Księża z Katynia - ebook
Księża z Katynia - ebook
Najpierw powołał ich Bóg. Potem zrobiła to Ojczyzna. Gdy nadszedł czas próby, polscy duchowni w mundurach ruszyli na front. Nie po to, by strzelać do Niemców. Nie po to, by zabijać Sowietów. Mieli wspierać walczących Polaków. Wątpiącym dodawać otuchy, zmuszonym do zabijania wrogów odpuszczać grzechy, umierającym udzielać ostatniego namaszczenia.
Kampania wrześniowa kończy się klęską. Choć sowieckie zdziczenie wobec duchownych nie jest tajemnicą, polscy kapelani idą do niewoli razem ze swoim wojskiem. Tu też będą żołnierzy podtrzymywać na duchu. Będą potajemnie odprawiać Msze Święte i w ukryciu przed strażnikami spowiadać. Do końca zachowają honor żołnierski i wiarę w Boga. Dadzą świadectwo bezprzykładnej odwagi w obliczu bestialstwa stalinowskich okupantów.
Druga Rzeczpospolita to kraj wielu wyznań. W polskim wojsku służą księża katoliccy, duchowni protestanccy, prawosławni popi, żydowscy rabini i muzułmańscy mułłowie. Różne wyznania, ale cel ten sam – obrona Ojczyzny. Różne życiowe drogi, ale jeden los – kula w tył głowy w katyńskim lesie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7796-0 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obok Młynarskiego przycupnął Jerzy Machlejd, zwany George’em. Trzymał w ręku miniaturową książeczkę do nabożeństwa, uratowaną przed rewizjami. Czytał modlitwy szeptem, Młynarski słyszał tylko strzępki słów.
Wychylił się nieco do przodu i ujrzał czubek głowy księdza Adamskiego. Młynarski słyszał, że pochodził ze Lwowa. Duchowny, wciśnięty w wąskie przejście między rzędami prycz, co chwila spoglądał na mały drewniany krzyżyk zawieszony na brudnej, nasiąkłej wilgocią i wydychaną parą ścianie. Odprawiał po cichu mszę świętą. Młody, wesoły, muzykalny Adamski był teraz skupiony i poważny.
Po pewnym czasie ksiądz nieco głośniej zaintonował po łacinie _Ojcze nasz_. Polscy żołnierze zaczęli powtarzać za nim słowa modlitwy. Nagle od strony korytarzyka rozległ się przeszywający, skrzekliwy wrzask sowieckiego politruka Kopiejkina:
– Z rozkazu komendanta obozu natychmiast przerwać nabożeństwo!
Szepty ustały. Wszyscy zamarli w bezruchu. Jedynie ksiądz powoli opuścił ręce, odwrócił się od ściany, spojrzał przeciągle na Kopiejkina, a potem spokojnie powiódł wzrokiem po sali pełnej zastygłych figur. Znów odwrócił się do ściany i cichym, choć pewnym głosem dokończył:
– …i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen.
W tym właśnie momencie George ryknął potężnym basem:
– Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki…
Dziesiątki gardeł podjęły pieśń w potężnym chórze. Wściekli enkawudziści nie wiedzieli, co robić. Zbliżając się do końca, Polacy odruchowo powrócili do oryginalnej wersji tekstu, śpiewanej pod zaborami:
– Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie!
Chwila triumfu była krótka. Wkrótce na więźniów posypały się represje.
*
W tej scence, zapamiętanej przez Bronisława Młynarskiego, nie zgadza się jeden element. I to dość ważny. Otóż najprawdopodobniej nie było żadnego księdza Adamskiego. Młynarski musiał pomieszać fakty. Zapewne miał na myśli ks. Antoniego Aleksandrowicza, który zresztą wcale nie pochodził ze Lwowa.
*
Czy zatem całą tę historię należałoby uznać za czystą fikcję? Nie. W symboliczną postać księdza Adamskiego z powodzeniem mógłby się wcielić nie tylko Aleksandrowicz, lecz także każdy z bohaterów tej książki. Również ci, którzy wcale katolikami nie byli.
*
Pojęcie „zbrodnia katyńska” jest kluczem, za pomocą którego próbuje się opisywać masową zbrodnię popełnioną przez Sowietów w kwietniu i maju 1940 roku (na podstawie decyzji Stalina z 5 marca 1940 roku) na dwudziestu kilku tysiącach przedstawicieli polskich elit. Byli to głównie oficerowie, ale również ziemianie, nauczyciele, urzędnicy, policjanci, reprezentanci innych służb mundurowych – no i duchowni. Określenie „katyński” wskazuje rzecz jasna na lokalizację zbrodni (okolice wsi Katyń niedaleko Smoleńska, obecnie w granicach Federacji Rosyjskiej), obejmuje ono jednak również inne miejsca zagłady.
