Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księżna jeleń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księżna jeleń - ebook

Księżna jeleń to wyprawa w poszukiwaniu naszych wewnętrznych demonów, a także refleksja nad władzą, zniewoleniem i wolnością.

Po wielkim popisie narracyjnym, jakim była powieść Lśnij, morze Edenu, w swojej nowej książce Andrés Ibánez zagłębia się w świat średniowiecznej fantastyki, żeby opowiedzieć historię Hjalmara, ucznia czarnoksiężnika, oraz jego spotkania z fascynującą księżną Pasquis. I oto ukazuje się naszym oczom osobny świat, żywy w każdym szczególe: ludne miasto Irundast, nad którym góruje Wieża Magów, gdzie mieszkają piękna Olcha, król Urbán i arcymag Saamsar de Olden, a dalej całe uniwersum nieogarnionych imperiów, fanatycznych religii i prastarych legend. Znajdziemy tu kolejne etapy magicznych wtajemniczeń, wielką miłość, długą podróż, niekończącą się wojnę. A przecież ten świat z obłoków i wyobraźni boleśnie przypomina nasz własny. O poprzedniej powieści Andresa Ibaneza krytycy pisali:

Arcydzieło godne Roberta Bolana - José María Pozuelo Yvancos, „ABC Cultural”

Bez wątpienia najważniejsze wydarzenie literackie 2014 roku w Hiszpanii. Lśnij, morze Edenu to wspaniała książka o doświadczeniu i oświeceniu, niemająca sobie równych w literaturze hiszpańskiej najnowszej ani, jak sądzę, także w tej dawniejszej. - Ismael Belda, „Revista de libros”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-975-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SEN O SMOKACH

Zrywają się do lotu srogie smoki Inglundu.

Od ruchu ich skrzydeł falują wierzby na obu brzegach Arne.

Zrywają się do lotu czerwone skrzydlate węże.

Muzyka harf przeszywa, paląc, korony wierzb.

Chciałbym opiewać wykwint ówczesnego życia.

Złoto czasu otwierało się w kaskadach światła i maków.

Smocza krew huczała w powietrzu, a ludzie śnili świat.

Niebo kipiało od skrzydeł z rozpalonych nagietków.

Jak wspaniała była wówczas atmosfera. Wszystko

wznosiło się niby gorąca modlitwa, tam, gdzie ostatni orzeł.

Królowa przestworzy rozlewała miód swego ciepłego snu

jak zasłużone dobro, otwierające ku zenitowi płomień dnia.

Myśleć znaczyło śnić, bo spokojne drzewa

rosły szczęśliwie nad brzegami rzeki, dostojne owce

pasły się na wielkich łąkach porośniętych czerwonymi kameliami,

a łuk dnia śnił fontannę światła w przyjaznym lesie.

Jakże mądry jest kasztanowiec wzrastający w uśpieniu nad rzeką

I strzegący snu poety, który czeka na cud sztuki.

Nasycony zagłębia się między powietrzne szczyty i czeluść otwiera się w jego czaszce,

i czuje, jak spada ku środkowi świata w słodkim zapomnieniu.

Jakże miło zagłębić się w ciemne wody krańców umysłu:

tak krokodyl płynie wśród błękitnych nenufarów

w poszukiwaniu słodkiej ryby, słodkiego pokarmu, co go nie nasyci,

albo odbicie pogrąża się w zwodniczej nocy zwierciadła zagubionego na łut szczęścia.

Tam, w Odwróconej Krainie, gdzie czas jest przestrzenią,

szklane jajo zawiera żółtko światła zapładniające świat.

Zbite jest zwierciadło świata i leje się płynny bursztyn.

Harfa, łuska i ogień stapiają się w jedno i powstaje nowe zbolałe stworzenie.

Jego oko ogarnia ogromne przestrzenie, których człowiek nie pojmie.

Jego ucho wychwytuje szmer ziemi, żelaza i złota.

Jego język zna smak władzy, przemocy i krwi,

odwieczna energia pcha go ku wojnie, życiu i nienawiści.

Nie przeprasza za swe skrzydła, szpony, pożary i napaści.

Wznosi się ku słońcu i przyćmiewa światło swoim przezroczystym blaskiem,

ciemny w ciemności, jasny w zorzy, skrzydlaty wąż

panuje nad przestrzenią i frunie w nieprzemijającą dziedzinę chmur.

Irys połączył się z rozpłomienionym skrzydłem łabędzia,

kwietna żmijowatość, drżącolistna ptasiość,

żar jaskrów otworzył w ambrozji

skrzydlaty smok, z różowych kamelii tryton.

Straszna jego siła, pana dusz i obłoków,

wulkanów i świątyń, palm i mieczy, a jednak

jego skrzydła nie starczają, by wznieść się na wysokość snu,

więc spada w złoto, zagubiony w huku świata.

Roztopiony w krew metal to złoto, od którego umierają z pragnienia ludzie.

Spadłyście z wysoka, smoki, spowite w krew i rosę,

jak późnym popołudniem spadają rozmyte w cień gwiazdy.

Spadłyście z nieba, smoki, boskie powietrzne istoty.

Nie jest już snem złoto ani delikatne światło, które płonie

jak subtelna krew w oczach otwieranych przez świecę świata.

Nie jest już życiem złoto ani czystą substancją, która rodzi się w kuźni duszy,

jest tylko metalem, łańcuchem, mieczem i głodem.

Pogrążone spoczywacie w jaskiniach pośrodku świata,

strzegąc skarbów, które kamieniami są jeno, metalem i błotem,

gdy na polach chłopcy ścigają się lekko

i wiotkie dziewczęta wstępują nagie do ciepłej wody.

Patrzcie, dziewczęta, na wody czasu płynące ku drzewom snu,

dziewczęta o jasnych udach, dryfujące na falach letniego morza,

patrzcie na kamelię, która rodzi baranka, co śni o wschodnim kwiecie.

Kwiat rośnie w drzewo, drzewo kwitnie owocami napęczniałymi od miłości.

Tu rodzi się odpowiedź, miłe dziewczęta tego świata.

Młodzieniec o jasnej sierści i różowych wargach, ze złotym rogiem na czole,

lustrzany kochanek, który miłośnie klęka u twoich stóp,

albowiem to miłość przynosi zwycięstwo temu, który już niczego się nie spodziewa.

To właśnie miłość przynosi zwycięstwo temu, który płacze, ale i temu, który śpiewa.WIEŻA W ODDALI

To była wieża Arnheim. Stary Roster wskazał mi ją z uśmiechem człowieka, który wraca do domu. Staliśmy na szczycie wzgórza, skąd rozciągał się widok na nieogarnioną dolinę Arne z jej polami, łąkami, żyłami skał krasowych, niebieskimi jeziorami w głębokich nieckach i plamami lasów, w których wciąż śpiewały rudziki i żerowały sarny oraz odyńce. Wieża, dostrzegalna z odległości trzydziestu mil, wieńczyła budowlę wielką niby góra, najeżoną basztami, przyporami i ostrołukami, których wspaniałość sprawiła, że oniemiałem. Czy to było Irundast? Owszem, piękne Irundast, potwierdził stary Roster. Niezdobyte Irundast. Irundast w Arnheim, środek świata.

Nigdy nie widziałem takiej metropolii. Wokół masywnego głównego kompleksu leżały dzielnice kamiennych domów, parki, mosty i kanały. Poza murami miejskimi również wyrastały budynki, a także obozowiska nomadów, strefy bardzo niebezpieczne, których należało unikać za wszelką cenę, jak wytłumaczył mi Roster. Zaskoczyła mnie liczba kanałów w obrębie miasta. Wszystkie, wyjaśnił Roster, brały swój początek z rzeki Arne, niezwykle tu potężnej i od niepamiętnych czasów tworzącej labirynt odnóg oraz poprzedzielanych śluzami zbiorników wodnych, wykorzystywanych jako rezerwuary wody pitnej, tereny wypoczynkowe, rewiry rybackie i arterie komunikacyjne.

Nie rozumiałem, jak można używać wody do wypoczywania (byłem wówczas tak ograniczony, że idea „wypoczynku” czy „rozrywki” nie mieściła mi się w głowie), nie wiedziałem też, co to takiego rewir rybacki, ani nie potrafiłem pojąć, po co ktoś miałby transportować cokolwiek drogą wodną, skoro istnieją woły, furmanki i wygodne trakty ocienione wierzbami.

Wieża Arnheim. Jeszcze niewyraźna, zamglona w oddali, jak gdyby zbudowana ze snów lub z obłoków. Nie do uwierzenia wydawało mi się, iż tam w środku żyją ludzie i śpią w swoich łóżkach kobiety, są szafy pełne pergaminów i mnisi biegli w pozyskiwaniu esencji z kwiatów, jaskółcze gniazda pod gzymsami oraz król, który ze swego tarasu przygląda się światu.

Zmierzchało, gdy wjechaliśmy do miasta. Nie odrywałem wzroku od Wieży Magów, ciemnej i niepokojącej. Trochę trwało, nim do niej dotarliśmy, gdyż musieliśmy wcześniej przedrzeć się przez miejski zamęt, tłoczne bazary i nabrzeża Arne, gdzie cumują ogromne galeony i karaki z całego świata i gdzie mieści się targ niewolników. Wieża była bardzo wysoka, dużo wyższa, niż sobie wyobrażałem. Wyglądała na taką z daleka, lecz w miarę jak się do niej zbliżaliśmy przez okoliczne zaułki, rosła jeszcze, do granic niemożliwości, jakby za sprawą magii lub śnienia.

– Nie patrz tyle do góry – rzekł mi stary Roster, wskazując stertę odpadków, w którą nieświadomie wprowadziłem swego konia, zwiódłszy go z drogi.

– W Irundast też są brudy – powiedziałem z odrazą, ściągając wodze.

– Są wszędzie – odparł starzec. – Uważaj, gdzie się pakujesz, albo skończysz w latrynie.

Jechaliśmy wzdłuż kanału płynącego między dwiema kamiennymi ścianami. Była to jedna z wielu odnóg rzeki Arne, czyniącej z miasta-góry wyspę i poprzecinanej licznymi mostami skonstruowanymi tak, by mogły pod nimi przepływać statki. Również tu, w dole, na brzegach kanału, rosły wierzby, których długie, powyginane gałęzie kołysały się na wietrze. Poza tym było dużo łabędzi. Niektóre przelatywały nad wodą, inne unosiły się na jej srebrzystej powierzchni. Spytałem starego Rostera, czemu nikt na nie nie poluje, na co odparł, że bez pośpiechu, wkrótce dowiem się wszystkiego, co trzeba wiedzieć o łabędziach.

U wjazdu na jeden z mostów prowadzących do miasta-góry cisnął się tłum. Chodziło o most Wierzbowy, jak go nazywają, najszerszy ze wszystkich, jednakże gęsty ruch i tak odbywał się powoli: były tu ciężkie wozy ciągnięte przez woły, furmanki ciągnięte przez kobyły, dwukółki ciągnięte przez osły, wózki popychane przez służących, był też perszeron zaprzęgnięty do kabrioletu, jakiś rzemieślnik siłujący się ze swoim ładunkiem, pasterz poganiający, jedna za drugą, krowy, pastuszek prowadzący stadko gęsi.

Widziałem, jak miasto-góra wznosi się przede mną, i czułem się poruszony do łez. Irundast, nazwa budząca szerokie skojarzenia, sprowadzała się do tej oto budowli, która była jednocześnie miastem, górą i gmachem, czy może zespołem gmachów, a w ostatecznym rozrachunku spełnionym architektonicznym snem, tak wspaniałym, że przyprawiającym mnie niemal o zawrót głowy. Bardzo rozległa u podstawy, zwężała się wzwyż do miejsca, gdzie wyrastała olbrzymia i ciemna Wieża Magów, chociaż nie ulegało wątpliwości, że pierwotny plan tego, co miało nazywać się Kaukusą albo Domem Toi, nie został w pełni zrealizowany i że wieża powstała na etapie, gdy wciąż brakowało pięciu czy sześciu kondygnacji do uwieńczenia oryginalnej wizji. Słowo toja w języku rzemieślników verdulańskich oznacza podobno arkadę.

Naprawdę trudno było orzec, czy ta wznosząca się przede mną kamienna masa to jeden budynek czy ich wiele. Tworzył ją ciąg galerii podtrzymywanych przez ogromne toje układające się w coś w rodzaju wstępujących spiralnych schodów, przy których powstały kolejne rezydencje, pałace, tarasy, ogrody, kaskady, wbudowane wieże, łuki odsłaniające wnętrze gmachu, gdzie niekiedy widać było zwyczajne domostwa z suszącym się praniem i podwieszonymi u okien klatkami z drobiem, pięcio- czy sześciokondygnacyjne pionowe ściany spięte wiszącymi kładkami, a ponadto różnej długości schody z czerwonego, ochrowego lub białawego kamienia, łączące dwa, trzy, cztery i nawet siedem kolejnych poziomów, a do tego schody drewniane, rozmaite podesty, występy, gdzie rosły wielkie drzewa (słynne Wiszące Ogrody, będące, jak powiadają, jednym z Dwunastu Cudów Świata), zaułki, pochylnie, ostrołukowe okna, baszty ozdobione proporcami i gonfalonami, i wreszcie siedem wolno stojących, obudowanych przyporami wież, które otaczały miasto-górę, a łączyły się z nim poprzez kamienne, zawieszone wysoko mosty, stanowiące bez wątpienia najwybitniejsze z architektonicznych osiągnięć i pozwalające dostawać się do wnętrza Kaukusy na różnych wysokościach. Tu i ówdzie dostrzegałem, albo wydawało mi się, że dostrzegam, potężne machiny, których funkcjonowania nie mogłem sobie nawet wyobrazić, wpuszczone w mury konstrukcje podobne do olbrzymich katapult, gigantyczne koła zbliżone wyglądem do młyńskich, poruszane siłą ludzkich ramion, a służące, jak wyjaśnił mi Roster, do transportowania na górę wody oraz do wprawiania w ruch słynnych przesuwalnych izb Kaukusy – drewnianych klatek rozmiaru niewielkiej chaty, wjeżdżających i zjeżdżających z ładunkiem ludzi i zwierząt, bo też i wszędzie, gdzie spojrzałem, widziałem mężczyzn w karmazynowych płaszczach i kapeluszach z piórami, damy w wysokich, stożkowatych nakryciach głowy i woalach, rybałtów z lutniami i psałteriami, rycerzy w niebieskich pelerynach, dzierżących kolorowe turniejowe lance, seneszali w brokatowych kubrakach, paziów w pludrach o dwóch różnych barwą nogawkach, kuszników, diaków, mnichów, magów i najrozmaitszych rangą dworzan oraz kurtyzany w czerniach i różach, złotach i zieleniach, heliotropach i burgundach.

Roster zapewniał, że mniej czasu zajmie nam wspinaczka ulicą, która spiralnie okrąża miasto-górę, niż oczekiwanie na swoją kolej w przesuwalnej izbie, toteż kreśliliśmy krąg za kręgiem po zboczach tej szalonej konstrukcji, zyskując coraz rozleglejszy widok na miasto Irundast, które właśnie przecięliśmy, i – po drugiej stronie – na bagna i błota Magicznych Parków. Albowiem miasto-góra zostało w rzeczywistości wzniesione na skraju metropolii, nie zaś w jej centrum, i wyznaczało kraniec terytoriów ludzkich oraz początek dziedziny dawnych Elven.

Górne kręgi Kaukusy, zabudowane rezydencjami i pałacami, spośród których wiele było opuszczonych i zarośniętych przez dęby czy lipy, okazały się mniej ludne niż te u dołu. Teraz znajdowaliśmy się, wreszcie, u stóp Wieży Magów. Zresztą i to nie była zwykła wieża, a raczej znowu kompleks budynków ozdobiony wieżyczkami, blankowaniami, kominami, świetlikami i niebezpiecznymi zewnętrznymi schodami, niejednokrotnie bez balustrad. Drzewa rosły i tutaj w szczelinach murów – tu cyprys, tam olcha, gdzie indziej cis – często z korzeniami w powietrzu, co skłoniło mnie do myśli, że tego rodzaju rzeczy da się wytłumaczyć jedynie magią. To tu mieszkał król Urban z rodziną i tylko Kawalerowie Krwi, posiadacze królewskiego glejtu oraz magowie i uczniowie magów mogli się w to miejsce zapuszczać. Roster okazał swój glejt i lance strażników rozsunęły się przed nami.

Wieżę otaczał szeroki pas ziemi porośniętej chwastami i dzikim kwieciem. Panował tu spokój jak gdzieś w szczerym polu albo na szczycie prawdziwej góry. Gdzieniegdzie pasły się owce, widać też było szranki do treningów przed turniejami. Zbrojni, porozsiadani na drewnianych stołkach, grali w karty, sokolnik w przepięknym stroju z zielonego brokatu trzymał na lewej ręce pustułkę w skórzanym kapturku. Jakaś dziewczyna czerpała wodę ze studni. Dwaj parobcy pomagali rycerzowi przywdziać staromodną kolczugę.

Białogłowy orzeł fruwał wysoko wokół Wieży. Zobaczyłem, jak znika w jakimś oknie, chociaż z pewnością nie było to okno, lecz kamienna nisza, gdzie miał gniazdo.

Zobaczyłem główne wejście do Wieży, trójdzielne, łukowato sklepione, ze zdobiącymi schody prastarymi, grubo ciosanymi posągami smoków, które oplatał wiciokrzew. Zobaczyłem też, rozczarowany, że prowadzą mnie nie tam, a ku innym, bocznym drewnianym drzwiom, umieszczonym tuż nad poziomem trawy, z oboma skrzydłami obdrapanymi i przeżartymi wilgocią oraz z otwartą w nich furtką.

Pulchna, rumiana kobieta w białym czepku i płóciennym fartuchu, w który wycierała ręce, ukazała się po drugiej stronie i spojrzała na mnie ciekawie. Roster powiedział, że to Arnelda, zawiadująca jedną z pięciu kuchni, które działały przy Wieży, po czym przedstawił mnie jej, a ona zapytała surowo, co umiem. Nie wiedziałem, jak na to odpowiedzieć, więc spytała, czy potrafię luzować kaczkę, przesiewać mąkę albo ubijać śmietanę. Parsknąłem śmiechem i śmiałem się nadal, gdy wprowadzili mnie do środka, do ogromnej, sklepionej sali wypełnionej kłócącymi się zapachami piżmianu, cebuli, gęsiego smalcu, roztopionego masła, rabarbaru i sezamu, gdzie płonęły paleniska, obracały się pieczenie, a mężczyźni i kobiety pracowali pilnie przy dwóch długich drewnianych stołach, parząc gęsi do skubania, oczyszczając grzyby, zagniatając chleb czy nadziewając kurczaki. Tylko po co, myślałem sobie, Roster mi to wszystko pokazuje i dlaczego chcą tu wiedzieć, czy potrafię luzować kaczkę?

– Skoro nie umiesz nic robić, zatrudnimy cię do obracania rożnów z łabędziami – oświadczyła Arnelda.

– Do obracania rożnów z łabędziami?

– Tak, chłopcze – rzucił zniecierpliwiony Roster, wskazując rozżarzone palenisko, ponad którym jakiś wychudzony nieszczęśnik obracał oskubanego, wypatroszonego łabędzia, rumieniącego się powoli na żelaznym rożnie. Gzyms tego wielkiego paleniska znajdował się wyżej niż głowa przeciętnego mężczyzny, a węgle piętrzyły się w nim, gorejąc jak sama słoneczna gwiazda. Biednego chłopaka oddzielał od nich cienki ochronny parawan z drewna pokrytego miedzią, ale parawan ów też musiał mocno się nagrzewać przez bliskość ognia i chłopak pocił się obficie, a cerę miał tak samo złotawą jak przypieczona skórka obracanego na rożnie ptaka.

– Ten biedak w końcu umrze – powiedziałem. – Jeśli spędza tak wiele godzin, sam też się w końcu upiecze.

– Litościwiec! – mruknęła Arnelda. – Zjadacz węży! Masz rację, chłopcze. Ale naszemu Icaru widać los sprzyja, bo znalazł się już ktoś, kto będzie się piekł za niego.

– Bardzo się cieszę jego szczęściem – odrzekłem. – Chociaż współczuję temu drugiemu.

– I powinieneś – oznajmiła Arnelda. – Bo ten drugi to ty.

Roster chichotał. Usiadł już i dostał kubek grzanego cydru, którego nikt nie pofatygował się zaproponować i mnie. Ogarnęły mnie zawroty głowy, zawroty głowy i wściekłość, choć bardziej jednak zawroty głowy. Przybyłem do Wieży, aby zostać giermkiem któregoś ze szlachetnych Kawalerów Krwi i wyuczyć się wojennego rzemiosła, a nie po to, by pracować w jakichś kuchniach. Tak też powiedziałem, wyniosłym tonem, i wszyscy się ze mnie śmiali, kpili sobie ze mnie, a ktoś rzucił brukwią, która trafiła mnie w policzek, i nie dobyłem miecza tylko dlatego, że nie chciałem splamić krwią tego dnia, gdy zjawiłem się w Wieży.

Arnelda powtórzyła, że moim zadaniem będzie obracanie łabędzi piekących się nad ogniem, i dodała, że spać będę zaraz obok, na tym samym piecu, w niszy, w której, jak mi się zdało, nie zmieściłby się nawet kot. Znowu wszyscy zarżeli na widok mojej miny. Nie było trudno dostać się na górę, ponieważ wielki piec pokrywały kamienne płaskorzeźby (w postaci dwóch węży, które wykuto po bokach, ze splecionymi pośrodku łbami) oraz małe występy i stopnie, a kiedy już się wspiąłem, stwierdziłem, że nisza jest większa, niż wydawała się z dołu, nawet jeśli mogę tam jedynie siedzieć ze zwieszonymi poza krawędź nogami albo po prostu leżeć, wyczuwając stopami ścianę w głębi. Roster powiedział, że chłód mi nie dokuczy, i miał słuszność, bo węgle na palenisku żarzyły się przez całą noc, a rano wystarczyło tylko podsycić płomień, dmuchając miechem.

Zszedłem z powrotem. Mój miecz obijał się o kamienie. Wszyscy drwili, że chłopak od obracania łabędzi na rożnie nosi przy sobie broń, i doradzali mi, żebym zakopał ją w jakimś odosobnionym miejscu dla ochrony przed kradzieżą. Nie wiedziałem, co robić. Byłem zmęczony i wygłodniały.

– Przez ile dni będę musiał tu zostać? – spytałem.

Nie rozumieli mojego pytania. Skupili się wokół mnie, ucieszeni moim zmieszaniem i lękiem. Śmiali się i bawili moim kosztem – wszyscy poza pewną dziewczyną o włosach ukrytych pod białym czepkiem i rumianej, pełnej twarzy, niepozbawionej zresztą piękna.

– Przez ile dni? – rzucił Roster. – Przez wszystkie dni swojego życia. Aż się zestarzejesz.

– Jestem synem króla – podkreśliłem, próbując zapanować nad furią.

Wszyscy znów wybuchnęli śmiechem. Pytali Rostera, kim jestem, żeby się tak nadymać.

– To barbarzyńca, który sypia na gołej ziemi i cuchnie niczym niedźwiedzie – mówił im Roster. – Pochodzi z Ziem Wietrznych.

– Ale czy to prawda, że jest synem króla? – dopytywali.

– Zaledwie drugim synem – odpowiadał starzec.

– Po raz pierwszy śpisz pod dachem – zwracali się do mnie. – Na co się skarżysz?

– Po raz pierwszy mieszkasz w budynku z kamienia – mówili. – Trafiłeś do zamku. Jesteś częścią domu Pasquis, jak również domu Arnheim. To wielki krok naprzód, powinieneś czuć się dumny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: