- W empik go
Księżniczka Dagny - ebook
Księżniczka Dagny - ebook
Przejmująca, wzruszająca opowieść o Karen, szwedzkiej emigrantce na ziemiach polskich, i jej niepełnosprawnej córce Dagny. Porzucone przez niefrasobliwego ojca, wiodą ubogie i pełne trudności życie. Uwięzioną na czwartym piętrze kamienicy Dagny odwiedza jedynie starszy o rok, niewidomy syn krawcowej. Wanda Miłaszewska (1894–1944) – polska pisarka, redaktorka tygodnika dla kobiet „Bluszcz”, nauczycielka rysunku. Wraz z mężem Stanisławem, dramaturgiem i publicystą, zginęła pod gruzami walącego się domu podczas powstania warszawskiego.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-051-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dagny, to znaczy: Nowy dzień, Jutrzenka – tak miała na imię dziewczynka o płowych włosach, długich, chudych rękach i głowie, wtulonej w ramiona.
Dagny mieszkała całe życie na czwartym piętrze, z którego matka jej musiała schodzić kilka razy dziennie, śpiesząc na lekcje gimnastyki szwedzkiej do szkoły. Dagny nie wychodziła prawie nigdy. Jej biedne nogi, o nieproporcjonalnie długich stopach, drżały na każdym stopniu, a ręce czepiały się kurczowo poręczy. Kiedy schodziła w dół, wydatny garb na plecach zdawał się jeszcze większy, niemal potworny. Dagny uginała się pod jego ciężarem.
Właściwie jedyną ozdobą tej biednej, połamanej istoty były długie, lśniące warkocze o złotawym odcieniu. Co dzień z rana, przed wyjściem, matka czesała je starannie grzebieniem, szczotką i znów grzebieniem, a potem splatała i upinała ciasno w tyle głowy mnóstwem grubych szpilek drucianych, wytartych ze starości.
Gimnastyka szwedzka nie była zbyt popłatnym zajęciem. Kiedyś tak, kiedyś sprowadzano z zapałem trapezy i drabinki, spędzano dzieci do dużej sali i kazano im robić ćwiczenia; ale przyszły inne czasy: dzieciarnia biegała po łąkach i lasach podmiejskich ubrana w skautowskie bluzy. O kółkach, linkach i szczeblach drewnianych nikt nie myślał.
Wtedy, gdy zajmowano się nimi, przyjechała do tego miasta matka Dagny. Była podówczas młodą dziewczyną, smukłą, rumianą, jasnowłosą i pełną zapału do pracy.
Nauczyła się mówić trochę po polsku, później poznał ją i pokochał student politechniki. Opowiadał jej o swoim uczuciu w pięknych, zawiłych zdaniach, a ona słuchała ze wzruszeniem, bowiem język miłości we wszystkich krajach pod słońcem jest jednakowo piękny i zrozumiały dla każdej młodej dziewczyny.
Potem w ewangelickim kościele miał być ślub, potem – student ściął się na egzaminie, potem – rodzina zapowiedziała mu, aby nie robił głupstwa i zagroziła wydziedziczeniem, a potem – urodziła się Dagny.
Tej nocy wszystkie słowiki w ogrodzie botanicznym śpiewały jeszcze zawzięciej niż zwykle. Ciągnęły długie, nieskończenie długie trele, które wsiąkały w przestrzeń powietrzną, przepojoną zapachem bzów i ziemi wilgotnej.
Tej nocy również poduszka, na której leżała maleńka główka Dagny wilgotna była od łez. To matka dziecka płakała, bowiem student nie wrócił do domu. Nie wrócił też nazajutrz, ani później; nie wrócił nigdy więcej i nigdy nie zobaczył różowej buzi, krągłej i małej jak piąstka, ozdobionej parą bardzo niebieskich ocząt. Gdyby ujrzał tę twarzyczkę choć raz, może by uprzytomnił sobie, że zbrodnią jest porzucić młodą kobietę, która popełniła wielki błąd w życiu: uwierzyła zaklęciom mężczyzny. Może pomyślałby również, że ta maleńka Dagny – Jutrzenka, zasługuje w pełni na swoje imię i że dzień jej narodzin jest naprawdę nowym dniem – jego własnym jutrem.
Karen, matka Dagny, nie płakała tak długo, jakby tego pragnęło jej obolałe serce. O świcie zjawił się w małym mieszkanku nowy gość, zwycięski nieprzyjaciel rozpaczy: promień słońca. Upadł wprost na poduszkę śpiącego dziecka. Maleńka Dagny zatrzepotała rączkami i – w zrozumiałym tylko dla matki narzeczu – zażądała kategorycznie: jeść.
Dano jej. Dawano jej odtąd stale, ilekroć zapragnęła tego. Trochę mniej skrupulatni bywali ludzie, u których Karen pracowała na swój powszedni chleb. Skorzystali z okoliczności, z wakacji, i wyjeżdżali, nie dopłaciwszy nauczycielce nawet tego, co jej się należało.II
Karen bywała często głodna. Dagny – nigdy. Karen suszyła nieraz przy piecu przemokłe na deszczu okrycie: biedny szary płaszczyk o przetartych szwach. Dla Dagny suszyły się czysto wyprane pieluszki, ciepłe i białe jak pierś matczyna, jak mleko.
Pieluszki prała Florcia. Było to dziewczynisko piętnastoletnie, trochę za rosłe na swój wiek i trochę za mało rozgarnięte. Ta cecha miała jedną dodatnią stronę: oto Florcia brała znacznie mniej zasług niż zwykłe niańki, było to bowiem, ot, proste popychle.
Popychle chodziło z rana po bułki, a przez ten czas Karen karmiła i przewijała dziecko. Potem popychle śpiewało dziecku do snu, a przez ten czas Karen uczyła cudze dzieci, jakie trzeba robić ćwiczenia, aby kręgosłup był prosty.
Florcia nic nie wiedziała o ćwiczeniach gimnastycznych, w szczególności o szwedzkich. Natomiast usiłowała kiedyś wykonać jedno trudne ćwiczenie i – to się skończyło fatalnie.
Było to w sobotę, w dzień Matki Boskiej. Florcia huśtała dziecko na rękach, śpiewając mu Aa-a, kotki dwa i Twoja Wanda leży tu – na zmianę. Nagle z podwórza dobiegły dźwięki muzyki. Był to kataryniarz, ślepy na jedno oko, ale za to bardzo muzykalny. Grał jedną i tę samą melodię w tempie walca, polki lub mazurka, a na stuk owiniętego w papier miedziaka nie przerywał nawet koncertu, tylko przysuwał pieniądz nogą, jeżeli upadł w pobliżu, albo kijem, jeżeli trochę dalej.
Florcia położyła dziecko na łóżku i skoczyła do okna. Musiała wdrapać się na parapet, gdyż okno było niewielkie, ale za to umieszczone wysoko. Kataryniarz grał właśnie po raz trzeci walca z jakiejś odwiecznej operetki. Kiwał głową i od czasu do czasu przytupywał nogą do taktu.
Ale mała Dagny okazała zupełny brak umuzykalnienia, poczęła bowiem płakać i to wcale nie w takt melodii. Katarynka piszczała skocznie: la la, la la! – a Dagny piszczała przeciągle, o septymę wyżej, przenikliwym głosikiem: U – aaa... u – aaa...
– Cicho! Tsss... Cacy, cacy! – zacmokała Florcia, ale to nie pomogło.
– Uaaa... uaaa... – płakała Dagny, której widocznie sprzykrzyło się leżeć na twardym łóżku matczynym.
Wtedy Florcia zlazła z okna, wzięła dziecko i znowu poczęła je huśtać. Dagny płakała wciąż. Katarynki nie było prawie słychać.
– Aa-a! Cacy! Cacy! – uspakajała dziewczyna rozgrymaszone niemowlę.
Podeszła z dzieckiem do okna. Kataryniarz przestał grać. Może już sobie poszedł?
Okno było wysoko... Zadziwiająco sprężystym ruchem podciągnęła się Florcia jedną ręką, w drugiej dzierżąc silnie rozkwilony pakunek. Siadła na parapecie i wyjrzała przez lufcik. Kataryniarz nie grał już, bowiem otworzył klatkę z morską świnką, która wybierała teraz różowym pyszczkiem kartki z wróżbami.
W parterowym oknie stała kucharka. Tłuste łokcie oparła o parapet, brodę oparła na pięściach i patrzyła na to, śmiejąc się. Kataryniarz podszedł i podał jej karteczkę. Kucharka rozwinęła papierek i czytała, głośno sylabizując:
– Moje życie weszło w znak Barana i Bliźniąt – oznajmiła. – Czeka mię wielka pomyślność. Wielkie wino wieczorowom porom, długie lata szczęścia i pieniądze z daleka.
Trzasnęła się rękami po zażywnych udach i wybuchnęła głośnym, radosnym śmiechem. Florcia śledziła to wszystko z czwartego piętra, a tymczasem mała Dagny, sina od płaczu, wyprężyła nagle swe drobne ciałko i wysunęła się z objęć niańki.
Upadła. Niedaleko, bo tylko na podłogę. Ale okno było wysoko, a podłoga twarda. Stuknęło. Florcia zeskoczyła i chwyciła maleństwo na ręce. Przestało płakać.
Wieczorem dziecko nie chciało jeść, miało wymioty, a w nocy dostało konwulsji. Karen, nieprzytomna z rozpaczy, wezwała natychmiast lekarza. Nie mógł na razie orzec nic stanowczego.
– Czy dziecko nie wypadło z kołyski? – zapytał.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.