajmił wówczas, że są to szczątki Homo diluvii testis, człowieka świadka potopu – „rzadkie pozostałości po przeklętej rasie pierwotnej”. Jego interpretacja utrzymała się przez kolejnych sto lat, aż do czasu, gdy Georges Cuvier, francuski zoolog specjalizujący się w anatomii porównawczej, postanowił ją zweryfikować. W 1812 roku oznajmił światu, iż owe szczątki z pewnością nie należały do człowieka. Jednakże na prawidłowe rozwiązanie tej zagadki trzeba było poczekać do roku 1831, kiedy okazało się, że diluvii testis to przedstawiciel wymarłego gatunku salamandry olbrzymiej, spokrewnionej z ogromnymi stworzeniami, które do dziś można spotkać w kilku rzekach Chin i Japonii.

Cuvier oraz inni przyrodnicy wykazali, że wiele spośród gatunków niegdyś zamieszkujących naszą planetę wyginęło. Coraz wyraźniej zaczęto sobie również zdawać sprawę z faktu, że minęło wiele epok, zanim na Ziemi pojawił się człowiek. Jakie wobec tego było nasze prawdziwe miejsce w dziele stworzenia i jaką rolę mieliśmy do odegrania? Dla Jamesa McCosha, filozofa należącego do niegdyś wpływowego, a dziś prawie całkiem zapomnianego nurtu filozoficznego zwanego szkocką szkołą zdroworozsądkową, odpowiedź była oczywista: człowiek stanowił kulminację procesu, w wyniku którego w przyrodzie powstała idealna forma. „Wielka liczba wieków musiała upłynąć, nim w pełni doszło do zwieńczenia formy kręgowca” – pisał McCosh w 1857 roku. – „Przygotowania do pojawienia się Człowieka na Ziemi wciąż jeszcze nie dobiegły końca. Niemniej jednak skamielina Scheuchzera w rzeczy samej stanowiła prefigurację ideału, jakim jest szkielet kostny Człowieka”.

W świecie nauki określenia takie jak „zwieńczenie” oraz „ideał” dawno wyszły z mody, w przeciwieństwie do „prefiguracji”. Skamieniałości płazów rzeczywiście stanowią zapowiedź cech występujących u współczesnych kręgowców, w tym także nas samych. Ciała żyjących dziś salamander (nie wspominając o gekonach, perkozach czy gibonach) pod wieloma względami przypominają nasze. I choć ich oślizgłe kończyny są mniejsze od ludzkich rąk i nóg, z łatwością możemy wskazać szereg podstawowych podobieństw: są obleczone skórą, posiadają szkielet kostny, mięśnie, więzadła, ścięgna, nerwy i naczynia krwionośne. Oczywiście są też i zasadnicze różnice, jak choćby to, że ich serce składa się z trzech komór, a nie czterech, jak u gadów i ssaków, ale czy w gronie przyjaciół warto sprzeczać się o tę jedną komorę?

Paleontolog Richard Owen, żyjący w tych samych czasach co James McCosh i Charles Darwin, postrzegał owe podobieństwa albo „homologie”, jak sam je nazywał, jako dowód na „transcendentalną anatomię” Boskiego planu. Wedle jego wizji Bóg wcielający się w rolę wielkiego cieśli rzeźbił na swym stole warsztatowym stworzenia będące kolejnymi wariacjami motywów archetypowych. (Ową koncepcję sam Owen określił mianem „zasady ciągłości zaplanowanego z góry procesu powstawania żywych istot”). Podkreślał jednak, iż każdy gatunek był oddzielny, jedno stworzenie nie ewoluowało w kolejne, człowiek zaś stanowił zupełnie odrębną kategorię jako niepowtarzalny byt. Zupełnie inne zdanie w tej kwestii miał Darwin – dowodził, iż znacznie lepszym wyjaśnieniem występowania podobieństw pomiędzy tak wieloma stworzeniami, włączając w to także człowieka, jest dziedziczenie, z modyfikacjami, od wspólnego przodka^(). Większość z nas akceptuje dziś fakt, że z ewolucyjnego punktu widzenia rozwój człowieka ma charakter ciągły, lecz mimo to wciąż uparcie twierdzimy, jakoby w naszym sposobie istnienia zawierały się zasadnicze różnice. W latach pięćdziesiątych XX wieku antropolog Loren Eiseley pisał, że człowiek to „istota posiadająca fantazję, twórca niewidzialnego świata idei, wierzeń, przekonań, nawyków i obyczajów, który daje nam oparcie, jednocześnie wypierając instynkty typowe dla istot niższego rzędu”. Jego zdaniem „głęboki szok spowodowany przeskokiem od statusu zwierzęcego do człowieczego wciąż rezonuje w odmętach naszej podświadomości”.

Gdzie wobec tego tkwi przyczyna naszej rzekomo wyjątkowej zdolności snucia marzeń, której stworzenia tylko na pozór anatomicznie do nas zbliżone – jak choćby salamandra – nie posiadają? Odpowiedź składana fragment po fragmencie przez genetyków i paleobiologów przez ostatnie sto lat jest oczywista: po odejściu od wspólnego przodka wraz z naszymi najbliższymi małpimi kuzynami nasi człowiekowaci protoplaści w toku ewolucyjnych przemian skokowo rozwijali mózg, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch milionów lat, aż niecałe dwieście tysięcy lat temu ów narząd osiągnął formę zbliżoną do naszej. Jednakże powyższe wyjaśnienie, przynajmniej w moim odczuciu, ma pewien mankament.