Ujmując rzecz ogólnie, największa liczba zamordowanych ofiar przeszła przez trzy oficerskie obozy jenieckie: pod Kozielskiem, Ostaszkowem (w zachodniej Rosji) i Starobielskiem (na wschodniej Ukrainie). Jeńcy z Kozielska (niektórzy też z innych obozów) zostali zabici w lasku katyńskim. Jeńców z Ostaszkowa zabijano w siedzibie NKWD w mieście Kalinin (obecnie Twer), a ciała przewożono do grobów w pobliżu wioski Miednoje. Jeńców ze Starobielska mordowano z kolei w piwnicach więzienia w Charkowie, a zwłoki chowano w dołach niedaleko wsi Piatichatki.
Ten ciąg nazw: Kozielsk–Katyń, Ostaszków–Kalinin–Miednoje i Starobielsk–Charków–Piatichatki, można przyrównać do stacji drogi krzyżowej zbrodni katyńskiej. Trzeba jednak dodać, że jeszcze kilka tysięcy Polaków (też oficerów, policjantów, inteligentów itp.), przetrzymywanych w różnych więzieniach NKWD, zginęło w Kijowie, Chersoniu, Mińsku oraz zapewne kilkudziesięciu innych, mniejszych miejscach zagłady. Zresztą niektóre osoby z tych sowieckich więzień trafiły również do Katynia, Charkowa czy Kalinina.
Przedstawiony powyżej układ geograficzny, przyjęty w większości rozdziałów książki, ma do pewnego stopnia charakter umowny i służy przede wszystkim uporządkowaniu treści. Skąd ta umowność? Okazuje się, że w przeciwieństwie do „zwykłych” jeńców oficerów duchownych różnych wyznań często przenoszono z miejsca na miejsce. Wielu na pewien czas (od kilku do kilkunastu tygodni) wywieziono z największych obozów tuż przed świętami Bożego Narodzenia – tak, by nie mogli odprawiać nabożeństw. Do Kozielska żaden – za wyjątkiem ks. Jana Ziółkowskiego, Mikołaja Cichowicza i kilku innych – już nie wrócił. Jest również bardzo prawdopodobne, że na przełomie lutego i marca 1940 roku wywieziono ze Starobielska 10-osobową grupę duchownych (pięciu księży katolickich, czterech duchownych innych wyznań i jednego rabina) do więzień NKWD w Moskwie. Według niektórych źródeł mogło się to stać już w grudniu 1939 roku, tak jak w Kozielsku. Na pewno wiosną 1940 roku przewieziono ich z Moskwy do Kozielska, gdzie trafili – najpewniej w fatalnym stanie fizycznym – do izolowanej cerkiewnej wieży w obozie. Wkrótce zginęli w lasku katyńskim.
Kilkuosobowa grupa księży, która pozostawała przez cały czas w Starobielsku, straciła w kwietniu lub maju życie w Charkowie – tak jak inni jeńcy z obozu starobielskiego. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę, trzeba spojrzeć na obóz w Ostaszkowie: niektórzy księża tkwili tam od początku (czyli od października 1939 roku), duża grupa trafiła tu z Kozielska (w końcu grudnia, w efekcie przedświątecznych wywózek), a jeszcze inni – z więzień NKWD (też w końcu grudnia, po świętach). Nieokreśloną grupę duchownych w Ostaszkowie również chwilowo „zneutralizowano” na czas Bożego Narodzenia – trudno tu jednak o potwierdzone informacje.
*
Bardziej niecierpliwi czytelnicy mogą opuścić poniższe akapity i przejść od razu dalej. Chciałbym bowiem teraz zarysować, bardzo skrótowo, tło historyczne opisywanych wydarzeń, a zwłaszcza powiedzieć parę słów o pewnej specyficznej grupie społecznej, do której zalicza się zdecydowana większość bohaterów tej książki. Chodzi o kapelanów Wojska Polskiego (służby czynnej i rezerwy) – bo to oni dominowali w grupie duchownych będących ofiarami zbrodni katyńskiej.
Rozwój organizacyjny Wojska Polskiego po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku wywołał duże zapotrzebowanie na tego typu posługę. Dlatego Kościół katolicki już w 1919 roku powołał instytucję duszpasterstwa wojskowego w randze diecezji, nazywaną ordynariatem polowym, a bardziej oficjalnie – Kurią Biskupią Wojsk Polskich. W związku z zagrożeniem bolszewickim i gwałtownym wzrostem liczby żołnierzy ordynariat od razu został rzucony na głęboką wodę i musiał ciągle posyłać nowych kapłanów do posługi w wojsku. W obliczu komunistycznego zagrożenia do służby zgłaszało się wielu chętnych, także zakonników i księży. Wielu, nawet ci z zakonów zamkniętych, zgłaszało się do posługi na ochotnika.
Ogólnie w latach 1919–1920 przyjęto zatem do wojska około 400 księży, przeważnie młodych ochotników z różnych diecezji i zakonów. Oprócz nich świeżo odzyskanej niepodległości broniło kilkunastu weteranów: duchownych, którzy przeszli szlak z Legionami Piłsudskiego lub służyli jeszcze w armiach zaborczych. Do tego dochodziła niewielka, może kilkuosobowa grupka kapelanów innych wyznań.
Uspokojenie sytuacji zewnętrznej (podpisanie traktatu pokojowego z bolszewicką Rosją) i wewnętrznej (przyjęcie konstytucji marcowej) w 1921 roku dało ordynariatowi czas na wzmocnienie struktur. W wyniku demobilizacji zdecydowana większość księży powróciła do macierzystych parafii i zakonów. W wojsku pozostali nieliczni – zawodowi kapelani wojskowi, służący w parafiach wojskowych. Z czasem wykształciła się zasada, że parafie te podlegały dowództwom 10 istniejących Okręgów Korpusów WP, dzielących Polskę na „województwa wojskowe”. W 1927 roku Kuria Biskupia Wojsk Polskich została przekształcona w Polową Kurię Biskupią na czele z biskupem w randze generała.
W kolejnych latach duchowni weterani walk z lat 1919–1920 tworzyli swego rodzaju elitę wśród kapelanów wojskowych, mieli najwięcej odznaczeń i najwyższe stopnie wojskowe. Do tej szczególnej grupy zaliczała się spora część bohaterów książki: Antoni Aleksandrowicz, Szymon Fedorońko, Ryszard Paszko, Józef Skorel i Jan Ziółkowski.
Warto pamiętać, że prócz funkcji religijnej obecność kapelana przy danym oddziale miała nierzadko wymiar edukacyjny i oświatowy. Ksiądz nie tylko odprawiał msze święte i spowiadał, lecz także np. sprowadzał książki czy po prostu uczył żołnierzy czytać i pisać. W kazaniach kapelani często poruszali tematy historyczne, odwołujące się do polskiej tożsamości, rozbudzając w ten sposób świadomość narodową wśród żołnierzy, z których zdecydowana większość pochodziła z chłopstwa.
Wiosną 1939 roku, w obliczu gwałtownie pogarszającej się sytuacji międzynarodowej, zgodnie z zarządzeniem Prezydenta RP powołano na wojskowych kapelanów rezerwy 542 księży rzymskokatolickich oraz kilku–kilkunastu duchownych innych wyznań – w tym niektórych bohaterów tej książki. W razie wybuchu wojny mieli oni, obok kapelanów zawodowych, trafić na front. Ścieżki poszczególnych kapłanów gubią się jednak w odmętach kampanii wrześniowej. Wojna nie sprzyjała prowadzeniu ewidencji, dlatego szczegółowe odtworzenie losów wojennych konkretnych duchownych nastręcza wiele trudności. Co więcej, zadania tego nie ułatwia fakt, że dokumentacja Kurii Polowej WP z tego okresu niemal całkowicie przepadła.
Wiemy, że ci, którzy dostali się po 17 września 1939 roku do niewoli sowieckiej, z reguły albo trafiali najpierw do obozów rozdzielczych lub przejściowych, albo też bezpośrednio do więzień NKWD. Następnie najczęściej transportowano ich przede wszystkim do trzech obozów oficerskich: w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Stamtąd już nie wracali.
Pozycja kapelanów wojskowych była jednoznaczna: stanowili część korpusu oficerskiego sił zbrojnych. W wypadku wojny, na mocy umów międzynarodowych, mieli więc być traktowani tak samo jak oficerowie. Co więcej, mieli dodatkowe przywileje: w myśl konwencji genewskich (zwłaszcza tej z lipca 1929 roku) nie powinni być przetrzymywani w jakichkolwiek obozach i (podobnie jak personel sanitarny) nie mogli być uznawani za jeńców wojennych. Nie trzeba dodawać, co Sowieci sądzili o tych umowach. Nawet oficjalna wykładnia sowiecka wrzucała wszystkich zatrzymanych po 17 września 1939 roku żołnierzy do jednego worka: „ludzi ujętych z bronią w ręku na terytorium sowieckim”. I choć rozróżniano oficerów i szeregowców, nie przeznaczono żadnej specjalnej kategorii dla kapłanów różnych wyznań.
Jak wspomniałem, początkowo uwięzieni oficerowie polscy, w tym duchowni, byli często przetrzymywani w tzw. obozach rozdzielczych – głównie w Wołoczyskach (kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Tarnopola) i Szepietówce (między Równem a Żytomierzem). Więźniów pakowano do cuchnących obór. Tam Sowieci dokonywali selekcji i wysyłali oficerów partiami do obozów tymczasowych czy też przejściowych. Przewożono ich w bydlęcych wagonach lub więźniarkach, a podróż trwała z reguły kilkanaście dni.
Wiadomo, że dwa takie obozy przejściowe działały w miejscowościach Kozielszczyn/Kozielszczyzna (na terenie dzisiejszej Białorusi) i Putywl (na północnej Ukrainie). Jeńców było jednak tak dużo, że prowizoryczne obozy, tworzone na bagnach w ruinach porzuconych monastyrów, cerkwi i w starych chlewach, nie nadawały się do pełnienia przeznaczonych im funkcji – zwłaszcza że zbliżała się zima. Sowietów nie obchodziły jednak warunki bytowe i sanitarne, tylko to, że w takich miejscach trudno było zapewnić odpowiedni nadzór. Dlatego też oficerowie (w tym duchowni) ostatecznie trafili do Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska, a niektórzy też do mniejszych więzień NKWD.
W trzech największych obozach przeznaczonych dla polskich oficerów znalazło się kilkudziesięciu kapelanów i znacznie mniejsza grupa księży i zakonników niepełniących takich funkcji. Trudno niestety podać bardziej konkretne liczby. Obecnie udało się ustalić nazwiska 31 duchownych różnych wyznań, w tym 25 katolickich, trzech prawosławnych, dwóch ewangelickich i jednego mojżeszowego. Ile jeszcze czeka na odkrycie? Sądzi się na ogół, że nie więcej niż kilkanaście, ale pewności nie ma.
Brak też danych dotyczących liczby duchownych wśród ponad 18 tysięcy jeńców pojmanych jesienią 1939 roku przez Rosjan i przetrzymywanych w owych więzieniach NKWD, rozsianych na wschodnich terenach dawnej II Rzeczpospolitej. Była to bardzo zróżnicowana grupa – wojskowi i oficerowie stanowili w niej mniejszość. Warto jednak pamiętać, iż zbrodnia katyńska nie dość że nie ogranicza się do samego Katynia, to przekracza również kontekst trzech głównych obozów NKWD dla jeńców oficerów. Obejmuje również te kilkanaście tysięcy grobów zlokalizowanych w kilkudziesięciu punktach na mapie dzisiejszej Rosji, Ukrainy i Białorusi.
W ekstremalnych warunkach obozowych obecność kapelanów polowych – niezależnie od ich liczebności – miała kluczowe znaczenie. To oni mogli wlać w serca jeńców choć kroplę nadziei. Pozbawieni możliwości udzielania pomocy materialnej, nieśli ukojenie duchowe, bronili życia wewnętrznego wiernych przed otaczającą ich przerażającą lub otępiającą rzeczywistością. Nie można oczywiście przeceniać ich znaczenia, trudno jednak je zbagatelizować.
Organizowanie życia religijnego – surowo zakazanego przez sowieckie władze obozowe w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie – było niezwykle trudne. Wzbronione było posiadanie i noszenie jakichkolwiek symboli religijnych, o głośnych modlitwach, śpiewach, udzielaniu sakramentów czy sprawowaniu mszy świętej nawet nie wspominając. Mimo to wielu żołnierzy omijało te zakazy. Własnoręcznie strugano krzyżyki, improwizowano skromne ołtarze. Ze strzępków pamiętników, notatek, wspomnień nielicznych ocalałych z trudem można odtworzyć obraz spacerowych spowiedzi, cichych, ascetycznych mszy, ukradkiem intonowanych modłów, rozdawanych w ukryciu komunikantów zrobionych z okruchów chleba i wina mszalnego wyciśniętego z przemyconych rodzynek (za przyzwoleniem przekupionych strażników).
Obaj okupanci – sowiecki i nazistowski – zdawali sobie sprawę, jak niebezpieczni mogą być kapelani, niezależnie od wyznania. Dlatego tuż przed świętami Bożego Narodzenia zarówno w obozach jenieckich nadzorowanych przez Niemców, jak i obozach nadzorowanych przez Sowietów starano się identyfikować duchownych i ich wyrzucać – oczywiście nie na wolność. Tak też działo się w trzech głównych obozach dla polskich oficerów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Nie jest zresztą wykluczone, że Berlin i Moskwa mogły konsultować ze sobą tę eksterminacyjną politykę: do roboczych spotkań między komunistami a nazistami doszło właśnie w grudniu 1939 roku w Zakopanem.
