Księża na Księżyc! Tylko co dalej? - ebook
Księża na Księżyc! Tylko co dalej? - ebook
Jeden z najpopularniejszych polskich rekolekcjonistów, wspominając swoje kapłaństwo, opowiada o trudnych ostatnio relacjach między księżmi a świeckimi. Nie stroniąc od ciętych i błyskotliwych uwag, uczy nas, jak w każdej sytuacji samemu odkrywać, gdzie leży prawda. Dostrzegać dobro – nie tylko tam, gdzie jest ono oczywiste.
Polscy księża jeżdżą odlotowymi bmw czy może raczej trzymają w garażach wysłużone golfy? Czas wolny spędzają na „branżowych” zabawach czy przeżywając własną samotność w czterech ścianach plebanii? A co, jeśli są i tacy, i tacy? Czy postawa księdza mówi nam wszystko o tym, jaki jest Bóg? Czy żeby dziś chodzić w sutannie, trzeba być bohaterem? Czy fajny i życiowy ksiądz to naprawdę najlepszy kapłan, na jakiego możemy trafić? Czy antyklerykalizm jest zły? I jak powinien odnaleźć się w tym wszystkim katolik?
W ostatniej książce, nad jaką pracował, ks. Piotr mówi: „W Kościele nie istnieją tematy, o których nie warto mówić. Jeśli ktoś je porusza, to znaczy, że trzeba je wytłumaczyć. Nie możemy nabierać wody w usta”.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6119-8 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Być może i Tobie jakiś kapłan sprawił przykrość. A może tylko widziałeś lub słyszałeś coś, co Cię zabolało lub zgorszyło. A może spotkało to nie Ciebie, lecz kogoś z Twojej rodziny lub otoczenia. Może w konsekwencji takiego zdarzenia ten ktoś obraził się i odszedł od Kościoła. Może znasz takiego człowieka. Otóż jeśli tak było, to chciałem Ci powiedzieć (lub prosić Cię, byś powiedział to w moim imieniu tamtemu zgorszonemu lub skrzywdzonemu człowiekowi): przepraszam. Mam świadomość, że może to będzie pierwszy raz, kiedy człowiek Kościoła powie: „Przepraszam za tamtą sytuację. I proszę Cię, żebyś wrócił”. Czy mogę obiecać, że takie wydarzenie już się nie powtórzy? Że są już w Kościele sami dobrzy, wspaniali księża i że już tak pozostanie? Niestety, nikt nigdy nie będzie mógł tego obiecać, ja też nie mogę. Tak jak nikt nikomu w normalnej rodzinie nie może obiecać, że nikt nigdy nie krzyknie, nie zdenerwuje się, że będzie zawsze na miejscu i nie zawiedzie.
Ale mam też jedną prośbę. Jeśli to Ty obmawiałeś, oczerniałeś, rozbijałeś tę świętą jedność Kościoła, to też przeproś. Tego konkretnego księdza. Albo złóż swoje „przepraszam” na ręce kapłana, którego spotkasz w konfesjonale. Tak jak ja składam swoje „przepraszam” na Twoje ręce – jako przedstawiciela tej licznej rodziny moich świeckich braci i sióstr, tak i Ty złóż swoje słowo na ręce tego kapłana, który jest jednym z wielotysięcznej rodziny Twoich braci księży.
Dlaczego o to wszystko proszę? Bo jeśli coś w Kościele ma się zmienić, i księża, i świeccy muszą umieć powiedzieć „nasz błąd” i „przepraszam”. Bo jeśli Ty i ja chcemy być uczniami Jezusa, to otaczając Chrystusowy ołtarz, często wspólnie będziemy odmawiać modlitwę Pańską. A są tam słowa: „Ojcze nasz”. „Ojcze nasz” – księży i świeckich. Ten sam, do którego wołamy: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
Ksiądz Piotr1
BOHATER W SUTANNIE?
To nie jest tak, że temat Kościoła, a konkretniej nawet tylko duchowieństwa pojawił się w społecznej i medialnej dyskusji dopiero w ostatnich miesiącach. Wyświetlenie jednego filmu moim zdaniem niczego nie sprawiło. Nie zmieniło tego, co działo się od dawna. Ludzie zawsze plotkowali o księżach.