Nie chodzi o to, że wprowadza nas w błąd – wręcz przeciwnie, jest jak najbardziej prawidłowe. Sęk w tym, że ma zbyt rzeczowy charakter, zupełnie nie oddaje bowiem wyjątkowości zjawiska, jakim po tylu milionach lat egzystencji kręgowców – kiedy to naszą planetę, o czym się wkrótce przekonamy, zamieszkiwało całe mnóstwo dziwacznych istot przypominających aksolotla – było rozwinięcie się w stosunkowo krótkim czasie tak niesamowitego narządu, jakim jest ludzki mózg.

Ludzie na różne sposoby próbowali wytłumaczyć ten sprzeczny z intuicją fenomen. Wśród rozmaitych pseudonaukowych wyjaśnień dwa wydają się wyjątkowo absurdalne. W 1919 roku wybitny angielski antropolog fizyczny F. Wood Jones dowodził, iż praludzie z rozwiniętym mózgiem w rzeczywistości pojawili się na Ziemi miliony lat temu i „w niczym nie przypominali przygarbionych małpoludów, których wyobrażali sobie niektórzy badacze”. Były to raczej „małe energiczne zwierzęta” podobne do wyraków, obdarzone przez naturę nogami dłuższymi od ramion, niewielką szczęką i znacznie powiększoną mózgoczaszką.

Wyrak.

Już w chwili, gdy Wood Jones przedstawiał swoją hipotezę, odznaczała się ona nikłą dozą prawdopodobieństwa, a szkoda, wziąwszy pod uwagę, jak uroczymi stworzeniami są wyraki. Jednak jeszcze bardziej szaloną koncepcję sformułował François de Sarre. Głosił on teorię pierwotnej dwunożności, wedle której formy człekokształtne rozwinęły się nie tylko wcześniej niż inne małpy, ale i wszystkie czworonogi (zwierzęta lądowe posiadające kręgosłup: płazy, gady, ssaki i ptaki), a nawet ryby. Jego zdaniem homunkulus^() wyewoluował bezpośrednio z wodnego „prekręgowca”, który wyglądem przypominał nieco lancetnika, znanego również pod nazwą Amphioxus (zwierzę żyjące w dzisiejszych czasach, podobne do małej ryby o prostej budowie, które posiada strunę grzbietową, ale nie ma ani mózgu, ani kręgosłupa). Z tego właśnie powodu człowiek zachował najbardziej prymitywny kształt ciała spośród wszystkich kręgowców lądowych, jednocześnie dając początek pozostałym gatunkom: stegozaurom, wężom, salamandrom, krowom, kapibarom czy koati^(). Innymi słowy, stanowił archetyp dla wszystkich istniejących kręgowców.

Teoria pierwotnej dwunożności zakłada, że nasi lancetnikowaci przodkowie wykształcili podobny do bańki, wypełniony gazem narząd wspomagający utrzymywanie się na powierzchni wody. Z początku działał on na zasadzie pływaka umożliwiającego tym maleńkim stworzeniom dryfowanie – niczym korki od szampana unosiły się na wodzie w pozycji wertykalnej. Dzięki dwóm parom kończyn, które pojawiły się u nich na kolejnym etapie ewolucji, nauczyły się sterować. Przypominały teraz ułożony pionowo embrion. Z szyi, podobnie jak u aksolotla, wyrastały im rozgałęzione skrzela, a kulista głowa była na tyle duża, że bez problemu mógł się wewnątrz niej rozwinąć pokaźnych rozmiarów mózg. W toku dalszych przeobrażeń wodny homunkulus wykształcił takie cechy, jak: stałocieplność, żyworodność, owłosienie, uszy oraz chwytne kończyny górne, i stał się pierwszym zwierzęciem, które osiedliło się na lądzie.

Wczesne etapy rozwoju wodnego homunkulusa.

I choć powyższa teoria brzmi absurdalnie, jej autorowi nie można odmówić polotu i wyobraźni. Zresztą rzeczywiste formy protopłazów, od których się wywodzimy, są równie osobliwe i fascynujące.

Wielu naukowców uważało, iż pierwsze kręgowce lądowe przypominały prehistoryczne ryby celakantokształtne z krótkimi, mięsistymi płetwami i że wyczołgały się z wody, zanim wykształciły nogi – przynajmniej w naszym rozumieniu – oraz płuca. Inspiracją dla tej koncepcji była zapewne „chodząca ryba”, która może budzić skojarzenia z żyjącym współcześnie poskoczkiem mułowym. Dziś wiemy, że się mylili (co bynajmniej nie przeszkodziło twórcom reklamy piwa Guinness w wykorzystaniu tej teorii do stworzenia zabawnego i pomysłowego spotu noitulovE). Płuca i kończyny pojawiły się wtedy, gdy stworzenia, które je wykształciły, wciąż egzystowały wyłącznie w środowisku wodnym.