*
W październiku 1940 roku stu kilkudziesięcioro funkcjonariuszy NKWD – kobiet i mężczyzn – otrzymało nagrody za przygotowanie i zorganizowanie zbrodni katyńskiej. Nie wiemy, ilu z nich strzelało do polskich oficerów. Da się za to precyzyjnie określić, że gratyfikacja finansowa stanowiła równowartość ceny dwóch kilogramów chleba. Tyle właśnie dla stalinowskiego reżimu warte było życie zamordowanych Polaków.W lasku katyńskim mordowano na co najmniej dwa sposoby.
Zaczęło się 3 kwietnia 1940 roku. Pierwszej grupie jeńców z Kozielska kazano się spakować i czekać na kolejowej bocznicy. Wielokrotnie i dokładnie przeszukiwano skromne bagaże, bez ceregieli przeprowadzano rewizje osobiste. Następnie, pod silną ochroną, upychano żołnierzy do wagonów towarowych.
Według najbardziej rozpowszechnionej wersji wydarzeń długi pociąg przejeżdżał powoli przez Smoleńsk. Tam przesadzano jeńców do jeszcze gorszych, ciasnych wagonów więziennych. Nieludzko stłoczone ofiary pokonywały kolejne 15 kilometrów w stronę niewielkiej stacji Gniezdowo, w pobliżu wioski Katyń – wyróżniającej się co najwyżej tym, że w pobliskim lesie mieścił się tajemniczy budynek: „dacza” należąca do NKWD. Cała podróż trwała co najmniej kilkanaście godzin.
Na stacji, znowu przy zachowaniu dużej ostrożności, Sowieci kazali jeńcom wyjść i zgromadzić dobytek przed wagonami. Stąd kierowano ich do autobusów więziennych (zwanych czarnymi krukami), które pojawiały się mniej więcej co 30–40 minut przy stacji. Wyjeżdżały pełne, wracały puste. Według niektórych relacji używano również zwykłych autobusów pasażerskich z zamazanymi szybami.
Akcja trwała długo, co pozwalało oczekującym na ukradkowe sporządzanie notatek. Tymczasem ci, którzy wsiedli do „czarnych kruków”, po kilkunastu minutach jazdy wyboistą leśną drogą zatrzymywali się jakieś trzy kilometry dalej, na uroczysku czy w lasku nazywanym przez miejscowych Kozimi Górami. Ofiary wypędzano przed autobus. Tam już czekały rowy (wykopane wcześniej przez więźniów dowiezionych ze Smoleńska) służące za grób. Sowieci, już przygotowani, nie dawali ofiarom czasu na reakcję. Młodszym i silniejszym wiązano ręce konopnym sznurem, niektórym zarzucano wojskowe płaszcze na głowę. Wszystkim szybko strzelano w tył głowy z pistoletu walther (najczęściej kaliber 7,65 mm).
Na niektórych ciałach dostrzec można było ślady walki lub obezwładnienia: rany kłute, zadane bagnetami, usta wypchane trocinami, kneble zawiązane wokół szyi i połączone „na kołyskę” z więzami na rękach.
Strzelano „ekonomicznie”, tylko raz – tak by nie spowodować nadmiernego krwawienia, a zarazem doprowadzić do natychmiastowej śmierci. W niektórych przypadkach, jeśli nie było pewności co do zgonu, ciało przebijano czworokątnym bagnetem. W upiornej maszynerii śmierci Sowieci potrafili być równie praktyczni i efektywni jak nazistowscy Niemcy.
Mordowanie trwało do 12 maja. Nigdy wcześniej i nigdy później stacja kolejowa w Gniezdowie nie przeżywała takiego oblężenia jak w tamtych tygodniach. Kolejne pociągi przywoziły nowe grupy więźniów: za jednym razem transportowano od kilkudziesięciu do ponad 300 osób. 12 maja, z niewyjaśnionych przyczyn, wagony zostały cofnięte na stację Babinino, a przewożeni w nich oficerowie ocaleli. Maszyna śmierci została zatrzymana.
Dziś wiemy już, że ten najbardziej utrwalony w pamięci zbiorowej obraz rzezi oficerów nie jest pełny. Może być wręcz mylący. Na pewno oficerowie pochowani w katyńskim lasku ginęli również w inny sposób. Mrok historii zatarł jednak ślady. Brakuje całkowitej pewności co do liczby, niemniej według niektórych teorii niewielka grupa jeńców z Kozielska została zamordowana w piwnicach więzienia NKWD w Smoleńsku mieszczącego się przy ulicy Dzierżyńskiego 13. Można powiedzieć, że „Krwawy Feliks” mordował swoich rodaków jeszcze zza grobu. Skazańca wpychano do włazu kanalizacyjnego tak, by głowa znalazła się na brzegu. Strzelano w kark z bliska i powtarzano całą operację z kolejną ofiarą. Stosy ciał przewożono później do rowów na uroczysku Kozie Góry.
