- W empik go
Kto otrzyma spadek? - ebook
Kto otrzyma spadek? - ebook
Przedwojenna powieść kryminalna, która ukazywała się w odcinkach w prasie. Spadki, a zwłaszcza pozostające po zamożnych przodkach fortuny, od dawna rozpalały wyobraźnię i budziły żądze. Niektórych potencjalnych spadkobierców doprowadzały wręcz do obłędu, wyzwalając gotowość do dopuszczenia się najbardziej niecnych czynów. Powieść Smogorzewskiego osnuta jest wokół morderczej rywalizacji między chętnymi do przejęcia majątku. Czy sprawiedliwości stanie się zadość?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-125-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nocne zdarzenia
Firanka u okna niedużej kawiarni została uchylona: Skalski przez dobrą chwilę wpatrywał się we wcale nieponętny widok ulicy pozbawionej zupełnie przechodniów, tonącej w deszczu; a ten rozhulał się na dobre.
Zapowiadający przyszłą gwiazdę młody aktor najwidoczniej z nudów czy machinalnie odsunął brzeg firanki. Rzecz jasna, że przecież nikogo w takich warunkach nie mógł wypatrywać, a nawet i dojrzeć kogokolwiek byłoby trudno. Myśli jego były skierowane w innym kierunku, a raczej w różnych kierunkach. O jakimś skupieniu nie było u niego w tej chwili żadnej mowy.
Czuł się niedobrze. Wprawdzie z występu swego dzisiejszego wieczoru mógł raczej być zadowolony, ale w tej chwili wcale nie myślał o swej artystycznej działalności.
Myślał o Niej, o życiu wspólnym, do którego tak tęsknił. I o tych trudnościach, które nieoczekiwanie na nich spadły. Na niego i na Renę.
Bo któż mógł się spodziewać, iż wuj założy swe veto, że w jakimś niezrozumiałym uporze stanie im na drodze. Czyżby u wuja na stare lata wystąpiła chciwość? Nigdy przedtem nie okazywał żadnych jej oznak, a teraz...
Reny był pewny, lecz jak założyć ognisko domowe w takich warunkach? Jego gaża pokrywała wprawdzie wydatki życiowe w sposób wystarczający – nie trwonił pieniędzy, żył solidnie – lecz mogły zaistnieć miesiące bez gaży. Zresztą na parę małżeńską nie mogła wystarczyć. Rena zaś: mimo jej wielkiej zręczności i wytwornego gustu wyroby jej, lalki kostiumowe, kunsztownie sporządzane według wzoru najrozmaitszych czasów oraz wszelkich narodów i plemion ludzkich, nie dawały dużych zarobków. Zapewne właściciele magazynów, którym oddawała swą pracę do sprzedaży, mieli z tego źródła więcej zarobku. Choć przy powszechnym kryzysie finansowym może i im sprzedaż nie wiele przynosiła. Renie zaś zamiłowanie, z jakim się tej swej pracy, a raczej studiom swoim oddawała, zabierało moc czasu, z tym rezultatem, iż ostatnio, aby jakoś wyjść na swoje, przyjęła na się obowiązki w Kurierze Porannym przy montowaniu nocą wydawanych numerów gazety. W niedługim czasie ujrzy ją, swoją Renę.
Po ślubie nie ma mowy o możności dla Reny zajmowania się tymi sprawami i nie byłoby nawet najmniejszej potrzeby by i ona pracowała prócz niego.
Skalski rozumiał, iż w konsekwencji oddanie się obojga ich pracom zarobkowym pociągnęłoby prędzej czy później ciężkie następstwo dla składności, świeżości i przyjemności domowego ogniska.
Rzeczywiście nie byłoby nawet najmniejszej potrzeby, by i ona pracowała prócz niego. Nie byłoby, gdyby nie upór wuja. Licząc okrągło sześćdziesiąt pięć tysięcy Reny i 65 000 jego własnych, razem 130 000... dolarów. Przecież tyle na nich przypada niezaprzeczalnego, już tu w Warszawie zdeponowanego spadku.
A teraz taka fatalność!... Może by przecież jeszcze raz zapukać do wuja, do jego serca czy rozumu.
Ponownie uchylił firankę. Deszcz ustał. Uczuł jakiś ból głowy; niezawodnie następstwo zdenerwowania, dymu kawiarnianego, kawiarni... Nie będzie tu czekał, raczej przejdzie się przed lokalem. Zawołał płatniczego.
* *
*
Poprzez zamglone powietrze rzucały latarnie gazowe słabe zielonawe światło. Od czasu do czasu tchnienie wiatru szło przez drzewa ogrodowych will, po czym za każdym razem na trawę padał lekki deszczyk kropli.
Równomiernie, jakby ciężkie uderzenia wahadła starego zegara, odzywały się kroki strażnika czuwajowego. Z kąta ust twarzy o licznych zmarszczkach zwieszała się wypalona fajeczka.
Na rogu, gdzie wąska drożyna wchodziła w szerszą, drzewami obstawioną aleję, zatrzymał się i szukał czegoś w kieszeni płaszcza. Drobny klucz trzymany teraz przezeń w palcach odpowiadał jak najdokładniej otworowi w zamku szafki kontrolnej, w dyskretny sposób umieszczonej w piaskowcowym słupie parkowego ogrodzenia.
Wypadło mu jeszcze chwilę czekać, więc rozglądnął się po obu bokach ulicy. Jakżeż nieprzyjemna była tej nocy pogoda.
Przez cały dzień tego późnego lata czy rozpoczynającej się jesieni, niemiłosiernie piekło słońce. Pod wieczór zaś nadciągnęły ciemne chmury, kilkakrotnie padał gwałtowny deszcz, a teraz w postaci dusznej mgły wyparowywała wilgoć z ciepłej ziemi.
Ale oto posłyszał uderzenia dzwonu zegarowego – dwunasta godzina – więc ze skrupulatną rozwagą włożył kluczyk w otwór zamka.
I właśnie w tej chwili to się stało.
Poprzez mgłę doszedł go stłumiony, metaliczny dźwięk szybko przymykanej furtki ogrodowej. W kręgu najbliższej latarni ukazała się, jakby upiorny cień, jakaś postać męska i spieszyła wzdłuż ulicy.
Mimo woli i strażnik ruszył. Bez zdecydowania kroczył w kierunku zbliżającej się doń osoby, a zatrzymał się dopiero, gdy ta znalazła się w odległości zaledwo kilku metrów.
To żelazna brama willi profesora została przed chwilą zatrzaśnięta, a...
W tej chwili nieznajomy spiesznie wymijał strażnika, który jednak zagrodził mu drogę i wyjmując z ust fajkę, zapytał:
– Na chwilkę, mój panie! Proszę bardzo powiedzieć mi...
Światło latarni padło teraz na nieznajomego, ukazując twarz zmarszczoną, ogorzałą, o ostrym orlim nosie, pod którym krzaczasty a niepielęgnowany wąs wyrastał nad wąskimi ustami. Włos długi, z lekka szronem siwizny przeplatany spadał poprzez czoło aż do oczu teraz wśród nerwowego drgania skierowanych na strażnika.
– Pal cię licho! – wyrzekł w zagniewaniu nieznajomy jegomość i zdawało się, że chce ruszyć dalej.
Ręka strażnika dotknęła kieszeni płaszcza w której tkwiła broń. Ruch ten był szybki, nerwowy i nie uszedł uwagi przechodnia. Ten, odrzuciwszy wstecz odkrytą głowę, ręce schowawszy w kieszeniach swej skórzanej kurtki, mocno wsparty na nogach, stał bez ruchu, tylko roześmiał się groźnie.
– Żadnych głupstw, człowieku! O cóż chodzi, czegóż pan chce ode mnie?
Niedowierzająco patrzył strażnik na tę postać:
– Wyszedł pan z domu dobrze mi znanego – a nie jest w zwyczaju pana profesora gości swych wypuszczać tak sobie, bez odprowadzenia...
– Więc czego pan ode mnie chce? – powtórzył zniecierpliwiony mężczyzna.
Widać strażnikowi brakło decyzji, jak w tym wypadku postąpić. Obowiązkiem jego było co najmniej ustalić nazwisko tego osobnika i nie puścić go przed przekonaniem się, że w willi profesorskiej wszystko znajduje się w porządku. Może najlepiej by było przez użycie gwizdawki alarmowej wezwać pomocy policyjnej, lecz...
Ale teraz stało się coś, co go na krótki czas zupełnie od trosk uwolniło. Całkiem spokojnie wyciągnął ów człowiek z kieszeni prawą rękę i równie spokojnie i ze znajomością rzeczy trzasnął nią strażnika w pierś. Ten ze zdławionym okrzykiem potoczył się na bok.
A gdy po krótkiej chwili znowu jako tako stał na nogach, energiczny przechodzień przeszedł już był jezdnię i biegł trotuarem przeciwległym.
Teraz już się strażnik nie wahał. Gwałtownym ruchem chwycił gwizdawkę. Przeraźliwy gwizd przeciął nocną cisze nieuczęszczanej willowej ulicy. Strażnik rozpoczął pogoń za uciekającym, który go już znacznie wyprzedził. W prawej ręce trzymał rewolwer, ale wiedział aż za dobrze, iż wobec mgły i bardzo niepewnego światła latarni, nie może spodziewać się po strzale dobrego sukcesu.
– Stój! Stój!... – krzyczał z całej siły podczas biegu, w międzyczasie posługując się na nowo gwizdawką.
I nagle stało się coś zdumiewającego.
Właśnie jeszcze widział postać uciekającego znikającą z kręgu świetlnego latarni, a wpadającą w ciemną przestrzeń między latarniami lecz postać ta nie wynurzyła się więcej.
Znikła, jakby zapadła się pod ziemię.
Strapiony, zatrzymał się strażnik. Miał tylko jedno wyjaśnienie: ów człowiek niezawodnie przeskoczył płot uliczny i znikł w ogrodzie przyległym.
Gdy tak dumając, wpatrywał się w nieprzejrzaną przestrzeń, posłyszał szybkie kroki z drugiego końca ulicy. Obrócił się.
Był to stójkowy, którego postać teraz wyraźnie wystąpiła z półcienia. Mundur nie dopuszczał żadnych wątpliwości.
– Czy to pan gwizdałeś?
– Tak – brzmiała odpowiedź strażnika – ale już uciekł!
* *
*
– A czy pan wie, z którego domu wyszedł? – dowiadywał się stójkowy, niecierpliwie wysłuchawszy zanadto szerokiego sprawozdania starego strażnika.
– Tak jest, panie wachmistrzu, tam po drugiej stronie, jeszcze o dwa domy dalej. Willa pana profesora.
– Hm, no a może to był jakiś znajomy profesora?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.