Przodkowie ludzi i salamander, pierwsze tetrapody (kręgowce posiadające cztery kończyny) wyewoluowały w dewonie, około 365 milionów lat temu. Zamieszkiwały wolno płynące, płytkie wody estuariów oraz przybrzeżne mokradła, bogate w pożywienie i kryjówki. W tych warunkach „rybonogi”, będące w stanie podciągać się na swoich protokończynach, by zaczerpnąć powietrza tuż nad powierzchnią swojego rzecznego siedliska, miały przewagę nad organizmami polegającymi jedynie na skrzelach w procesie oddychania w mętnej wodzie o niskiej zawartości tlenu. Dzięki giętkiej szyi oraz licznym palcom – niektóre miały ich po siedem lub osiem na każdej „ręce” i „nodze” – mogły wyginać i obracać ciało, odgarniać wodorosty i przedzierać się między gnijącymi kłodami.

Jak mógł wyglądać ich świat? Wyobraźmy sobie, że cofnęliśmy się w czasie aż do dewonu i że znajdujemy się na brzegu ujścia rzeki. Jest ciepło, a my jesteśmy lekko zamroczeni z powodu niższej, niż do tego przywykliśmy, zawartości tlenu w powietrzu (jest go tylko piętnaście procent). Jednak plusk wody dodaje nam otuchy: rzeka płynie, tak jak płynąć powinna, a fale omywają jej brzegi, tak jak to czynią od zarania dziejów. Spoglądamy na piasek pod stopami i dostrzegamy wyglądające znajomo stworzenie, które drepcze brzegiem plaży: to maleńka wersja dzisiejszego skrzypłocza. (W morzu pływają plakodermy – potężne ryby pancerne osiągające nawet do sześciu metrów długości, wyposażone w ogromne, silne szczęki. Jednak zupełnie się nimi nie przejmujemy, gdyż znajdują się poza zasięgiem naszego wzroku).

Zapuszczamy się w głąb lądu. Roślinność porastająca brzegi rzeki jest oszałamiająca. Nieopodal dostrzegamy coś, co przypomina pień drzewa: cylindryczny, wysoki na mniej więcej osiem metrów kształt o gładkich bokach i zaokrąglonym czubku. Odrobinę przypomina karnegię olbrzymią, tyle że bez kolców. W rzeczywistości mamy przed oczyma owocnik prototaksyta, „grzyba giganta”. Nieco dalej zaczyna się gąszcz drzew, a raczej pradrzew, które zamiast zwykłego listowia czy igieł przyobleczone są w liście paproci tworzące coś na kształt dziwnych, symetrycznych parasoli. Z ziemi dookoła niczym pachołki drogowe wyrastają pękate, zielone rośliny różnej wielkości. Wszędzie pełno jest też widłaków, których łodygi, gęsto pokryte zielonymi łuskami, przywodzą na myśl giętkie pałki policyjne. Na poszyciu, a także na pniach i łodygach, aż roi się od niezwykłych insektów, ale w powietrzu nic nie brzęczy – owady latające^() pojawią się na Ziemi dopiero za 60 milionów lat. I oczywiście nie słychać śpiewu ptaków – na to będziemy musieli poczekać jeszcze 300 milionów lat.

Ujście meandrującej rzeki to istny patchwork wodorostów i głębokich sadzawek. W jednej z nich, przez taflę mętnej wody dostrzegamy stworzenie wielkości dziesięcioletniego dziecka, lekko wsparte na króciutkich kończynach zakończonych siedmioma złączonymi błoną palcami. Ma ogon podobny do ogona traszki, a jego pyszczek jest skrzyżowaniem rybiego pyska z żabim. Zwierzę, na które patrzymy, to ichtiostega. Prawdopodobnie to właśnie ten rybopłaz, albo jakiś zbliżony do niego gatunek, jest naszym bezpośrednim przodkiem – naszym i salamander. Jednak ów konkretny osobnik zobaczył, jak się zbliżamy, i szybko odpłynął, zostawiając za sobą zmarszczki na wodzie i głuchą ciszę^().

Ichtiostega.

Trzy, może cztery tysiące lat temu mieszkańcy Mezopotamii wierzyli w istnienie Oannesa, pół człowieka, pół ryby, który wynurzył się z morskich fal, by przekazać swą mądrość rodzajowi ludzkiemu. Ichtiostega z całą pewnością nie należy do grona istot nadprzyrodzonych, jest po prostu zwykłym tetrapodem z niewyobrażalnie odległej przeszłości. I w przeciwieństwie do Oannesa nie jest „nauczycielem” ludzkości w sensie dosłownym. Jeśli jednak pozwolimy jej egzystować w przybrzeżnych wodach naszej świadomości, być może lepiej zrozumiemy nasze prehistoryczne korzenie i poczujemy głębszy związek z naszą zamierzchłą przeszłością oraz zadziwiającymi transformacjami, jakie w niej zachodziły.

Po ichtiostedze w zapisie kopalnym mamy do czynienia z pokaźną luką^() obejmującą 20 milionów lat – dopiero po upływie tego okresu pojawiają się pierwsze dowody na to, że płazy czuły się na lądzie jak w domu.

Być może kiedyś uda się tę lukę wypełnić. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo szczegółowe będą to informacje, jedno jest pewne: trudno wyobrazić sobie większy przełom, gdyż wyjście na ląd ze środowiska, w którym zwierzęta znajdowały się praktycznie w stanie nieważkości, było dla nich co najmniej tak ogromnym wyzwaniem, jak ponowne zetknięcie się z grawitacją dla astronauty powracającego na Ziemię po długim pobycie w kosmosie.

Na przestrzeni ponad stu milionów lat, przez cały karbon i perm – czyli w przedziale czasowym pięćset razy dłuższym niż okres istnienia współczesnego pod względem anatomicznym człowieka – płazy były głównymi lądowymi drapieżnikami. Cacops wyglądał jak skrzyżowanie skróconej wersji krokodyla z naprawdę dużą żabą. Eriops przypominał monstrualną salamandrę. Prionozuch na pierwszy rzut oka wydawał się łudząco podobny do krokodyla, tyle że miał dziewięć metrów długości, co czyniło go znacznie większym od największego żyjącego dziś krokodyla różańcowego. Inne gatunki w stadium dorosłym zachowały zewnętrzne, wykształcone w etapie larwalnym skrzela, podobnie jak aksolotl, którego jednak przewyższały rozmiarem co najmniej dwukrotnie. No i co najmniej jeden rodzaj płaza, Diplocaulus, miał głowę w kształcie olbrzymiego bumerangu.

Pierwsze owodniowce – stworzenia, które wykształciły w obrębie jaja błony chroniące zarodek przed wyschnięciem na lądzie – pojawiły się we wczesnym karbonie. W drodze ewolucji ich potomkowie przeobrazili się w gady (w tym dinozaury i wywodzące się od nich ptaki) oraz zwierzęta, z których ostatecznie wyewoluowały ssaki. Nowe gatunki przystosowanych do życia na lądzie kręgowców z czasem całkowicie wyparły płazy w wielu ekosystemach – prawdopodobnie z tej właśnie przyczyny niniejsza książka nie została napisana przez wielką żabę. Jednak droga do tego była długa i dość wyboista. Za przykład może tu posłużyć choćby największa jak dotąd katastrofa w historii życia na Ziemi, która wydarzyła się nieco ponad 254 miliony lat temu. W jej wyniku wyginęły przeszło dwie trzecie wszystkich lądowych kręgowców oraz dziewięćdziesiąt siedem procent organizmów morskich. Płazy ucierpiały nawet jeszcze dotkliwiej niż owodniowce, lecz mimo to niektórym udało się przetrwać^(). I choć oddały większość Ziemi we władanie gadom i protossakom, zrobiły wszystko, co w ich mocy, by jak najlepiej wykorzystać wciąż dostępne im nisze. Na przestrzeni kolejnych okresów geologicznych dynamiczny rozwój przodków współczesnych płazów doprowadził do wysypu cudacznych istot, przy których bledną stwory ze średniowiecznych bestiariuszy.

Niech waszą wyobraźnię porwie Beelzebufo, pokryta brodawkami, przywodząca na myśl Raj utracony Miltona^() „diabelska ropucha” wielkości pizzy w rozmiarze XXL. Niech was zachwyci Nasikabatrachus sahyadrensis, czyli bardzo rzadka żaba purpurowa, zwana także żabą świnionosą, z której mimo galaretowatego ciała jest całkiem twarda sztuka, skoro zdołała przetrwać w niezmienionej formie 150 milionów lat. Niech wasz podziw wzbudzi Fejervarya cancrivora, żaba krabożerna zamieszkująca namorzyny i mokradła, która jako jedyny znany współcześnie płaz toleruje słoną wodę. Powitajcie okrzykiem Rheobatrachus, żabę gęborodną – dopiero niedawno wymarły rodzaj płaza – która połykała zapłodnione jaja i pozwalała im się rozwijać w zaciszu swojego żołądka, po czym, gdy kijanki przekształciły się w małe żabki, wypluwała je na świat. Pozdrówcie Caeciliidae (marszczelcowate) – całą rodzinę płazów beznogich, niebędących ani żabami, ani ropuchami, ani salamandrami, które niczym pelikan z religijnych wierzeń, karmią swoje młode własnym ciałem^(). I niechaj cała Ziemia się raduje na widok salamander, stworzeń wyjątkowych i niesamowitych w swych ponad pięciuset odmianach.

Potrzeba byłoby nowego Christophera Smarta – angielskiego poety znanego przede wszystkim jako autora wiersza Jubilate Agno, peanu na cześć wszystkiego stworzenia (głównie jednak jego kota Galfryda) – by złożyć hołd tym niesamowitym stworzeniom w dziele zatytułowanym Jubilate Amphibio. I nowego Williama Dunbara – szkockiego poety, autora pieśni żałobnej Lament for the Makaris, w której wylicza innych poetów i przyjaciół zabranych przez śmierć – by należycie opłakać największe, przy utrzymaniu się obecnej tendencji, masowe wymieranie płazów od czasu permu.

Aksolotl jest przedstawicielem rodzaju Ambystoma, występującego jedynie w Ameryce Północnej, a także jednym z nielicznych gatunków zamieszkujących górskie jeziora Meksyku. Jeśli chodzi o źródłosłów jego nazwy, istnieją dwa wyjaśnienia. Jedno z nich wskazuje na związek z Xolotlem, azteckim bogiem ognia oraz przewodnikiem zmarłych, który czasem sprowadza na człowieka nieszczęście. W legendzie związanej z mitem Pięciu Słońc Xolotl (który ma odwrócone stopy i głowę psa) przeistacza się w aksolotla. Według drugiego wyjaśnienia określenie „aksolotl” wywodzi się z azteckiego języka nahuatl i jest zbitką dwóch wyrazów: atl – „woda” oraz xolotl – „pies”. Potoczne nazwy innych gatunków salamandry, na przykład mud puppy^(), świadczą o tym, że większe osobniki rzeczywiście mogą pod wodą odrobinę przypominać psy, zwłaszcza jeśli na słowo „pies” staje nam przed oczyma przedstawiciel popularnej w Meksyku, pozbawionej owłosienia rasy.

