Kto porwał Daisy Mason - ebook
Kto porwał Daisy Mason - ebook
Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, niezależnie od tego, jak zrozpaczeni się wydają, oni wiedzą, kto to zrobił. Może podświadomie, może jeszcze nie w tej chwili, ale wiedzą.
Ośmioletnia Daisy Mason znika z domu w czasie sąsiedzkiej zabawy na przedmieściach Oxfordu. Policja bezskutecznie poszukuje kogoś, kto widziałby cokolwiek z całego zajścia. Czy obca osoba byłaby w stanie porwać dziewczynkę nie zostawiając po sobie żadnego śladu?
Gdy do akcji wkracza detektyw Adam Fawley, jego podejrzenia w pierwszej kolejności kierują się w stronę rodziny porwanej dziewczynki. Rodzice Daisy ewidentnie ukrywają jakąś tajemnicę, a jej cichy i wycofany braciszek zdaje się wiedzieć coś, o czym nie chce jednak mówić.
Fawley wie, że przy większości zaginięć sprawcą jest ktoś dobrze znany ofierze. Z każdą kolejną godziną szanse na znalezienie Daisy maleją. Czy detektywowi uda się przebić przez gąszcz rodzinnych kłamstw i odnaleźć dziewczynkę, zanim będzie za późno? A może tym razem statystyka się myli?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-574-1 |
Rozmiar pliku: | 944 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Robi się ciemno i małej dziewczynce jest zimno. To był taki miły dzień – światła, kostiumy i sztuczne ognie niczym deszcz gwiazd: magiczne, zupełnie jak w bajce, ale teraz wszystko było nie tak, zostało zrujnowane. Dziewczynka spogląda w górę na drzewa, których gałęzie wydają się zamykać nad jej głową, ale nie tak, jak w Królewnie Śnieżce albo w Śpiącej królewnie. Tutaj nie ma żadnego księcia – wybawiciela na pięknym białym rumaku. Jest tylko ciemne niebo i potwory, i cienie. Dziewczynka słyszy dochodzące ją z poszycia odgłosy – szeleszczenie małych zwierzątek i cięższe kroki, zbliżające się do niej powoli, nieuchronnie. Ociera policzek, nadal wilgotny od łez, i z całego serca żałuje, że nie jest taka, jak księżniczka Merida Waleczna. Ona na pewno nie bałaby się zostać sama w lesie. Ale Daisy tak.
Daisy jest naprawdę przerażona.
– Daisy – odzywa się głos. – Gdzie jesteś?
Znów słychać kroki. Tym razem w głosie pobrzmiewał gniew.
– Nie możesz się przede mną schować. Znajdę cię. Wiesz o tym, prawda, Daisy? Znajdę cię.
Powiem to teraz, zanim rozpoczniemy. Nie spodoba się to Wam, ale zaufajcie mi, robiłem to częściej, niż chciałbym się katować wspomnieniami. W przypadku takim jak ten – dziecka – dziewięć na dziesięć razy robi to ktoś bliski. Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, ktoś z lokalnej społeczności. Nie zapominajcie o tym. Niezależnie od tego, jak zrozpaczeni się wydają, i nieważne, jak nieprawdopodobnie to brzmi, oni wiedzą, kto to zrobił. Może podświadomie, może jeszcze nie w tej chwili, ale wiedzą.
Oni to wiedzą.
20 czerwca 2016, godzina 2.05
Osiedle Canal Reach, Oxford
Mówi się, że potencjalni nabywcy domów podejmują decyzję o kupnie w ciągu pierwszych trzydziestu sekund od wejścia do środka. Cóż, ja mogę zaświadczyć, że przeciętnemu oficerowi policji zabiera to mniej niż dziesięć. W zasadzie większość nas wyrabia sobie opinię na długo przedtem, zanim przekroczy próg. Dlatego kiedy podjeżdżam do domu numer 5 na Barge Close, mam dość dobre pojęcie, czego się spodziewać, chociaż jeszcze nie weszliśmy do środka. Jest to jedna z tak zwanych rezydencji dyrektorskich. Pewnie nadal tak się określa tego typu domy. Ci ludzie mają pieniądze, ale nie aż tak dużo, jakby chcieli, inaczej kupiliby autentyczny wiktoriański dom, a nie tę reprodukcję na całkiem nowym osiedlu po niewłaściwej stronie kanału. Ta sama czerwona cegła, te same wykuszowe okna, ale ogródki są tu małe, garaże zaś ogromne. Nie tyle naśladownictwo, ile bezczelne fałszerstwo.
Mundurowy pilnujący drzwi wejściowych oznajmia mi, że rodzina przeprowadziła już obowiązkowe przeszukiwanie ogrodu i domu. Zdziwilibyście się, jak wiele razy znajdujemy dzieciaki pod łóżkami lub ukryte w szafach. Nie zaginęły, tylko prostu się schowały. Większość tego typu historii nie ma zbyt miłego zakończenia, ale tutaj wygląda na to, że mam do czynienia z czymś innym. Dokładnie tak, jak powiedział mi inspektor dyżurny, kiedy godzinę temu obudził mnie, dzwoniąc:
– Normalnie nie wzywalibyśmy pana tak wcześnie, ale jest późno w nocy, a dzieciak taki mały. Mam złe przeczucie. Poza tym rodzina urządzała przyjęcie, więc ludzie zaczęli szukać dziewczynki na długo przedtem, zanim do nas zadzwonili. Uznałem, że wkurzenie pana jest w tej chwili naszym najmniejszym zmartwieniem.
Wcale nie jestem wkurzony. Szczerze mówiąc, zrobiłbym to samo.
– Obawiam się, sir, że w ogrodzie na tyłach domu panuje krajobraz po bitwie – odzywa się policjant przy drzwiach. – Ludzie musieli łazić po nim tam i z powrotem przez całą noc. Wszędzie leżą porozrzucane szczapy z ogniska. Dzieciaki. Nie widzę jakoś, żeby technikom udało się znaleźć cokolwiek użytecznego.
Doskonale, myślę. Po prostu, kurwa, fantastycznie.
Gislingham dzwoni do drzwi i kiedy czekamy na otwarcie, przestępuje nerwowo z nogi na nogę. Nieważne, ile razy człowiek już to robił, nie można się do tego przyzwyczaić. A jeśli komuś się uda, to znak, że powinien skończyć z tą robotą. Mimo że jest druga w nocy, w każdym domu palą się światła, a w kilku oknach na piętrach widać ludzi. Dwa wozy patrolowe z nadal włączonymi pulsującymi światłami stoją zaparkowane na zjeżdżonej rowerami trawie naprzeciwko, a kilku zmęczonych mundurowych stara się utrzymać ciekawskich gapiów na przyzwoitą odległość. Pół tuzina innych funkcjonariuszy rozmawia z sąsiadami. Drzwi wejściowe otwierają się i odwracam się w ich kierunku.