Jeszcze gdy byłem w seminarium, mówiono nam, że na kapłanów są trzy pułapki uruchamiające ludzką szeptankę: pieniądze, alkohol i kobiety. Swoją drogą zaraz później nieco prześmiewczo dodawano, że najniebezpieczniejszym tematem jest kwestia pieniędzy. Bo ludzie powiedzą: „Pije ksiądz? Spił się?”. „Niech pije”. „Ma kobietę?” „No, ma kobietę”. „Niech ma”. Ale pieniądze? O… Tak łatwo tu nie będzie! „To nasze pieniądze są, my te pieniądze dajemy”. Zresztą, czyż nie ma w tym prawdy? Temat finansów księży zawsze powraca jak bumerang, gdy temperatura rozmowy na temat Kościoła wzrasta.
Czy księża spotykają się z agresywnymi zachowaniami i komentarzami? Oczywiście. Ale spotykają się też z pozytywnymi, i to od nich zacznę.
Spotkania ze studentami miałem zawsze w poniedziałki o godzinie dwudziestej. Wśród wielu zajęć duszpasterskich były one dla mnie czymś niezwykle przyjemnym i pożytecznym. Młodzi, którzy na nie przychodzili, byli – jak to się mówi – do tańca i do różańca. Gdy dyskutowali, byli wnikliwi i uczciwie poszukiwali prawdy. Gdy się modlili, widać było, że wkładają w to całe serce, a gdy przychodził czas zabawy i śmiechu, mury drżały.
Gdy wspominam tamte dni, przypomina mi się wiele interesujących epizodów, ale chciałbym zwrócić uwagę tylko na jedno drobne zdarzenie.
Na początku któregoś ze spotkań, gdy wszyscy dopiero gromadzili się w sali, powiedziałem głośno:
– Proszę zajmować miejsca! Zaraz zaczynamy modlitwę!
Ponieważ byłem przeziębiony i bolało mnie gardło, przełknąłem ślinę, lekko się krzywiąc na twarzy. Zauważyła to Kaśka, która stała obok.
– Co, boli księdza gardło? – zapytała po cichu.
– Małe co nieco – odpowiedziałem jej prawie że szeptem.
Za chwilę zaczęło się spotkanie i bardzo szybko zapomniałem o tej krótkiej wymianie zdań.
Nie powiedziałem jeszcze, że byłem w tym czasie kapelanem w szpitalu, a to ważna informacja, bo ta krótka wymiana zdań miała ciąg dalszy następnego dnia właśnie w szpitalu. Proszę sobie wyobrazić, jakież było moje zdumienie, gdy przechodząc szpitalnym korytarzem, usłyszałem od jednego z lekarzy:
– Niech no ksiądz kapelan pozwoli na moment do mojego gabinetu.
Gdy wszedłem, pan doktor zaprowadził mnie do okna i powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Proszę otworzyć usta i pokazać gardło.
Zrobiłem posłusznie, co mi kazał, choć moje zdumienie nie miało granic. Gardło, owszem, wciąż mnie bolało, ale skąd on o tym, do licha, wiedział? Przecież nikomu nic nie mówiłem. Ach, no tak, wspomniałem Kaśce, ale przecież ona chyba go nie zna…? A poza tym nasze wczorajsze spotkanie skończyło się późnym wieczorem, więc jakim cudem ta informacja zdążyłaby się już dziś znaleźć na oddziale chorób płucnych?
Pamiętam, jakby to było dziś, że lekarz po dokładnym zbadaniu mojego gardła powiedział:
– Na szczęście to nic groźnego, ale dam księdzu coś do ssania.
Patrząc zdumiony na mężczyznę w białym kitlu, spytałem:
– Skąd pan doktor w ogóle wiedział, że boli mnie gardło?
– Proszę księdza, nie tylko wy, duchowni, macie swoje tajemnice. My, lekarze, też mamy swoje sposoby – powiedział i choć dopytywałem, nie chciał zdradzić nic więcej.
Przepisane pastylki przydały się bardzo i już w niedzielę mogłem „zagrzmieć” z ambony. Więcej nie rozmyślałem o sprawie i tylko od czasu do czasu wspominam ją jako wspaniały przykład tego, z jaką troską my, kapłani jesteśmy obserwowani przez świeckich. Ale też przypomina mi, że jesteśmy stale obserwowani, a więc i rozliczani z naszych słów i zachowań, o czym nigdy nie powinniśmy zapominać.