Aksolotl miał co najmniej dwa wejścia na scenę europejskiej taksonomii. Po raz pierwszy stało się to za sprawą pióra niejakiego Francisca Hernàndeza, szesnastowiecznego hiszpańskiego przyrodnika, który zapisał jego pierwotną nazwę z języka nahuatl, po czym sam wymyślił określenie piscis ludicrous, czyli „absurdalna ryba”. Drugi raz nastąpił w 1789 roku, kiedy to angielski zoolog George Shaw, który również jako pierwszy europejski naukowiec opisał dziobaka, wyznaczył miejsce dla aksolotla na linneańskim firmamencie. W roku 1800 niemiecki przyrodnik Alexander von Humboldt wysłał statkiem do mieszkającego w Paryżu Georges’a Cuviera – tego od prastarej salamandry olbrzymiej – dwa żywe okazy aksolotla, gigantyczne, skamieniałe kości słonia oraz inne podobne rarytasy. Cuvier doszedł do wniosku, że aksolotl to postać larwalna nieznanego, oddychającego powietrzem gatunku, i na tym poprzestał. Dopiero sześćdziesiąt lat później naukowcy, również we Francji (korzystając z próby podboju Meksyku przez swoje państwo), po raz pierwszy dokonali dogłębnej obserwacji jednej z niezwykłych cech tego stworzenia: mimo iż wyglądało jak kijanka – czyli forma niedojrzała – w rzeczywistości było dorosłym, zdolnym do rozmnażania osobnikiem, a do tego w jakiś tajemniczy sposób potrafiło przeistoczyć się w zwierzę, które zewnętrznie sprawiało wrażenie, jakby należało do zupełnie innego gatunku.

Zjawisko polegające na zatrzymaniu przez dorosłego przedstawiciela gatunku cech występujących wcześniej jedynie u niedojrzałych osobników nosi nazwę neotenii. Można je zaobserwować u wielu zwierząt. Na przykład dorosły struś ma maleńkie, kępkowato upierzone skrzydła, podobne pod względem rozmiaru i wyglądu do skrzydeł piskląt jego przodków. U człowieka rozpoznano dwadzieścia cech neotenicznych, takich jak chociażby drobna szczęka i wielka głowa^(), za sprawą których jesteśmy bardziej podobni do małych gorylątek albo szympansiątek niż do dorosłych małp. Jednakże tego typu niedojrzałość bynajmniej nie oznacza niewielkich gabarytów czy braku seksualnej aktywności. Struś to obecnie największy ptak świata, a człowiek radzi sobie całkiem nieźle na polu prokreacji.

Zjawisko neotenii często służy wyjaśnianiu różnych procesów lub łączeniu rozmaitych faktów, choć nie zawsze do końca wiadomo, gdzie kończy się czysta nauka, a zaczyna metafora. Aldous Huxley, autor Nowego wspaniałego świata (1932), wykorzystał w swojej twórczości zyskującą coraz większą popularność koncepcję, wedle której człowiek to neoteniczna^() małpa i jeśli ludzka egzystencja uległaby bezterminowemu przedłużeniu, stalibyśmy się podobni do małp: chodzilibyśmy przygarbieni, na naszym ciele pojawiłoby się gęste owłosienie i siedzielibyśmy na podłodze we własnych ekskrementach. Inspirację dla tej wizji, przynajmniej częściowo, zaczerpnął z eksperymentów prowadzonych na aksolotlach przez swojego starszego brata Juliana, jednego z najwybitniejszych biologów ewolucyjnych pierwszej połowy XX wieku, który wstrzyknąwszy im odpowiedni hormon, doprowadził do tego, że zaczęły przypominać wyglądem swoje kuzynki, meksykańskie ambystomy tygrysie.

Aldous Huxley mylił się co do przyszłości rodzaju ludzkiego przy założeniu, że udałoby nam się osiągnąć długowieczność, niemniej jego teoria wcale nie odbiegała od rzeczywistości bardziej niż popularna w tamtym czasie, i do dziś posiadająca zwolenników, teoria rekapitulacji. Owa koncepcja, sformułowana w 1866 roku przez niemieckiego przyrodnika Ernsta Haeckla, którą można podsumować stwierdzeniem: „ontogeneza powtarza filogenezę”, zakłada, że każde stworzenie podczas swojego jednostkowego cyklu życiowego odtwarza historię istnienia gatunku, począwszy od samego jego zarania. Na przykład człowiek w chwili poczęcia zaczyna swą podróż od maleńkiej komórki (dokładnie tak jak pierwsze organizmy na Ziemi), następnie przechodzi przez kolejne stadia embrionalne w wyposażonej w skrzela formie zbliżonej do ryby, później przypomina ssaka z ogonem, by ostatecznie przyjąć kształt „zaawansowanego” bytu, jakim jest dziś człowiek.