– Pani Mason?
Jest bardziej puszysta, niż się spodziewałem. Zaczyna się jej już robić drugi podbródek, chociaż ma chyba dopiero trzydzieści kilka lat. Na swój strój wieczorowy – trykotową sukienkę bez pleców, w lamparcie cętki w kolorze wyblakłej pomarańczy zupełnie niepasującym do jej włosów – narzuciła zapinany na guziki blezerek. Rozgląda się po ulicy, a potem otula się szczelniej swetrem, chociaż wcale nie jest zimno. Wczoraj temperatura doszła do trzydziestu dwóch stopni.
– Pani Mason, jesteśmy z wydziału kryminalnego. Czy możemy wejść do środka?
– Mogą panowie zdjąć buty? Dywan dopiero co był wyprany.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzie decydują się na kremowe wykładziny, zwłaszcza jeśli mają dzieci. Nie jest to jednak najodpowiedniejszy moment na dyskusję na ten temat, dlatego pochylamy się niczym dwójka uczniaków, rozwiązując sznurówki. Gislingham rzuca mi szybkie spojrzenie: przy drzwiach znajdują się haczyki oznaczone imionami członków rodziny. Buty mieszkańców domu są ustawione w równej linii przy macie. Uporządkowane według rozmiaru. I koloru. Chryste!
Zastanawiające, co obnażenie własnych stóp robi z naszym umysłem. Chodzenie w samych skarpetkach sprawia, że czuję się jak amator. To nie najlepszy początek.
Sklepione przejście prowadzi z salonu do kuchni zaopatrzonej w barek śniadaniowy. W środku zastajemy kilka kobiet szepczących coś do siebie, krzątających się przy czajniku. Ich makijaże wyglądają dość smętnie w bezlitosnym świetle jarzeniówki. Rodzina przycupnęła na brzegu kanapy zbyt dużej, jak na te wnętrza. Barry Mason, Sharon i ich syn, Leo. Chłopak wpatruje się w podłogę, Sharon we mnie, a Barry rozgląda się dokoła. Wygląda jak typowy hipster: ma spodnie wory, nieco zbyt wystrzępioną fryzurę i odrobinę zbyt kwiecistą koszulę, oczywiście wypuszczoną na wierzch. Jeżeli jednak przyjąć, że rysy twarzy przestają się zmieniać po trzydziestym piątym roku życia, to sądząc po siwych włosach, facet jest dobre dziesięć lat starszy od swojej żony – która zdecydowanie jest w tej rodzinie osobą „noszącą spodnie”.
Kiedy ginie dziecko, widujemy cały wachlarz emocji. Gniew, panikę, zaparcie się, poczucie winy. Widziałem je wszystkie pojedynczo i pospołu. Jednak na twarzy Barry’ego Masona maluje się wyraz, którego jeszcze do tej pory nie napotkałem i którego nie potrafię zdefiniować. Jeśli chodzi o Sharon, pięści ma zaciśnięte tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.
Siadam. Gislingham decyduje się postać. Pewnie boi się, że meble mogą nie wytrzymać jego masy. Luzuje kołnierzyk koszuli z nadzieją, że nikt tego nie zauważy.
– Drodzy państwo Mason – zaczynam. – Rozumiem, że jest to dla państwa wyjątkowo trudny okres, ale musimy zgromadzić jak najwięcej informacji. To bardzo istotne. Jestem pewien, że państwo już to wiedzą, ale pierwsze kilka godzin jest kluczowe. Im więcej będziemy wiedzieć, tym większa szansa na odnalezienie Daisy całej i zdrowej.
Sharon Mason szarpie wyciągniętą nitkę swetra.
– Nie jestem pewna, co jeszcze możemy panom powiedzieć. Rozmawialiśmy już z tamtym funkcjonariuszem…
– Wiem, ale prosiłbym, żeby opowiedziała mi pani wszystko od początku, jeszcze raz. Podobno Daisy poszła dzisiaj do szkoły jak zwykle, a potem była tutaj, w domu, aż do rozpoczęcia przyjęcia. Nie wychodziła, żeby się pobawić?
– Nie. Siedziała w swoim pokoju na górze.
– A jeśli chodzi o przyjęcie: może mi pani powiedzieć, kto się pojawił?
Sharon spogląda na męża, a potem na mnie.
– Sąsiedzi z naszej ulicy, koledzy szkolni naszych dzieci i ich rodzice.
A zatem przyjaciele jej dzieci, nie znajomi rodziców.
– Czyli… powiedziałaby pani, że około czterdziestu osób?
Marszczy czoło.
– Nie aż tyle. Mam listę.
– To bardzo pomocne. Czy może ją pani przekazać posterunkowemu Gislinghamowi?
Policjant podnosi na chwilę wzrok znad notesu.
– Kiedy dokładnie widzieliście państwo Daisy po raz ostatni?
Barry Mason nadal nie odzywa się ani słowem. Nie jestem do końca pewien, że w ogóle mnie usłyszał. Spoglądam na niego. W rękach trzyma pluszowego pieska, bawiąc się nim nerwowo. Wiem, że to stres, ale sprawia dziwnie nieprzyjemne wrażenie, jakby usiłował skręcić psiakowi szyję.
– Panie Mason?
Mruga nerwowo.
– Nie wiem – odpowiada przygnębionym głosem. – Może około dwudziestej trzeciej? Panował chaos. Straszne zamieszanie. Wie pan, dużo ludzi.
– Ale kiedy zorientowali się państwo, że Daisy zaginęła, była już północ?
– Uznaliśmy, że już czas, aby dzieci poszły spać. Goście zaczynali się powoli rozchodzić. Nie mogliśmy jednak znaleźć Daisy. Szukaliśmy wszędzie. Zadzwoniliśmy do wszystkich osób, które przyszły nam na myśl. Moja mała dziewczynka… moja śliczna mała córeczka…
Zaczyna płakać. Nawet teraz nadal trudno mi znieść płacz mężczyzn.
Spoglądam na Sharon.
– Pani Mason? A pani? Kiedy widziała pani córkę po raz ostatni? Przed pokazem sztucznych ogni czy po nim?
Kobietą wstrząsa nagły dreszcz.
– Wydaje mi się, że przed.
– A pokaz zaczął się o której?
– Dwudziestej drugiej, kiedy tylko zrobiło się ciemno. Nie chcieliśmy odkładać tego na zbyt późną godzinę. Można się przez to wpakować w kłopoty. Ktoś mógłby złożyć na nas skargę do urzędu miejskiego.
– A zatem widziała pani Daisy przed pokazem sztucznych ogni. Czy było to w domu, czy w ogrodzie?
Kobieta waha się, ściągając brwi.
– W ogrodzie. Biegała tam przez całą noc. Prawdziwa królowa balu.
Zastanawiam się przez chwilę, kiedy po raz ostatni słyszałem to określenie z ust kogokolwiek.
– Czyli Daisy była w dobrym humorze i o ile pani wie, nic jej nie niepokoiło?
– Nie, nic. Doskonale się bawiła, śmiała się, tańczyła, robiła to, co wszystkie dziewczynki.
Zerkam na brata Daisy, zainteresowany jego reakcją na słowa matki, ale nie widzę żadnej. Siedzi na kanapie, zachowując imponujący spokój, zważywszy na okoliczności.
– Leo, kiedy widziałeś Daisy po raz ostatni?
Wzrusza ramionami. Nie wie.
– Oglądałem sztuczne ognie.
– Lubisz fajerwerki? – Uśmiecham się do niego.
Kiwa głową, unikając spojrzenia mi w oczy.
– Wiesz co? Ja też.
Spogląda na mnie i w jego wzroku pojawia się iskra porozumienia, ale zaraz spuszcza głowę i zaczyna przesuwać stopą po dywanie, rysując palcami kółka w długim włosiu. Sharon wyciąga rękę i klepie go po nodze. Chłopak przestaje.
Spoglądam znów na Barry’ego.
– Rozumiem, że boczna furtka do ogrodu była otwarta?
Barry Mason odchyla się na oparcie, nagle nastroszony. Pociąga głośno nosem i wyciera go wierzchem dłoni.
– Cóż, człowiek nie dałby rady ciągle otwierać i zamykać drzwi, prawda? Łatwiej było wpuścić ludzi furtką. Mniej bałaganu w domu. – Spogląda na żonę.
Kiwam głową.
– Oczywiście. Widzę, że państwa ogród przylega do kanału. Czy mają państwo furtkę otwierającą się na ścieżkę holowniczą?
Barry Mason kręci głową.
– Nic z tego. Urząd miejski tego zabrania. Nie ma mowy, żeby ten facet dostał się tu w ten sposób.
– Facet?
Odwraca wzrok.
– Ten człowiek, kimkolwiek jest. Ten potwór, który ją zabrał. Skurwysyn, który zabrał moją Daisy.
Zapisuję „moją” w notatniku i stawiam obok znak zapytania.
– Ale czy rzeczywiście widział pan mężczyznę?
Barry Mason oddycha głęboko i nagle szlocha głośno. Odwraca wzrok i widzę łzy ściekające mu po policzkach.
– Nie. Nikogo nie widziałem.
Przerzucam akta sprawy.
– Mam tutaj fotografię Daisy, którą przekazaliście państwo sierżantowi Davisowi. Czy możecie mi powiedzieć, co córka miała na sobie?
Zapada cisza.
– To był bal przebierańców – mówi wreszcie Sharon. – Dla dzieci. Pomyśleliśmy, że by się z tego ucieszyły. Daisy była przebrana za swoje imię.
– Przepraszam, chyba nie bardzo rozumiem…
– Stokrotka. Była przebrana za stokrotkę.
Wyczuwam reakcję Gislinghama, ale powstrzymuję się od wymiany spojrzeń z nim.
– Rozumiem. Czyli konkretnie miała na sobie…
– Zieloną sukienkę, rajstopy i buty. Do tego stroik z białymi płatkami i żółtą koroną. Zdobyliśmy go w sklepie na Fontover Street. Kosztowało nas to fortunę, nawet za wynajęcie. Musieliśmy zostawić depozyt.
Głos się jej załamuje. Wzdycha gwałtownie, a potem zaciska dłoń w pięść i przytyka ją do ust. Jej ramiona dygoczą. Barry Mason obejmuje żonę. Kobieta zawodzi, kiwając się w przód i w tył. Powtarza mu, że to nie jej wina, że nie wiedziała. Barry zaczyna głaskać ją po włosach.
Znów zapada cisza, a potem nagle Leo przesuwa się do przodu i wstaje z kanapy. Jego ubranie wydaje się nieco zbyt duże. Dłonie ledwie wystają mu z przydługich rękawów. Podchodzi do mnie i podaje mi swój telefon, na którym widnieje kadr z filmu. Jest na nim Daisy w swojej zielonej sukience. Jest ślicznym dzieckiem, bez dwóch zdań. Włączam odtwarzanie i przez piętnaście sekund przyglądam się, jak dziewczynka tańczy przed kamerą. Jest pewna siebie i żywiołowa – emanuje tymi cechami nawet z dwucalowego ekraniku. Kiedy nagranie dobiega końca, sprawdzam metatekst. Film został zrobiony zaledwie przed trzema dniami. W końcu nam się poszczęściło. Nie zawsze znajdujemy coś tak aktualnego jak to.
– Dziękuję, Leo. – Spoglądam na Sharon Mason, która wydmuchuje nos. – Pani Mason, jeżeli podam swój numer telefonu, prześle mi pani ten film?
Kobieta macha bezradnie ręką.
– Och, ja jestem beznadziejna w tych sprawach. Leo to zrobi.
Spoglądam na chłopaka, który kiwa głową. Ma nieco przydługą grzywkę, ale najwyraźniej nie przeszkadzają mu włosy wchodzące do oczu. Jego oczy są ciemne. Włosy zresztą również.
– Dziękuję, Leo. Musisz być naprawdę niezły w obsłudze telefonów, jak na kogoś w twoim wieku. Ile masz lat?
Rumieni się lekko.
– Dziesięć.
Spoglądam na Barry’ego Masona.
– Czy Daisy miała własny komputer?
– Absolutnie nie. Tyle się teraz słyszy różnych rzeczy o dzieciakach mających dostęp do Internetu. Pozwalam jej czasem używać swojego komputera, ale musi być wtedy ze mną w pokoju.
– Czyli nie ma skrzynki mailowej?
– Nie.
– A co z telefonem komórkowym?
– Uznaliśmy, że jest jeszcze za młoda – tym razem odpowiada Sharon. – Powiedziałam jej, że może dostanie telefon na Gwiazdkę. Będzie już wtedy miała dziewięć lat.
Oznacza to jedną mniej szansę na wytropienie Daisy, ale nie mówię im tego.
– Widziałeś może kogoś z Daisy zeszłej nocy, Leo?
Zaczyna coś mówić, ale potem kręci głową.
– A może wcześniej? Czy ktoś się koło niej kręcił? Ktoś, kogo widziałeś, idąc do lub wracając ze szkoły?
– Zawsze odwożę dzieci do szkoły – wtrąca ostrym tonem Sharon. Zupełnie jakby to zamykało sprawę.
A potem rozlega się dzwonek do drzwi. Gislingham zamyka notatnik.
– To z pewnością kryminalistycy.
Sharon spogląda na mnie.
– Dlaczego oni tu przyszli? Nie zrobiliśmy nic złego.
– Wiem o tym, pani Mason. Proszę się nie niepokoić. To standardowa procedura w przypadku… zaginięcia dziecka.
Gislingham otwiera drzwi wejściowe i wpuszcza techników do środka. Z miejsca rozpoznaję Alana Challowa. Zaczął pracować kilka miesięcy po mnie. Bardzo się od tego czasu postarzał. Za mało na głowie, za dużo w talii. Ale jest dobry. Naprawdę dobry.
Kiwa głową w moim kierunku. Nie potrzebujemy wymiany uprzejmości.
– Holroyd wyciąga ekwipunek z samochodu – oznajmia. Jego papierowy kombinezon szeleści i skrzypi. Po wschodzie słońca zacznie się gotować w tej owijce.
– Zaczniemy od pomieszczeń na górze. – Naciąga rękawiczki. – Wyjdziemy na zewnątrz, kiedy tylko zrobi się jasno. Widzę, że prasa jeszcze się nie zleciała. Dzięki Bogu choć i za to.
Sharon Mason wstaje chwiejnie.
– Nie chcę, żebyście szperali w jej pokoju… dotykali jej rzeczy… traktowali nas jak przestępców…
– To nie jest pełna rewizja sądowa, pani Mason. Nie zrobimy bałaganu. Nie musimy nawet wchodzić do pokoju Daisy. Wystarczy nam jej szczoteczka do zębów.
Stanowi najlepsze źródło DNA. A być może będziemy tego potrzebowali, żeby zidentyfikować jej ciało. Tego jednak również im nie mówię.
– W ogrodzie przeprowadzimy bardziej szczegółowe badania, na wypadek gdyby porywacz Daisy pozostawił jakieś fizyczne dowody, które pomogą nam go zidentyfikować. Rozumiem, że państwo się na to zgadzają?
Barry Mason kiwa głową, a potem wyciąga rękę i dotyka łokcia żony.
– Może pozwolimy im wykonać ich pracę, co?
– Wyznaczymy również jak najszybciej do pomocy funkcjonariusza do spraw kontaktu z rodziną.
Sharon spogląda na mnie.
– Jaką pomoc ma pan na myśli?
– Rolą takiego policjanta jest upewnienie się, że będą państwo informowani o postępach poszukiwań na bieżąco, i bycie pod ręką, jeżelibyście państwo czegoś potrzebowali.
– To znaczy tutaj? – Sharon marszczy czoło. – W naszym domu?
– Tak, jeśli nie mają państwo nic przeciwko temu. To osoby odpowiednio przeszkolone i nie ma się czym martwić. Nie będą się narzucać…
Ale ona już kręci głową.
– Nie. Nie chcę tutaj nikogo. Nie pozwolę, żebyście nas szpiegowali. Czy to jasne?
Zerkam na Gislinghama, który dyskretnie wzrusza ramionami. Oddycham głęboko.
– Oczywiście to państwa prawo. Wyznaczymy zatem członka naszego zespołu jako państwa kontakt, a jeśli zmienią państwo zdanie…
– Nie – odpowiada szybko. – Nie zmienimy.
Oxford News @OxfordNewsOnline 02.45
NAJNOWSZE raporty donoszą o zauważalnej obecności policji na osiedlu Canal Reach – nie mamy jeszcze żadnych szczegółów w tej sprawie…
Julie Hill @JulesH1975 02.49
@OxfordNewsOnline mieszkam na osiedlu Canal Reach. Zeszłej nocy odbywało się tu przyjęcie i teraz policja przesłuchuje sąsiadów
Julie Hill @JulesH1975 02.49
@OxfordNewsOnline najwyraźniej nikt nie wie, co się stało. Jest tu przynajmniej 15 wozów policyjnych
Angela Betterton @AngieBett 02.52
@JulesH1975 @OxfordNewsOnline byłam na tym przyjęciu. Chodzi o ich córkę. Podobno zaginęła. Jest w klasie z moim synem
Julie Hill @JulesH1975 02.53
@AngieBett to okropne. Myślałam, że chodzi o narkotyki lub coś w tym stylu @OxfordNewsOnline
Oxford News @OxfordNewsOnline 02.54
@AngieBett jak ma na imię ta dziewczynka i ile ma lat?
Angela Betterton @AngieBett 02.55
@OxfordNewsOnline Daisy Mason. Musi mieć 8 lub 9 lat.
Oxford News @OxfordNewsOnline 02.58
NAJNOWSZE raporty donoszą o możliwym #porwaniu dziecka na osiedlu Canal Reach. Źródła podają, że ośmiolatka zniknęła z domu
Oxford News @OxfordNewsOnline 03.01
Jeżeli dowiecie się czegoś więcej o #porwaniu dziecka w Oxfordzie, zatweetujcie do nas – dostarczamy Wam lokalnych wiadomości z Oxfordu przez całą noc
Tuż po trzeciej nad ranem dzwonią do mnie z zespołu prasowego z wiadomością, że nowiny już się przedostały do mediów, więc równie dobrze możemy to wykorzystać. Dwadzieścia minut później pojawia się pierwszy wóz transmisyjny. Jestem w kuchni – rodzina nadal przebywa w dużym pokoju. Barry Mason leży na fotelu z zamkniętymi oczami, chociaż wcale nie śpi. Kiedy słychać podjeżdżający pod dom samochód, nie porusza się, ale Sharon Mason wstaje z sofy i wygląda przez okno. Obserwuje, jak z wozu wysiada reporter, a za nim mężczyzna w skórzanej kurtce, z mikrofonem i kamerą. Przez chwilę wpatruje się w nich, a potem zerka w lusterko i dotyka dłonią włosów.
– Inspektor Fawley? – pytanie dobiega mnie z dołu. Jeden z ludzi Challowa stoi w połowie drogi na schodach. To dziewczyna. Musi być nowa, bo nie rozpoznaję jej głosu. Nie widzę również jej twarzy, ponieważ zakrywa ją kaptur kombinezonu i maska. W przeciwieństwie do tego, co pokazują w telewizji, strój kryminalistyka bardziej przypomina uniform pakowacza drobiu niż technika z CSI. Te cholerne seriale doprowadzają mnie do szału. Ostatnią rzeczą, jaką prawdziwy kryminalistyk by kiedykolwiek zrobił, jest zanieczyszczenie miejsca przestępstwa przez poprawianie swojej cholernej fryzury. Dziewczyna przywołuje mnie do siebie. Ruszam za nią na piętro. Drzwi przed nami opatrzone są ładną tabliczką oznajmiającą:
POKÓJ DAISY
oraz kawałkiem papieru przylepionym za pomocą masy klejącej Blu-Tack, na którym dużymi, niezgrabnymi drukowanymi literami napisano:
NIE WCHODZIĆ!!!
– Mamy to, czego potrzebujemy, ale pomyślałam, że będzie pan chciał zobaczyć pokój. Nawet jeśli nie możemy do niego wejść – mówi.
Kiedy otwiera drzwi, zaczynam rozumieć, co ma na myśli. Żaden dziecięcy pokój nie wygląda w ten sposób – chyba że w sitcomach. Nic nie leży na podłodze, na meblach ani wepchnięte pod łóżko. Grzebień ułożony jest równolegle ze szczotką do włosów. Pluszowe zabawki siedzą w idealnej linii, wpatrując się w nas małymi paciorkowatymi oczami. Sprawia to dziwnie nieprzyjemne wrażenie – głównie dlatego, że żywiołowe, pełne energii dziecko, które widziałem na filmie z komórki, nie pasuje do pomieszczenia tak nadnaturalnie wysprzątanego jak to. Niektóre puste pokoje emanują osobowością ludzi, którzy je kiedyś zajmowali. Tutaj jednak mam do czynienia z pustką nieobecności, a nie z nieobecnością osobowości. Jedynym znakiem tego, że Daisy w ogóle kiedyś tu mieszkała, jest plakat Disneya przyczepiony na wewnętrznej stronie drzwi. Widnieje na nim Merida Waleczna, samotna w lesie, z buntowniczą burzą jaskrawoczerwonych włosów. Pod spodem znajduje się duży pomarańczowy napis: ZMIEŃ SWOJE PRZEZNACZENIE. Jake też uwielbiał ten film. Zabraliśmy go do kina dwa razy. Film niósł dobry przekaz dla dzieci: bycie sobą jest w porządku, po prostu musisz mieć odwagę, aby się tego trzymać.
– Okropne, nie sądzi pan? – przerywa moje rozmyślania kryminalistyczka.
Przynajmniej ma tyle taktu, żeby nie mówić tego zbyt głośno.
– Tak pani sądzi?
Zdjęła maskę i widzę, jak marszczy nos.
– Typowe przegięcie. Naprawdę wszystko musi być dopasowane tak, jak tutaj? Nikt nie lubi swojego imienia aż tak bardzo, niech mi pan wierzy.
I rzeczywiście, gdy o tym wspomina, nagle to dostrzegam. Wszystko jest w stokrotki. Cały pieprzony pokój. Tapety, pościel, zasłony, poduszki. Są różne, ale wszystkie w stokrotki. Widzę plastikowe stokrotki w zielonej doniczce i jasnożółtą stokrotkową opaskę na włosy zawieszoną na lustrze toaletki, stokrotkowe wsuwki do włosów, stokrotkowy klosz i stokrotkową karuzelę zwisającą z sufitu. To nie jest pokój dziecięcy, tylko tematyczny park rozrywki.
– Może to właśnie jej odpowiadało? – odpowiadam, chociaż sam w to nie wierzę.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Może. W gruncie rzeczy co ja wiem. Nie mam dzieci. A pan?
Nie wie. Nikt jej nie powiedział.
– Nie – odpowiadam.
Już nie.BBC Midlands Today
Środa 20 lipca 2016 | ostatnia aktualizacja: 06.41
Policja prosi o pomoc w poszukiwaniu zaginionej ośmiolatki z Oxfordu
Ośmioletnia dziewczynka zniknęła ze swojego domu w Oxfordzie. Daisy Mason widziano po raz ostatni we wtorek o północy w ogrodzie na tyłach jej rodzinnego domu, gdzie jej rodzice, Barry i Sharon Mason, wyprawili przyjęcie.
Daisy została opisana jako blondynka o zielonych oczach. Była przebrana za stokrotkę i włosy miała spięte w kucyki. Według sąsiadów dziewczynka jest towarzyska, ale rozsądna i jest bardzo mało prawdopodobne, aby z własnej woli odeszła gdzieś z obcym człowiekiem.
Ktokolwiek widział Daisy lub ma jakąkolwiek informację o niej, proszony jest o kontakt z centrum koordynacyjnym wydziału kryminalnego policji Thames Valley pod numerem 018650966552.
Do wpół do ósmej technicy niemal uporali się z przeczesywaniem ogrodu, a mundurowi zaczęli przeszukiwać całe osiedle. Każdy ruch jest teraz obserwowany przez kilka spragnionych nowin kamer telewizyjnych. Oczywiście jest jeszcze sam kanał rzeki, ale o tym nawet nie zamierzam myśleć. Jeszcze nie. Wszyscy powinni myśleć, że dziewczynka nadal żyje. Dopóki nie zdecyduję inaczej.
W tej chwili stoję na małym tarasie wychodzącym na ogród na tyłach domu. Na rabatkach walają się resztki zużytych sztucznych ogni, a wyschnięta letnia trawa została do cna zadeptana. Tamten policjant miał rację: szansa na znalezienie tu jakiegoś wyraźnego odcisku buta lub jakiegokolwiek w miarę przyzwoitego dowodu rzeczowego jest praktycznie zerowa. Widzę Challowa przy płocie, pochylonego i powoli przegrzebującego poszycie. Nad jego głową, uwięziony w krzewach rosnących wzdłuż ścieżki holowniczej, utknął balon. Jego srebrna nitka trzepocze lekko na wietrze. Cholernie chce mi się palić.
W tym miejscu kanał rzeczny lekko zakręca, co oznacza, że ogród Masonów jest nieco dłuższy niż w pozostałych rezydencjach. Niektórzy jednak mimo wszystko uznaliby go za bardzo mały. Nie wiem, czy to huśtawka stojąca w rogu, czy byle jaka trawa pampasowa, a może po prostu moje niewyspanie, ale w denerwujący sposób przypomina mi to ogród z czasów mojego dzieciństwa. Był uwięziony pomiędzy identycznie monotonnymi domami stanowiącymi część zabudowy wzdłuż drogi, wzniesionej wyłącznie dzięki stacji metra – ostatniej na linii. Tam gdzie kiedyś były łąki, wyrosła betonowa dżungla. Moi rodzice wybrali to osiedle, ponieważ było bezpieczne, no i tylko na to ich było stać – nawet w tej chwili nie mógłbym podważyć żadnego z tych argumentów. Niemniej było tam okropnie. Tamto miejsce nie miało własnej tożsamości – po prostu leżało „na południe” od najbliższego konglomeratu przypominającego prawdziwe miasto. To samo miasto, do którego sam jeździłem: do szkoły, w odwiedziny do znajomych, a później do pubów i na spotkania z dziewczętami. Nigdy nie zapraszałem nikogo do siebie. Nie pozwoliłem moim przyjaciołom zobaczyć, gdzie naprawdę mieszkam. Może nie powinienem oceniać tak surowo mieszkańców osiedla Canal Reach. Wiem przecież, jak to jest, kiedy człowiek czuje, że znalazł się po niewłaściwej stronie lustra.
W odległym rogu ogrodu Masonów nadal tli się grill. Metalowa misa pyka cicho, stygnąc. Łańcuchy huśtawki są zabezpieczone taśmą klejącą, żeby jej nie używać. Widzę ustawione jedno na drugim krzesła ogrodowe, altankę (złożoną) i stół na kozłach, z obrusem z kraciastej bawełny (również złożonym). Pod spodem stoją zielone lodówki turystyczne opatrzone napisami: PIWO, WINO, NAPOJE BEZALKOHOLOWE. Na tarasie za moimi plecami stoją kosze na śmieci, jeden na szkło i metal, drugi pełen czarnych worków na śmieci. Przychodzi mi na myśl – powinno od samego początku – że to wszystko robota Sharon Mason. Sprzątanie, składanie. Obeszła cały ogród, żeby jako tako wyglądał. Zrobiła to już po tym, jak dowiedziała się, że jej córka zaginęła.
Gislingham wychodzi z kuchni i przyłącza się do mnie.
– Everett mówi, że nie dowiedziała się niczego użytecznego z wywiadów z sąsiadami. Żaden z uczestników przyjęcia, z którymi rozmawialiśmy, nie przypomina sobie niczego podejrzanego. Zbieramy mimo wszystko ich fotografie z przyjęcia. Powinno nam to pomóc w ustaleniu przebiegu zdarzeń. Na terenie posiadłości nie ma żadnej kamery, ale zobaczymy, co się nam uda znaleźć w okolicy. Poza tym w promieniu piętnastu kilometrów sprawdzamy również miejsce zamieszkania zarejestrowanych przestępców seksualnych.
Kiwam głową.
– Dobra robota.
Challow prostuje się i przywołuje nas gestem. Za huśtawką znajduje się obluzowany fragment ogrodzenia. Z daleka wydaje się solidne, ale przy odrobinie wysiłku nawet dorosły mógłby się prześlizgnąć przez szczelinę.
Gislingham odgaduje moje myśli.
– Ale czy rzeczywiście ktoś mógł tu wejść, zgarnąć dzieciaka i zwiać zupełnie niezauważony? W ogrodzie tego rozmiaru i przy tylu ludziach? Na dodatek zakładając, że mała by się broniła?
Rozglądam się.
– Musimy się dowiedzieć, gdzie stała altanka i jak była duża. Jeżeli ustawili ją w dalszej części ogrodu, możliwe, że nie dostrzegli tej dziury w ogrodzeniu ani nikogo, kto przez nią przechodził. Na dodatek jeszcze te sztuczne ognie…
Kiwa głową.
– Wszyscy patrzyliby w inną stronę, głośne wybuchy, krzyczące dzieciaki…
– …i fakt, że większość gości stanowili rodzice dzieciaków ze szkoły Daisy. Założę się o każde pieniądze, że z niektórymi z nich Masonowie nigdy przedtem się nie spotkali. Zwłaszcza ojcowie. Trzeba by do tego prawdziwych jaj, ale porywacz mógłby tu wejść i udawać, że jest jednym z rodziców. To mogło mu się udać. Poza tym ludzie spodziewaliby się, że rozmowy będą krążyły wokół dzieci.
Ruszamy po trawie w kierunku domu.
– Te fotografie, które zbierasz, Chris… musimy wyciągnąć z nich więcej niż ustalenia osi czasowej. Zacznij odhaczać nazwiska. Powinniśmy się dowiedzieć nie tylko gdzie, ale kim są ci wszyscy ludzie.
Pięć po siódmej posterunkowa Everett dzwoni do drzwi kolejnego domu w zaułku. Czeka na ich otwarcie, żeby przybrać profesjonalny uśmiech i zapytać, czy może wejść na krótką rozmowę z mieszkańcami domu. Robi to już po raz piętnasty tego dnia i tłumaczy sobie, że nie powinna irytować się faktem, iż została przydzielona do chodzenia od drzwi do drzwi, podczas gdy Gislingham znalazł się w domu, który tak naprawdę najbardziej się liczy. W samym sercu sprawy. W końcu przypadki, gdy sprawę porwania dziecka rozwiązano dzięki temu, „co widzieli sąsiedzi”, można policzyć na palcach jednej ręki. Z drugiej strony, niektórzy z tych ludzi przebywali w ogrodzie Masonów w czasie, gdy zaginęła ich córka. Chociaż zważywszy na to, jak wielu potencjalnych świadków znajdowało się na tak ograniczonej przestrzeni, Everett nie zyskała dotychczas żadnych przydatnych informacji. Było to „miłe przyjęcie”, „dość przyjemny wieczór”. A jednak w którymś jego momencie zniknęła mała dziewczynka i nikt tego nie zauważył.
Everett dzwoni po raz kolejny (trzeci z rzędu), a potem cofa się i spogląda na dom. Zasłony są odsłonięte, ale nie widać śladu życia. Sprawdza swoją listę. Dom zamieszkiwany jest przez Kennetha i Caroline Bradshawów, małżeństwo po sześćdziesiątce. Może wyjechali na wakacje przed szkolną przerwą? Everett zapisuje uwagę obok ich nazwiska i wraca podjazdem na chodnik. Jedna z mundurowych podchodzi do niej, lekko zadyszana. Everett widywała ją w komendzie, ale kobieta dopiero co skończyła trening w Sulhamstead i nie zdążyły jeszcze porządnie ze sobą porozmawiać. Everett usiłuje sobie przypomnieć jej nazwisko. Simpson? Coś w tym stylu. Nie, Somer. Tak właśnie. Erica Somer. Jest starsza niż większość nowych rekrutów, więc musiała przedtem zajmować się czym innym. Zupełnie jak Everett, która miała falstart w karierze pielęgniarki. Nie opowiada jednak o tym, wiedząc, że jej koledzy płci przeciwnej wykorzystywaliby tę informację, aby zawsze delegować ją do przekazywania ludziom złych wieści. Albo do chodzenia od jednych cholernych drzwi do drugich.
– Znaleźliśmy coś w jednym z koszy na śmieci – mówi Somer. – Myślę, że powinna pani to zobaczyć. – Wskazuje za siebie, tam skąd przyszła. Od razu przechodzi do rzeczy, bez zbędnych wstępów. Everett natychmiast czuje do niej przypływ sympatii.
Kosz na śmieci stoi na rogu zaułka, przy którym łączy się on z ulicą. Technik już tam jest i robi zdjęcia. Kiedy widzi Everett, kiwa głową. Obie kobiety obserwują, jak sięga do kosza i wyciąga to, co leży na samym wierzchu. Rozwija się niczym skóra węża – zwiotczałe, puste, zielone. Bardzo zielone.
To rajstopy, rozerwane na kolanie. Małe, w sam raz dla dziecka.
Przesłuchanie Fiony Webster przeprowadzone na Barge Close nr 11, Oxford
20 lipca 2016, godzina 7.45
Rozmowę prowadziła detektyw V. Everett
VE: Pani Webster, czy może nam pani powiedzieć, skąd zna pani Masonów?
FW: Moja córka, Megan, chodzi do klasy razem z Daisy w Kicie, a Alice jest rok wyżej.
VE: Kicie?
FW: Przepraszam. W szkole imienia Biskupa Christophera. Wszyscy w okolicy nazywają ją po prostu Kitem. Poza tym oczywiście jesteśmy sąsiadami. Pożyczyliśmy im altankę na przyjęcie.
VE: A zatem jesteście zaprzyjaźnieni?
FW: Nie powiedziałabym „zaprzyjaźnieni”. Sharon trzyma się na uboczu. Rozmawiamy czasem, czekając na dzieci przy szkolnej bramie. Czasami też wybieram się z nią na przebieżkę. Sharon jest jednak o wiele bardziej zdyscyplinowana niż ja. Biega codziennie, nawet w zimie, po odwiezieniu dzieci do szkoły. Martwi się o swoją wagę… to znaczy nie powiedziała tego nigdy tak dokładnie, ale tak się domyślam. Kiedyś zjadłyśmy razem lunch na mieście, raczej przez przypadek. Wpadłyśmy na siebie przed pizzerią na High Street i nie mogła odmówić. Prawie nic wtedy nie zjadła. Podłubała tylko w sałatce.
VE: A zatem pani Mason nie pracuje, skoro biega po odwiezieniu dzieci do szkoły.
FW: Nie. Wydaje mi się, że kiedyś pracowała, ale nie wiem gdzie. Ja chybabym oszalała, uwięziona całymi dniami w domu, ale ona wydaje się całkowicie zaabsorbowana dziećmi.
VE: Czyli jest dobrą matką?
FW: Pamiętam, że podczas tamtego lunchu rozmawiała wyłącznie o tym, jak doskonałe oceny zdobywa Daisy z klasówek, jak marzy o tym, aby zostać weterynarzem, i czy nie wiem przypadkiem, który uniwersytet byłby pod tym względem najlepszy.
VE: A zatem odrobinę zbyt ambitny rodzic?
FW: Między nami mówiąc, Oliver, mój mąż, nie może jej znieść. Zna pani to powiedzenie o rozpychaniu się łokciami. Mąż uważa, że Sharon jest jak spychacz. Osobiście jestem zdania, że nie można winić nikogo za to, że chce jak najlepiej dla swoich dzieci. Sharon jest po prostu zbyt bezpośrednia w dawaniu tego do zrozumienia, nie tak jak reszta z nas. Myślę nawet, że Masonowie osiedlili się tutaj głównie ze względu na szkołę. Nie sądzę, żeby było ich stać na prywatne kształcenie.
VE: Ale domy tutaj nie są zbyt tanie…
FW: To prawda, ale po prostu mam wrażenie, że mają lekki problem z pieniędzmi.
VE: Wie pani, gdzie mieszkali przedtem?
FW: Gdzieś na południu Londynu, tak mi się wydaje. Sharon nigdy nie rozmawia o swojej przeszłości ani o rodzinie. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego musi pani to wszystko wiedzieć. Czy nie powinna pani raczej szukać Daisy?
VE: Zespoły policjantów przeszukują w tej chwili całą okolicę i sprawdzają nagrania z kamer monitoringu. Im więcej dowiemy się na temat Daisy i jej rodziny, tym lepiej. Nigdy nie wiadomo, co może się okazać istotne. Porozmawiajmy jednak trochę na temat ostatniej nocy. O której pojawiła się pani na przyjęciu?
FW: Tuż po dziewiętnastej. Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Na zaproszeniu napisane było 18.30–19.00 i wydawało mi się, że Sharon oczekiwała, iż większość gości pojawi się o wpół do siódmej. Kiedy przyszliśmy, była naprawdę podenerwowana. Zadała sobie wiele trudu ze zorganizowaniem tego przyjęcia. Powiedziałam jej, że wszyscy zaproszeni z przyjemnością przynieśliby coś do jedzenia lub picia, ale ona chciała wszystko zrobić sama. Jedzenie stało w ogrodzie na stołach, przykryte folią. To koszmar, nie sądzi pani? To znaczy…
VE: Wspomniała pani, że Sharon Mason była zdenerwowana?
FW: Owszem, ale tylko ze względu na przyjęcie. Później, kiedy zabawa wystartowała, wszystko było w porządku.
VE: A Barry?
FW: Och, Baz jak zwykle był lwem salonowym. Zawsze jest bardzo towarzyski i ma coś do powiedzenia. Jestem przekonana, że pomysł przyjęcia wyszedł od niego. Poza tym uwielbia Daisy. Jak to bywa z córeczkami tatusia. Zawsze brał ją na ręce i nosił na barana. Daisy wyglądała słodko w tym kwiatowym przebraniu. To taka szkoda, że koniec końców dzieciaki wyrastają z fazy przebierańców. Chciałam, żeby zeszłej nocy Alice też się przebrała, ale stanowczo odmówiła. Jest tylko rok starsza od Daisy, ale teraz wszystko kręci się wokół kusych bluzek i adidasów.
VE: Musi pani dość dobrze znać Barry’ego Masona.
FW: Słucham?
VE: Nazwała go pani „Bazem”.
FW: O Boże, naprawdę? Wiem, że to okropne, ale wszyscy ich tak nazywamy… cóż, przynajmniej niektórzy z nas. „Baz i Shaz”, w skrócie od Barry i Sharon, rozumie pani? Ale błagam, niech pani nie mówi Sharon, że tak ją nazwałam. Nienawidzi tego przydomka. Kiedyś, gdy komuś wymsknął się przez pomyłkę, dostała szału.
VE: Ale Barry nie ma nic przeciwko?
FW: Nie wydaje się, to przyjemny w obejściu człowiek. Dużo bardziej niż ona. Nie to, że Sharon jest wymagająca.
VE: Kiedy pani widziała ją po raz ostatni? Znaczy Daisy.
FW: Cały czas się nad tym zastanawiam. Myślę, że było to tuż przed pokazem sztucznych ogni. Przez cały wieczór po ogrodzie biegało mnóstwo małych dziewczynek. Doskonale się bawiły.
VE: I nie widziała pani, żeby ktokolwiek z nią rozmawiał? Ani żadnej nieznajomej osoby?
FW: Znałam tam prawie wszystkich. Myślę, że zaproszeni zostali głównie mieszkańcy osiedla. A przynajmniej nie pamiętam nikogo z drugiej strony.
VE: Z drugiej strony?
FW: No wie pani, zza kanału. Tych snobów. Niezbyt często tu zaglądają. W każdym razie o ile sobie przypominam, Daisy przez cały czas była ze swoimi przyjaciółkami. Kiedy się jest w tym wieku, dorośli wydają się mało ciekawi.
VE: A czy pani mąż, Oliver, też tam był?
FW: Dlaczego chce pani to wiedzieć?
VE: Po prostu musimy ustalić, gdzie znajdowali się wszyscy…
FW: Sugeruje pani, że OLIVER miał coś wspólnego z tą sprawą? Bo mogę pani od razu powiedzieć…
VE: Jak już wspomniałam, musimy ustalić, gdzie znajdowali się wszyscy uczestnicy przyjęcia.
VE: Istnieje prawdopodobieństwo, że znaleźliśmy rajstopy Daisy. Pamięta pani, czy dziewczynka miała je na sobie, kiedy widziała ją pani po raz ostatni?
FW: Przykro mi, ale naprawdę nie pamiętam.
VE: I o ile pani wie, Daisy nie upadła ani nie skaleczyła się podczas przyjęcia?
FW: Nie. Jestem pewna, że to bym zapamiętała. Ale dlaczego pani mnie o to wypytuje? Jaki to ma związek?
VE: Na rajstopach były ślady krwi, pani Webster. Usiłujemy zrozumieć, skąd się tam wzięły.
Jest 8.30. Siedzę w samochodzie zaparkowanym za rogiem Waterview Crescent – zdecydowanie bardziej wykwintnej okolicy, jeśli chodzi o posiadłości. Są tu dwupiętrowe domy jednorodzinne i nawet, uwierzylibyście, kilka kamiennych lwów na cokołach zdobiących wejście. Jem pasztecik, który ktoś przyniósł ze sklepu przy stacji benzynowej na głównej ulicy. Na sam widok czuję, jak zatykają mi się tętnice, ale na dziesiątą mamy zaplanowaną konferencję prasową i jeśli teraz nic nie zjem, będzie mi się kręciło w głowie. Samochód, w którym siedzę, to ford. Wspominam o tym na wszelki wypadek, gdybyście się zastanawiali. Cholernych krzyżówek też nie rozwiązuję.
Ktoś stuka w okno od strony kierowcy. Opuszczam je. Posterunkowa Everett – ma na imię Verity. Kiedyś powiedziałem jej, że z takim imieniem praca w służbach ochrony prawa była jej pisana. I detektyw Everett nie przestaje jej szukać – to znaczy prawdy, oczywiście. Nie pozwólcie, żeby jej powściągliwość zamgliła wam spojrzenie. To jedna z najbardziej bezwzględnych funkcjonariuszek policji, jakich mieliśmy.
– O co chodzi? Co miała do powiedzenia Fiona Webster?
– Wiele rzeczy, ale nie chodzi o nią, tylko o miłą staruszkę spod numeru trzydzieści sześć. Widziała coś, twierdzi, że było kilka minut po dwudziestej trzeciej. Jest tego pewna, ponieważ właśnie zamierzała zadzwonić pod numer, na który zgłasza się uciążliwe hałasy.
Pamiętam, co Sharon Mason powiedziała o donoszących na siebie ludziach. Może jednak źle ją oceniłem? Człowiek nie jest paranoikiem, jeżeli jego sąsiedzi zachowują się jak buraki.
– A więc co ta pani…
– Bampton.
– Co powiedziała pani Bampton?
– Widziała mężczyznę oddalającego się od domu Masonów z dzieckiem w ramionach. Dziewczynką, która płakała. A właściwie bardziej krzyczała, jak twierdzi starsza pani. Dlatego właśnie w ogóle podeszła do okna.
Kręcę głową.
– Odbywało się przyjęcie. Skąd mamy wiedzieć, że nie była to całkiem niewinna scenka… jeden z ojców wracający właśnie do domu.
Mówię to nie dlatego, że wątpię w jej słowa. Po prostu bardzo nie chcę, żeby to była prawda. Policzki Everett są zaróżowione – podchwyciła trop.
– Pani Bampton twierdzi, że z tej odległości nie mogła dostrzec twarzy tego człowieka, więc nie może nam go opisać.
– W takim razie skąd wie, że miał ze sobą dziewczynkę?
– Ponieważ dziecko było przebrane za kwiatek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Osiedle w obrębie Combe Road, na historycznym przedmieściu Oxfordu, Jericho, oryginalnie znajdującym się poza murami obronnymi miasta (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Brytyjska terytorialna formacja policyjna na obszarze hrabstw Berkshire, Buckinghamshire i Oxfordshire.
Wioska w hrabstwie Berkshire, na południowy zachód od Reading. Znajduje się tam główne centrum treningowe policji Thames Valley.
prawda, autentyczność