Kto chce ich śmierci - ebook
Kto chce ich śmierci - ebook
Nowy kryminał jednej z najlepszych brytyjskich autorek thrillerów psychologicznych.
Bestseller „The Sunday Times”.
Co jeśli ktoś chciałby śmierci twojej rodziny?
Najbardziej niepokojąca sprawa w karierze detektywa Adama Fowleya!
W ekskluzywnej dzielnicy północnego Oxfordu cudem uratowano dwóch małych chłopców z płonącego domu. Młodszy zmarł, nieco starszy – walczy o życie.
Dlaczego byli sami w domu? Gdzie są ich rodzice i dlaczego nie odbierają telefonu?
Kiedy detektyw Adam Fawley znajduje nowe dowody, spełnia się jego największy koszmar.
Ponieważ wie, że to nie był przypadkowy pożar. To było zaplanowane morderstwo, a zabójca pozostaje na wolności.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-198-2 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wezwanie do Felix House, Southey Road nr 23, Oksford
04/01/2018, godzina 00.55
Nagranie rozpoczyna się, gdy dwa wozy strażackie na sygnale i z migającymi światłami wjeżdżają na przedmiejską ulicę. Domy są duże. Jest ciemno. Kamera przesuwa się w prawo, w kierunku budynku, z którego okien na pierwszym piętrze, po prawej, wydobywa się czarny dym, a na parterze widać płomienie. Na ulicy stoi kilkoro przechodniów i sąsiadów. Słychać krzyki i więcej syren. Podjeżdża samochód policyjny. Strażacy ściągają drabiny, rozwijają wąż i zakładają aparaty oddechowe.
Dyspozytor
Zgłoszenie na 999 mówi o czterech osobach potencjalnie nadal przebywających w budynku. Dwoje dorosłych i dwoje dzieci.
Kierujący Akcją Ratunkową (KAR)
Przyjąłem. Pożar zaawansowany na parterze i żadnych oznak życia. Wchodzimy na piętro.
Płomienie są teraz wyraźnie widoczne przez szybę w drzwiach wejściowych. Nr 354 rusza za dwoma innymi strażakami na podjazd przed domem. Strażacy stawiają dwie drabiny – jedną po lewej, drugą po prawej stronie. Nr 354 wspina się na drabinę po lewej. Słychać stłumione głosy i trzaski zakłóceń radiowych oraz ciężki oddech w masce tlenowej. Kamera filmuje parapet okienny, a następnie wnętrze pokoju. Widać gęsty dym. Strumień światła latarki umieszczonej na kasku omiata pomieszczenie od lewej do prawej. Widoczne są półki, komoda z szufladami i krzesło. Nie widać płomieni, ale dywan się tli. Kamera kieruje się w stronę okna, w którym pojawia się strażak nr 278 Walters z końcówką węża.
KAR
Widzisz tam kogoś?
Nr 354
(oddychając ciężko) Nie.
Nr 354 rusza w kierunku drzwi i wychodzi na podest schodów. Kamera przesuwa się na boki i światło latarki uwidacznia kolejne troje drzwi oraz schody prowadzące na drugie piętro. Na klatce schodowej poniżej widać migoczące światło płomieni, iskry wznoszące się w powietrze i dym unoszący się w górę i rozlewający po suficie. Znów słychać trzaski zakłóceń w odbiorniku radiowym i szum wody wydobywającej się z węża strażackiego. Nr 354 podchodzi do najbliższych drzwi, częściowo otwartych. W środku widać pojedyncze łóżko i plakaty futbolowe na ścianach. Pościel na łóżku jest rozrzucona i nie ma tam nikogo.
Nr 354
Zdecydowanie jest tu chociaż jedno dziecko, szefie.
KAR
Przyjąłem, 354. Sąsiedzi twierdzą, że powinien tam być dziesięcio- lub jedenastoletni chłopiec oraz małe dziecko.
Nr 354 przesuwa się z powrotem na korytarzyk i podchodzi do następnych drzwi. Są otwarte. W tym pokoju dym jest dużo gęstszy. Pożar jest w pełni rozwinięty – dywanik, zasłony i łóżeczko dziecięce stoją w płomieniach. Nr 354 osłania twarz i podbiega do łóżeczka. Znajduje w nim dziecko, nie porusza się. Nr 354 wraca szybko do pierwszego pokoju i przekazuje dziecko strażakowi nr 278, stojącemu na drabinie w oknie. Do pokoju wpada powiew powietrza i dywan zajmuje się ogniem w kilku miejscach.
Nr 354
Dyspozytornia, znosimy na dół jedną ofiarę. Dziecko. Brak reakcji.
Dyspozytor
Przyjąłem, 354. Sanitariusze są na miejscu.
Nr 354 wraca na korytarz i podchodzi do schodów. Strażacy nr 143 Hill i 233 Waites zbliżają się z drugiej strony.
Nr 354
Znaleźliście kogoś?
Nr 143 wykonuje przeczący gest. Nr 233 trzyma w dłoni ręczną kamerę termowizyjną.
Nr 233
Ktoś jest na dole, w pobliżu schodów.
Nr 354
Szefie, poślijcie tam kogoś. To może być drugi dzieciak. Schodzę na parter.
Nr 354 schodzi na dół. Podłoga zajęta jest ogniem i płomienie rozchodzą się we wszystkich kierunkach. Nr 354 podnosi ofiarę i cofa się po schodach do pierwszego pokoju na piętrze. Słychać odgłos eksplozji i huk walących się struktur budowlanych na parterze. Słychać okrzyki i alarm w radioodbiorniku. Płomienie są teraz widoczne w drzwiach do sypialni.
Nr 233
Cholera. Wsteczny ciąg. Wsteczny ciąg!
KAR
Ewakuacja. Powtarzam, ewakuacja.
Nr 354
(gwałtownie nabiera powietrza) Muszą tam być inni ludzie. Wchodzę z powrotem.
KAR
Odmowa, 354. Powtarzam, odmowa. Poważne zagrożenie życia. Wynoś się stamtąd natychmiast. Słyszysz? Wynoś się stamtąd, do cholery.
Odgłosy dalszych eksplozji. Radio milknie.
* * *
Nie cierpię Bożego Narodzenia. Przypuszczam, że jako dziecko pewnie je lubiłem, ale już tego nie pamiętam. Gdy tylko wystarczająco podrosłem, robiłem wszystko, żeby wyrwać się z domu. Nie miałem wprawdzie dokąd pójść, ale nawet włóczenie się bez celu po ulicach było lepsze niż siedzenie w dużym pokoju i gapienie się na innych albo znoszenie wysublimowanej tortury, jaką było oglądanie kolejnego specjalnego odcinka serialu Tylko głupcy i konie. Im byłem starszy, tym bardziej nienawidziłem tego okresu – tej radosnej świątecznej tandetnej atmosfery panującej od końca października aż po dobrze zaawansowany początek Nowego Roku. Zmienisz zdanie, mówili ludzie, kiedy będziesz miał dzieci. Gwiazdka z własnym dzieckiem to magiczny czas. I rzeczywiście, był. Kiedy mieliśmy Jake’a. Pamiętam, jak tworzył niesamowite papierowe dekoracje, całkiem sam, bez pomocy: renifery, bałwany, misie polarne, a wszystko w postaci szczegółowych, dokładnych wycinanek. Mieliśmy też wieniec z ostrokrzewu, pomarańcze schowane w zrobionych na drutach skarpetach i małe białe światełka rozwieszone w ogrodzie. Pamiętam, że któregoś roku spadł śnieg i Jake siedział w oknie swojego pokoju, całkowicie oczarowany widokiem wielkich płatków wirujących w powietrzu, niemal zbyt lekkich, żeby opaść na ziemię. Owszem, to były magiczne chwile. Ale co się dzieje, kiedy stracisz dziecko, które dodało świętom tej magii? Co wtedy? Nikt o tym z tobą nie rozmawia. Ludzie nie mówią ci, jak masz sobie poradzić z Bożym Narodzeniem, które przychodzi Potem. Albo z następnym i kolejnym.
Oczywiście jest praca – a przynajmniej dla mnie. Chociaż Boże Narodzenie to fatalny okres dla policjanta. Mamy wtedy do czynienia bodaj z każdym przestępstwem, jakie może przyjść człowiekowi do głowy. Kradzież, przemoc domowa, zakłócanie porządku. Większość to drobne sprawy, ale ilość cholernej roboty papierkowej jest taka sama. Ludzie piją za dużo i mają zbyt wiele czasu, który najczęściej spędzają w ciągłym towarzystwie ukochanych osób. I nagle okazuje się, że ta miłość to nieprawda. A do tego w czasie świąt pracownicy posterunku chcą mieć wolne, więc zawsze mamy braki w personelu. Wszystko to jest dość długim i okrężnym wytłumaczeniem faktu, iż stoję właśnie w potwornie wyziębionej kuchni, o godzinie 5.35 rano, w martwej strefie końcówki świąt, wpatrując się w ciemność, słuchając wiadomości Radia 4 i czekając, aż zagotuje się woda w czajniku. W zlewie leżą brudne naczynia, bo nie chce mi się ich włożyć do zmywarki. Kosze na śmieci stoją przepełnione, ponieważ przegapiłem dzień ich wywozu, a zawartość pojemnika na odpadki spożywcze leży na ścieżce obok domu, wysypana może przez kota sąsiadów, ale raczej przez lisa, którego ostatnio raz czy drugi widziałem nad ranem w ogrodzie. A jeśli się zastanawiacie, dlaczego nie śpię o tak niechrześcijańskiej porze, to nie będziecie musieli zastanawiać się zbyt długo.
W radiu zaczyna się Modlitwa dnia, więc wyłączam odbiornik. Nie bawię się w religię, a już na pewno nie o tej porze dnia. Biorę komórkę, waham się przez chwilę, a potem wybieram numer. Tak wiem, koszmarna godzina, ale nie sądzę, żebym miał ją obudzić. Wyłącza telefon na noc, jak każdy normalny człowiek.
Słyszę cztery sygnały, kliknięcie, a potem niezupełnie ludzki kobiecy głos, który oświadcza, że osoba, z którą chcę się połączyć, jest niedostępna. A potem sygnał.
– Alex, to ja. Nic się nie dzieje. Chciałem po prostu sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. I czy to pomaga. Ten czas na przemyślenia. Jak powiedziałaś.
Co takiego jest w maszynach, że nawet teoretycznie inteligentni ludzie zaczynają się jąkać jak ostatni kretyni? Na blacie kuchennym dostrzegam lepką brązową plamę, której nie pamiętam z wczoraj. Zaczynam ją zeskrobywać paznokciem kciuka.
– Pozdrów ode mnie swoją siostrę. – Przerywam. – To w zasadzie wszystko. Hej, zadzwoń do mnie, dobrze? – Wsłuchuję się w ciszę. Wiem, że to niemożliwe, ale w głębi duszy mam nadzieję, że Alex tego słucha. I że odbierze. – Tęsknię za tobą.
Kocham cię.
Powinienem to powiedzieć, ale tego nie robię. Próbuję nie przypominać sobie, od jak dawna ze mną nie rozmawiała. Od tygodnia? Dłużej. Myślę, że nie odezwała się do mnie od końca drugiego dnia świąt. Miałem nadzieję, że Nowy Rok coś zmieni. Że będziemy mogli zostawić całą tę sprawę za sobą, zupełnie jakby całkowicie arbitralna zmiana w numeracji dni mogła w jakiś sposób zmienić jej uczucia. I moje uczucia.
Woda w czajniku gotuje się i zaglądam do szafki w poszukiwaniu kawy. Została mi tylko puszka taniej rozpuszczalnej, którą Alex trzyma dla hydraulików i malarzy. Te jej wyszukane kapsułki już dawno się skończyły. To ona tak naprawdę chciała mieć ekspres do kawy. Tania kawa daje na szczęście niezłego kopa i właśnie robię sobie drugą, kiedy dzwoni telefon.
– Alex?
– Nie, szefie. To ja. Gislingham. – Czuję, jak policzki zaczynają mi płonąć. Czy moja desperacja była dla niego równie oczywista, jak dla mnie?
– O co chodzi, Gis?
– Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, szefie. Jestem na Southey Road. Wybuchł tam pożar i straż ma trudności z opanowaniem go.
– Jakieś ofiary? – Znam odpowiedź, zanim jeszcze zadałem pytanie. Gis nie zawracałby mi inaczej głowy o 5.45 nad ranem.
Słyszę, jak nabiera powietrza w płuca.
– Jak dotąd tylko jedna. Mały dzieciaczek. Jest też starszy chłopiec, ale udało im się go wyciągnąć na czas. Żyje, chociaż ledwie, ledwie. Zabrali go do szpitala.
– Nie ma śladów rodziców?
– Jeszcze nie.
– Cholera.
– Wiem. Staramy się trzymać to wszystko z dala od prasy, ale to tylko kwestia czasu. Przepraszam, że pana wyciągam z łóżka i tak dalej, ale myślę, że powinien pan tu być…
– I tak już nie spałem. Zaraz przyjeżdżam.
* * *
Stojąc na Southey Road, Gislingham wkłada telefon z powrotem do kieszeni. Nie był pewien, czy w ogóle powinien dzwonić. Chociaż nigdy nie powiedziałby tego na głos i czuje się winny, nawet myśląc o tym, Fawley zdecydowanie nie był ostatnio w najlepszej formie. Nie tylko rozdrażniony, ostatnio był bardzo wybuchowy, ale też roztargniony. Zamyślony. Nie przyszedł na bożonarodzeniowe przyjęcie w pracy, ale ponieważ zawsze powtarzał, jak nienawidzi Gwiazdki, nie musiało to jeszcze niczego oznaczać. Chodzą jednak słuchy, że żona go rzuciła i sądząc po stanie jego koszul, może to być prawda. Ubranie Gislinghama wprawdzie też nie wygląda najlepiej, ale cóż zrobić, skoro sam je prasuje. Do tej pory nie wie, co się robi z kołnierzykami.
Odwraca się i rusza z powrotem do domu. Pożar już wygasł, ale strażacy w maskach oddechowych nadal wlewają strumienie wody przez okna, z których wydobywają się ogromne, gęste obłoki dymu. Powietrze jest ciężkie od sadzy i smrodu spalonego plastiku.
KAR podchodzi do niego, żwir chrzęści pod jego ciężkimi butami.
– Nieoficjalnie, prawie na pewno mamy podpalenie, ale śledczy nieprędko tam wejdą. Wygląda na to, że wszystko zaczęło się w dużym pokoju, ale dach całkowicie się zawalił, więc nie powołuj się na moje słowa.
– A zatem może być więcej ofiar śmiertelnych?
– Teoretycznie. Niestety, mamy trzy kondygnacje rumowiska po tej stronie i Bóg jeden wie, jak długo nam zajmie przesianie tego wszystkiego. – Zdejmuje kask i ociera czoło wierzchem dłoni. – Jakieś wieści na temat chłopca?
– Jeszcze nie. Jeden z moich kolegów pojechał z nim w karetce. Dam ci znać, jak się czegoś dowiem.
Strażak się krzywi. Zna szanse przeżycia. Pracuje w zawodzie od wielu lat. Wypija spory łyk wody.
– Gdzie jest Quinn? Na wakacjach?
Gislingham kręci głową.
– Ta sprawa jest moja. Tymczasowo pełnię obowiązki sierżanta.
KAR unosi brwi.
– Słyszałem, że narobił sobie problemów, ale nie wiedziałem, że jest aż tak źle.
Gislingham wzrusza ramionami.
– Nie mogę się wypowiadać na ten temat.
Strażak przez chwilę przygląda mu się uważnie w jaskrawym niebieskim świetle.
– Trzeba trochę czasu na przyzwyczajenie się – mówi wreszcie. – Do dowodzenia – dodaje. Wyrzuca butelkę po wodzie i rusza w stronę wozu strażackiego. Mijając Gislinghama, poklepuje go po ramieniu. – Powinieneś na to pójść, stary. W życiu trzeba wykorzystywać szanse. Nikt inny za ciebie tego nie zrobi.
W ogólnym zakresie to samo powiedziała mu żona, kiedy się z nią skonsultował. Dołożyła do tego fakt, że Quinn sam wykopał pod sobą dołek, no i że przydałoby się im więcej pieniędzy, bo Billy dorasta, a poza tym co takiego niby Gislingham był winien Quinnowi. Było to pytanie, które mądrze uznał za retoryczne.
Rozgląda się przez chwilę, a potem podchodzi do mundurowego stojącego za taśmą policyjną. Na ulicy zgromadzili się wprawdzie gapie, ale ze względu na godzinę i zimno jest ich tylko garstka. Gislingham rozpoznaje jednak dziennikarza z „Oxford Mail”, który od dziesięciu minut usiłował bezskutecznie przyciągnąć uwagę p.o. sierżanta.
Gislingham spogląda na posterunkowego.
– Zaczęliście już chodzić po domach?
– Tak jest, sierżancie. Udało się nam zebrać trzyosobową drużynę. To niewiele, ale…
– Tak, wiem, wszyscy są na wakacjach.
Pod domem zatrzymuje się samochód i ktoś z niego wysiada. Szybko, oficjalnie, szpanując legitymacją służbową. I nie jest to jedyna szpanerska rzecz. Gislingham oddycha głęboko, spoglądając na samochód Quinna.
* * *
Oxford Mail online
Czwartek 4 stycznia 2018, ostatnia
aktualizacja, godzina 08.18
Śmiertelna ofiara pożaru w domu
Trzyletni chłopiec zmarł wskutek
pożaru w siedmiopokojowej
edwardiańskiej rezydencji na
Southey Road. Przyczyna pożaru
jest jeszcze nieznana, ale oddział
Państwowej Straży Pożarnej
w Oksfordzie współpracuje ściśle
ze śledczymi policyjnymi,
aby ustalić, w jaki sposób do
niego doszło. Druga ofiara,
zidentyfikowana przez sąsiadów
jako starszy brat trzylatka, została
odwieziona karetką do szpitala
im. Johna Radcliffe’a z powodu
problemów oddechowych
związanych z nawdychaniem się
przez nią dymu.
Służby ratownicze zostały
wezwane do domu o godzinie
0.40, gdy jeden z sąsiadów
zauważył płomienie wydobywające
się z okna na parterze. Patrick
Moreton, komendant straży
pożarnej na Rewley Road,
powiedział, że gdy zespół przybył
na miejsce wezwania, pożar
był już bardzo zaawansowany
i opanowanie płomieni zajęło
cztery godziny. Jest zbyt
wcześnie na potwierdzenie, że
łatwopalne dekoracje świąteczne
mogły przyczynić się do
rozprzestrzenienia ognia. „Jest to
dobry moment, aby powtórzyć,
jak ważne jest zachowanie
odpowiednich środków ostrożności
podczas używania świeczek
oraz łatwopalnych materiałów
jak girlandy”, dodał. Przypomniał
również, że należy przynajmniej
raz w tygodniu przetestować
domowe czujniki przeciwpożarowe.
Policja Thames Valley odmówiła
udzielenia odpowiedzi na pytanie,
czy dzieci znajdowały się w domu
same.
65 komentarzy
Janeelliottocornwallis
Czy ja źle zrozumiałam, czy rodziców nie było
w domu? Zostawili dwójkę dzieci samych,
w takim wieku? Nie mam słów, naprawdę.
111chris_the_bliss
Pewnie poszli gdzieś się zabawić. Ten typ
tak ma. Gin i Jag, liczę się tylko ja.
Ernest_payne_ogrodnik22
Godzinę temu przechodziłem koło tego domu.
Jedna strona zupełnie się zapadła. Całkiem
możliwe, że jest tam więcej pogrzebanych ciał.
Może dacie policji trochę czasu, żeby zrobili, co do
nich należy?
Josephyosef88188
Chciałbym, żeby więcej ludzi pamiętało o ryzyku
pożarowym, jakie niosą dekoracje świąteczne.
Byłem strażakiem przez 30 lat i widziałem
naprawdę potworne wypadki.
Piętnastoletni chłopiec został
aresztowany w związku
z atakiem przy użyciu noża
w Blackbird Leys
Nastolatek jest przesłuchiwany
przez policję po śmiertelnym
ataku nożem na
szesnastoletniego Damiena
Parry’ego w Sylwestra.../więcej
Spodziewane przerwy
w transporcie miejskim
z powodu przewidywanych
dalszych opadów śniegu
Instytut Meteorologii wydał
ostrzeżenie na poziomie
żółtym ze względu na zimne
wiatry nadciągające z Syberii,
które pojawią się u nas
w nadchodzącym tygodniu.../
więcej
Rada miejska ogłasza nowe
przepisy mające pomóc
w redukcji zanieczyszczenia
powietrza w Oxfordzie
Rada miasta Oxford planuje
wprowadzić pionierski program,
który pomoże zmniejszyć
emisję spalin z silników
wysokoprężnych w dzielnicach
osiedlowych.../więcej
Oxford United pokonuje
Milton Keynes Dons 3–1
Thomas, van Kessel i Obika
zdobywają gole w dynamicznym
meczu u siebie.../więcej* * *
Dopiero kiedy sygnalizuję skręt w lewo na Banbury Road, przypominam sobie, gdzie dokładnie jest Southey Road. Trzy przecznice dalej na północ od Frampton Road – tam gdzie mieszka William Harper i znajduje się jego okryta złą sławą piwnica. Gazety nazwały go „Oksfordzkim Fritzlem” – przynajmniej na początku. Minęło już osiem miesięcy, ale sprawa toczyła się w sądzie jeszcze do początku grudnia i jej akta zalegały na moim biurku, czekając na zesłanie do archiwum. Żadne z nas nie zapomni tego śledztwa zbyt szybko, a zwłaszcza Quinn. Były sierżant Quinn, obecnie posterunkowy Quinn. A skoro już o nim mowa, pierwsze, co widzę, gdy pojawiam się na miejscu i wyłączam silnik, jest jego nowiutkie czarne audi. Cóż, Quinn zawsze był szpanerem, jeśli chodzi o cztery kółka. Nie mam pojęcia, czym jeździ Gislingham, chociaż widziałem jego samochód pewnie już tysiące razy. Co do samej sceny zdarzenia, pożar może i jest już pod kontrolą, ale poza tym całe miejsce jest jak cyrk. Dwa wozy strażackie, trzy policyjne, ciekawscy przejezdni, którzy zatrzymali swoje samochody w pobliżu. Ludzie robiący zdjęcia komórkami. Dzięki Bogu, że chociaż koroner zaparkował swój wóz w miejscu nierzucającym się w oczy.
Quinn i Gislingham stoją przed domem. Odwracają się, kiedy do nich podchodzę. Quinn przytupuje nogami na zimnie, ale poza tym jego mowa ciała jest co najmniej dziwna. W rolę sierżanta wskoczył jak pies w wodę – zero wahania, maksymalny rozprysk, jednak z degradacją do posterunkowego ma dużo więcej problemów. Jak to powiadają, zmiana na lepsze jest przyjemna, zmiana na gorsze to coś zupełnie innego. Quinn stara się oczywiście pokazać wszystkim, że nie stracił jaj, ale to właśnie ta część jego anatomii była zarzewiem całego tego bałaganu. Widzę, że aż go świerzbi, żeby przejąć sprawę, ale Gislingham zasługuje na szansę dowiedzenia, że potrafi stanąć na wysokości zadania.
– Coś nowego, sierżancie?
Gislingham lekko sztywnieje i wyciąga swój notes, chociaż nie wierzę, żeby tak naprawdę go potrzebował. Ręce lekko mu się trzęsą i podejrzewam, że Quinn również to dostrzegł.
– Dom należy do rodziny Esmondów, sir. Michael Esmond, lat czterdzieści, pracownik uniwersytetu. Żona Samantha, lat trzydzieści trzy. Dwoje dzieci, Matty, lat dziesięć i Zachary, lat trzy.
– Jak on się miewa… starszy chłopiec?
– Jeszcze nie wiadomo. Jest w ciężkim stanie.
– I nadal ani śladu rodziców?
Gislingham się krzywi.
– Sypialnia małżeńska jest tam. – Wskazuje na lewą stronę domu. – Nadal w zasadzie nietknięta, ale nie ma tam po nikim śladu. Chłopcy ze straży twierdzą, że nikt nie spał w tamtym łóżku. Wygooglowałem rodzinę i wyskoczyło to. – Wręcza mi telefon.
Widzę stronę z witryny King’s College w Londynie, promującą konferencję o antropologii społecznej, która właśnie się tam odbywa. Jednym z prelegentów jest Michael Esmond. Tytuł wykładu brzmi: „Śmierć w ogniu i wodzie: rytualne praktyki ofiarne w latynoamerykańskich obrządkach wudu”. Ktoś chyba kiedyś powiedział, że zbieg okoliczności to sposób Boga na zachowanie anonimowości. Jeśli tak, powiem tylko, że czasem Bóg ma kiepski gust.
Oddaję Gisowi telefon.
– Zadzwoń do nich i sprawdź, czy gość na pewno się pokazał. W najgorszym razie będziemy mieli jedno mniej ciało do szukania.
– Bez sosu barbecue, co? – komentuje Quinn.
Rzucam mu spojrzenie, które zmazuje ironiczny uśmieszek z jego twarzy, i spoglądam znów na Gislinghama.
– Jaki jest plan?
Sierżant mruga kilkakrotnie.
– Zlokalizować Michaela i Samanthę Esmondów oraz ustalić ich miejsce pobytu w czasie zdarzenia. Przeprowadzić autopsję. Zidentyfikować i poinformować najbliższego krewnego rodziny. Wymienić informację ze śledczymi straży pożarnej. – Wskazuje w kierunku podjazdu. – I oczywiście znaleźć samochód.
– Jaki samochód? – Quinn spogląda na niego z uwagą.
Gislingham unosi brwi.
– Na żwirze są ślady opon. Bardzo wyraźne. Esmondowie z pewnością mieli samochód, więc gdzie on teraz jest? Nikt zdrowy na umyśle nie podróżowałby po Londynie samochodem, więc myślę, że jeśli go znajdziemy, przyszpilimy również żonę.
Nie trzeba zgadywać, kto właśnie zarobił kilka punktów. Kiwam głową.
– Dobra robota, sierżancie. Informuj mnie na bieżąco.
Spoglądam na Quinna, który przysunął się o krok w stronę domu, prawdopodobnie wychodząc z założenia, że jeśli nie można wygrać, należy sobie darować. Sam dom nie jest w moim guście, ale jeśli lubi się tego typu architekturę, zapewne jest on cenną własnością. A raczej był. W tej chwili po fasadzie spływają strumienie brudnej wody, a parter całkowicie nie ma okien. Jest to wolno stojący dom z oknami po obu stronach wejścia, chociaż prawa jego część jest niczym więcej jak tylko skorupą. Ściana szczytowa jeszcze się trzyma, ale ledwie, ledwie. Za nią nie ma nic poza poczerniałymi murami, stertami cegieł, belek dachowych i potłuczonego szkła. Ocalałe resztki domu są pokryte tynkiem kamyczkowym i obudowane drewnianymi zdobieniami w stylu Tudorów, które prawdopodobnie były kiedyś białe, ale teraz są poczerniałe od ognia i sadzy. Nad jednym z okien ledwie można odczytać datę „1909” i naklejkę Arsenalu, nadal przyklejoną do zbitej szyby.
– O czym myślisz? – pytam Quinna, który podskakuje lekko.
– Och, tylko o oczywistościach, szefie. Jakim cudem pracownika uniwersytetu stać na taki wielki dom w tej okolicy? Jak pan sądzi, ile to mogło być warte… pięć milionów?
Moim zdaniem dużo więcej. W tej okolicy domy dzielą się zazwyczaj na „małe”, „duże”, „większe małe” i „mniejsze duże”. Ten tutaj zdecydowanie był „duży, duży”. Bardzo duży.
– Może był bogaty z domu – mówię. – Nie zaszkodzi sprawdzić.
– Może ty się tym zajmiesz, Quinn – rzuca Gislingham. Quinn wzrusza ramionami.
– W porządku.
Odchodząc, słyszę jeszcze, jak Gislingham mruczy pod nosem:
– W porządku, sierżancie.
* * *
Jest 7.05. Posterunkowa Erica Somer wpatruje się w zawartość szafy z ubraniami, usiłując wybrać coś na dziś. Zaczęła pracę w wydziale zabójstw dopiero trzy miesiące temu i właściwy strój z dnia na dzień staje się coraz bardziej problematyczną kwestią. Erica nigdy nie lubiła swojego uniformu, ale miał on pewne zalety – najoczywistszą była, ma się rozumieć, standaryzacja. Teraz jednak pracuje w wydziale detektywistycznym i nosi „zwyczajne ubrania” – chociaż osiągnięcie tego nie jest wcale proste. Po raz milionowy zastanawia się, jak można wyglądać poważnie, ale nie gburowato. Profesjonalnie, ale jednocześnie dostępnie. Koszmar. Erica wzdycha. Faceci mają pod tym względem dużo łatwiej, zresztą tak, jak w wielu innych sprawach. Garnitur z Marks & Spencer, trzy krawaty i szafa gra. Baxter jest tego najlepszym przykładem. Verity Everett znalazła własny styl – biała koszula i ciemna spódnica – i rzadko od tego odbiega. Jednego dnia nosi granatową, drugiego czarną, trzeciego szarą, a czwartego wraca znów do granatowej. Do tego buty na płaskim obcasie, a w zimie sweterek na guziki. Równie dobrze można by wrócić do noszenia uniformu i mieć to z głowy. A co z włosami? Czy kucyk jest zbyt frywolny? I czy kok jest zbyt „nauczycielski”?
Erica wyciąga właśnie czarne spodnium (po raz trzeci w ciągu pięciu dni. Wkrótce ono również zmieni się w uniform, jeśli nie będzie uważała), kiedy odzywa się komórka. To Gislingham. Erica lubi Gislinghama. Nie jest arogancki (jak Quinn) lub utalentowany (jak Fawley), ale mimo to równie skuteczny. Metodyczny. Pracowity. I porządny. Nade wszystko jest porządny. Erica naprawdę ma nadzieję, że dobrze się sprawi w roli sierżanta. Zasługuje na to.
– Co mogę dla pana zrobić, sierżancie?
– Jestem na Southey Road. – Musiał się zerwać wiatr, bo jego głos zanikał wraz z powiewami. – Był tu pożar. Mamy jedną ofiarę śmiertelną i dzieciaka na intensywnej terapii w Johnie Radzie.
Erica przysiada na łóżku.
– Podpalenie?
– Jeszcze nie wiadomo, ale na to wygląda.
– Jak mogę pomóc?
– Ze względu na święta mamy ograniczone zasoby ludzkie… Baxter zaczął wywiady z sąsiadami, ale mamy tylko trzech mundurowych.
Erica wie, jak to się odbywa – i że jest to ciężka robota, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Ma nadzieję, że Gislingham nie zamierza jej poprosić o włączenie się. Sierżant chyba coś wyczuł, bo szybko dodaje:
– Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Utknąłem w plenerze, a Everett wraca dopiero dzisiaj po południu. Dasz radę pojechać do kostnicy?
Dlaczego Quinn tego nie zrobi, zastanawia się Erica, ale nie mówi tego na głos. Ma swoją własną przeszłość z Quinnem – nierozważną, lecz na szczęście krótką znajomość, o której, obawia się, wie zbyt dużo osób. A przede wszystkim Fawley.
– Jasne. Nie ma problemu.
– Pracowałaś już przy spaleniach?
Erica się waha.
– Nie, właściwie to nie. – W zasadzie była w prosektorium tylko raz, a ofiara została zadźgana nożem. Wystarczająco makabryczne, ale w porównaniu z poparzeniami nijakie.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz – mówi Gislingham. – Poradzisz sobie. – Waha się. – Weź ze sobą miętówki.
* * *
Rozmowa z Beverley Draper, przeprowadzona na Southey Road 21, Oksford
4 stycznia 2018, godzina 8.45
Rozmowę prowadził post. A. Baxter
AB: Jak rozumiem, to pani zadzwoniła pod numer 999, pani Draper?
BD: Tak, ja. Obudził mnie syn… śniły mu się koszmary. Jego sypialnia wychodzi na tamtą stronę. Usłyszałam hałas, jakby ktoś tłukł szybę. Myślałam, że to może włamywacz, więc rozsunęłam zasłony. Wtedy zobaczyłam płomienie. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że dom musiał się palić już od dłuższego czasu, bo nie wyglądało to dobrze, ale wokół jest tyle drzew, że trudno zobaczyć dom z ulicy. Przypuszczam, że nikt nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje.
AB: Zadzwoniła pani pod numer ratunkowy o godzinie 00.47?
BD: Tak jest.
AB: I nie widziała pani nikogo innego przy domu albo uciekającego?
BD: Nie. Jak już mówiłam, spałam, dopóki Dylan mnie nie obudził. Wiecie coś o ich stanie… o stanie rodziny?
AB: W tej chwili nie wolno nam udzielać jakichkolwiek informacji na ten temat.
BD: Widziałam, że Matty’ego zabiera karetka pogotowia, ale w internecie piszą coś o zaginięciu Michaela i Samanthy. To chyba niemożliwe, co? W końcu…
AB: Jak już powiedziałem, w odpowiednim czasie wydamy stosowne oświadczenie. Czy może mi pani powiedzieć cokolwiek o tej rodzinie? Byli tutaj, prawda? W czasie świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku? Nie wybierali się z wizytą do rodziny albo na narty?
BD: Nie sądzę, żeby jeździli na nartach. Owszem, byli w domu, bo szkoła ich starszego syna urządzała koncert kolęd, zaledwie dzień przed Wigilią.
AB: Odwiedzał ich ktoś? Czy, pani zdaniem, w domu mógł być ktoś inny? Kuzyni, przyjaciele? Proszę się nie spieszyć z odpowiedzią.
BD: Szczerze mówiąc, raczej nie miewali gości, z tego, co wiem. Kiedy się tu przeprowadziliśmy, zaprosiliśmy ich do siebie, tak po sąsiedzku. Samantha powiedziała, że się zorientuje, kiedy mogliby wpaść, ale jakoś nigdy tego nie zrobiła. W lato wyprawiliśmy przyjęcie w ogrodzie, na które przyszli, ale myślę, że tylko tak dla formalności. Nie zostali zbyt długo.
AB: A co z rodziną?
BD: O ile wiem, ojciec Michaela nie żyje, a jego mama zdaje się mieszka w domu starców. Gdzieś w pobliżu Wantage. Nigdy nie słyszałam, żeby Samantha mówiła coś o swojej rodzinie.
AB: Wiemy, że mieli samochód rodzinny, który nie stał jednak przy domu ani w garażu.
BD: O tak, zdecydowanie mieli samochód. Volvo kombi, dość stare. Białe. Nie wiem, dlaczego nie ma go na podjeździe. Zazwyczaj tam je właśnie zostawiają.
AB: Nie wie pani, dokąd mogłaby pójść Samantha?
BD: A więc naprawdę zaginęła…
AB: Jak już mówiłem, nie mogę udzielić informacji…
BD: Oczywiście, rozumiem. I nie, obawiam się, że nie mam pojęcia, gdzie mogła się wybrać.
AB: Czy przychodzi pani może na myśl ktokolwiek, z kim jeszcze moglibyśmy się skontaktować w związku z tą sprawą?
BD: Przykro mi. Nie byliśmy zaprzyjaźnieni.
* * *
Powietrze w kostnicy jest jeszcze chłodniejsze niż na zewnątrz. Pod fartuchem Somer ma na sobie dwa swetry. To Everett zasugerowała dodatkową warstwę ubrania („Kiedy zęby zaczną ci szczękać z zimna, to koniec. Nie będziesz w stanie przestać”). Ciało leży na metalowym stole. Małe dziecko, Zachary – chociaż Somer natychmiast zdaje sobie sprawę, że nazwanie ofiary tylko pogorszy sprawę. Do jego skóry nadal przywierają strzępki niebieskiego kocyka, ale pod nim jest potwornie poraniony. Całe ciało jest zbrązowiałe i poznaczone żółtymi cętkami oraz czerwonymi pęcherzami, a gdzieniegdzie widać czarne, osmalone, przypalone miejsca. Głowę ma odwróconą na bok, włosy spalone, a usta ściągnięte i jakby woskowe. Erica nabiera powietrza w płuca. Jej wydech zbyt przypomina szloch. Jeden z asystentów koronera spogląda na nią.
– Wiem. Z dziećmi zawsze jest wyjątkowo okropnie.
Somer kiwa głową, bojąc się cokolwiek powiedzieć. W tej chwili potrafi myśleć wyłącznie o zapachu. Widziała te wszystkie superrealistyczne sceny autopsji w telewizji, ale nie przygotowała się na jedno – smród. Nawet mimo maski ciało leżące na stole pachnie jak pieczony wieprz. Dziękuje w duchu Gislinghamowi za zasugerowanie miętówek i przełyka ślinę, starając się zapanować nad sobą.
– Najważniejsze będzie potwierdzenie, czy ofiara żyła w momencie wybuchu pożaru – zaczyna Boddie. – Nie widać żadnych oczywistych obrażeń, dlatego zamierzam zbadać tchawicę i układ oddechowy pod kątem inhalacji dymu. – Bierze do ręki skalpel i spogląda na posterunkową. – Zaczynamy?
* * *
Gislingham nadal tkwi na Southey Road. Niskie zimowe słońce oświetla głębokim różowym światłem ruiny domu. Jest zimno, ale mimo to powiększył się tłum gapiów. Stoi tu około dwudziestu osób, opatulonych w szaliki, rękawiczki i grube kurtki. Ich oddechy unoszą się w powietrzu obłoczkami pary. Pewnie nie zostaną tu zbyt długo – nie ma tu nic szczególnego do oglądania. Jeden z wozów strażackich już odjechał, a załoga drugiego tłumi pozostałe ogniska pożogi i ładuje sprzęt do wozu. Oprócz trzech kryminalistyków Alana Challowa jest tu jeszcze dwóch śledczych straży. Jeden z nich filmuje miejsce kamerą, drugi jest w wypalonej jadalni z Gislinghamem i Challowem. Ciężki drewniany stół i krzesła nadal dymią i od czasu do czasu gorąca sadza strzela w stronę sufitu, z którego ścieka woda. Przez dziury między legarami widać pokój na pierwszym piętrze. Tapetę z Kubusiem Puchatkiem. Zniszczony szkielet karuzelki dziecięcej. Gislingham stara się na to nie patrzeć.
– Będziemy musieli zbadać to dokładniej, ale jak już mówiłem, stawiam na to, że pożar zaczął się w dużym pokoju – mówi śledczy. – Pasuje to również do faktu, że tak późno zaalarmowano straż pożarną. Na tyłach domu nie ma nikogo, kto widziałby dom, a z tego, co wiemy, sąsiedzi po tej stronie gdzieś wyjechali.
– I myślisz, że to zdecydowanie było podpalenie?
Śledczy kiwa głową.
– Sądząc po szybkości i rozprzestrzenieniu się ognia, użyto jakiegoś przyspieszacza, niewątpliwie bardzo wydajnie wspartego przez cholerną choinkę. Zajęła się pewnie ogniem jak papier. Pewnie była już wysuszona na wiór. Równie dobrze ktoś mógł podłożyć trochę rozpałki i tyle. Potem była to już tylko kwestia czasu i bum, cały dom stanął w płomieniach.
– Ile czasu mogło to potrwać? – Gislingham wszystko skrzętnie zapisuje.
Śledczy się prostuje.
– Do rozgorzenia? Trzy minuty, może mniej. – Wskazuje na schody. – Sądząc po stopniu zwęglenia, zgaduję, że poręcz ozdabiały girlandy. Ostrokrzew czy coś w tym stylu. Pewnie też suche jak wiór, dzięki czemu zadziałały jak najlepszy lont, jaki można by wymyślić. Koszmarny zbieg okoliczności, bo pewnie następnego dnia planowali pozbyć się ozdób świątecznych, nie?
Gislingham przez chwilę nie kojarzy.
– Ach, no tak – wreszcie zaskakuje. – Trzech Króli. Cholera, zupełnie zapomniałem.
Jego własny dom był rozświetlony jak dom towarowy. Janet chciała, żeby pierwsze święta Billy’ego w domu były niezwykłe. Wyglądało na to, że czeka go kolejna nieprzespana noc.
* * *
Verity Everett odkłada telefon i odchyla się na oparcie krzesła. Spodziewała się, że wróci do niemal pustego biura i smutnych resztek gwiazdkowych czekoladek – ale ta praca często zaskakuje. Poza tym, szczerze powiedziawszy, po kilku dniach odwiedzin taty cieszy się, że urlop dobiegł końca. Jej mieszkanie naprawdę nie jest wystarczająco duże dla nich dwojga – zwłaszcza kiedy on zachowuje się jak w hotelu, zostawia wszędzie brudne kubki i nigdy nie ścieli łóżka (Jej łóżka. Everett musiała się przenieść na futon, co oczywiście przewidywalnie odbiło się na stanie jej pleców i na nastroju kota). Jutro wreszcie tata wraca do domu, a dzisiaj Verity jest tam, gdzie przynależy. W pracy. Rozgląda się, szukając Gislinghama, ale ten najwyraźniej jeszcze nie wrócił z Southey Road. A chociaż Everett nie chce go pomijać, ta sprawa nie może czekać.
Kilka chwil później stuka już do drzwi Fawleya. Szef rozmawia akurat przez telefon, ale gestem zaprasza ją do środka. Everett stoi przez chwilę w gabinecie, usiłując za wszelką cenę nie słuchać, o czym mówi Fawley, ale na szczęście nie jest to nic osobistego. W każdym razie na pewno nie rozmawia w tej chwili z żoną. Ostatnio zaczął zamykać drzwi podczas rozmów ze swoją połowicą. Everett zerka z ukosa na przełożonego. Z daleka wygląda w porządku, ale ktoś, kto dobrze go zna, potrafi dostrzec znaki. Everett go zna.
Wreszcie odkłada słuchawkę i Everett odwraca się do niego.
– Masz coś dla mnie, Ev?
– Tak, sir. Rozmawiałam z organizatorami konferencji w King’s College. Michael Esmond zarejestrował się po przybyciu w czwartek po południu i uczestniczył tego samego wieczoru w obiedzie. Wczoraj rano brał udział w jakiejś sesji.
– A potem?
– Organizator powiedział, że widział go w pubie około wpół do jedenastej w nocy.
– A zatem na pewno jest w Londynie.
– Tak, sir. Ale sam zorganizował sobie kwaterę, więc nie wiemy, gdzie się zatrzymał.
– Komórka?
Everett wyciąga w jego kierunku kartkę papieru.
– Podali mi numer, ale telefon od razu przełącza się na pocztę głosową. Zostawiłam mu wiadomość, żeby do nas zadzwonił.
– Na kiedy jest przewidziany jego wykład?
Trzeba to przyznać: Fawley zawsze pyta o najważniejsze fakty.
– Jutro po południu, sir. O szesnastej.
Fawley powoli kiwa głową.
– W porządku, daj mi znać. A jeśli Esmond zadzwoni, chcę to wiedzieć pierwszy.
* * *
Autopsja zajmuje pięć godzin i pod koniec Boddie uznaje, że zasłużył sobie na późny lunch.
– Zechcesz się do nas przyłączyć? – pyta Somer, gdy zdejmują fartuchy. – Będziemy we Frankie’s, po drugiej stronie ulicy.
Po jego wyjściu jeden z asystentów spogląda na nią i uśmiecha się dziwnie.
– Może nie powinnaś korzystać z zaproszenia. Boddie ma pewną tradycję. Jeżeli dostaje skwarka, zazwyczaj zamawia dla nas wszystkich żeberka z grilla.
– Chyba nie mówisz poważnie! Nawet jeśli to dziecko?
– Wiem, to brzmi bezdusznie, prawda? Ale to jego sposób na niedopuszczanie do siebie zgrozy.
* * *
Pierwszą odprawę mamy o piętnastej. Somer dopiero co wróciła z kostnicy i nadal wygląda nieco blado. Everett spogląda na nią pytająco i Erica krzywi się w odpowiedzi. Quinn siedzi w pierwszym rzędzie ze swoim tabletem i długopisem wetkniętym za ucho (tak, wiem, że to nie ma sensu, ale tak właśnie jest). Baxter przypina zdjęcia na tablicy: Felix House przed pożarem i później – pierwsze zdjęcie z pewnością wzięte z Google Earth. Różne fotografie szkód wyrządzonych wewnątrz budynku przez ogień: jadalnia, schody, sypialnie (choć nie wszystkie), pozostałości mebli (większość dość solidnych i wyglądających na antyki). Plany wszystkich trzech pięter z krzyżykami w miejscach, gdzie znajdowali się Matty i Zachary. Zdjęcia Michaela i Samanthy Esmondów, podejrzewam, że z DVLA. Esmond jest wyprostowany i czujny. Ma ciemne włosy i bladą cerę. Jego żona ma nieco łagodniejsze rysy, beżowobrązowe włosy, różowawe policzki i jasne oczy, prawdopodobnie orzechowe. Dalej widać zdjęcia dzieci; sądząc po ich stanie, najprawdopodobniej odzyskane z wnętrza domu. Matty w stroju piłkarskim Arsenalu, z piłką pod pachą i skrzywionymi okularami na nosie. Jego mały braciszek na kolanach mamy, z łobuzerskim uśmiechem i szopą niesfornych brązowych loczków, których prawdopodobnie pani Esmond nie miała serca obciąć. Obok żyjącego dziecka – zmarłe. Myślę o tym (nie po raz pierwszy zresztą), jak koszmarnie potrafi ogień okaleczyć ludzkie ciało. Uwierzcie mi, człowiek nigdy się do tego nie zdoła przyzwyczaić, nawet gdy widział takie rzeczy tyle razy co ja. A kiedy poczuje, że przestaje go to ruszać, będzie to znak, że należy odejść ze służby.
Zbliża się Gislingham.
– Chce pan poprowadzić, sir? – pyta cicho.
Tak przy okazji, zauważyłem, że przestał mówić do mnie „szefie”, a przynajmniej nie publicznie. Teraz zawsze nazywa mnie „sir”. Rubikon to to nie jest (już raczej jakiś jego dopływ), ale mimo wszystko dość ważna zmiana.
Wieszam marynarkę na oparciu krzesła i siadam.
– Nie. Ty to zrób, a ja wtrącę się tylko wtedy, gdy uznam to za stosowne.
Kolejny Rubikon, tym razem nieco większy, ponieważ zespół od razu to zauważy. Gislingham kiwa głową.
– Tak jest, sir.
Podchodzi do tablicy z przodu i odwraca się do zgromadzonych.
– No dobrze, zaczynajmy.
Wszyscy w tym pokoju wiedzą, że to pierwsza duża sprawa, jaką Gis dostał, od kiedy mianowano go pełniącym obowiązki sierżanta. Kilka lat temu, kiedy Quinn znajdował się dokładnie w tej samej sytuacji, byli lekko cyniczni; niekoniecznie zachowywali się wrogo, ale też nie wyrywali się z pomocą, do tego nader chętnie stroili sobie żarty z Quinna przy każdej sposobności (czyli właściwie ciągle). Tym razem jednak zachowują się inaczej. Lubią Gislinghama i chcą, żeby mu się powiodło. Nie pozwolą mu, żeby schrzanił tę sprawę – nie, jeśli to od nich zależy.
Gislingham chrząka.
– W porządku. Zacznę od szybkiego podsumowania sytuacji na Southey Road, a potem przekażę pałeczkę Paulowi Rigby’emu, który jest kierownikiem zmiany w komendzie straży pożarnej na Rewley Road oraz śledczym wyznaczonym do zbadania przyczyn pożaru. – Kiwa głową w stronę mężczyzny stojącego przy drzwiach. Rigby jest wysoki, łysiejący i gładko ogolony. Zdecydowanie gdzieś go już widziałem.
– Dobrze. – Gislingham odwraca się do tablicy. – Oto dom na Southey Road numer 23, zamieszkany przez rodzinę Esmondów: Michaela, jego żonę, Samanthę, oraz dwoje dzieci, trzyletniego Zachary’ego i Matty’ego, który za cztery dni skończy jedenaście lat. – Przerywa, spogląda na wszystkich i oddycha głęboko. – Dla tych, którzy jeszcze tego nie wiedzą, Matty nadal znajduje się na pediatrycznym oddziale intensywnej terapii. Szpital ostrzegł nas, że prognozy nie są zbyt optymistyczne, ale skontaktują się z nami natychmiast, gdy coś się zmieni. – Znów odwraca się do tablicy i stuka w fotografie obojga rodziców. – Nadal nie ma śladu po Michaelu ani Samancie. Mężczyzna przypuszczalnie przebywa w Londynie na konferencji…
– Nie wierzę, żeby do tej pory jeszcze nie widział wiadomości – mówi jeden z posterunkowych. – Wszędzie o tym mówią.
– Ja też nie – zgadza się z nim Gis. – Jednak dopóki go nie znajdziemy, jedynie zgadujemy. To samo jeśli chodzi o Samanthę.
– Naprawdę sądzisz, że zostawiliby dzieci w tym wieku całkiem same? – Najwyraźniej posterunkowy jeszcze nie skończył.
Gislingham wzrusza ramionami.
– Cóż, ja na pewno bym tego nie zrobił, ale w tej chwili nie mamy pojęcia, co się zdarzyło w ich domu zeszłej nocy. Mogło się stać coś, czego nie potrafilibyśmy się domyślić. Dlatego właśnie musimy odnaleźć najbliższych krewnych rodziny. Jakieś postępy w tej sprawie, Baxter? – Rumieni się lekko na ten pierwszy, bardzo publiczny pokaz swojej władzy, ale Baxter łyka to gładko, jak zresztą większość rzeczy.
– Jeszcze nie, sierżancie – odpowiada. – Samantha była jedynaczką. Rodzice mieszkają w Kumbrii, ale jeszcze nie zdołaliśmy się z nimi skontaktować. Matka Michaela mieszka w domu starców w Wantage. Jak twierdzi kierownik ośrodka, ma alzheimera, więc tak, na pewno powinniśmy do niej zajrzeć, ale wątpię, żebyśmy cokolwiek zyskali.
– Rozumiem. – Gislingham spogląda na Somer. – Co powiedział koroner o małym… o Zacharym?
Somer spogląda na niego.
– Tylko jedna rzecz odbiegała od normy. Boddie był zaskoczony znikomą ilością sadzy w płucach chłopca. Podobno jednak dziecko w tym wieku może się udusić dużo szybciej niż dorosły, zwłaszcza jeśli cierpi na astmę lub akurat było chore, choćby tylko miało katar. Dla pewności Boddie zamierza przeprowadzić badania krwi.
Zapada cisza. Połowa z nas uczepiła się nadziei, że śmierć nastąpiła bardzo szybko, druga część zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju cierpienia nie można zmierzyć w sekundach. I chociaż brzmi to okrutnie, to chcę, żeby o tym myśleli. Muszą się zaangażować, ze złością, nieustępliwie – skupić energię na dotarciu do prawdy, na dowiedzeniu się, w jaki sposób coś tak koszmarnego w ogóle mogło się wydarzyć.
– No dobrze. – Gislingham rozgląda się po sali. – Przekażę teraz pałeczkę Paulowi, a potem rozdzielimy zadania na kilka kolejnych dni.
Odsuwa się na bok. Paul Rigby wstaje z krzesła i żwawo podchodzi do tablicy. Jest doświadczonym prezenterem, to nie ulega wątpliwości. Szybko i składnie przechodzi przez informacje, domniemania i konkluzje straży.
– Podsumowując, jak już mówiłem wcześniej sierżantowi, pracujemy zgodnie z założeniem, że pożar został wzniecony specjalnie.
Widzę, że Quinn wzdryga się, słysząc słowo „sierżant”, i szybko próbuje to pokryć udawanym atakiem kaszlu, ale Gislingham też to dostrzegł.
– Nie ma żadnych szans, że był to po prostu wypadek? – pyta Everett, nie tyle z nadzieją, ile z desperacją. – Porzucony niedopałek papierosa, świeczka, coś w tym stylu?
Rigby kiwa głową.
– Dziwne wypadki się zdarzają. Nieraz już miałem do czynienia z prawdziwymi „perełkami”. Kilka lat temu był taki przypadek, zaledwie parę kilometrów od Southey Road… młody chłopak przyniósł niepodpalony koktajl Mołotowa do domu. Podobno powiedział, że „lubi sztuczne ognie”. Pisano o tym w gazetach, może pamiętacie?
Oczywiście, że pamiętamy. Chodziło o Leo Masona, brata Daisy Mason.
– Prowadziliśmy tę sprawę – mówię cicho.
– No tak – odpowiada Rigby. – W takim razie pewnie wiecie, o czym mówię. Jednak tutaj to co innego. To nie był wyłącznie wypadek czy pechowy zbieg okoliczności. Rozmiar zniszczeń, szybkość rozprzestrzenienia się pożaru… stawiam mój kredyt na dom, że pod ruinami dokopiemy się jakiegoś przyspieszacza. Z pewnością sporej ilości.
Wstaję i podchodzę do tablicy, a potem odwracam się do zgromadzonych.
– Pewnie nie muszę tego mówić, ale zrobię to mimo wszystko. Mamy tu do czynienia z dwoma przestępstwami, a nie z jednym. Faktem jest tylko jedno z nich, a istnienie drugiego musimy założyć, dopóki nie zdołamy go wyeliminować. Numer jeden to podpalenie. Musimy dowiedzieć się, kto podłożył ogień w domu i dlaczego. Numer dwa to morderstwo. Czy podpalacz wiedział, że w środku znajdują się ludzie? A jeśli tak, to jakie kierowały nim lub nią powody, że spalił budynek z dwojgiem śpiących w środku dzieci?
Odwracam się do tablicy i biorę do ręki mazak.
PODPALENIE
MORDERSTWO
A pod tymi dwoma słowami, zapisuję jeszcze jedno:
DLACZEGO?
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wsteczny ciąg płomienia to zjawisko zapłonu gazów pożarowych (wszystkie przypisy tłumaczki).
Określenie wyższej klasy średniej: ludzie, którzy jeżdżą jaguarami i pijają gin z tonikiem.
Przejście w pożar w pełni rozwinięty, czyli gwałtowne zapalenie się powierzchni wszystkich palnych przedmiotów w wyniku wzrostu temperatury.
Ang. Driver & Vehicle Licensing Agency, Agencja rejestracji kierowców i pojazdów.