- W empik go
Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach - ebook
Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach - ebook
Kiedy dwoje celebrytów łączy się węzłem małżeńskim, rezultatem jest ktoś taki jak ja – podsumowała swoje dzieciństwo Carrie Fisher, jedna z ciekawszych postaci amerykańskiego show-biznesu. Kultowa księżniczka Leia z Gwiezdnych Wojen przebiła sławą swoich rodziców. Eddie Fisher, znany swingujący piosenkarz z lat 50., i jeszcze bardziej znana matka, Debbie Reynolds, gwiazda Deszczowej piosenki, nie spodziewali się, kim będzie ich córka i że seria Gwiezdne wojny stanie się jednym z najbardziej kultowych filmów wszech czasów.
O szalonym dzieciństwie, Paulu Simonie, wzlotach i upadkach, depresji oraz kolorowym (a czasem bardzo czarno-białym) Hollywood opowiada kobieta, która jak nikt inny poznała Fabrykę Snów. A opowiada tak smakowicie, że nie zechcecie się od jej opowieści oderwać!
Książka jest bestsellerem New York Timesa!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64460-40-1 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
za to, kim jest i kim będzie.
Chciałabym być taka jak ty, kiedy dorosnę.
Znów nadeszły szczęśliwe dni…
Więc znowu zaśpiewajmy pieśń radości.
Cześć, nazywam się Carrie Fisher i jestem alkoholiczką.
A historia, którą opowiem, jest prawdziwa.
WPROWADZENIE
NIEPRAWDOPODOBNA LICZBA PRAWDOPODOBIEŃSTW
Mam pięćdziesiąt dwa lata (podobno). I ten fakt jest łatwiejszy do zweryfikowania niż cała reszta. Najlepiej będzie, jak zacznę od spraw naprawdę pewnych. Mamy tutaj nagłówki gazet (słowo „głowa” jest bardzo poręczne i wieloznaczne):
Mam pięćdziesiąt dwa lata.
Nazywam się Carry Fisher.
Mieszkam w naprawdę pięknym domu w Los Angeles.
Mam dwa psy.
Mam córkę o imieniu Billie.
Carrie Fisher to podobno rodzaj celebrytki. To znaczy ktoś, kto był (jest) córką sławnych rodziców. Jedno z nich jest prawdziwą ikoną, drugie – małżonkiem ikony. Choć właściwie takie stwierdzenie wydaje się nie całkiem fair. Moim ojcem jest crooner o nazwisku Eddie Fisher. Tak w latach 50. nazywało się swingujących piosenkarzy. Do tego swingujący piosenkarz z wieloma złotymi płytami na koncie. Ale ja widzę mojego ojca jako małżonka ikony, a to dlatego, że tak naprawdę jest lepiej znany ze swojego (choć nie tylko swojego) życia prywatnego niż zawodowego. Skandale, w które był uwikłany, mocno przyćmiły jego karierę piosenkarską. Można powiedzieć, że wszystkie te skandale budowały jego status celebryty w takim samym stopniu, w jakim przynosiły mu złą sławę.
Moja matka, Debbie Reynolds, grała w filmach, które można nazwać kultowymi – najbardziej znanym jest Deszczowa piosenka. Z powodów nie do końca wiadomych wieść, że moi rodzice zaczęli się spotykać, stała się wielkim wydarzeniem dla tłumów fanów kupujących regularnie magazyny filmowe. Media nazwały ich nawet „ulubieńcami Ameryki nr 1”. Tak więc wiadomość ta zelektryzowała miliony miłośników kina, a zdjęcia Debbie i Eddiego uświetniły okładki wszystkich tabloidów. Byli młodzi, piękni i sławni i jako tacy przyciągali spojrzenia i uwagę milionów. Tacy uroczy, pełni wdzięku, a zarazem w jakiś sympatyczny sposób zwyczajni, jak jedni z nas. Byli kimś w rodzaju Brada Pitta i Jennifer Aniston późnych lat pięćdziesiątych, a nawet więcej, bo zdołali się rozmnożyć i wyprodukować dwoje dzieci, które dopełniły obrazu rodzinnego szczęścia. Lub, jak się później okazało, obrazów rodzinnych szczęść. Typowa amerykańska, a przy tym bardzo fotogeniczna rodzina.
Kiedy miałam cztery lata, dzieci zaczęły mnie pytać, jak to jest być córką gwiazdy filmowej. Gdy już byłam trochę starsza i w jakimś stopniu rozumiałam, co to znaczy celebryta, odpowiadałam pytaniem: jak to jest w porównaniu z czym? Gdybym nie była córką gwiazdy filmowej? Gdybym żyła w normalnej, niezwiązanej z show-biznesem rodzinie (z rodzicami Patty i Lowellem Zwyczajnymi ze Scottsdale w Arizonie)? Przecież wszystko, co do tej pory znałam, to był los istoty uprzywilejowanej, egzotycznej rośliny w oranżerii, a życie normalnych ludzi – normalnych w sposób, jaki pokazywał Hollywood, mocno zakodowany w naszej świadomości – znałam jedynie z filmu. Wiedziałam tylko, że moje życie nie jest zwyczajne. Jak wiele innych dzieci wychowałam się na takich serialach, jak My Three Sons, The Partridge Family i The Real McCoys. I patrząc na życie w nich pokazywane, zdawałam sobie sprawę, że to, co mam na co dzień, to zupełnie inna rzeczywistość. To była jedyna rzeczywistość, jaką znałam, ale w porównaniu z losem innych ludzi – w telewizji i poza nią – zdumiewała swoim surrealizmem. I ostatecznie zrozumiałam, że moja wersja prawdy oddala mnie coraz bardziej od innych. A kiedy jesteśmy młodzi, chcemy raczej być tacy jak reszta, prawda? Do diabła, ja wciąż jeszcze próbuję się dopasowywać do różnych ludzi – ale z wiekiem coraz mniej nam na tym wszystkim zależy. Moi rodzice ze względu na swój zawód, na popularność odstawali od grupy, więc i ja sama – częściej, niż chciałam – orientowałam się, że odstaję razem z nimi.
Chcę także dodać, iż nie chodzi mi o to, żeby ktokolwiek litował się nade mną, ani nie sugeruję, że moja egzystencja jest w jakimkolwiek sensie kłopotliwa czy też uciążliwa. Po prostu opisuję rozwój swojej wiedzy na ten temat, dynamikę autopoznania w latach, które mnie ukształtowały.
Największy wpływ na moje życie wywarli moi rodzice – ale kiedy mówię „rodzice”, to właściwie mam na myśli moją matkę, która mnie wychowywała, i ojca, który wpadał do nas od czasu do czasu.
To znaczy, kiedy wchodziłam do pokoju pełnego ludzi i mówiłam: „Wiecie, jak to wygląda, kiedy widuje się ojca częściej w telewizji niż w rzeczywistości?”, niewielu było takich, którzy natychmiast odpowiadali: „O, mój Boże! Ty także?”.
I, idąc dalej tą drogą, chciałabym was zapytać, jak często mówiliście: „Bo w prawdziwym życiu...”?
To „realne życie” to następny problem, zawsze próbujemy się domyślać, co się dzieje w tym dalekim, niedostępnym, niezrozumiałym dla nas miejscu.
No i te wszystkie pytania:
Jacy oni są w normalnym życiu?
To naprawdę zdarzyło się w prawdziwym życiu? Naprawdę?
Coś w tym rodzaju.
Jestem autentycznym produktem Hollywood. Można by powiedzieć, że jestem genetycznie zaprogramowanym produktem Hollywood. Kiedy dwoje celebrytów łączy się węzłem małżeńskim, w rezultacie pojawia się ktoś taki jak ja.
Rosłam, odwiedzając plany filmowe, bawiąc się na zapleczu planu i przyglądając, jak powstają filmy. W konsekwencji wydaje mi się, że nie mam czegoś, co można by nazwać zwykłym poczuciem rzeczywistości (nie, nie dlatego, żebym często do tego poczucia rzeczywistości sięgała w moim, jak można to żartobliwie nazwać, dorosłym życiu czy podczas prób ucieczki za pomocą mnóstwa rodzajów narkotyków).
Tak więc, jak już wspomniałam, moja egzystencja była formowana przez hollywoodzkie pojęcie o rzeczywistości. Jako dziecko sądziłam, że serial Father Knows Best to jest coś realnego, a moje życie to fałsz i podróbka. A kiedy myślę o tym teraz, to sądzę, że chyba bardziej nie mogłam się mylić.
Opowiadam o tym wszystkim jako obiektywny naoczny świadek. Ponieważ właśnie zostałam ponownie wprowadzona do mojego świata za pomocą terapii elektrowstrząsowej (znanej szerzej jako zabiegi EW tym och-och-dobrze-wiedzącym-o-co-chodzi, i jako elektrowstrząsy tym z kolei, którzy nie wiedzą). A więc zostałam po raz drugi zaproszona do mojego życia w dojrzałym wieku lat pięćdziesięciu dwóch. Moja pamięć – zwłaszcza pamięć wizualna – w jakimś momencie została ze mnie gwałtownie wyszarpnięta. I ku mojemu zdumieniu nagle stwierdziłam, że zapomniałam, kim byłam. Tak więc muszę teraz poskładać siebie na nowo jako ten rodzaj celebrytki, którym, jak się wydaje, kiedyś byłam. Jako ktoś, kto grał w kultowym przeboju Gwiezdne wojny (sama czuję, jak wariackie to wszystko się wydaje).
Jedna rzecz, którą naprawdę pamiętam z czasów, gdy byłam kilkuletnim maluchem, to jak pewnego dnia siedziałam przyklejona do telewizora i oglądałam swoją mamę w filmie Susan Slept Here. Jest tam scena, w której moja bardzo młoda wtedy matka podnosi twarz do pocałunku z Dickiem Powellem. Pocałunku w usta. Bardzo romantycznego pocałunku. Tak więc miała zamknięte oczy i czekała. Ale pan Powell, zamiast pocałować ją w usta, pochylił się i pocałował ją w... czoło. A ja zarejestrowałam ten moment, a potem szybko spojrzałam przez ramię, żeby zobaczyć, czy ktoś prócz mnie to zobaczył. Żeby sprawdzić, czy powinnam być jeszcze bardziej zawstydzona przed moją matką, niż byłam. Opowiadam to po to, żeby pokazać, że nie było dla mnie różnicy pomiędzy kinem a prawdziwym życiem. W mojej rzeczywistości obie te płaszczyzny się pokrywały. Cary Grant (tak, ten Cary Grant) został przyjacielem rodziny, choć prawdę mówiąc, nigdy nim nie był. A postaci, które moja matka grała w filmach, myliły mi się z osobą, którą ona była i którą jest, z nią samą. Tak więc w jakiś przewrotny sposób kino ogółem stawało się kinem domowym. A mój dom stawał się także innym miejscem.
Jakiś czas później zrozumiałam, że pojawienie się mojej mamy w filmie Deszczowa piosenka, który przeszedł do klasyki, było w jakiś sposób podobne do mojej roli w Gwiezdnych wojnach. Kiedy kręcono ten film, miała dziewiętnaście lat i grała tam z dwoma partnerami. Ja, kiedy zagrałam w Gwiezdnych wojnach, także miałam dziewiętnaście lat i także zagrałam z dwoma aktorami pierwszego planu. Choć jak to się ma do siebie i co z tego może wynikać – nie mam bladego pojęcia. Być może chwytam się wszystkiego, co daje mi jakieś poczucie ciągłości.
Na koniec wyłoniłam się ze swojej trzytygodniowej kuracji elektrowstrząsami (EW) po to, aby odkryć, że jestem nie tylko tworem zwanym księżniczką Leią, ale i kilkoma różnej wielkości lalkami, rysunkami na różnych plakatach i podkoszulkach, na jakichś płynach do czyszczenia i mnóstwie innych turystycznych pamiątek. Okazało się, że byłam nawet rodzajem pin-up girl – fantazją, do której dziwaczni nastolatkowie na całym globie bili konia z zadziwiającą częstotliwością. I jak to podziałało na nowo narodzoną pannicę, kompletnie nieprzygotowaną na filmowe niespodzianki?
Odpowiem wam za pomocą anegdoty. Pewnego popołudnia w Berkeley weszłam do sklepu z biżuterią i drogimi kamieniami.
– O, mój Boże, czy pani nie jest...?! – wykrzyknął zza lady sprzedawca. Ale zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, skromnie odparłam:
– Tak, to ja.
– O, mój Boże! Myślałem o pani każdego dnia od dwunastego do dwudziestego drugiego roku życia.
Zamiast zapytać, co się takiego zdarzyło, kiedy miał dwadzieścia dwa lata, zapytałam:
– Naprawdę każdego dnia?
On wzruszył ramionami i powiedział:
– Dokładnie cztery razy dziennie.
Witajcie w świecie zbyt wielu zbyt dokładnych informacji!
Jakby tego było mało – rodziców celebrytów i całych tych „gwiezdnych wojen” – wyszłam za mąż za autora świetnych piosenek, kogoś w rodzaju ikony rocka. Za człowieka, który napisał serię pięknych kawałków, a kilka z nich nawet mi poświęcił. Czy to nie wydaje się niewiarygodne? Na dodatek zawsze byłam wielką fanką jego muzyki. Naprawdę wielką. Dla mnie, wtedy nastolatki, istnieli tylko on i Joni Mitchell. A ponieważ nie mogłam poślubić Joni, wyszłam za mąż za niego. Uwielbiałam teksty jego piosenek. Były jednym z powodów, dla których zakochałam się w słowach. Jak można nie kochać kogoś, kto pisze: „Medycyna jest magią/ i magią jest sztuka,/ pomyśl o chłopcu zamkniętym w bańce mydlanej/ i o dziecku z sercem pawiana” (gra słów: bubble – bańka i baboon – pawian). Dla mnie odpowiedź była jedna – nie można. Nie mogłam go nie pokochać. Stałam się wyznawczynią tego, co w nim najlepsze, i walczyłam z tym, co najgorsze. A co gorsze, byliśmy tego samego wzrostu. Pamiętam, jak mówiłam do niego:
– Nie stawaj na przyjęciach obok mnie, bo ludzie pomyślą, że jesteśmy solniczką i pieprzniczką.
No i – pewnie niecierpliwie czekaliście, aż to powiem – napisałam pięć powieści. Naprawdę! A dwie z nich okazały się bestsellerami. Moja pierwsza powieść, Pocztówki znad krawędzi, została zaadaptowana na duży ekran, wyreżyserowana przez Mike’a Nicholsa, główne role zagrały zaś Shirley MacLaine i Meryl Streep, raz lepiej, raz gorzej, atrakcyjniejsze wersje mnie i mojej matki.
Mogłabym tak wymieniać bez końca – ponieważ w moim życiu można jeszcze znaleźć wiele fantastycznych rzeczy. A najbardziej bombowe jest to, że jestem matką zdumiewającej córki o imieniu Billie. To ona jest najbardziej niezwykłym dziełem, jakie stworzyłam.
Złapałam się na tym, że to, co opowiadam, może brzmieć jak samochwalstwo. Ale przysięgam, że nie jestem narcyzem. To tylko EW zmuszają mnie do ponownego odkrywania tego, czego w życiu dokonałam, i do ostatecznego bilansu mojego życia. Na przykład odkryłam, że diabelnie wiele z tych rzeczy wypełnia mnie przyprawiającą o zawrót głowy wdzięcznością. Niektóre z moich wspomnień nigdy już nie wrócą. Zniknęły – razem z często obecnym poczuciem beznadziejności i porażki. Jednak kiedy ważę wszystkie za i przeciw, to wychodzi mi, że cena za moje życie jest niezbyt wysoka i absolutnie warta zapłacenia!
Skoro już ustaliliśmy, że poddałam się EW, przedstawię listę, którą chciałabym się z wami podzielić. Listę uczestników terapii elektrowstrząsowej, którym EW także pomogły.
Robię to, bo zauważyłam, że często czuję się lepiej, kiedy dostrzegam, że nie jestem odosobniona, że tak naprawdę jest całkiem sporo ludzi, którzy chorują na to, co ja, i wielu takich, o których można powiedzieć: „misja zakończona”. Czyli takich, którzy zdecydowali się poszukać pomocy, ponieważ ich wewnętrzne niedogodności są nie do zwalczenia w inny sposób. Czuję się lepiej nie tylko dlatego, że inni ludzie także bywają popieprzeni (co rodzi swoistą przynależność do pewnej wspólnoty), ale także dlatego, że – spójrzcie! – tak wielu z tych popieprzonych koleżków udało się wyjść na prostą!
Proszę, oto tylko część z tej gromadki, z którą dzieliłam elektrowstrząsową kompanię:
Judy Garland
Bill Styron
Sylvia Plath
Cole Porter
Lou Reed
Vivien Leigh
Yves Saint Laurent
Connie Francis
Ernest Hemingway
Dick Cavett
Kitty Dukakis
Powinnam też dodać, że wielu z tych ludzi pojawiło się także w innej kolejce, uzależnienia alkoholowego i choroby dwubiegunowej (rozdział dziewiąty), dzięki czemu niektórzy z wielokolejkowców oraz ja sama mieliśmy miłe uczucie uzyskania potrójnej liczby punktów. Ten fantastyczny gang to:
Bill Styron
Vivien Leigh
Frances Farmer
Sylvia Plath
Ernest Hemingway
Dick Cavett
Kitty Dukakis
Yves Saint Laurent
Cole Porter
Dlaczego poczułam, że potrzebuję EW? Wielu psychiatrów latami zalecało mi je, by pomóc mi uporać się z depresją. Ale nie mogłam się zdecydować, bo ta metoda wydawała mi się zbyt barbarzyńska. Jedyny znany mi przykład – Jack Nicholson w Locie nad kukułczym gniazdem – prawdę mówiąc, nie był zbyt zachęcający. Od ataków, przez szczękościsk i patyk włożony w usta, po konwulsje – to wszystko wyglądało na traumatyczne, niebezpieczne i upokarzające doświadczenie. Co wiedzieliśmy o tym na pewno? Czy nie było to wielkie ryzyko? A jeśli coś pójdzie nie tak i mój mózg eksploduje?
Czułam się jednak fatalnie, byłam kompletnie rozbita. Może nie całkiem tak, jakbym umierała, ale też niekoniecznie, jakbym była całkiem żywa. Kolejnym powodem, dla którego zdecydowałam się poddać EW, była moja głęboka depresja. Bardzo głęboka depresja. Częściowo można ją tłumaczyć odwiecznymi zaburzeniami emocjonalnymi, które bez wątpienia powodowały u mnie nadwrażliwość. Co oznacza, że zwykły smutek w moim przypadku stawał się smutkiem do kwadratu. Tak uruchamiał się motor nieszczęścia, zapalał silnik rakiety przykrych doznań, wypełniał paliwem i wystrzeliwał w stratosferę, w stronę strefy niepokojąco-bliskiej-czegoś-podobnego-do-tendencji-samobójczych – gdzie nie ma miejsca na wolę kontynuowania życia na tym koszmarnym, koszmarnym świecie.
Tak więc po rozważeniu wyboru między EW i MCPK (martwa w chwili przybycia karetki) decyzja nie wydawała się trudna. Nie tylko z powodu mojej córki, reszty rodziny oraz przyjaciół, ale też mojego funkcjonującego kiedyś świetnie Ja. Na koniec wybór był bardzo łatwy. Prąd elektryczny albo koniec całej tej zabawy. Zdecydowałam się ujeżdżać błyskawice, zamiast wyłączyć na zawsze światło życia, które kiedyś błyszczało w moich oczach. Zdecydowałam się na utrzymywanie palącego się knotka dla mojej córki Billie, dla mojej matki, mojego brata – dla całej rodziny – i dla każdego z moich przyjaciół. Zrobiłam sobie samej osłonę, mając do tego dwoje rąk, jedno serce, dwa różne nastroje i głowę zatłoczoną od wspomnień. Wspomnień, które teraz muszę na nowo poznawać.
Być może to moment równie dobry jak każdy inny, by podzielić się z wami przesłaniem, które wita wszystkich zostawiających wiadomość na mojej automatycznej sekretarce, wymyślonym przez mojego przyjaciela Garretta:
„Halo, witam na poczcie głosowej Carrie Fisher. Z powodu zakończenia przez Carrie terapii elektrowstrząsami jesteś proszony o uważne wysłuchanie następujących opcji. Pozostaw imię, numer telefonu i krótką historię znajomości z Carrie, a ona oddzwoni, jeśli będzie pamiętała, skąd cię zna. Dziękuję za telefon i życzę miłego dnia”.
A wieczorami brałam udział w przedstawieniu, podczas którego bawiłam publiczność historiami o moich dolegliwościach. Odegrałam je parę dziesiątków razy w rozmaitych miastach, ale w zależności od widowni w każdym z tych miejsc przebiegało ono trochę inaczej. Dodawałam swoją skromną osobę do drużyny uszkodzonych psychicznie celebrytów, którzy musieli się podzielić z publiką swoimi historiami o czasie spędzonym na dnie.
Księżniczka po przejściach. Nie tylko o „Gwiezdnych wojnach” – zarówno przedstawienie^(), jak i książka to kronika mojego zbyt obfitego w wydarzenia i z konieczności zabawnego, obciążonego księżniczką Leią, życia. Opowiadam tę historię częściowo dlatego, że w ten sposób mogę odzyskać przynajmniej fragment swojego dawnego życia, które nie zostało pożarte przez terapię elektrowstrząsową. Ale także dlatego, że kiedyś usłyszałam od kogoś, że jesteśmy dokładnie tak samo chorzy jak nasze sekrety.
I jeśli to jest prawda, to aby doszło ostatecznie do mojego wyzdrowienia, ta książka będzie musiała przejść bardzo długą drogę.