Potem, wiele miesięcy później, zupełnym przypadkiem dowiedziałem się, że mama Kasi pracuje w kiosku, w którym gazetę poranną kupuje pewien pan. Żona tego pana jest pielęgniarką w ośrodku zdrowia, ale często telefonuje do apteki szpitala, gdzie byłem kapelanem…
Mam też inne wspomnienie, koniec końców dobre, choć niosące również pamięć o odczuwanym wtedy strachu. Działo się to lata temu na przystanku tramwajowym przy Lasku Bielańskim w Warszawie. Często można tam spotkać kleryków mieszczącego się nieopodal warszawskiego seminarium, chłopców raczej spokojnych, czasem nieśmiałych czy nawet bojaźliwych.
Pewnego dnia kilku z nich, wszyscy w sutannach, właśnie w tym miejscu czekało na tramwaj. Gdy spokojnie ze sobą rozmawiali, podeszło do nich dwóch mężczyzn. Tacy, mówiąc najdelikatniej, z marginesu społecznego. Zalatywało od nich alkoholem, na rękach mieli jakieś tatuaże, od ostatniej kąpieli, jakiej zażyli, bezsprzecznie minęło już trochę czasu – ich wygląd był raczej dość odpychający. Mieli jednak najwyraźniej jakąś sprawę do kleryków, bo podeszli do nich bliziutko i zaczęli się im z ciekawością przyglądać. Alumni tymczasem starali się zachować zimną krew, ale dało się zauważyć, że byli mocno speszeni. „Co teraz będzie?” – zastanawiałem się. „Czy tylko prośba o pieniądze, czy może wulgarne uwagi pod adresem Kościoła? A może jeszcze coś gorszego?” Wszyscy lekko drgnęli, gdy jeden z typków wyciągnął w ich stronę dłoń. „Ani chybi spuszczą nam łomot” – musiało się pojawić w głowie przynajmniej jednego z kleryków. Lecz nieznajomy tylko lekko uścisnął jednemu z nich rękę i ku memu wielkiemu zdumieniu rzekł swoim mocno przepitym głosem:
– Gratuluję wam, chłopaki! Chodzić teraz w sutannie to trzeba być ho, ho, bohaterem…
GRATULUJĘ WAM, CHŁOPAKI! CHODZIĆ TERAZ W SUTANNIE TO TRZEBA BYĆ HO, HO, BOHATEREM…
Opisane wypadki miały miejsce wiele lat temu, ale myślę, że i dziś mogłyby się wydarzyć, bo wciąż mi się zdaje, że sutanna jakoś prowokuje. Jak jest naprawdę?
Mam kolegę, który jakiś czas temu oświadczył mi:
– Wiesz, od jakichś pięciu czy sześciu lat bez przerwy chodzę ubrany w sutannę. Gdy podjąłem taką decyzję, roztaczały się przede mną ponure wizje – że będę opluwany w tramwaju, popychany w autobusie, wyśmiewany na przystanku autobusowym. Stary, nic z tych rzeczy! Dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi, jakich spotykam, jest życzliwych, z czego aż dziewięćdziesiąt trzy bardzo życzliwych! Wmówiliśmy sobie, że sutanna jest uciążliwa, a jej noszenie takie trudne. Ja od tych pięciu czy sześciu lat zdejmuję piżamę i wkładam sutannę, i – stary! – jestem zaskoczony ludzkimi reakcjami tak pozytywnie, że powtarzam sobie: rób tak dalej!
Dziś bardzo powszechne jest dążenie do zrzucenia sutanny i przywdziania świeckiego stroju. Wcale się temu nie dziwię, tak jest o wiele bardziej komfortowo. Jeśli ksiądz chce zrobić zakupy, pójść do księgarni, kupić nowy samochód, to jeśli wybierze się tam w sutannie, od razu dostanie łatkę. Jak pójdzie do salonu Mercedesa w świeckim stroju, pies z kulawą nogą się nim nie zainteresuje, ani tym, jaki samochód wybierze, ani ile on będzie kosztował. Jeśli pójdzie tam w stroju duchownym, na pewno prędko znajdzie się ktoś, kto pomyśli sobie: „O, znów się temu klerowi zachciało nową brykę za mszowe kupować”. A – rozwiewając wątpliwości – ksiądz ma przecież swoje pieniądze (zarobione chociażby na etacie nauczyciela w szkole), z których nie musi się przed nikim rozliczać. Nie ma żony ani rodziny na utrzymaniu, mieszka na plebanii i naprawdę, stać go na samochód.
Żeby nie być jednostronnym, muszę powiedzieć, że dla takiego negatywnego odbioru sutanny jest równowaga. Niejednokrotnie pozwoli ona coś przyspieszyć albo skłoni do okazania sympatii. Zdarzyło mi się na przykład odbierać wyniki badań lekarskich poza kolejką. Podkreślam: nie wykonywać badania poza kolejką, lecz tylko odbierać ich wyniki. Albo dostać w cukierni jedno ciastko gratis od firmy. A wiecie, ja naprawdę lubię ciastka.
Mam jeszcze inną opowieść – o ludzkim dobru, jakie spotkało mnie tylko dlatego, że jestem księdzem. Chciałbym, żebyście o niej też przeczytali. Wiem, że przynajmniej część z czytelników sięgnęła po tę książkę dlatego, żeby zobaczyć, co też ten ksiądz Pawlukiewicz zechce powiedzieć o najtrudniejszych sprawach Kościoła. I być może nużą was już te wieczne opisy dobra. Po prostu wiem jednak, że warto je czytać. To dobro procentuje, nie zło.
Kiedy zaczyna się okres kolędowej wizyty duszpasterskiej, praktycznie na nic nie ma już czasu. Większość księży rano biegnie do szkoły, a po obiedzie zajmuje się sprawami związanymi ze sprawowanymi w parafii funkcjami (ja na przykład przez wiele lat robiłem wówczas szybki obchód w szpitalu) albo przygotowuje katechezy na następny dzień. O szesnastej zaczyna się wędrówka po domach. Potem, po skończonej kolędzie, trzeba jeszcze spotkać się z młodzieżą, z ministrantami albo zespołem muzycznym. Nie ma więc na nic czasu, a już zwłaszcza na to, czego się wręcz organicznie nie znosi. Ja zaś strasznie nie lubię szyć.
I właśnie dlatego westchnąłem boleśnie, gdy któregoś dnia odkryłem, że pozbawiony guzika pasek przy rękawie mojej kurtki zwisa dość smętnie. Pewnie zaczepiłem nim o klamkę albo o poręcz i nawet tego nie zauważyłem. „Trzeba by to zszyć” – pomyślałem. A jak się o jakiejś pracy zaczyna myśleć od słów: „trzeba by…”, to znaczy, że prędko się jej nie zrobi. Tak też było w moim przypadku.
Chodziłem po domach ze zwisającym paskiem, co – nie oszukujmy się – musiało wyglądać niechlujnie, i jakoś próbowałem to ukrywać pod szerokimi rękawami komży. Gdy wracałem wieczorem do domu, sumienie mówiło mi: „A może byś jednak ten pasek przyszył?”, ale zanim zdołało mnie przekonać, tłumaczyłem i sobie, i jemu, że przecież nie dziś, bo jestem zmęczony, i że na pewno zajmę się tym jutro, po czym… szedłem spać. Pewnego dnia wróciłem z kolędy dość późno. Pamiętam, że byłem wyjątkowo zmęczony. Nie zdejmując kurtki, usiadłem w fotelu i zamknąłem oczy. W myślach przesuwały mi się obrazy z minionego wieczoru: malutki chłopczyk, który, stojąc na stołeczku, recytował na moją cześć wiersz _Paweł i Gaweł_. Staruszka, która koniecznie chciała mnie poczęstować pieczoną skórką od kurczaka pieczołowicie przechowywaną w słoiku na oknie. Rodzina, która tylko przez drzwi pozdrowiła mnie serdecznie, tłumacząc, że nie może mnie wpuścić, bo ogromny wilczur nie chce dać zamknąć się w łazience. Gdy tak wspominałem ostatnie duszpasterskie doświadczenia, nieśmiało odezwało się moje sumienie: „A może byś tak ten pasek przyszył?”. Trochę się skrzywiłem, lecz na szczęście byłem już tak doświadczony w przekładaniu tej sprawy na jutro, że ani myślałem się tym zająć. Spojrzałem tylko na ten nieszczęsny rękaw i… ogromne zaskoczenie! Pasek był przyszyty! I to jak! Całkiem profesjonalnie! Pierwsza myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie, to oczywiście pytanie: kto? jak? kiedy? Ale tej zagadki nie rozwiązałem do dziś. Domyślam się tylko, że zrobiła to jakaś litościwa parafianka mieszkająca na parterze któregoś z bloków. Zwyczajem wizyty kolędowej było częste pozostawianie kurtki w pierwszym mieszkaniu na klatce schodowej i odbieranie jej po zapukaniu do wszystkich drzwi. Zapewne któraś z pań zobaczyła zwisający pasek i ulitowała się nad nim, czy raczej nad jego posiadaczem.
Od tamtej pory z większą życzliwością spoglądam na setki świateł migoczących wieczorami w blokach na osiedlu. W jednym z tych okien mieszkała moja nieznajoma dobrodziejka. A zwrot „Rodzina parafialna” nabrał dla mnie od tej chwili bardziej konkretnego znaczenia.
Mam też niestety mniej przyjemne wspomnienia.
Był bardzo ciepły wiosenny dzień. Stałem w sutannie na przystanku autobusowym w Warszawie. Było mi ciepło, ale nie spodziewałem się, że za chwilę zrobi mi się aż gorąco. Już z daleka usłyszałem krzyki tego mężczyzny. Chyba był chory psychicznie, bo wołał nienaturalnie głośno. Wyzywał Kościół i biskupów, krzyczał coś o bogactwie księży, o jakiejś parafii pod Warszawą, gdzie podobno ksiądz skandalicznie się prowadził. Używał przy tym słów, delikatnie mówiąc, niecenzuralnych. Wiedziałem, że jakakolwiek odpowiedź z mojej strony spotęguje tylko krzyk i wyzwiska. Stałem więc bez ruchu i bez słowa słuchałem tych wszystkich oskarżeń. Nikt z ludzi stojących na przystanku ani słowem się nie odezwał. Nie dziwiłem się temu i do nikogo nie miałem pretensji. Ludziom takim jak tamten lepiej nie wchodzić w drogę. Zresztą tak naprawdę nic strasznego się nie działo. Ten człowiek jedynie krzyczał.
Jednak w pewnym momencie stanął tuż obok mnie i zaczął mi krzyczeć wprost do ucha. Zrobiłem krok do przodu, ale tamten również się przesunął i dalej wołał w najlepsze:
– A ten Popiełuszko też nie lepszy! Po co się pchał do polityki?! Księża mają duszpasterzować, a nie politykować! Jak zadarł z komunistami, to normalne, że go sprzątnęli! Po co się klecha pchał do władzy?!
Po tych oskarżeniach padły następne: o podwójnym życiu księdza Jerzego, o jego mafijnych jakoby powiązaniach i inne tym podobne bzdury. Wściekłość w nieznajomym rosła, ja zaś zastanawiałem się tylko: „Uderzy czy nie uderzy?”. Nie miałem praktycznie realnej drogi ucieczki. Odejście z przystanku niewiele by dało, zapewne poszedłby za mną. Westchnąłem więc tylko w duchu do Pana Boga, prosząc, by coś szybko wymyślił. Głupio jednak było tak stać i dawać się obrzucać wyzwiskami, zwłaszcza że ludzie dookoła ciekawie przyglądali się całej scenie.
Na moje szczęście dosłownie kilka sekund później podjechał autobus. Wsiadłem do niego czym prędzej i kątem oka zauważyłem, że krzyczący człowiek pozostał na przystanku. A więc koniec incydentu. Byłem trochę zdenerwowany, ale nie miałem do niego pretensji. Musiał być rzeczywiście niezrównoważony psychicznie, jego zachowanie dobitnie o tym świadczyło. Naprawdę byłem przekonany, że to, co najgorsze tego dnia, mam już za sobą. Kiedy zdążyłem już odetchnąć z ulgą i zacząłem wyglądać przez okno, usłyszałem coś, co zabolało mnie jednak dużo dotkliwiej niż wszystkie wyzwiska, którymi obrzucił mnie wcześniej ten pan na przystanku. Z różnych stron autobusu dobiegały mnie bowiem szepty:
– I miał facet rację.
– Dobrze mu powiedział.
– Ci czarni wszędzie się panoszą.
Oni nie byli ludźmi psychicznie chorymi. To byli ci, za których umarł ksiądz Jerzy. I chyba dlatego ich słowa tak bardzo zabolały.
Te cztery tak odmienne i może niewiele znaczące wydarzenia pokazują, jak różny jest w Polsce stosunek ludzi do księdza. Mieści się on gdzieś pomiędzy wielką życzliwością i szacunkiem a niechęcią, czy nawet wrogością. W ostatnich latach powoli wzrastała w naszym kraju liczba tych, którzy „czarnych” nie tolerują. W ostatnich miesiącach, zwłaszcza po premierach filmów _Kler_ i _Tylko nie mów nikomu_, liczba ta chyba zaczęła rosnąć jeszcze szybciej. Mnie to jeszcze nie spotkało, ale myślę, że im dalej w las, tym więcej drzew – tym więcej racji może mieć ten spotkany na przystanku człowiek, który mówił, że chodzenie dziś w sutannie po ulicy to nie lada bohaterstwo.
Trochę nie dziwi mnie ten wzrost liczby osób, które mają negatywną opinię o księżach. Ci, którzy dotąd nie byli w bliskiej relacji z Kościołem – myślę tu o takich katolikach, którzy bywali na niedzielnej mszy świętej i nic ponad to – po usłyszeniu o nadużyciach seksualnych księży, nie znajdując dla nich przeciwwagi w postaci znajomości z dobrym księdzem, mieli prawo zdecydować, że nie chcą mieć więcej z klerem nic wspólnego. Przecież nawet mnie, księdza, który ma sześćdziesiąt lat, to, o czym dzisiaj się mówi i co się pokazuje – szokuje i przeraża.
NAWET MNIE, KSIĘDZA, KTÓRY MA SZEŚĆDZIESIĄT LAT, TO, O CZYM DZISIAJ SIĘ MÓWI I CO SIĘ POKAZUJE – SZOKUJE I PRZERAŻA
Może ktoś powie teraz, że w takim razie źle dobrałem te cztery wydarzenia, od których zacząłem tę książkę. Że lepiej byłoby, ilustrując ten różny stosunek Polaków do duchownych, wspomnieć o morderstwach popełnianych na księżach, o pobiciach, o włamaniach na plebanie, a z drugiej strony opisać sytuacje, gdy to parafianie nie tylko przyszyli księdzu guzik, ale i sami wybudowali całą plebanię. Tak, takie przypadki też się zdarzają, ale należą do rzadkości, a ja chciałem pokazać szarą rzeczywistość. Bo chyba każdy ksiądz mógłby opowiedzieć podobne do moich historie o ludzkiej życzliwości i niechęci.
Która z tych postaw jest właściwa? Czy księża są tak źli, że trzeba ich wyśmiewać w kabaretach, pisać jak niegdyś na murach „Dobry kler to martwy kler” lub urządzać wrogie pikiety pod kuriami? A może są tak dobrzy, że zasługują na szczególnie życzliwe traktowanie i na różnego rodzaju przywileje? A może powinniśmy ich szanować nie dlatego, że ukończyli seminarium, lecz z jakiegoś innego powodu? Jak to jest z tym duchowieństwem? Może porozmawiajmy o tym spokojnie, bez przerzucania się przykładami i statystykami. Myślę, że w Kościele nie istnieją tematy, o których nie warto by mówić. Jeśli ktoś je porusza, to znaczy, że trzeba je wytłumaczyć, a dziś wiele osób pyta o duchowieństwo. Nie możemy nabierać wody w usta.
MYŚLĘ, ŻE W KOŚCIELE NIE ISTNIEJĄ TEMATY, O KTÓRYCH NIE WARTO BY MÓWIĆ. JEŚLI KTOŚ JE PORUSZA, TO ZNACZY, ŻE TRZEBA JE WYTŁUMACZYĆ.