Teoria rekapitulacji współgrała również z ideą postępu, popularną w Europie w XIX wieku oraz w pierwszych dekadach wieku XX, dzięki czemu została wykorzystana do usprawiedliwienia „naukowego” rasizmu oraz imperialnej ekspansji: w tamtych czasach wierzono, że dzieci „zaawansowanej” rasy europejskiej znajdowały się na tym samym poziomie rozwoju, co dorośli przedstawiciele rdzennych populacji, zwłaszcza afrykańskich, którzy jak to niefortunnie ujął Kipling w słynnej już dziś frazie, byli „na poły diabłami, na poły dziećmi”. Co więcej, tubylcy o smagłej skórze (rzekomo) przypominali małpowatych praludzi z odległej przeszłości. Natomiast białe dzieci przeszły przez te stadia rozwoju na drodze do osiągnięcia najbardziej zaawansowanej formy ludzkiego istnienia.

Teorię tę podchwyciło wiele wspaniałych umysłów tamtej epoki. Sigmund Freud dodał do niej swoje trzy grosze: jego zdaniem każde zdrowe europejskie dziecko przechodziło przez „prymitywny” etap rozwoju, w którym zarówno jaskiniowcy, jak i dorośli nie-Europejczycy (a także neurotyczni dorośli Europejczycy) „utknęli na dobre”. Według niego i człowiek pierwotny, i dorosły przedstawiciel prymitywnej kultury spoza Europy stanowili odpowiednik normalnego współczesnego dziecka: obaj byli „uwięzieni^()” we wczesnym stadium rozwoju. Zainspirowany koncepcją Freuda jego kolega po fachu, węgierski psychoanalityk Sándor Ferenczi, napisał książkę zatytułowaną Versuch einer Genitaltheorie (1924), w której dowodził, że większość zjawisk zachodzących w psychice człowieka można wyjaśnić nieświadomym pragnieniem powrotu do bezpiecznego łona matki, rozumianego także jako ocean. Ferenczi postrzegał cały cykl życia – od momentu stosunku płciowego rodziców aż do śmierci ich potomstwa – jako odtworzenie pełnego obrazu ewolucyjnej przeszłości człowieka. Zapłodnienie to zaranie życia, a powstały w jego wyniku płód przechodzi następnie w symbolicznym łonie oceanu wszystkie stadia rozwoju żywych organizmów, od pierwotnej ameby począwszy, na w pełni uformowanej postaci ludzkiej skończywszy. Narodziny stanowią powtórzenie skolonizowania lądu przez płazy i gady, a faza latencji, występująca pomiędzy okresem dziecięcej seksualności a okresem dojrzewania, to odpowiednik letargu wywołanego przez epoki lodowcowe.

Popularność teorii Haeckla w obszarze polityki, psychologii oraz biologii przypadła na szczytowy okres globalnej ekspansji Europy. Aksolotl był obecny w kluczowym momencie inicjacji owej ekspansji – mowa o podboju Meksyku przez Hiszpanię. I choć konsekwencje były dla niego opłakane, przetrwał w niewoli (aksolotl świetnie sobie radzi z rozmnażaniem w laboratorium i w akwarium), by zupełnie nieświadomie odegrać istotną rolę w rozwoju bardziej złożonego oglądu świata, co może nieść nadzieję na lepsze jutro zarówno dla człowieka, jak i salamandry.

Hernán Cortés i jego ludzie wkroczyli do wielkiej Doliny Meksyku w listopadzie 1519 roku. Álvar Núñez Cabeza de Vaca, podróżnik i konkwistador, tak pisał w swojej relacji z wyprawy:

Jakież było nasze zdumienie, gdy ujrzeliśmy wszystkie te miasteczka i wioski wzniesione na wodzie i suchym lądzie oraz prostą, płaską drogę na grobli prowadzącą do miasta Meksyk. Te wspaniałe metropolie , te kamienne budowle wynurzające się z wody , wszystko to było niczym magiczna wizja . W rzeczy samej niektórzy spośród naszych żołnierzy pytali, czy to aby nie sen . Widok tak niesamowite robił wrażenie, iż słów mi brak, by opisać chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy rzeczy, o których nigdy dotąd nie słyszeliśmy, których nigdy dotąd nie widzieliśmy i o których nigdy dotąd nam się nie śniło.

Rozpościerający się przed ich oczyma krajobraz musiał nieco przypominać Wenecję, z tą różnicą, że tutaj nie jedno, lecz dwa bliźniacze miasta, albo raczej państwa-miasta (w języku nahuatl altepetl), Tenochtitlán i Tlatelolco, wznosiły się nad jeziorem Texcoco, największym z pięciu płytkich akwenów wodnych w szerokiej dolinie otoczonej wzgórzami wulkanicznymi, a nie rozlewiskami i laguną, jak leżąca nad brzegiem morza Wenecja. Tenochtitlán (ochrzczone przez Hiszpanów Meksykiem), Tlatlolco oraz miasta wybudowane nad innymi jeziorami fascynowały Hiszpanów swoim przepychem: zachwycali się tętniącymi życiem targowiskami, ogromnymi budynkami publicznymi, wiszącymi ogrodami, nie wspominając o prostytutkach, które barwiły zęby na czarno, żeby dodać sobie atrakcyjności.