Znacznie więcej osób mogło stracić życie w „willi” NKWD nad Dnieprem, położonej w bezpośredniej bliskości Katynia (wzniesionej w 1934 roku, oficjalnie jako miejsce wypoczynku, a _de facto_ zapewne jako jedno z miejsc egzekucji w ramach planowanej ówcześnie wielkiej czystki). Tutaj zabijano oficerów podobnie jak w Charkowie czy Kalininie: strzałem w tył głowy w wydzielonym pomieszczeniu.
Ile osób straciło w ten sposób życie? Nie wiadomo. Niektórzy badacze są zdania, że tak właśnie w wilii nad Dnieprem zamordowano większość ofiar pochowanych pod Katyniem. Za tezą tą przemawia to, że analogiczny scenariusz zrealizowano przecież w pozostałych miejscach zagłady.
Na Kozich Górach zwłoki albo same osuwały się do rowu, albo były do niego wrzucane przez oprawców. Po wypełnieniu grobów pierwszą warstwą ciał sypano na wierzch cienką warstwę wapna, następnie układano drugą. W porządku i metodycznie. W sumie około 4 tysięcy ciał zapełniło osiem rowów. Na sam koniec doły zasypywano ziemią, na której po pewnym czasie wyrósł młody las sosnowy. Upiorny las.Była wiosna 1983 roku. W Polsce trwał jeszcze stan wojenny. Basia Tarkowska, 10-letnia uczennica jednej z krakowskich szkół podstawowych, szła nieśpiesznie ulicą Kalwaryjską w kierunku Rynku Podgórskiego. Ciemne włosy splecione w dwa warkocze delikatnie opadały na granatowy fartuch z okrągłym białym kołnierzykiem. Towarzyszył jej stryj, ks. Jan Ziółkowski – niemłody, bardzo wysoki mężczyzna w sutannie i jasnym płaszczu. Trzymał dziewczynkę za rękę.
Basi zupełnie nie przeszkadzało, że kapłan nie żył już od przeszło 40 lat.
Po pewnym czasie oboje doszli do skrzyżowania przed Rynkiem. Ziółkowski nagle przystanął. Wziął skądś białą kredę, kucnął i narysował na ulicy, pomiędzy szynami tramwajowymi, sporej wielkości znak X. Zaraz potem, nie przerywając milczenia, wyjął spod płaszcza małą saperkę. Podał ją Basi.
– Kop! – polecił ostro.
Dziewczynka, nie czekając na wyjaśnienia, bez słowa zabrała się do pracy. Trudno było wybić dziurę w brukowanej ulicy. Basia jednak mozolnie kopała, wbijając łopatkę w twardy grunt. Niedziwne, że szybko się zmęczyła. Spojrzała na stryja z niemą prośbą, licząc, że pozwoli jej odpocząć. Ten jednak spojrzał tylko w dół na całkiem już głęboki otwór. Wyglądał na niezadowolonego. Był smutny i poważny.
– Kop głębiej! – powtórzył głuchym, donośnym głosem – Kop głębiej!
Basia, chcąc nie chcąc, ponownie chwyciła za łopatkę. Dół sięgał jej już do pasa.
– Kop głębiej!
Dziewczynka kopała i kopała, aż cała zanurzyła się w ciemną dziurę.
*
Choć dorosła, mieszkająca w Warszawie Barbara, bratanica ks. Jana Ziółkowskiego, zaraz potem się obudziła, nie zapomniała tej dziwnej historii. Nie dawała jej ona spokoju. Wreszcie kobieta kupiła bilet i pojechała pociągiem do Krakowa, do matki. Opowiedziała swój dziwny sen. Matka wyjaśniła, że w tradycyjnych wierzeniach scena z kopaniem oznaczała, że zmarły krewny pragnie, by zdobyć informacje dotyczące jego życia.
Od tej pory Barbara, wraz z rodzeństwem i za namową matki, zaczęła szukać wszelkich śladów po ks. Ziółkowskim. Jesienią 1983 roku dała ogłoszenie do „Tygodnika Powszechnego”. Z powodu komunistycznej cenzury katolickie pismo nie zgodziło się na uwzględnienie informacji, że kapelan został zamordowany w Katyniu. Ostatecznie wydrukowano tekst: „Rodzina zaginionego w czasie wojny ks. Jana Ziółkowskiego prosi o przesłanie wszelkich informacji na jego temat”.
Z czasem na prywatny adres Tarkowskiej zaczęły spływać listy zawierające wspomnienia ludzi, którzy znali księdza. Barbara coraz bardziej wciągała się w tę pracę, odwiedzała znajomych, członków rodziny, wertowała archiwa. W ten sposób odtworzyła – na tyle, na ile to możliwe – biografię swojego stryja. Najtrudniej było rzecz jasna przeniknąć tajemnicę ostatnich miesięcy, tygodni i dni jego życia.
*
Tak jak większość bohaterów tej książki, Jan Leon Ziółkowski wywodził się z wielodzietnej chłopskiej rodziny. Urodził się 2 kwietnia 1889 roku w Woli Wieruszyckiej – malowniczej wiosce położonej nad rzeką Stradomką, ponad 10 kilometrów na południe od Bochni, na Podkarpaciu. Okolice te znajdowały się ówcześnie w zaborze austriackim, prowadzącym stosunkowo liberalną politykę wobec ludności polskiej. Ziółkowskim nie powodziło się najgorzej: mieszkali w nowym, przestronnym domu, przy którym wybudowano kuźnię. Pracował w niej ojciec, Jan senior, utrzymując jednocześnie niewielkie gospodarstwo rolne. Utalentowany muzycznie, dorabiał jeszcze, grając na weselach. Jego żona Marianna (z domu Jarotek) równie ciężko pracowała, wychowując gromadkę dzieci. Oboje wpajali im miłość do utraconej ojczyzny i Boga.
Najstarszy Janek, tak jak jego bracia i siostry, w 1896 roku poszedł do czteroletniej szkoły ludowej w pobliskim Łopanowie. Uczył się dobrze, a rodzice postanowili, że w przyszłości zostanie księdzem. Taka „odgórna” decyzja nie była w tych czasach niczym niezwykłym, a chłopak mógł przecież w przyszłości wybrać ostatecznie inną drogę.
Najpierw trzeba było jednak zainwestować w edukację przyszłego kandydata na duchownego, dlatego Janek został wysłany do Bochni, gdzie w 1901 roku trafił do ośmioklasowego Gimnazjum im. Króla Kazimierza Wielkiego. Zamieszkał na stancji. Rodzinie udało się uzyskać dla niego zwolnienie z opłat szkolnych w ramach programu wspierania zdolnej młodzieży wiejskiej.
Pod koniec gimnazjum Janek związał się z łopanowskim Towarzystwem Sportowym „Sokół” i krakowskim okręgiem Drużyn Bartoszowych – były to legalne młodzieżowe organizacje, niepozbawione pewnych elementów przysposobienia paramilitarnego. Pełniły przy tym funkcję ośrodków wychowania patriotycznego. Jednocześnie chłopak udzielał się w konspiracyjnych kółkach samokształceniowych. Poza tym nieźle się uczył, wykazywał spore zdolności muzyczne (odziedziczone po ojcu) i nie sprawiał kłopotów wychowawczych. Najpewniej oswajał się już wtedy z myślą o drodze kapłańskiej.
W 1909 roku zdał maturę i – zgodnie z życzeniem rodziców – wstąpił do Seminarium Duchownego w Krakowie, uzyskując przy tym specjalne stypendium funduszu religijnego. Jednocześnie, zgodnie z ówczesnymi praktykami formacyjnymi, rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Trzy lata później otrzymał niższe święcenia kapłańskie, a w czerwcu 1913 roku, podczas uroczystości w bazylice katedralnej na Wawelu z udziałem słynnego bp. Adama S. Sapiehy (późniejszego senatora RP i kardynała), został „pełnoprawnym” księdzem.
We wrześniu wysłano go do pierwszej parafii: został wikariuszem w Babicach, położonych niedaleko Oświęcimia. Pracował również jako katecheta w tutejszej szkole, a także w sąsiednich Regulicach. Nie zagrzał tam jednak miejsca. Szybko wciągnął go wir historii: kiedy latem 1914 roku wybuchła I wojna światowa – tak oczekiwany przez wielu Polaków konflikt między zaborcami – młody wikariusz w patriotycznym uniesieniu zgłosił się do formowanych w Krakowie przez Józefa Piłsudskiego Legionów jako ochotnik.
Entuzjazm zderzył się jednak z rzeczywistością: okazało się, że w formacji zabrakło etatów duszpasterskich. W dodatku niedługo po wybuchu wojny zrujnowany został rodzinny dom Ziółkowskich. Służbę w Legionach pełnili za to trzej bracia ks. Jana. Jeden z nich, Karol, zginął na froncie włoskim.
Zawiedziony i zaniepokojony losem najbliższych Jan powrócił do Babic. Wciąż ciągnęło go do wojaczki, ale starał się pracować najlepiej, jak potrafił. Proboszcz nie mógł się nachwalić młodego podopiecznego. W dość afektowanym stylu pisał:
Obowiązki swe spełniał bardzo gorliwie, sumiennie, rzetelnie, bez oglądania się na wzniosłe pochwały lub marne zyski. W konfesjonale bez wytchnienia, w szkole z uszczerbkiem nieraz zdrowia, przy chorych prawdziwy pocieszyciel, na ambonie gorliwy kaznodzieja, ubogim, sierotom, potrzebującym pomnożyciel. Daj, Boże, więcej takich młodych kapłanów.
W 1917 roku decyzją biskupa ks. Ziółkowski został przeniesiony do Krakowa, gdzie otrzymał posadę katechety w prestiżowej Szkole Ludowej Żeńskiej im. Urszuli Kochanowskiej na Podgórzu. Borykał się z problemami materialnymi, dlatego dorabiał, udzielając korepetycji.
Tymczasem niepodległość zbliżała się wielkimi krokami. Rodzina Ziółkowskich świętowała jej odzyskanie w cieniu tragedii: w wyniku epidemii grypy hiszpanki Jan stracił na przełomie października i listopada 1918 roku troje rodzeństwa. Nie było to niestety niczym wyjątkowym w tamtych czasach – w blasku odzyskanej niepodległości często nie dostrzega się dziś tej powojennej hekatomby, która przetoczyła się zresztą przez całą Europę.
W tym właśnie momencie (a ściślej: 31 października 1918 roku) oddziały austriackie podpisały w Krakowie akt kapitulacji: Galicja, na kilkanaście dni przed innymi ziemiami polskimi, stała się wolna. Wolność tę trzeba było jednak jeszcze obronić: przez kolejne niemal trzy lata odradzająca się Rzeczpospolita walczyła praktycznie ze wszystkimi swoimi sąsiadami o istnienie i granice.
Ziółkowski nie zamierzał przyglądać się tej walce z założonymi rękami. Najpierw brał udział w rozbrajaniu oddziałów austriackich, a potem starał się o przydział do polskiej armii. Tym razem nie było z tym problemów: ojczyzna potrzebowała obrońców. Ostatecznie w lipcu 1919 roku ks. Jan został przyjęty na ochotnika, od razu jako kapelan zawodowy WP w stopniu kapitana. Przydzielono go do 5. Pułku Piechoty Legionów z siedzibą w Wilnie. Z pięcioletnim opóźnieniem trafił więc nareszcie tam, gdzie chciał. W oddziale spotkał wielu kolegów z gimnazjum i ze studiów.
W tym czasie niepewna była nie tylko przyszłość Wilna, ale i całej Polski. W wojnie z bolszewikami ks. Ziółkowski przeszedł cały szlak bojowy z macierzystym oddziałem: najpierw w ramach polskiej ofensywy przez Łotwę i Ukrainę, potem w odwrocie nad brzeg Bugu, a po Cudzie nad Wisłą w sierpniu 1920 roku na północny wschód ku Niemnowi. Podobno miał zwyczaj budzenia żołnierzy każdego ranka pieśnią _Kiedy ranne wstają zorze_. Początkowo tylko tym drażnił zmęczonych mężczyzn, później jednak nie mogli się bez tej pieśni obyć.
Na podstawie misji kanonicznej, udzielonej kapelanom wojskowym przez ordynariusza polowego WP bp. Stanisława Galla, ks. Ziółkowski spowiadał (przed bitwą mógł udzielać rozgrzeszenia nawet bez spowiedzi), odprawiał msze (również pod gołym niebem), udzielał rozgrzeszenia w godzinie śmierci. Po początkowym wstrząsie przyzwyczaił się do widoku wojny. Zachowało się wyjątkowe, przejmujące zdjęcie z kwietnia 1920 roku, ukazujące kapłana klęczącego na polu bitwy pod Żytomierzem przed umierającym młodym mężczyzną, leżącym na wznak z ręką dotykającą czoła i w jednym bucie.
Za brawurową „akcję duszpasterską” w bitwie z oddziałami litewskimi we wrześniu 1920 roku pod Gibami został odznaczony Krzyżem Walecznych: rzucił się wtedy naprzód, do atakującej pozycje litewskie kompanii polskiej, i pod silnym ostrzałem błogosławił, spowiadał, udzielał ostatniego namaszczenia. Jego obecność i (demonstrowany) spokój przyczyniły się do zwycięstwa: po dwóch godzinach legioniści zdobyli okopy.
W marcu 1921 roku Polacy i bolszewicy podpisali w Rydze pokój, a walka o granice II Rzeczpospolitej nareszcie zbliżała się do końca. Tysiące żołnierzy ochotników zostało zdemobilizowanych i szukało swego miejsca w cywilnym świecie. Ksiądz Ziółkowski początkowo pozostał na stanowisku kapelana 5. Pułku Legionów, który znalazł nową kwaterę w Lidzie. Nie było mu jednak dane pozostać tam na dłużej.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej