- W empik go
Księżniczka Tarakanowa - ebook
Księżniczka Tarakanowa - ebook
Powieść częściowo oparta na faktach historycznych. Tytułowa księżniczka to rzekoma córka carycy Elżbiety. Miała ona pretendować do rosyjskiego tronu po śmierci matki. Autor szczegółowo opisuje sytuację polityczną Rosji, dokładnie przedstawia historyczne postacie powieści. Wplata też w fabułę wątek miłosny, który nie jest poparty źródłem historycznym. Powieść Danilewskiego zalicza się do gatunku dramatu historycznego.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-394-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I
Dziennik lejtnanta Koncowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Część II
Aleksiejewski Rawelin
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVICzęść I
Dziennik lejtnanta Koncowa
Rozdział I
Maj 1775 – ocean Atlantycki, fregata Północny Orzeł.
...Przez trzy dni nie milkła burza. Rzucało tak, że pisać było niemożebne. Nasza fregata Północny orzeł znajduje się za Gibraltarem. Bez steru, z częścią zerwanych żagli, unoszona jest przez prąd na południowy zachód. Gdzie przybijemy, co się stanie z nami? Noc. Wicher ucichł, fale się uspokoiły. Siedzę w kajucie i piszę. Co zdążę zapisać z tego, co widzę i przeżywam, zasmolę w butelce i wrzucę do morza. A was, którzy znajdziecie, błagam, wyślijcie według adresu.
Boże Wszechmogący! daj pamięć, wzmóż mądrość, ulżyj cierpiącej, szarpanej przez zwątpienia duszy mojej...
* *
*
Jestem marynarzem. Paweł Jewstafiewicz Koncow, oficer floty jej cesarskiej mości, wszechrosyjskiej imperatrycy Katarzyny Drugiej, przed pięciu laty z łaski Boga zasłużyłem na specjalne odznaczenie w bitwie pod znakomitą Czesmą. Całemu światu wiadomo, jak nasi mężni towarzysze, lejtnanci Iljin i Twokaczew, z czterema branderami naprędce sporządzonymi z łodzi greckich, o północy 26 czerwca 1770 roku odważnie wyruszyli przeciwko flocie tureckiej pod Czesmą i przyczynili się do jej zniszczenia.
I mnie, pokornemu, udało się w tym czasie – osłaniając brandery – w ciemnościach, z okrętu Januaria, osobiście rzucić na wroga pierwszy brandskugel. Od brandskugla, który trafił w skład prochu, wybuchnął i wyleciał w powietrze admiralski okręt turecki, i od przybyłych w porę branderów zapaliła się i cała flota nieprzyjacielska. Do rana z setki groźnych, sześćdziesięcio- i dziewięćdziesięciodziałowych okrętów wrażych, fregat, galeot i galer, nic nie pozostało. Pływały jedynie dopalające się szczątki, trupy i zburzony ekwipunek okrętowy. Czyn nasz opiewał w odzie o bitwie czesmeńskiej przesławny poeta Chieraskow, gdzie i mnie, nieznanemu w świecie, poświęcił w dodatku te grzmiące i natchnione wiersze:
Wręcza sława gałąź, wręcza gałąź laurową
Miotającemu śmierć na flotę turecką Koncowowi.
Wiersze owe powtarzali wszyscy na pamięć! Choć będący w naszej służbie na branderach Anglicy, jak Mackenzie i Dougdal, najgłówniej przypisywali sobie sławę bitwy czesmeńskiej, lecz i nas władza specjalnie nagrodziła i wyróżniła. Przy tym i ja byłem zaszczycony rangą lejtnanta i przydzielony jako generał-adiutant do samego zwycięzcy morskich sił tureckich pod Czesmą, hrabiego Aleksego Grigoriewicza Orłowa.
Na służbie wiodło mi się, żyłem w ogóle dobrze. Lecz straszliwy los niekiedy prześladuje ludzi.
Los odwrócił się ode mnie, być może za pospieszne, choć przymusowe, oddalenie się z ojczyzny.
Radośnie spoczywaliśmy na sławnych laurach czesmeńskich, wychwalani i czczeni wszędzie – przez Francuzów, Wenecjan, Hiszpanów i ludzi innych nacji. I naraz mnie, zbiegłemu, przypadła nowa i ciężka próba.
Wojna jeszcze się ciągnęła. Hrabia Aleksy Grigoriewicz Orłow, po szumnych bojach, żyjąc w rozkoszy w spokoju przy flocie, mawiał: Jestem tak szczęśliwy, jakbym był wzięty, jak Enoch, żywcem do nieba.
To tylko tak mawiał, a nieposkromionymi i śmiałymi myślami nie przestał sięgać wysoko od tego czasu, gdy niegdyś pomagał Katarzynie wstąpić na tron.
Razu pewnego, żeglując z eskadrą po Adriatyku, posłał mnie w celach pewnego tajnego wywiadu do sławnych i mężnych mieszkańców Czarnogóry. Było to w 1773 roku.
Szpiedzy wszystko zręcznie i mądrze urządzili. Ostrożnie w mrokach nocy wylądowałem, zniosłem co trzeba na brzeg i rozmówiłem się. A w drodze powrotnej, na morzu, zauważyła nas i podążyła za nami wartownicza łódź turecka.
Broniliśmy się długo, strzelając. Marynarzy naszych zabili; ja, ciężko ranny w ramię, zostałem znaleziony na dnie kutra, wzięty do niewoli i odwieziony do Stambułu. We mnie, choć byłem przebrany w strój albański, domyślili się ruskiego marynarza i z początku bardzo pielęgnowali, widocznie licząc na dobry okup.
– No, jak się dowiedzą – myślałem – że ich jeniec, to ten sam lejtnant Koncow, od którego brandskugla zapalił się i wyleciał w powietrze główny ich okręt admiralski? Co wtedy stanie się ze mną?Rozdział II
Przebyłem w niewoli około dwóch lat. Nadszedł rok 1775.
Z początku trzymali mnie w zamknięciu, w jakiejś przybudówce Yedikuli, zamku o siedmiu wieżach, potem w łańcuchach przy jednym z trzystu stambulskich meczetów. Czy doszła tam w rzeczywistości pogłoska, że w liczbie jeńców znajduje się Koncow, czy też Turcy, straciwszy nadzieję otrzymania za mnie okupu, zdecydowali się skorzystać z moich wiadomości i zdolności, i zamyślili nakłonić mnie do przejścia na islam.
Meczet, w którym mnie trzymano, znajdował się na brzegu Bosforu. Spoza żelaznej kraty okiennej widać było morze. Łódki snuły się przy brzegu. Odwiedzający mnie mułła był rodem Słowianin, Bułgar z Gabrowa. Wkrótce zaczęliśmy rozumieć jeden drugiego bez trudności. Zaczął ubocznie nakłaniać mnie ku wierze tureckiej; chwalił zwyczaje muzułmańskie, obyczaje, wychwalał potęgę i sławę padyszacha. Oburzony tym, milczałem uporczywie, potem zacząłem się spierać. Ażeby zyskać przychylność moją dla siebie i wiary, którą tak chwalił, mułła wystarał się dla mnie o lepsze pomieszczenie i żywność.
Przeniesiono mnie do dolnej części meczetu, przy którym przebywał, zaczęto dawać mi tytoń, wszelkie słodycze i wino. Łańcuchów jednak ze mnie nie zdejmowali. Sam renegat, nauczyciel mój, zgodnie z prawem Mahometa, nie pił, lecz gorliwie kusił mnie i wabił: Przyjmij islam, będzie ci oto jak dobrze, łańcuchy zdejmą; patrz, ile okrętów: wstąpisz do służby będziesz u nas kapitanem-paszą.
Leżałem na macie; nie dotykając proponowanych mi pokus i prawie nie słuchając go.
W myślach moich tkwiła porzucona ojczyzna. Przeglądałem w umyśle przyjaciół, krewnych, odbiegłe szczęście. Serce pękało, dusza cierpiała skutkiem nieświadomości i tęsknoty za ojczyzną. O, jak pamiętne mi są godziny tych ciężkich, fatalnych rozmyślań!
Jak teraz rozważam, przypominałem sobie wtedy naszą cichą, daleką ukraińską wioskę rodową Koncowkę. Sierota, w randze oficera, przybyłem z petersburskiej szkoły morskiej na wypoczynek do babki. Nazywali ją Agrafieną Własiewną i również Koncową. Babka w pobliżu miasta Baturyna miała bogatych sąsiadów we wsi Rakitiny, dymisjonowanego brygadiera-wdowca Lwa Irakliewicza i jego córkę Irinę Lwowną.
To i owo, i jazda do cerkwi rakityńskiej, potem do dworu tamtejszego, spotkania, spacery, no – młodzi i pokochali jedno drugie. Uczucia moje dla Rakitinów były namiętne, niepohamowane, Irina, czarująca, smagła ze wspaniałymi czarnymi włosami, stała się dla mnie życiem, bóstwem, do którego dzień i noc się modliłem. Porozumieliśmy się, zbliżyliśmy w tajemnicy przed innymi. Boże jakie to były chwile, co za rozmowy, przysięgi! Rozpoczęła się przesyłka namiętnych liścików. Zawsze lubiłem muzykę. Irina wspaniale grała na klawikordzie i śpiewała z Glucka, Bacha i Haendla. Widywaliśmy się często. Tak ciągnęło się to przez lato. Drogie pamiętne dnie! Jeden z moich listów do Iriny nieszczęsnym wypadkiem wpadł w ręce jej ojca. Czy był Rakitin dla córki ponad miarę srogi i surowy, czy przekonał ją, ażeby wyrzekła się mnie, zamieniwszy oddanego i wiernego jej człowieka na innego?... Tylko gorzko i ciężko wspomnieć o tym.
Była jesień, i teraz pamiętam – święto. Wybieraliśmy się do rakitińskiej cerkwi. Ktoś wjechał do nas na podwórze. Wystrojony lokaj w liberii podał babce przywieziony przez niego list od Rakitinów. Serce moje jęknęło. Przeczucia się spełniły. Babce co do mnie przysłana była stanowcza i bezapelacyjna odmowa.
Wybaczy pani, mateczko, Agrafieno Własiewno, pani Paweł Jewstafiewicz dla wszystkich jest godny, dla wszystkich piękny i hoży – pisał brygadier Rakitin – lecz dla mojej córki, wybaczy pani, nie jest parą i na próżno zamienia z nią wyznania. Niech się nie gniewa, a my dla niego byliśmy i będziemy, oprócz wymienionego, przyjaciółmi i życzymy paninemu chrześniakowi i wnukowi, ażeby znalazł stokroć piękniejszą i jego godniejszą.
Powalił mnie ten list. Światło w oczach pociemniało. Widzę – przerwało się moje drogie upragnione szczęście. Dumni bogacze, swojacy Razumskich, Rakitinowie bez litości pogardzili niebogatym ale rodowitym, być może dawniejszym od nich, szlachcicem. Pycha i znakomitość krewnego, bliskiego dworu byłej carycy, wzięły górę nad sercem. I przedtem było słychać, że ojciec Iriszy dążył do zrobienia córki frejliną, do wyższego świata.
– Bóg z nim – powtarzałem, jak szalony chodząc po niegdyś miłych, obecnie zaś wstrętnych dla mnie komnatach babki.
Dzień był pochmurny, co chwila padał drobny deszcz. Kazałem osiodłać konia, pomknąłem z rozpaczą do lasu graniczącego z dworem rakitińskim i pędziłem po polach i łąkach jak chory na umyśle. Wiatr szumiał wśród drzew. Pola były puste. W nocy uwiązałem konia do drzewa i sadem od lasu podszedłem do okien pokoju Iriszy. Co czułem w tych chwilach! Pamiętam, zdawało się mi – trzeba tylko dać jej znać i wybiegnie do mnie, wyjedziemy na skraj świata. Szalony, spodziewałem się ją zobaczyć, zamienić z nią myśli przepełnione rozpaczą.
– Rzuć ojca, rzuć go – szeptałem, wpatrując się w okna – on się z tobą nie liczy, nie kocha cię!...
Lecz na próżno: okna były ciemne i nigdzie w zamilkłym domu nie było słychać mowy ludzkiej, nie było widać życia. Przez dnie i noce następne znów przedzierałem się przez sad ku domowi, wartę miałem przy znanej izdebce, skąd przedtem podawała mi rękę, rzucała listy, czy nie wyjrzy Irena, nie udzieli jakiejś wieści o sobie. Posyłałem jej w tajemnicy listy, odpowiedzi nie było. Jednej nocy nawet postanowiłem zabić się pod oknem Ireny, schwytałem nawet za pistolet.
– Nie – zadecydowałem wtedy – po co taka ofiara? Być może zamieniła mnie ona na innego. Pomału się dowiem; być może naprawdę znalazł się szczęśliwy współzawodnik.
Potem się dowiedziałem, lecz już późno, że Rakitin, napisawszy mi odmowę, wywiózł córkę do odległych majętności swych krewnych, gdzieś nad Okę, gdzie przez pewien czas trzymał ją pod surowym nadzorem.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.