Zamożność miast oraz ich potencjał militarny – były w stanie powołać pod broń dziesiątki, a może i setki tysięcy żołnierzy – zależały od wysoce wydajnego rolnictwa. Kluczową rolę odgrywały chinampa – nazywane czasem pływającymi ogrodami, choć w rzeczywistości były to sztuczne wyspy utworzone na jeziorach – dostarczające ogromnych ilości kukurydzy, fasoli, dyni, amarantusa, pomidorów i papryki chili. W wodach otaczających tereny uprawne aż roiło się od ryb oraz innych jadalnych stworzeń, w tym także aksolotli, które miejscowi zajadali ze smakiem.

Dolina Meksyku to obszar endoreiczny, charakteryzujący się brakiem naturalnego ujścia wód do morza. Na pierwszy rzut oka wygląda dość płasko, lecz w rzeczywistości, podobnie jak w przypadku dna wanny, jeden jego koniec jest położony nieco wyżej niż drugi. Jeziora, zajmujące niegdyś ogromne połacie doliny, zniknęły z powierzchni ziemi, ale w czasach, kiedy istniały, te, które znajdowały się na wyższym jej krańcu – Chalco, Xochimilco (oba zasilane ze źródeł) i Tlacopan – miały najsłodszą wodę. Leżące na niższym poziomie wielkie jeziora Texcoco, Xaltocan i Zumpango wraz z otaczającymi je bagnami wskutek wyparowywania stały się bardziej słone.

Wydajna uprawa roli wymagała zastosowania jak najsłodszej wody, którą ulubiły sobie również aksolotle (podobnie jak większość wymarłych dziś gatunków płazów nie znoszą słonej wody). I rzeczywiście jeziora Chalco i Xochimilco są jedynymi odnotowanymi siedliskami aksolotli. Co więcej, znacząca obecność człowieka wcale nie przeszkadzała im się w nich rozwijać.

Hiszpański podbój Ameryki to bez wątpienia jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii: Cortés wraz z kilkuset innymi konkwistadorami pokonał pozornie potężne imperium, zdolne wystawić do walki armię liczącą dziesiątki tysięcy żołnierzy. Decydującymi dla zwycięstwa czynnikami okazały się przebiegłość, refleks i bezwzględność, ale Cortésowi również dopisało szczęście (którego wagę doceniał sam Napoleon Bonaparte). Owszem, miał konie, miecze ze stali i broń palną (nieznane w Nowym Świecie). No i oczywiście niezwykle istotne wsparcie ze strony wielu miejscowych wrogów Azteków. Co jednak najważniejsze, miał po swojej stronie sprzymierzeńca, którego nikt nie potrafił wówczas powstrzymać: czarną ospę. Rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej nie wykształcili odporności na tę chorobę, wskutek czego zostali zdziesiątkowani. (Istnieją pewne rozbieżności co do dokładnej liczby pochłoniętych przez nią istnień, ale szacuje się, że w ciągu kilku tygodni ospa zabiła nawet czterdzieści procent ludności). Wśród ofiar znalazło się wielu dowódców i żołnierzy, a ci, którym udało się przetrwać, wyszli z choroby bardzo osłabieni. Rolnictwo całkowicie podupadło i ocalała część populacji zaczęła umierać z głodu. Przeżyli tylko nieliczni i przypłacili to głęboką traumą. W tym miejscu można by sparafrazować słowa Pawła z Tarsu, łącząc je z tytułem książki amerykańskiego biologa Jareda Diamonda: „Tak więc trwają strzelby, zarazki i maszyny, z nich zaś największe są zarazki”.

Relacje ówczesnych kronikarzy wywołują ciarki na plecach. Pewien hiszpański mnich napisał: „jako że Indianie nie znali lekarstwa na tę chorobę, trup słał się gęsto. Umierali masowo, jak pluskwy. W niektórych domach śmierć nie oszczędziła nikogo, a ponieważ pochówek tak dużej liczby ciał nie był możliwy, burzono dom zaatakowany zarazą, nie wynosząc zmarłych, tak że stawał się dla nich grobowcem”. Kiedy Cortés ostatecznie pokonał Azteków w bitwie pod Tenochtitlán i Hiszpanie zajęli miasto, podobno nie można było przejść ulicą, nie potykając się o zwłoki ofiar epidemii.

Ahuizotl.

Ospa wywołuje bolesną wysypkę na skórze, toteż Aztekowie nazwali chorobę huey ahuizot, co można tłumaczyć jako „wielka wysypka”. Ahuizotl to również imię legendarnej bestii zamieszkującej jeziora, która lubowała się w konsumowaniu ludzkiego mięsa – taki zły brat bliźniak aksolotla. Opowiadano, że wyglądał jak pies albo wydra, z dwiema ludzkimi rękami i jedną dodatkową na ogonie, za pomocą której chwytał zdobycz i wciągał ją pod wodę^(). Od tamtych czasów miasto Meksyk przepoczwarzyło się w ciągnące się kilometrami, borykające się z ogromnym zanieczyszczeniem megalopolis z liczbą mieszkańców przekraczającą 20 milionów. Ta transformacja nie byłaby możliwa, gdyby nie zakrojona na gigantyczną skalę budowa systemu osuszania. Obniżanie poziomu wody w jeziorze Chalco, bastionie aksolotla, rozpoczęło się już za czasów kolonialnych (w trakcie jednej z najważniejszych bitew Hiszpanie zniszczyli groblę, która oddzielała część zasoloną od części słodkiej), a całkowite jego osuszenie nastąpiło w XX wieku, kiedy reszta wody z bulgotem odpłynęła potężnymi sztucznymi kanałami, jakby ktoś nagle wyjął korek z wanny. Pozostałości jeziora Xochimilco przetrwały nieco dłużej – wykorzystano je jeszcze podczas letnich igrzysk olimpijskich w 1968 roku, organizując na nim wyścigi wioślarskie i kajakarskie. Jednak dziś jest ono w stanie szczątkowym: składa się nań kilka zanieczyszczonych kanałów i zbiorników wodnych, w których żyje niewielka, krytycznie zagrożona populacja aksolotla.

Neotenia aksolotla oraz innych salamander posiadających skrzela zewnętrzne musiała niegdyś stanowić idealną strategię przetrwania: zdolność dorosłych osobników do kontynuowania podwodnej egzystencji w górskich jeziorach dawała im przewagę nad kuzynami, którzy w dojrzałym stadium wychodzili na ląd. Jednak dziś ta umiejętność działa na ich niekorzyść: osuszanie, generowanie zanieczyszczenia oraz inne formy działalności człowieka mające bezpośredni wpływ na stan jezior doprowadzają do wymierania przedstawicieli tego gatunku w jego środowisku naturalnym. Aksolotle nie wyginęły jeszcze chyba tylko dlatego, że z perspektywy człowieka są stworzeniami intrygującymi i użytecznymi.

W świecie zdominowanym przez ludzi mają jedną przewagę nad innymi zwierzętami: wiele osób zachwyca się ich uroczym wyglądem. Dziwaczny pyszczek o dziecięcych rysach oraz ogólne podobieństwo do homunkulusa sprawiają, że cieszą się one popularnością wśród właścicieli akwariów domowych. Jeśli chodzi o inne zastosowania, można wymienić jeszcze dwa, a mianowicie pożywienie oraz badania naukowe. Przez wiele stuleci aksolotle stanowiły ceniony składnik w lokalnej kuchni meksykańskiej. I choć w przeszłości być może łowiono je w sposób rozsądny i odpowiedzialny, dziś niestety nikt już o to nie dba. W przypadku ich wartości naukowej sytuacja przedstawia się nieco lepiej. Wszystko wskazuje na to, że aksolotle oraz inne salamandry (a także traszki) to jedyne kręgowce, które mają zdolność całkowitej regeneracji utraconych kończyn. Co więcej, potrafią to robić wielokrotnie, niezależnie od tego, ile razy zostały pozbawione nogi czy ramienia, i nie zostają im po tym żadne blizny (czasami w miejscu jednej utraconej kończyny wyrastają im dwie nowe). Umieją nawet odtwarzać ubytki w narządach wewnętrznych, łącznie z oczami i fragmentami mózgu. Co więcej, mają to szczęście, że spośród wszystkich salamander są najłatwiejsze w hodowli w warunkach laboratoryjnych, gdzie bez trudu można je obserwować. Zarówno te, jak i inne cechy czynią je idealnymi obiektami badań z zakresu wzrostu kończyn i, co ważniejsze, to właśnie dzięki nim odgrywają istotną rolę w rozwoju biologii regeneracyjnej.

Jeśli człowiek straci nogę albo rękę i przeżyje, w miejscu urwanej lub amputowanej kończyny zostanie mu kikut pokryty bliznami, podobnie jak u większości kręgowców. Salamandry (a zwłaszcza aksolotle, na których najczęściej przeprowadza się eksperymenty) stanowią pod tym względem wyjątek. „Wiedzą”, jak dużą część kończyny utraciły i ile nowej tkanki trzeba będzie wyprodukować. Wygląda to mniej więcej tak: naczynia krwionośne w kikucie szybko się obkurczają, co znacznie ogranicza krwawienie. Następnie w ciągu kilku pierwszych dni naskórek na ranie przekształca się w warstwę komórek sygnalizacyjnych (zwanych szczytową czapeczką nabłonkową), podczas gdy fibroblasty – komórki łączące tkanki wewnętrzne, odpowiedzialne za kształt i rozmiar danej kończyny – odłączają się od sieci tkanki łącznej i wędrują przez całą powierzchnię rany do jej ogniska. Tam dzielą się, tworząc blastemę, czyli skupisko komórek podobnych do macierzystych, z których w przyszłości powstanie nowa kończyna.

Regeneracja poprzez blastemę przebiega podobnie do procesu rozwoju kończyn, który zachodzi w stadium embrionalnym zwierzęcia, ale z jedną różnicą. U zarodka tworzenie kończyny rozpoczyna się od uformowania jej podstawy (barku lub biodra), a następnie rozwijają się jej dalsze fragmenty, aż do wykształcenia się palców. Natomiast w przypadku aksolotla rekonstrukcja może rozpocząć się od dowolnego miejsca, niezależnie od położenia rany – zwierzęciu zawsze odrasta tylko ta część kończyny, która została utracona.

Przez tysiące lat ludzie wierzyli, że salamandry znają tajemnicę ognia. Oczywiście to nieprawda, jednak te osobliwe stworzenia – a zwłaszcza aksolotle – być może noszą w sobie klucz do rozwiązania zagadki, jaką jest ogień życia. I choćby z tego tylko powodu bez wątpienia należy im się miejsce we współczesnym bestiariuszu.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: