Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kto chce jeść mięso, musi umieć zabić - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kto chce jeść mięso, musi umieć zabić - ebook

Więcej niż szalona opowieść o gangsterach dziewiętnastowiecznej Warszawy. Bagniste brzegi Wisły stają się scenerią nieludzkich i nadludzkich zmagań. Miłośnicy Cormaca McCarthy'ego, Andrieja Płatonowa i Olgi Tokarczuk znajdą tu coś dla siebie – ale Łukasz Stachniak swoim własnym głosem opowiada swoje własne historie. Nie znam nikogo, kto miałby odwagę tak pisać.

/Tomasz Piątek/

Gęsta, lepka, mroczna epopeja o najciemniejszej stronie miasta. Powiśle Wokulskiego to przy nabrzeżu Stachniaka prawdziwy kurort. Wypada się cieszyć, jeśli straci się tu tylko zęby. Tu dybuki wyciągają duszę przez przełyk. Sypią obrokiem na rany. Uciekaj stąd, póki pora. A potem przeczytaj i dopiero zacznij się bać!

/Michał Wójcik/

Poznaj tajemnice warszawskiej Wilczej Wyspy. Nie miałeś pojęcia, że ona istniała.

Warszawa, początek XX wieku. Miasto nie jest stolicą, bo i kraju nie ma na mapie. Są za to nędza, przemoc i zgnilizna, także ta moralna. Wśród wiślanych mokradeł majaczy niedostępna i tajemnicza Wilcza Wyspa. Jej mieszkańcy skrywają wiele sekretów. Lepiej się do niej nie zbliżać. To niebezpieczne.

Autor "Czarnego charakteru" udaje się w swojej najnowszej powieści na warszawskie nabrzeża. Jest onirycznie, mrocznie i niepokojąco. Ta książka, jak mgliste bagno, zaskakuje i wciąga bez reszty.

Miłośnicy "Warszawy" Gierymskiego, seriali "Tabu" czy "Terror" na pewno znajdą tu coś dla siebie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7830-1
Rozmiar pliku: 935 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

URIEL PINCER

Najmądrzejsi z chwalców mawiali, że kiedy nowe życie prosi się na ten świat, malach o imieniu Lajlahel zanosi przed oblicze Jedynego kroplę nasienia, pytając o jej dalszy los. Przez następne dziewięć miesięcy dźwiga nad dziecięciem lampę – w ciepłym świetle ukazuje mu wszelką wiedzę o rozległym wszechświecie, na który ono się wybiera. Jednak gdy nadchodzi pora przyjścia i maleństwo dostrzega pierwsze światło dnia, Lajlahel gasi lampę nad jego głową, a na usta kładzie mu palec, by zapomniało o wszystkim, co zdołało z przyjętej nauki zapamiętać. Kiedy Uriel Pincer, kwiat dojrzewający w przytulnym łonie matki, ujrzał pierwszy promień słońca o poranku, czuwający nad nim malach musiał lampę upuścić, gdyż chłopiec zamiast dyskretnej rynienki, pamiątki po łagodnym dotyku anioła, otrzymał wstydliwą ozdobę rozpłatanej wargi, rozdarte podniebienie i dokuczliwą niemotę.

Stare baby swoim zwyczajem szpetotę niemowlęcia tłumaczyły winą matki, która – brzemienna – miała stąpać po rąbanym drewnie, czego wedle pradawnych guseł w błogosławionym stanie robić nie wolno. Bardziej oświeceni dopatrywali się przyczyny nieszczęścia dziecka raczej w wątpliwej wstrzemięźliwości kobiety i pochłoniętej przez nią zawartości butelek walających się po zaniedbanym mieszkaniu. Nikt głośno tego nie powiedział, lecz wielu z pewnością uważało, że w ten oto bezduszny sposób pragnęła zgasić światło lampy malacha, zohydzić Urielowi piękno dnia i nakłonić go, by na powrót stał się kroplą, którą ona z siebie wydali, jak też czyniła już wiele razy. Jej usilne starania poszły jednak na marne. Pincer wyrósł na krzepkiego młodzieńca i mimo krępującego piętna odnalazł swoje miejsce na świecie pośród surowych ruder niszczejącej Warszawy. Wynaturzone miasto takich jak Pincer przyjmowało z otwartymi ramionami. Znajdowali tam schronienie i zajęcie wśród podobnych sobie, nikt nie marnował uwagi na ich przywary. Uznawani, odwdzięczali się stolicy tym samym. Nie bacząc na gangrenę toczącą arterie jej ulic, współżyli z nią wytrwale.

Procesu gnicia zepsutego miasta żadną siłą nie dało się zatrzymać. Dni na warszawskiej ziemi stawały się nie mniej niebezpieczne niż noce. Kto z przyzwoitych mieszczan nie musiał wychodzić z domu, bez żalu w nim pozostawał. Spotkanie na swojej drodze takiego Pincera, czy też podobnych mu oprychów, przybierało zazwyczaj oczywisty obrót. Uczciwi obywatele w miarę możliwości kisili się we własnym sosie, ci drudzy tak samo. Uriel jednego kolegę stawiał ponad innymi – i wyglądało na to, że z wzajemnością. Szeptaj – bo tak czule ów przyjaciel i sąsiad do małomównego niemoty Pincera się zwracał – miał w zwyczaju walić w drzwi mieszkania byłego todreśnika z każdą niecierpiącą zwłoki sprawą. Tej styczniowej nocy nie było inaczej.

– Kiego chuja niesie?! – rozległo się gromkie i uprzejme zapytanie zza ciemnobrązowych drzwi, opisanych ręcznie nazwiskiem „Lajzer” oraz numerem „19”.

Za podobną grzeczność wykolejeniec Pincer zwykle nie chował urazy. Pierwszy raz pod jego adresem padła pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy to matka pijaczka zrozumiała, dlaczego – choć powinna – od wielu tygodni nie krwawi.

– T… t… to ja, Sz… Sz… Sze… Szept… Pincer – rzucił w kierunku drzwi, niegłośno, by drugiego piętra, albo i całej kamienicy, pośrodku nocy na nogi nie postawić.

Ciężkie drzwi uchyliły się nieznacznie, tyle, ile Odolan Lajzer potrzebował miejsca, by głowę na klatkę wystawić. Przyglądając się jego zaspanej twarzy, od razu można było spostrzec, że czuwając nad nim, malach Lajlahel był uważniejszy i podczas gaszenia lampy trzymał ją mocno w garści. Przystojny był Lajzer, choć bez przesady. Wiecznie niedogolony i w oku miał jakąś – niedruzgocącą – wadę. Jak każdy nie brzydszy od wiadra pomyj rówieśnik Pincera, mógł stanowić dla niego źródło kompleksów, ale nie stanowił. Szeptaj już dawno oswoił się ze swoim lustrzanym odbiciem. Jedyne, z czym nie mógł się pogodzić, to młodzieńcza głupota, której przykre konsekwencje ponosił na stare lata. Zły był na siebie, że jako podrostek rozmiłował się w podkładaniu ognia pod wszystko, co palne. Pewnego razu poparzył sobie dolną, tę przyciągającą przeszyte wstrętem spojrzenia, część twarzy i choćby bardzo chciał wrodzoną skazę zarostem przysłonić, marne miał na to szanse.

– W… w… Płaszcz weź – poprosił kolegę nie bez trudu.

A trzeba wiedzieć, że płaszcz Lajzera był pod wieloma względami wyjątkowy. Długi i sztywny, szyty ze skóry nerpy bajkalskiej, przez co nieprzemakalny i na pewno drogi. Na całej swojej powierzchni skrywał niezliczoną ilość kieszeni, by pomieścić jak najwięcej przemycanego w nich towaru. To właśnie w takich płaszczach pod osłoną mglistych nocy todreśnicy z Wilczej Wyspy przeprawiali się na prawy brzeg czarnej Wisły, spiesząc na ratunek spragnionym mieszkańcom Warszawy. Silny przemytnik potrafił w swoim płaszczu przenieść za jednym kursem do dwudziestu butelek bimbru, a tak się składało, że – przyuczany do fachu przez najwybitniejszych specjalistów Królestwa Kongresowego – Lajzer był silny, i to bardzo. Takiego specjalisty, i takiego płaszcza, tej nocy Pincer potrzebował.

Warszawskie zimy, jeśli łagodne, zawsze paskudne były, mokre i ponure. Zima tysiąc dziewięćset piątego roku nie inaczej zapadła w pamięć. Przepaście czarnego błocka, okrytego z wierzchu cienkim całunem brudnego śniegu, przysłaniały trotuary i bruk pokiereszowany szynami tramwajów konnych. Pincer z Lajzerem wyszli przed budynek, w którym obaj od lat mieszkali, i natychmiast przystanęli w mroźnej brei, nasłuchując potężnych eksplozji, niosących się echem pomiędzy domami Powiśla, płynących znad wiślanej skarpy. Niemal jednocześnie spojrzeli ku górze. Niebo, zasnute pochmurną szmatą uwitą z gęstych szarych łat, co chwila przeszywał strzelisty płomień, wydobywający się jakby z czeluści pogrążonego w chaosie miasta. Po chwili ciszy przeraźliwy ptasi skowyt zawisł nad stromym zboczem, i jeszcze bardziej pociemniało. Przepłoszone licznymi wybuchami czarne ptactwo z dzikim wrzaskiem zlatywało nad Wisłę z całej Warszawy. Szeptaj pociągnął kolegę za rękaw z foczej skóry i pokazał, że już pora, by właśnie w tamtą stronę ruszali. Ulicą Tamką wdrapali się do Śródmieścia, gdzie rozpętało się piekło. Wiedzieli, że nie są to byle rozruchy wywołane przez oponentów carskiej władzy. Kilka godzin wcześniej doszły do stolicy straszne wieści o tym, jak w Petersburgu pokojowy pochód robotniczy został ostrzelany przez wojsko przed pałacem cara, wskutek czego zginęło kilkuset demonstrantów. Zamieszki, których Uriel i Odolan byli właśnie świadkami, wisiały w powietrzu od dawna, czekając jedynie na impuls, na sygnał, dany im teraz przez żołnierską salwę z odległego pałacowego placu.

Szeptaj biegł ile sił w nogach. Lajzer niemal cały czas dotrzymywał mu kroku, grzęznąc sporadycznie pod ciężarem płaszcza w okowach ulicznego osadu. Porozbijane lampy, postawione przed kilkoma tygodniami na niebosiężnych pastorałach, skąpiły ulicom światła. Czarne sylwety zabudowań zlewały się w jedną plamę. Z każdej strony dobiegały odgłosy kamieni, młotków czy siekier obijających obuchami sklepowe witryny, żaluzje i kraty. Fruwające wokół tłuczone szkło mieniło się w blasku kolejnych eksplozji niczym gwiazdy, których na posępnym niebie tej nocy brakło. Zwinny Pincer slalomem omijał porozrzucane przez anonimowych wandali sklepowe towary, Lajzer deptał wszystko, co leżało. Kiedy dobiegli w okolice dzielnicy chwalców, zobaczyli monopole płonące przy Marszałkowskiej, Grzybowskiej, Senatorskiej i dalej. Ten pierwszy bez zastanowienia odpuścili, widząc, jak zebrana pod nim zgraja przepędza właśnie przybyłą na alarm straż pożarną. Lajzer złapał się za głowę i z nieudawaną trwogą wymamrotał:

– Wódkę, kurwa, wódkę palą.

Potężny huk sprawił, że od razu zapomniał o uczuciu goryczy i oprzytomniał. Spojrzał na Uriela, który – wpatrzony w najwyższy dotychczas słup ognia – popadł w zaskakująco szczenięcą ekstazę. Płomień wabił go jak ćmę, mamił niespotykanym powabem. Po chwili ruszyli dalej, roztropnie w stronę Senatorskiej, skąd błyskało najrzadziej. Do płonącego sklepu wskoczyli przez rozbitą witrynę. Od razu zauważyli wokół siebie grono trzeźwych, ponurych rewolucjonistów, podkładających ogień pod magazynowe regały i rozbijających butelki o gorejącą błękitną poświatą posadzkę. Niewiele mieli czasu. Pincer przywołał Lajzera do siebie i zaczął upychać mu po kieszeniach płaszcza tyle flaszek, ile tylko się dało. Sam pod pazuchę i do worka wyjętego z zanadrza ładował ile wlezie. Policji ani wojska nie było nigdzie, ratował, co mógł, by się nie zmarnowało. Nagle jeden z awanturniczych abnegatów doskoczył w ich stronę, wymachując pięściami.

– Won stąd, złodzieje! – wrzasnął przy akompaniamencie trzaskających żagwi i szkła pękającego od żaru. – Koniec z monopolem caratu!

Pincer stanął z nim twarzą w twarz, oparł czołem o czoło, splunął lekceważąco na bok i warknął coś niezrozumiale. Raz jeszcze spróbował się odezwać, wyszło niestety tak samo. Jak to zwykle z podobnymi ułomnościami bywa, podenerwowany, dostał ataku niemoty w najmniej sprzyjającym czasie, pośrodku płonącego sklepu, bez ochoty na przewlekłe konwersacje. Ogarnęła go straszna niemoc, lecz szybko przerodziła się we wściekłość. Postępujący grymas rozbawienia na ryju adwersarza rozeźlił Pincera do żywego. Już miał się zamachnąć – a parę w pięści miał godną uwagi – kiedy przepchnął go Lajzer i z zimną krwią, w pełni kontrolując sytuację, pouczył pewnego siebie rewolucjonistę:

– Bierzemy je w opiekę.

Na dźwięk tych słów wyrywnemu zrzedła mina. Zwłaszcza jedno z nich – opieka – przemówiło mu do rozsądku. W stolicy znaczyło ono więcej niż tysiąc innych słów, każde drzwi otwierało. Opieka, będąca syndykatem chwalców, trzymała miasto w garści, za pysk trzymała, a wchodzący w jej szeregi opiekunowie tylko innym opiekunom się kłaniali. Nie było takiego występku, którego nie mogliby sobie przypisać. Do krawędzi prawa nawet się nie zbliżali, żyli i pracowali daleko poza jego granicami. Kto im zaszedł za skórę, próżno ratunku na policji czy w modlitwie szukał. Utrwaliło się wśród ludzi przekonanie, że i na najwyższej górze muszą mieć nie byle układy, bo jeszcze nie trafił się taki, co by go boska ręka przed ich wyrokiem uchroniła. Płacili im wszyscy, od dziwek po tragarzy. Przemysłowcy i żebracy. Wszyscy bez wyjątku, wszyscy, co tylko jakiś grosz wypracowali. Wprawdzie Pincer, jako opiekun i poborca, dostał pod swoje baczenie Pociejów – ropiejącą odleżynę na zbolałym organizmie miasta, najbiedniejszy z warszawskich bazarów – niemniej jednak w ulicznej hierarchii stał wysoko ponad pospolitymi obywatelami.

Zerwały się przepalone stropowe belki i uderzyły z hukiem o podłogę, wzbijając w powietrze chmurę popiołu czarnego jak szlaka. Żar był nie do zniesienia, żółte światło wypalało oczy, parzyło już ubranie. Krewki rewolucjonista posłuchał głosu rozsądku i odstąpił od zwady. Zauważył kątem oka, że grupa jego towarzyszy, dokończywszy dzieła, już inny sklep obrała za obiekt przeznaczony do likwidacji. Ukłonił się i nie ukłonił, jakieś to było niezgrabne. Szybko znikł zezłoszczonemu Pincerowi z pola widzenia. Obładowawszy siebie i kolegę w pojemnym płaszczu tyloma butelkami, że aż obydwu kolana zaczęły się uginać, Szeptaj machnął ręką na znak, że już wystarczy, bo i tak więcej miejsca nie mają. Wyszli z lokalu ostatni, tą samą witryną, przez którą się wdarli. Pojawił się jednak problem, o którym nie pomyśleli zawczasu. Niosąc taką ilość szkła, tylko we dwóch robili więcej hałasu, niżby kościelna procesja z dzwonkami maszerowała. Wielce wątpliwe było, czy dadzą radę dotrzeć na Powiśle przez nikogo niezauważeni, niemalże zaś pewne, że po drodze z wycieńczenia padną. Ale gdyby jakimś cudem w swoje strony dotarli, bez dwóch zdań brzdękiem butelek obudziliby ciecia, który mieszka w ich bramie i składa regularne raporty carskiej ochranie.

Musieli znaleźć miejsce składu gdzieś niedaleko, najlepiej w rejonie zamieszek, gdzie nie będą tak wyraźnie słyszani. Pincer pomyślał wpierw o Pociejowie, wszakże z Senatorskiej, przecinając Królewską i wprost na Bagno, gdzie stragan się znajdował, nieodległy jawił się spacer. Wepchnęliby flaszki do jednej z drewnianych bud, a rano osobiście Uriel powiadomiłby jej właściciela, że wszystkie co do jednej ma policzone i zniknięcie choćby kapsla zaraz zauważy. Problem jednak polegał na tym, że choć odległość bazaru sprzyjała, to po ludziach chodzą wypadki. Jeśliby tylko, odpukać, jakie nieszczęście Pincera dopadło, dzień później na jego miejsce nowy opiekun się pojawi i nikt pomocnemu Lajzerowi jego części nie wyda. Co to to nie. Bandyta, bo bandyta, ale człowiek z Uriela był uczciwy i jak z todreśnikiem spółę uwił, to wszystko miało działać sprawnie. Niestety na tym jego pomysły się skończyły. Złote miał serce, słowa dotrzymywał, wiele pięknych cech posiadał, lecz lotnością umysłu nie mógł się pochwalić. Na szczęście Lajzer poszedł po rozum do głowy i zauważył, że omijając park Saski, wyjdą naprzeciw Bioscopu, jedynego kina w Warszawie. Tam, na zapleczu eleganckiego budynku przy Marszałkowskiej 114, w drewnianej przybudówce mieszkał znajomy Lajzera, Gadi Beyzyl, taper. Zaledwie pięć minut później załomotali podrdzewiałą antabą o drzwi niepozornego baraku, lecz na odpowiedź gospodarza przyszło im czekać tyle samo. Odgłosy przesuwanych rygli zdawały się nie mieć końca. Miejsce wyglądało na bezpieczne. Ku zdziwieniu Pincera drzwi otworzyły się same. Dopiero gdy spojrzał niżej, gdzieś na wysokość klamki, dostrzegł podstarzałego lokatora, przykutego do wózka z ogromnymi kołami.

– Kto nie uczy syna rzemiosła, uczy go złodziejstwa – zażartował z przybyłych Gadi Beyzyl, widząc, jacy są obładowani.

– Niepodobna odmówić okazji. – Uśmiechnięty Lajzer nonszalancko wzruszył ramionami.

Taper odjechał wózkiem do tyłu, robiąc tym samym przejście dla gości. Odolan wszedł pierwszy, Szeptaj podążył tuż za nim. Od środka barak wyglądał na większy, niż z zewnątrz mu się wydawało. Wrażenie robiło zwłaszcza jedno pomieszczenie, naprawdę przestronne, z licznymi eksponatami ustawionymi pod wschodnią ścianą, na której namalowane było modrawe niebo upstrzone białymi obłoczkami. Wśród nich Pincer zauważył makiety starożytnych konstrukcji i zdobień, ale też tapczan, ławę oraz niezliczoną ilość kostiumów czy zasłon.

– T… T… Teatr? – zapytał zaspanego Beyzyla, który pomału podjechał do niego.

– Sztuka, tak, lecz innego rodzaju. – Gospodarz uśmiechnął się, odsłaniając przy tym uzębienie wymagające bezzwłocznej sanacji.

Niewiele z niejasnej odpowiedzi Szeptaj zrozumiał, zwrócił jednak uwagę na dziwną skrzynkę ustawioną na trzech regulowanych nogach pośrodku pojemnego pawilonu. Podszedł do niej i zaczął przyglądać się uważnie. Pierwszy raz w życiu widział takie urządzenie, niczego znajomego mu nie przypominało.

– Pleograf – oznajmił z dumą taper. – Delikatnie – zaznaczył.

– Kiedy Gadzina nie przygrywa u Krzemińskich, robi na ich sali własne pokazy – wytłumaczył koledze Lajzer. – Podejdź – zaprosił.

Gdy tylko Pincer zbliżył się do stołu zawalonego po brzegi skomplikowaną aparaturą i okrągłymi puszkami, Odolan rozciągnął przed nim jedną z leżących błon filmowych.

– Przyjrzyj się dokładnie – ponaglił Szeptaja.

Tego, co przy odrobinie skupienia zobaczył, Uriel na pewno się nie spodziewał. Klatka po klatce, gołe baby brane po kolei i na zmianę, przez jednego, dwóch, a nawet trzech chłopa w pozycjach wykraczających poza zdrową wyobraźnię. Egzystował do tej pory, utwierdzony w niewinnym przekonaniu, że dupa służy wyłącznie do srania, a tu proszę, takie niespodzianki. _Człowiek uczy się całe życie_, pomyślał i sięgnął po kolejną taśmę. Trafił na chłopa z chłopem, odłożył więc niemal od razu. Rzucił tylko kątem oka, czy aby na pewno mu się nie zdawało, i z większą ostrożnością wybrał kolejną szpulę leżącą na drewnianym blacie. Każda z następnych była równie frapująca, różniły się jedynie scenografią. Kobiety uległe czy dominujące – Uriel czuł między nogami, jak wzrasta jego ciekawość. Miewał co prawda w swoim życiu kontakty bliskie i bliższe, za każdym razem odpłatne, ale tego, co zobaczył u Beyzyla, żadna z panienek nigdy mu nie zaoferowała.

– T… T… To t… t… tak można? – zdziwił się, zmieszany.

– Jak komu zdrowie pozwala – rzucił z głębi studia gospodarz, rozbawiony jak rzadko, klepiąc się wymownie dłonią po wychudłych udach, przykrytych grubym kocem w pospolitą kratę.

Pincer nie mógł oderwać wzroku od taśmy, a na pewno nie chciał. Dopiero Lajzer postukał go w ramię i powtórzył za jowialnym taperem:

– Delikatnie.

Proszony, odłożył rulon do blaszanej puszki i skupił się na tym, co go otaczało. Podobnych pojemników było więcej, stały pod każdą ze ścian, nie sposób było oszacować ich liczby ot tak. Nagle Pincer złapał leżące na stole nożyczki i odciął niedługi kawałek jednej z walających się luzem klisz. Z kieszeni spodni wyjął pudełko zapałek, po czym podpalił siarczanym płomieniem odcięty skrawek taśmy. Ten w mgnieniu oka stopił się między jego palcami.

– C… Ce… Ce… Celuloid – powiedział, niezadowolony, odwracając się do Lajzera.

Na czym jak na czym, ale na tym, co łatwopalne, Uriel akurat się znał. Nie spodobało mu się złożenie butelek z alkoholem w drewnianym baraku pełnym materiałów, które ogień, jak żadne inne, błyskawicznie trawi. Trochę mu to zajęło, zanim na spokojnie przedstawił Odolanowi swoje obawy, ten jednak rozłożył ręce szeroko na znak bezradności i powiedział, że innej propozycji nie ma. Do ich rozmowy włączył się jeszcze Beyzyl, informując Pincera, że sam nie pali i, znając zagrożenie, jakie stanowi ogień dla jego twórczości, innym palić też nie pozwala. Zażartował nawet, że większym od ognia dla ich wódki mieczem Damoklesowym jest on sam, wiecznie niedopity. Inne nieszczęście niż on pod tym dachem – słowo tapera – nie może flaszek spotkać.

Po niedługich namowach Pincer dał się przekonać, że depozytowi nic nie grozi. Umówili się z Beyzylem, że w każdej chwili mogą odwiedzić jego studio i sprawdzić, jak się zapasy mają. Wyładowali butelki w niewielkim, zaniedbanym pomieszczeniu, w którym stały jedynie skromny, przykryty kilkoma dziurawymi kocami barłóg oraz lampka nocna. Na sam koniec Szeptaj, pełen podziwu dla jego talentu, wręczył nowo poznanemu Gadiemu jedną z flaszek. Wszyscy trzej pociągnęli z niej po właściwym łyku, po czym Pincer z Lajzerem zniknęli za drzwiami. Odgłosy zasuwanych rygli słyszeli za sobą długo, aż opuścili ponurą bramę. Zamieszki na mieście wciąż miały się w najlepsze, z tym że nie monopole były już celem rozjuszonych mieszczan, a komisariaty.

_Chwalcy_ (hebr.) – „chwalcy Jahwe”, „czciciele Jahwe” – żydzi.

_Malach_ (hebr.) – anioł, posłaniec.

Todreśnik – człowiek zajmujący się todresem, tj. przemytem towaru. Todreśnicy jeszcze w XIX w. przemycali do Warszawy herbatę, alkohol i tytoń. Byli dobrze zorganizowaną szajką, mieli swoich kapitanów i generałów.

Nerpa bajkalska – foka bajkalska.

Przysłowie żydowskie.

Władysław i Antoni Krzemińscy – właściciele pierwszego w Warszawie kina o nazwie „Bioscop”.CIECIRADA BABEL

Nastała jesień, chłodna i zmokła, prawdziwie warszawska. Coraz częściej nad miastem obrywały się chmury, spłukując zlewnym deszczem uliczne nieczystości wprost do wąskich gardeł kanalizacji, które nierzadko je zwracały. Tunele wyczerpanych rynien roniły rdzawe potoki żalu. Przydrożny muł podchodził pleśnią. Dzień poddawał się nocy, która wczesnym zmierzchem ścieliła gęstą mgłą bladoczerwone dachy. Pranie, rozwieszane na grubych sznurach, zamiast wysychać, przechodziło zgnilizną wilgotnych poddaszy.

Nagłe odejście lata cieszyło Cieciradę Babel – owinięta w żałobne łachmany, pociła się w bezlitosnym słońcu jak dziwka w konfesjonale. Minęło już prawie pół roku, od kiedy straciła poczciwego męża i ukochanego syna w trakcie pierwszomajowej demonstracji, i choć nie była jej uczestniczką, czy nawet naocznym świadkiem, głowa Babelowej pękała od drastycznych obrazów, które wywołały relacje stołecznych gazet. Nie dawały samotnej kobiecie spokoju, towarzyszyły całymi dniami. Oczami wyobraźni widziała grupy odświętnie ubranych robotników, którzy zbierali się w pochód na wolskich peryferiach miasta. Nad ich chłodnymi głowami łopotały czerwone sztandary, ktoś z dumą intonował rewolucyjne peany. Pomiędzy zebranymi on, stary Babel, z ich jedynym synem siedzącym na ojcowskich barkach. Smarkacz widzi wszystko z góry, co rusz wskazuje kierunki, z których przybywają pozostali tacy. Wreszcie ruszają, weseli i śmiali. Tam, gdzie ulica Twarda przecina się z Żelazną, pochód skręca w Złotą. Słońce wisi wysoko, rzędy zbutwiałych drzew, słupy śpiących latarni oraz – cieszące niegdyś oczy przechodniów wyszukanymi attykami – podrapane fasady rzucają krótkie cienie na trotuary. Z okien stojących po dwóch stronach ulicy starych domów wychylają się jednak nie przychylni demonstrantom, witający radosną owacją mieszkańcy Warszawy, lecz wojskowe czapki. W powietrzu unosi się atmosfera niepokoju. Ktoś mądrzejszy podejrzewa zasadzkę. Nie czeka, aż wnyki wąskiej ulicy nagle się zatrzasną, rzuca okrzyk do odwrotu, po czym: „W Aleje – naprzód!”. I znów Żelazną, i wreszcie szerokimi Alejami. Czoło pochodu zwalnia tempo, z Teodora wyjeżdża konno oddział dragonów, staje w poprzek trasy spokojnego korowodu. Komenda, kanonada, huragan – kolejne rzędy robotników padają, najpierw na kolana, potem na twarz, po chwili nie widać już drogi, którą maszerowali. Trup ściele trupa, jakby ktoś dywan w Alejach rozwijał, rozpościerał krwistej barwy kobierzec, pleciony grubym włóknem bezwładnych ciał.

Nieświadomy zagrożenia, ogon pochodu bezustannie napiera z Żelaznej. Z przodu rozhisteryzowany tłum szuka ujścia w bocznych uliczkach i bramach, tłucze parterowe okna, co silniejsi wspinają się po mosiężnych tralkach powykręcanych balustrad okolicznych elewacji. W ogromnym ścisku spanikowany motłoch depcze siebie nawzajem, najsłabsi giną od razu pod butami braci. Wreszcie furta pobliskiego składu budowlanego ustępuje wobec napierającej masy. Ci, którzy przedostają się przez ogrodzenie posesji na Nowogrodzką, padają jednak martwi pod szablami żołnierzy posłanych tam, by dobijać rannych. Ludzie rąbią ludzi na kawałki, biją ostrzami na oślep, nie żeby okaleczyć, ale rozpłatać, zarżnąć, zabić. Za kilka piosenek, parę sztandarów, za nic. Obłok czerwonej mgiełki unosi się w wilgotnym powietrzu, gdzieś w nim stary Babel z jedynym synem, lecz już nie na barkach, a w ramionach. Spokojny i nieruchomy, jakby – ukołysany głuchą ciszą – beztrosko zasnął. Takim widzi go ona, której rozgoryczona istota unosi się wysoko nad tragicznym widmem obłąkańczej kaźni. I tak codziennie od niemal pół roku, od brzasku do wieczora i całą noc do rana.

Od kiedy Ciecirada Babel przeniosła się z Mirowa na Powiśle, dzielnicę w cieniu miasta, żyło jej się łatwiej. Nad brzegiem Wisły nikt nie wiedział o nieszczęściu, które ją spotkało, nikt nie nadużywał kondolencji, nie szeptał za plecami. Sama okolica nawet jej się podobała. Choć nie uchodziła za szczególnie bezpieczną, to mieszkańcy szczycili się, że od lat nikogo u nich nie zamordowano. Większość tuziemców związana była z żeglugą albo z samą rzeką przynajmniej. Lubiła Babelowa popatrzeć, jak w przystani ojcowie uczyli synów wybierania wody z łodzi czy łatania sieci rybackich. Znajomość rzeki rodziła wiele perspektyw dla małych nadwiślaków. Zostawał później taki choćby przewoźnikiem – i łajbą wydrążoną z pnia topoli, ewentualnie starannie zbitą z sosnowych lub jodłowych bali, przeprawiał się z pasażerami na Saską Kępę lub nazad. Mógł przy tym liczyć na niemały zarobek, nawet po dziesięć groszy od kapelusza – siadanki czółen zawsze pełne były, białe, szczelnie cerowane żagle każdy wiatr łapały. Czarna tafla wody, upstrzona prężnymi masztami, cieszyła oczy Babelowej bardzo.

Przewoźnicy, jeśli tylko pogoda nie dopisała albo sezon miał się ku końcowi, znajdowali dla swojej krypy inne zastosowanie. Najzręczniejsi spośród nich najmowali się jako piloci rzeczni, których zadaniem było wprowadzanie do przystani płaskodennych galarów albo innych tratew. Była to robota niebezpieczna, ale dobrze płatna.

Mniej wprawny nadwiślak zajmował się w tym czasie wydobyciem piasku z dna Wisły, a nawet żwiru czasami. Zimą poławiał drwa spływające razem z krą lub brał się za wyrąb lodu. Największe wzięcie wśród szukających monety mieszkańców Powiśla jednak rybołówstwo miało. Każdy mógł się nim parać. Jedni łowili na gruntówkę, znaczy haczyk obciążony kamieniem lub żelastwem, przywiązany do szpagatu. Wystarczyło zarzucić taki wieczorem, żeby rano rybę wyciągnąć – prościej nie dało rady. Inni sieciami, na tak zwaną podrywkę, albo w szufatę łapali. Miała od kogo Ciecirada Babel owoce rzeki kupować, coby je później na dalszy handel wystawić. Wyrastała w przystani przed innymi przekupami, codziennie najświeższym towarem się chwaląc.

Na straganie, na którym kupczyła, zawsze było gwarno, lecz od jakiegoś czasu tylko jeden temat ludzie podejmowali: jak jeszcze stawianie nowego mostu uprzykrzy życie mieszkańcom dolnej Warszawy. Rok już minął, od kiedy rozpoczęto roboty budowlane. W pierwszej kolejności zabrano się za posadowienie fundamentów pod przyczółki i trzy ogromne przybrzeżne filary. Wykopano olbrzymie doły – ponad trzydzieści metrów szerokości każdy – i wyszalowano ich ściany podwójnymi drewnianymi grodziami. Każdą z nich wypełniono szczelnie gliną, zaś w dna dołów wbito po kilkaset sosnowych pali, które następnie betonem zalano. Ludziom w głowach się nie mieściło, co może być dalej. Żaden nadwiślak nie widział wcześniej przedsięwzięcia na podobną skalę, a przecież był to zaledwie początek konstruktorskiej pracy. Co prawda, całkiem niedawno otwarto przy Leszczyńskiej centralną stację elektryczną, której dary odmieniły całkowicie życie miasta, jednak wzbudzała ona emocje co najwyżej mieszane. Elektrownia podzieliła ludzi. Dla dewotek biła siłą nieczystą, postępowi uważali ją za znak czasów. Uprzemysłowienie dzielnicy gmaszyskiem z dymiącymi kominami nie wszystkim mieszkańcom się podobało, lecz kiedy rozmawiali między sobą na temat mostu zwanego Trzecim, na ich twarzach ciekawość mieszała się ze strachem. Gdy zapadła decyzja, by most został połączony ze Śródmieściem, a z Powiślem jedynie ślimakowatymi zjazdami, wszyscy, jak jeden mąż, w czoło się pukali. Właściciele domów stojących w bezpośrednim sąsiedztwie robót tylko czekali z pozwami. A niechby jedną rysę zobaczyli na swojej elewacji, zaraz byli gotowi stawać w sądowe szranki. Również zapowiadane zamknięcie Alei Jerozolimskich przyprawiało powiślaków o chandrę, przewidywane zatory na Książęcej czy Tamce niemal na pewno odcięłyby okolicę od górnej Warszawy. Jedynie Babelowej zamknięcie Alei nie przeszkadzało.

Nieustający hałas dawał się wszystkim we znaki, ci z mieszkańców, co zdecydowali się podjąć pracę na budowie, przez innych byli wytykani palcami. Padali ofiarą, uzasadnionego zdaniem wielu, sąsiedzkiego ostracyzmu. Pył i kurz wdzierały się do mieszkań, za zamkniętymi oknami brakowało wentylacji. Padający deszcz cieszył jak nigdy, wybłagany modlitwą przejaw łaski Pańskiej.

Kupcy, którzy handlowali żywnością na ulicach, przysięgali na wszystkich świętych, że jest ona jadalna. Ciecirada swoje ryby kryła gazetami, choć wiedziała, że klient kupuje po pierwsze oczami. Na całe szczęście w niedługim czasie wyrobiła sobie renomę osoby oferującej najlepszy towar. Nikt nigdy nie zgłaszał reklamacji. Ryby z jej stoiska śmierdziały jak należy – rzeką, a nie rozkładem. Tłuste muchy przeganiała natychmiast, zanim na dobre się rozsiadły i złożyły jaja. W porównaniu z tym, czym handlowała Ciecirada, u innych sprzedawców towar był jakości marnej. Pozbawione połysku, pokryte śluzem łuski, bezbarwne skrzela, tułów jak z gliny, brzuch miękki, pozbawiony sprężystości, czy też poszarzałe, mętne źrenice uklei lub troci niewielu do kupna zachęcały. Za to Babelowa o obroty nie musiała się martwić, wierna klientela co dzień pod jej „Kuriery” zaglądała. Każdy z osobna mógł też liczyć na uśmiech przemiłej sprzedawczyni i pogawędkę, mimo panującego hałasu. A nie były to wcale rozmowy wymuszone, dojrzała kobiecina znała wiele tematów. Jak to zwykle bywa, miała i faworytów, z którymi chętnie o czymś więcej niż o pogodzie czy budowie niechcianego mostu rozprawiała. Zwłaszcza jeden taki swoimi wizytami na straganie radość jej sprawiał. Z twarzy uczciwy, nawet jeśli trochę zakapior, a różne brednie o nim gadali. Odnosił się do niej grzecznie, co nie wszystkim się zdarzało. Ona do niego tak samo:

– Jelita dla pana, jak obiecałam – witała, kłaniając się od razu.

– Ile to będzie, pani Radziu?

– Panie Lajzer! – podniosła głos, szczerze poruszona nietaktem. – Pan mnie za każdym razem próbuje obrazić! Rozwinęła papierowy rulon, wyjęty spod lady, i pokazała klientowi gęsty supeł rybich jelit. – Przecież to odpady. – Uśmiechnęła się na nowo. – Od kogoś innego to może bym coś wzięła, ale nigdy od pana.

Odolan Lajzer przyjął zawiniątko i włożył sobie pod pachę.

– Skoro tak, to dziękuję bardzo. Zapali pani? – Sięgnął do kieszeni wełnianej kamizelki i wyjął z niej starą papierośnicę.

– A co tam, zapalę. Jak się latorośl miewa? – zapytała, zatroskana.

– Dziękuję, bez zmian – odpowiedział od razu.

Babelowa włożyła ręcznie skręconego papierosa między zęby i zaczęła szukać zapałek.

– Głupie baby gadają, że to pańska wina, znaczy przez pana. Że to pańskie oko jest złe, a takie oczy uroki rzucają.

Wypowiadając te słowa, zrozumiała, jak karygodną popełniła gafę. Przyłapała się na tym, że bezwiednie wpatruje się w lewe oko Odolana Lajzera, a jej ręce, zamiast sięgnąć po ogień, wędrują bez celu po czarnym suknie ubrania. Mimo wszystko nie potrafiła oderwać wzroku od prostokątnej źrenicy ulubionego klienta. Było w niej coś zwierzęcego, magnetycznego i przerażającego zarazem.

Nad ich głowami pochmurniało. Wiatr wiejący od rzeki wzmógł się na tyle, że pył zalegający na ulicach zaczął wirować między domami, wpadając przechodniom do oczu i gardeł. Pierwsze o tej porze roku niezielone liście oderwały się od gałęzi drzew, lecz zamiast opaść swobodnie pod własnym ciężarem, pognały gdzieś w głąb gęstych zabudowań, gwałtownym pędem porwane. Fetor kleistych ścinków podgniłych rybich trzewi, wylewanych niedbale z obskurnych portowych szynków do płytkich rynsztoków Powiśla, rozprzestrzenił się bezwstydnie po zbitym labiryncie wąskiej dzielnicy. Żerujące na śmietniskach, oblepione kruchą skorupą melanżu ulicznego pyłu i własnych odchodów, pobrudzone czarno-zielonym szlamem gnijących wodorostów, białe niegdyś mewy poderwały się z wyszczerbionych gzymsów, by pokołysać nad dziurawymi dachami domów oraz fabryk. Zdechłe nitowane kominy sfatygowanych parowych korabów, cumujących z mozołem w grząskim mule kapryśnego koryta czarnej rzeki, podniosły piskliwy lament niczym wysłużone organy. Mniejsze łodzie zaczęły obijać się o nabrzeże i siebie nawzajem. Pani Babelowa podniosła z grzęzawiska garść kamieni i obciążyła nimi gazety chroniące jej towar, by nie odfrunęły.

– I co jeszcze gadają? – zapytał lekceważąco Lajzer, próbując osłonić płomień kolejnej zapałki przed wiatrem.

– Nic takiego – odparła Babelowa, zmieszana. – No, że musiał pan na dzieciaka tym swoim okiem krzywo spojrzeć i przekleństwo sprowadzić – dodała.

– I pani w to wierzy? Nie wstyd pani? – zdziwił się klient, łapiąc za plecioną czapkę.

Blada twarz podstarzałej sprzedawczyni oblała się rumieńcem. Czuła, jak puchnie ze wstydu.

– Ja już w nic nie wierzę, proszę pana – wyznała, bijąc się w płaskie piersi.

Trzęsącą ręką odpaliła wreszcie papierosa, choć zupełnie straciła na niego ochotę. Nie chciała sprawić Lajzerowi kolejnej przykrości. _Głupia stara baba, głupia starucha. Czemu nie ugryzłam się w język, kiedy powinnam była?_ – myślała. Na szczęście pan Odolan, pan Odolan kochany, nie uniósł się gniewem, nie miał jej niczego za złe. Nie spojrzał spode łba, brwi nie zmarszczył nawet. Nie przeklął słowem ani czarcim okiem.

I znowu to samo. Znów jak w transie. Dłonie poza wszelką kontrolą, spojrzenie nieruchome, bez wyrazu.

– Do widzenia pani. – Usłyszała, omotana.

– Do widzenia panu.

Ulica Teodora – obecnie ulica Chałubińskiego.

Siadanka – poprzeczne deski w czółnie, na których siadali pasażerowie.

„Kurier Warszawski”.NEFTALI

Neftali nigdy nie bał się bardziej. Przeszywał go strach absolutny, w najczystszej postaci. Gdyby chłopiec mógł wzywać pomocy, wołałby na pewno. Gdyby mógł się bronić, szarpałby się, gryzłby i drapał. Gdyby mógł uciekać, zerwałby się od razu. Biegłby ile sił w nogach, nie spoglądając za siebie. Gdyby tylko mógł, gdyby w ogóle potrafił.

Minęło już sporo czasu, od kiedy własne ciało stało się dla niego kneblem i kaftanem szytym na miarę. Klatką, poza którą nic się nie wydostaje, żaden jęk, lament, nic, choćby szlochanie. Nie mógł i on – wiedział o tym dobrze, próbował wiele razy. Nie czuł niczego prócz zwątpienia. Ni dotyku dłoni kochającej matki, ni woni nabrzeżnego powietrza. Obce były mu rześki chłód wiatru i piekące ciepło promieni poranka. Głaskany, przytulany, szczypany, Neftali nie reagował najmniejszym grymasem. Nie rozumiał, jakim strasznym grzechem naraził się Bogu, że ten tak okrutną pokutą go pokarał.

Ile miał lat, nie wiedział. Siedem, może osiem, raczej nie więcej, na pewno nie mniej. Kilkukrotnie już słyszał, jak matka narzekała, że połknął wypadnięte zęby mleczne. Dni bezwładu mijały mu jednakowo, niczym bliźniaczo nijakie korale różańca sąsiadki z naprzeciwka. Ile ich już upłynęło, nie miało dla niego znaczenia, każdy był jak konanie, bez nadziei na poprawę. Nużące odliczanie kolejnych aktów banalnego koszmaru. Następny i jeszcze jeden, jak krople kapiące z zepsutego kranu.

Ten szczególny dzień okazał się jednak wyjątkowy, gorszy i straszniejszy niż pozostałe. W pękniętym lustrze, naprzeciwko którego został posadzony, by widzieć swoje wychudzone odbicie, Neftali dostrzegł olbrzymiego nieznajomego, krzątającego się samotnie po mieszkaniu. Słyszał wyraźnie, jak obcy ciężkimi butami szura po starej skrzypiącej podłodze i przetartym dywanie. Nie zdawał sobie dotychczas sprawy, że ludzie osiągają podobne rozmiary. Nie rozumiał, jakim cudem mógł przeoczyć wtargnięcie intruza nieustępującego gabarytami szafie. Ale po chwili namysłu doszedł do wniosku, że mimo lichego światła migającej w pokoju lampy musiał się zdrzemnąć – jak zwykle zresztą – z otwartymi oczami.

Wtem olbrzym przysiadł na skraju skromnego dziecięcego łóżka. Wątłe metalowe nogi mebla aż zapiszczały pod niecodziennym ciężarem. Wreszcie Neftali widział nieproszonego gościa w pełnej krasie. Ku swemu zdziwieniu zauważył w lustrzanym odbiciu, że choć za nieszczelnym oknem jeszcze nie śnieżyło, ten przyszedł w długowłosym płaszczu. Gdyby nie ludzka głowa, niewiele różniłby się od niedźwiedzia albo innej bestii. Brodę miał siwą i gęstą jak futro, które nosił, na jego garbatym nosie spoczywały ciemne przeciwsłoneczne okulary w delikatnej ramce. Rodzice chłopca nie byli już młodzi, jednak obcy wydawał mu się bardziej leciwy nawet od nich. Długie uszy, krzaczaste brwi i głęboko żłobione zmarszczki czoła – wszystko to czyniło go wyraźnie starym. Ciemny kapelusz z twardym rondem położył sobie na kolanie, po czym objął Neftalego nienaturalnie długą, na pewno ciężką łapą, a drugą pomachał mu przed zlęknionymi oczami. Nie, nie to jednak najbardziej chłopca przeraziło. Odniósł nieodparte wrażenie, że po raz pierwszy, od kiedy zakrztusił się gołębią kością przy niedzielnym obiedzie, postradał zmysły i uległ paraliżowi, poczuł coś nagle, coś jakby zapach. Ostry, nieprzyjemny, odurzający fetor surowego mięsa, mdlący swąd oskórowanej tkanki. Odór trupa. Przestraszył się, że to od niego czuć przykrą padliną, wymownym truchlim jadem. Ale Neftali mylił się bardzo. Jeśli unosił się nad nim jakiś bukiet, był to smród słonego potu, wątpliwy aromat ludzkiego strachu.

Nagle chłopiec poczuł coś jeszcze: nieoczekiwanie w jego nieruchomym ciele krew się rozrzedziła, zawrzała. Milczące,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: