Kto w Polsce ma HIV? - ebook
Kto w Polsce ma HIV? - ebook
– Mamy sukces – mówi Ministerstwo Zdrowia, gdy przychodzi do rozmowy o polskiej epidemii HIV/AIDS. – Stworzyliśmy skuteczne instytucje, dobre systemowe rozwiązania, gęstą sieć organizacji pozarządowych. Radzimy sobie – dodaje i idzie spać. Książka Jakuba Janiszewskiego jest próbą interpretacji tego sennego marzenia. Bo to nie jest zwykły sen. To sen kogoś, kto łamie prawa reprodukcyjne, lekceważy mniejszości seksualne, ściga użytkowników narkotyków, nie prowadzi sensownej edukacji seksualnej, zapomniał o działaniach prewencyjnych, ma słaby trzeci sektor i mało przyjazną służbę zdrowia. A jednak śpi, jakby problem nie był jego. A jeśli nie jego – to czyj? Kto w Polsce ma HIV?
Kto w Polsce ma HIV nie jest poradnikiem, książką z zakresu medycyny czy epidemiologii, nie jest też reportażem z życia osób chorych, chociaż takie reporterskie fragmenty zawiera. Jest próbą zrozumienia choroby, która dotyczy nie tylko organizmu, ale też umysłu. I nie tylko umysłu osoby dotkniętej chorobą, ale także „umysłu” zbiorowego.
Kinga Dunin
O AUTORZE
Jakub Janiszewski (1977) – dziennikarz radia TOK FM, reportażysta. Prowadzi audycję „Połączenie”, jest autorem głośnego reportażu Kręciła mnie taka moc w nim („Gazeta Wyborcza”, 2007) o czterech kobietach zarażonych wirusem HIV przez Simona Mola.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63855-36-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyzwyczailiśmy się już do myśli, że HIV/AIDS nie jest w Polsce wielkim problemem. 15 tysięcy zakażonych, kilka tysięcy leczonych najnowocześniejszymi środkami – tyle stwierdzają oficjalne statystyki. Oficjalna polityczna poprawność, niepozwalająca stygmatyzować całych grup czy kategorii społecznych, woli mówić o „ryzykownych zachowaniach”. Postępy medycyny ze śmiertelnej zarazy uczyniły z AIDS chorobę, z którą można żyć. Czy rzeczywiście jest aż tak dobrze? I czy rzeczywiście nasza wiedza ten temat nie jest już naznaczona żadnymi stereotypami?
Kto w Polsce ma HIV nie jest poradnikiem, książką z zakresu medycyny czy epidemiologii, nie jest też reportażem z życia osób chorych, chociaż takie reporterskie fragmenty zawiera. Jest próbą zrozumienia choroby, która dotyczy nie tylko organizmu, ale też umysłu. I nie tylko umysłu osoby dotkniętej chorobą, ale także „umysłu” zbiorowego.
Nie jest to zresztą charakterystyką wyłącznie HIV/AIDS. W przypadku człowieka choroba zagraża nie tylko jego funkcjonowaniu biologicznemu, ale także społecznemu. Tworzy tożsamość odzwierciedlającą społeczne wyobrażenia na jej temat oraz indywidualne jej przeżywanie, a definicje społeczne bywają ważniejsze od medycznych. Zanim rozwinie się pełnoobjawowy AIDS, osoba zakażona nie doświadcza żadnych szczególnych dolegliwości, a choroba dzieje się w jej głowie, zaś materiału do tego dostarcza jej społeczeństwo.
AIDS ma kilkudziesięcioletnią historię, w której splatają się rozmaite narracje. To uprzedzenia, dyskryminacja, stygmatyzacja. Coming out środowisk gejowskich. Dyskursy medyczne i religijne. Kulturowe wojny. Rozmaite działania polityczne. Organizacje pozarządowe, ruchy społeczne i lobbing. Wiedza, idee i praktyki społeczne. Reakcje chorego są mikrokosmosem, w którym ten makrokosmos się odbija. Lektura Kto w Polsce ma HIV? zaprasza czytelnika do stałego zmieniania perspektywy: od indywidualnej do zbiorowej, od zbiorowej do indywidualnej. Ale to jedyny sposób, żeby uchwycić, czym w istocie jest choroba. Marzy mi się, aby po tę książkę sięgnęli lekarze, nie tylko zakaźnicy zajmujący się AIDS, bo zrozumienie tego mechanizmu to krok do zrozumienia pacjenta. I do tego, żeby leczyć pacjenta, a nie tylko chorobę.
Jeśli zrozumiemy, czym jest HIV/AIDS, kolej na pytanie, jak sobie z nim radzić. Czy aktualnie stosowane metody są najbardziej adekwatne, instytucje i metody działania dobrze dostosowane do potrzeb?
Jakub Janiszewski wprowadza nas w kosmos znaczeń związanych z HIV/AIDS, opowiadając historię Ani, która uległa zakażeniu. (Dlaczego? Była studentką, z dużego miasta, powinna wiedzieć, jak się zabezpieczyć). Rozpoznanie nastąpiło zbyt późno. (Dlaczego? Przecież już wszystko wiemy). Poinformowana o wynikach testu, wpadła w depresję, więc odesłano ją do szpitala psychiatrycznego bez ukończenia diagnostyki. (Dlaczego nikt nie umiał z nią porozmawiać?) Kiedy wreszcie wdrożono leczenie, było już za późno. Pozostaje więc tylko jedno pytanie: czy musiała umrzeć? Jak wiele czynników złożyło się na to tragiczne zakończenie?
Co, ogólnie rzecz ujmując, może nam zapewnić zdrowie i długie życie? Na początek dobre geny. Poza tym jednak decyduje mnóstwo czynników. Często najpierw przychodzą nam do głowy te, na które mamy wpływ, związane ze stylem życia. Nie palić, pić umiarkowanie, nie jeść słodyczy ani aktualnie uznanych za niezdrowe produktów, nie stresować się, uprawiać sport, ale bez przesady. Kiedy spojrzymy na to z punktu widzenia wskaźników społecznych, zobaczymy, że zdrowiu sprzyja lepsze wykształcenie, bezpieczeństwo materialne, zamieszkiwanie w lepszych dzielnicach, bezpieczna, niewyniszczająca praca, życie w społeczeństwie o mniejszym zakresie nierówności, dobrze funkcjonująca służba zdrowia.
Właściwa polityka zdrowotna, zwalczanie chorób wymaga uwzględnienia tych i wielu innych okoliczności. Propagowanie właściwych zachowań – czy będzie to ograniczenie używek, czy bezpieczny seks – jest tylko jednym z działań, odwołującym się do jednostkowej racjonalności. Skutecznym, jeżeli osoby, do których skierowany jest taki przekaz, mają wystarczający kapitał społeczny, kulturowy i materialny, aby porady te zastosować. Jeśli budują swoją tożsamość wokół „racjonalności”. Jeśli ich satysfakcja z życia czy pracy zachęca do tego, żeby jak najdłużej je zachować. Nigdy jednak nie da się osiągnąć stanu, w którym wszyscy będą żyli zgodnie z tymi wskazaniami. Nawet jeśli mniej osób pali, to więcej spędza godziny przed monitorem komputera. I w końcu – leczenia nigdy nie da się całkowicie zastąpić profilaktyką. Propaganda zachowań prozdrowotnych skierowana do całego społeczeństwa musi mieć też swoje warianty skierowane do specyficznych środowisk, zorientowane na konkretne sytuacje społeczne. Kiedy ostrzegamy „wszystkich” przed kontaktami z prostytutkami, stają się one uosobieniem niebezpieczeństwa, wrogiem z zewnątrz. A powinny być grupą, której dedykowane są kompleksowe działania, daleko wykraczające poza problem AIDS. Oddziaływanie na zachowania jednostek nie likwiduje potrzeby działań o szerszym wymiarze społecznym. Natomiast instytucje medyczne powinny jeśli nie zaakceptować, to przynajmniej przyjąć do wiadomości fakt, że dla pacjentów zdrowie jest tylko jedną z wartości, która może przegrywać z innymi.
Jakub Janiszewski umieszcza problematykę AIDS właśnie w takiej szerokiej perspektywie. To, co wydaje się oczywiste w przypadku innych chorób, nagle okazuje się wcale takie nie być. O osobach zakażonych wciąż myślimy jak o „głupkach”, którzy nie zastosowali właściwych zabezpieczeń i teraz ponoszą tego konsekwencje. Tak jakby seks nie dział się w relacjach z innymi, a był zagadnieniem jedynie technicznym, w którym skorzystanie z prezerwatywy jest częścią procedury. Jakby podstawowym problemem każdego narkomana było zapewnienie sobie sterylnego sprzętu. Niestety, realne sytuacje życiowe są dużo bardziej skomplikowane i racjonalności też bywają różne.
Jak to możliwe, że uchodźcy politycznemu i działaczowi na rzecz praw człowieka Simonowi Molowi udało się zakazić tyle światłych kobiet? Czemu nie pomyślały o zabezpieczeniu się? A jeśli pomyślały, czemu o tym nie mówiły? Bały się, że zostaną uznane za rasistki? A może chodzi o wciąż tradycyjnie pojmowane role płciowe, gdzie od kobiety oczekuje się uległości? Albo o to, że tradycyjnie to mężczyzna decyduje o użyciu prezerwatywy? Wydaje mi się, że je rozumiem i że kolejna akcja promująca bezpieczny seks niewiele by tu zmieniła.
AIDS, jak każda choroba, ma swoją specyfikę medyczną. Jest też specyficznym konstruktem społecznym, zawierającym w sobie więcej niż zazwyczaj emocji i znaczeń. Nie jest jednak chorobą absolutnie wyjątkową. Traktowanie jej w ten sposób, co na początku, dało impuls do wielu nadzwyczajnych działań; dziś może stać się przeszkodą w dotarciu do tych, którzy są najbardziej zagrożeni, i sposobem może łagodniejszej, ale jednak stygmatyzacji. Z drugiej strony pozbawienie jej tego wyjątkowego statusu grozi rozpuszczeniem problemu w powszechnej bylejakości służby zdrowia i służb socjalnych. Oraz wzmożeniem dyskryminacji.
Odpowiedź na pytanie, czy my wszyscy jesteśmy zagrożeni, czy to oni – mężczyźni uprawiający niebezpieczny seks z mężczyznami, prostytutki, narkomani – są zagrożeniem dla nas, powinna chyba brzmieć: oni to też my. Są częścią społeczeństwa, tak jak palacze narażeni na raka płuc, otyli obciążający swoje serca, nieostrożni kierowcy, ludzie uprawiający ekstremalne sporty. Inna odpowiedź pozostawi nas w zaklętym kręgu raczej egzorcyzmowania problemu niż jego rozwiązywania.Od Autora
To nie jest książka odpowiedzi. To jest książka pytań.
Nie mogło być inaczej. Nie napisał jej przecież ani lekarz specjalizujący się w chorobach zakaźnych, ani epidemiolog, ani antropolog społeczny, ani socjolog medycyny. Nie legitymuję się żadnym okołomedycznym dyplomem. Nie należę do żadnych, nawet nieformalnych organizacji zajmujących się taką problematyką.
Nie jestem także osobą zakażoną, choć akurat ten fakt wydaje mi się drugorzędny. Dzisiaj, kiedy książka jest już gotowa, myślę, że mój status serologiczny określa mnie w dużo mniejszym stopniu, niż mi się to wydawało na początku pracy nad nią. Równocześnie sądzę jednak, że gdybym był „plusem”, pisanie o Polsce w kontekście epidemii byłoby dużo trudniejsze, a może nawet niemożliwe.
Jestem natomiast homoseksualnym mężczyzną. Czasem wydaje mi się, że to moje pierwsze i najbardziej podstawowe obywatelstwo. A skoro tak, to odruch stadny nakazuje mi dbać o moich ludzi, zważywszy, że HIV jak był, tak pozostał jednym z głównych gejowskich problemów. Toteż gdy myślę, dla kogo napisałem tę książkę (poza oczywistym stwierdzeniem, że dla siebie samego), skojarzenia prowadzą mnie właśnie w stronę mężczyzn reprezentujących tę samą, co ja, mniejszość. Do nich najbardziej chciałem dotrzeć, bo od nich się zaczęło – tak moje pisanie, jak i sama epidemia.
Jestem także dziennikarzem. To zawód wiecznych uczniów, wymądrzajacych się samouków walczących z własnym dyletantyzmem. W tym sensie to bardzo dziennikarska książka. Chcę przez to powiedzieć, że uczyłem się hifa w trakcie pisania, co może być zarówno zaletą, jak i wadą.
Na koniec wreszcie – jestem debiutantem. Kto w Polsce ma HIV? to moje najpoważniejsze przedsięwzięcie życiowe. Nigdy wcześniej z żadną sprawą nie wiązałem tyle starań, na niczym tak mi nie zależało, jak właśnie na tym, by tę książkę napisać dobrze.
Nie wiem, czy się udało, ale cieszę się, że dobrnąłem do finału. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie parę osób, które zechciały poświęcić mi swoją uwagę i czas.
Dziękuję Kasi Malinowskiej-Sempruch za pomoc, entuzjazm i wszelkie wsparcie. Joannie Gałaj za to, że wiele lat temu jako pierwsza powiedziała mi, że HIV wiąże się absolutnie ze wszystkim, niemal z każdą sprawą społeczną. Dzięki gościnności Carla Harta mogłem przez trzy tygodnie zbierać materiały w Nowym Jorku. Gdyby nie pomoc Daniela Wolfe, nic nie zrozumiałbym z epidemii amerykańskiej. Podobnie jak smętny byłby los moich polskich dociekań, gdyby nie grono kilkudziesięciu rodzimych specjalistów, którzy zechcieli udzielić mi wywiadów. Jestem im głęboko wdzięczny.
Pragnę też pogratulować odwagi osobom, które na potrzeby niniejszej książki zgodziły się anonimowo opowiedzieć swoje historie. Dziękuję, że pozwoliliście mi z nich skorzystać.
Na koniec pragnę podziękować mojej przyjaciółce Magdalenie Charytończyk i pani Danucie Golec, dzięki którym udało mi się przetrwać te koszmarnie trudne dwa lata.PRAWA LICZB
Zamordowana dziewczyna nie daje mi spokoju. Po pierwszym wstrząsie prawie nikt w szkole o niej nie wspomina. Zupełnie jakby ta mała, pozwalając się zabić, sama zrobiła coś haniebnego. Znika więc tam, dokąd odchodzi wszystko, o czym nie wypada mówić, znika razem ze swoim angorowym swetrem, ze swoimi blond włosami, swoją zwyczajnością.¹
Margaret Atwood, Kocie oko
Na początku powinno być zero.
A właściwie trzy zera. Zero nowych przypadków. Zero śmierci. Zero dyskryminacji. W tych trzech boskich odsłonach rysuje się zdaniem ONZ przyszłość choroby zwanej AIDS. W maju 2011 roku do Nowego Jorku zjechali przedstawiciele niemal wszystkich rządów na świecie, by oznajmić światu potrójnie dobrą nowinę². A może nowennę? Będziemy teraz przez wszystkie przypadki odmieniać zera, aż nam się ziszczą. Przecież mogłyby – rozważnie kiwa głową zacny brytyjski „The Economist”. „Trzydziesta rocznica odkrycia choroby – pisze anonimowy jak zawsze w tym tygodniku autor – przez niektórych jest traktowana głównie jako święto klakierów. Ale wojna z AIDS idzie lepiej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Dziesięć lat temu mieszkańcy niektórych krajów Afryki Subsaharyjskiej byli skazani na śmierć. Teraz liczba zgonów spada. W 2005 roku choroba zabiła 2,1 miliona ludzi. W 2009 roku, z którego dysponujemy już wszystkimi danymi, około 1,8 miliona”³. Nie jest więc tak źle. Wszystko już przecież wiadomo. Po pierwsze, jak się nie zakazić. Po drugie, jak nie umrzeć, jeśli pierwsze się nie udało. A po trzecie? Jakie trzecie? W idealnej rzeczywistości, gdzie nikt nie choruje i nikt nie umiera, nie ma kogo winić za roznoszenie zarazy. Stygmat znika.
Tak kiedyś będzie. To się kiedyś uda. To jest możliwe. Tego się trzymajmy. Z trądem, dżumą i cholerą prawie się udało. Tu i ówdzie ludzie wciąż chorują i umierają na te niemodne, przedpotopowe choroby, ale jest ich tak niewielu, że wielka polityka może ich nie uwzględniać. Wielką polityką rządzi przecież prawo wielkich liczb. A zero to potężna cyfra, symbol początku, który tutaj – w języku deklaracji politycznych – może oznaczać także koniec.
Właśnie dlatego zero jest zbyt silne. Świat wybiera słabsze liczby. Stanom Zjednoczonym patronuje na przykład dziewiątka – w tym kraju statystycznie co dziewięć minut dochodzi do kolejnego zakażenia HIV.
A Polska? To później. Na razie chcę pisać o jedynce. To dobra liczba na początek: pojedynczy przypadek w miejsce zwielokrotnionych, kuszących zer.
Moja jedynka ma na imię Ania i gdyby żyła, miałaby dzisiaj 32 lata. Ale nie żyje. 29 kwietnia 2010 roku zmarła na AIDS w jednym z łódzkich szpitali. Nie ma Ani. Jedynka gaśnie, w jej miejsce pojawia się zero.
– O tu, to tu – pani B., postawna kobieta po pięćdziesiątce, prowadzi mnie przez cmentarz. – To ten grób, tu właśnie leży moja córka. Tu ją pochowałam, zaraz obok mamy. Bo wie pan, panie redaktorze, mama też zmarła z powodu błędu lekarskiego – mówi pani B.
Mówi szybko i bez pauz. Nie przerywa. Mówi i mówi, jakby bardzo szybko biegła przed siebie. Ma wysoki głos, który chwilami jeszcze się podnosi, ale nie drży. Nawet gdy zaczyna płakać, a od któregoś momentu płacze nieustannie, zalewa się bezgłośnymi łzami, dziarsko mnie przekonując, że nie, nie będzie się pogrążała w żałobie, bo co by to dało, ona samej siebie takiej zapłakanej nie jest w stanie znieść.
– Więc mama zmarła, bo za późno wykryto u niej zapalenie wyrostka robaczkowego. A córka zmarła, bo lekarze nie leczyli jej tak, jak powinni, nie wykryli u niej w porę, no niestety, niestety.
Grób jest nieduży, z daleka wygląda, jakby był przygotowany tylko dla jednej osoby, i ma pomnik w kształcie gigantycznego serca. Pani B. stawia na płycie kwiatki oraz dwie zabawki – pieska i kotka, zupełnie jakby tu leżało dziecko, a nie ktoś dorosły.
– Córka mi przyprowadziła psa i kotka, ja się teraz nimi za nią opiekuję, więc jej tutaj takie dwa przyniosłam – wyjaśnia pani B.
Nie wiem, co powiedzieć, więc nic nie mówię. Przyłączam się do tej nadgrobnej krzątaniny, zapalam znicz, który kupiłem przed bramą. Z porcelitu spogląda na mnie Ania. Trochę pyzata buzia dziewczynki, mało dorosłości. Nie wygląda na 29 lat.
Nie mam odwagi o nic pytać. Ale pani B. chce mówić.
– Proszę, panie redaktorze – wyciąga z torebki kolorową fotografię. – Taka była.
O dziewczynie z fotografii trudno cokolwiek powiedzieć. Siedzi na skałach w pozycji, którą można określić jako kuszącą. Głowa odchylona do tyłu, przez rozcięcie w spódnicy widać prawie całe udo. Blond włosy związane w koński ogon. To nie jest seksbomba. Tak fotografują się małe dziewczynki, kiedy bawią się w dorosłe panie, udając modelki.
Pani B. twierdzi, że zdjęcie oddaje córkę najpełniej.
Pani B. ma różne pomysły. Chce skarżyć lekarzy z łódzkiego szpitala im. Biegańskiego, ale też nie, wcale nie, bo co to za życie z nieustanną nienawiścią? Pani B. nie rozumie, co się działo z jej córką w ciągu miesiąca przed śmiercią, ale też jest przeświadczona, że z medycznego punktu widzenia działo się nie to, co powinno. Pani B. nie może się pogodzić z tym, że jej córka zmarła, ani z tym, na co zmarła. Pani B. wszystko się już miesza, ale nie, nie będzie brała leków antydepresyjnych. To trzeba jakoś przeżyć na trzeźwo.
Zatem na trzeźwo, możliwie blisko faktów, dat i dokumentów. Oraz liczb, skoro już zacząłem od jedynek i zer. Ania zmarła 29 kwietnia 2010 roku o godzinie 5.30 z powodu nagłego zatrzymania krążenia. To tak zwana przyczyna bezpośrednia – w karcie zgonu umieszczona na trzeciej pozycji. Druga jest tak zwana przyczyna wtórna – zapalenie płuc. I wreszcie miejsce pierwsze na podium – „zespół nabytego niedoboru odporności”, w skrócie AIDS. Przyczyna wyjściowa.
W świecie medycyny, jak naucza doktor House i akademickie podręczniki, sprawy kluczowe nie zawsze są najlepiej widoczne. Bywa, że przykrywają je rozliczne tajemnicze objawy. „AIDS jest konstrukcją kliniczną, rezultatem wnioskowania. Tożsamość swą czerpie z obecności niektórych spośród długiej i wciąż wydłużającej się listy symptomów” – pisała Susan Sontag w 1988 roku⁴. Tłumacząc język wysokiej humanistyki na bardziej potoczne obrazy, AIDS to stan braku zdrowia skutkujący podatnością na cały szereg schorzeń, z których każde może funkcjonować jako osobna, niezależna jednostka chorobowa. Kontynuując zabawę w zera i jedynki: AIDS to zero zdrowia i liczne, skumulowane jedynki. Albo jeszcze zabawniej, jeśli w temacie choroby można sobie pozwolić na jakiekolwiek żarty: gdyby przy AIDS zieleniało nam czoło i opadała powieka, lekarze nie mieliby żadnych wątpliwości, co dolega pacjentowi. Usłyszałem takie zdanie od jednej znajomej zawodowo zajmującej się tematyką HIV. Pośmialiśmy się chwilę.
Pechowo jednak Ania nie jest mieszkanką naszego żartu. Gdyby stawiła się w przychodni z pozielniałym czołem i zaklejonym okiem, jej przypadek zapewne zostałby potraktowany z należytą powagą. Ale zamiast tego skarżyła się na banalne przeziębienie ze skaczącą gorączką, dochodzącą chwilami do 39ºC. W połowie marca lekarz z rejonu zapisał antybiotyk, ale lek nie podziałał. Dwa tygodnie później przyszła więc ponownie i dostała skierowanie do szpitala.
Chora lat 29 zgłosiła się do Izby Przyjęć z powodu trwającej od tygodnia infekcji dróg oddechowych (zap. oskrzeli), z towarzyszącą szybszą czynnością serca, gorączką, męczliwością. Leczona ambulatoryjnie antybiotykiem – bez efektów (nazwy nie pamięta), od wczoraj włączony Augmentin, po którym czuje się lepiej (przyjęła 2 tabletki). W IP temperatura 37,4ºC. Mimo infekcji chodziła na uczelnię, nie leżała w łóżku. W chwili obecnej brak bezwzględnych wskazań do hospitalizacji w Oddziale Chorób Wewnętrznych, odpoczynek, dalsza opieka ambulatoryjna.
Tak rozpoczyna się jej szpitalna Historia Choroby. Trzy pliki badań, zaleceń i obserwacji sporządzone w trakcie trzech kolejnych pobytów szpitalnych, które przytrafiły się Ani, zanim sama nieodwołalnie trafiła do historii. W sumie sto stron. Któregoś dnia przyszły pocztą, wysłane przez panią B. „Jeśli sprawa ta pomoże innym z tą chorobą, to dobrze” – napisała w dołączonym liście.
Trzy pobyty szpitalne i sto stron badań. Czemu aż tyle? Po kolei, jesteśmy dopiero na początku. Początku czego? Początku końca. Jest 1 kwietnia – dzień ponurych żartów, pochwała kpiny i niedowierzania.
Chora lat 29, z wywiadu od 2 tygodni gorączka, duszności, okresowo uczucie kołatania serca. Leczona ambulatoryjnie – Augmentin, Fromilid – bez poprawy. Konsultowana 2x internistycznie w Izbie Przyjęć tutejszego szpitala, z podejrzeniem zapalenia płuc oraz zapaleniem m. sercowego. Wykonano echo serca – bez zmian, EF – 67%, CRP – 27,1; WBC – 4300, Tropomina – ujemna.
Jest także adnotacja, że zgodziła się na badanie na HIV. Poniżej podpis. Krzywe, dziecinne pismo, wyraźne literki, jedna stawiana po drugiej. I zaraz potem nerwowe bazgroły lekarskie, trzeba je rozszyfrowywać pod mikroskopem. Dużo kartek z wynikami, dużo badań. Ale pobyt krótki, tylko dwa dni.
Rozumie pani coś z tego, pani B.?
Pani B. kręci głową, łzy płyną po twarzy.
– Nie wiem, nie wiem, nie wiem – powtarza.
W głosie słychać oburzenie i upór. Nie wiadomo, czego i komu odmawia, kiedy tak przecząco kręci głową. Ale tu nie chodzi o pytanie, które zadałem. To protest wobec czegoś innego.
Szukam więc dalej w Historii Choroby. Taka historia to opowieść o szpitalnych przypadkach ludzkiego ciała. Kontakt? Logiczny. Świadomość? Przytomny. Ułożenie ciała? Dowolne. Obrzęki? Nie stwierdza się. Stan ogólny? Zadowalający.
Kogo zadowala stan człowieka, który leży w szpitalu?
Podłączenie kroplówki – trzy razy dziennie. Podanie leków dożylnie – raz dziennie. Pobranie krwi – trzy razy dziennie. Edukacja pacjenta – raz dziennie.
Ciekawe, czego mogli ją nauczyć?
Stan chorej nie uległ zmianie, dolegliwości bólowych nie podaje. Rano temperatura ciała 37,2.
Posiew tlenowy ręka prawa. Ujemny. Posiew tlenowy ręka lewa. Ujemny. Proteinogram. Białko całkowite. 7,20 g/dl. Przeciwciała anty-HCV. Ujemny. OB. 80 mm/h. Czas protrombinowy. 11,9 sek. Gazometria. Wynik badania radiologicznego: obustronne zgęszczenia, większe po stronie prawej o charakterze śródmiąższowych zmian zapalnych. Przepona i kąty wolne. Sylwetka serca w granicach normy.
Jest też wynik badania na HIV. A właściwie dwa wyniki. Pierwszy pochodzi z testu przeprowadzonego jeszcze 1 kwietnia, tuż po tym, jak Ania trafiła do szpitala.
Materiał: surowica. Przyjęty: 15.42. Wynik testu: proszę o drugą próbę krwi.
Drugi wynik pochodzi z następnego dnia.
Materiał: surowica. Przyjęty do badania o 13.10. Wynik testu: Dodatni.
Właśnie wtedy coś się stało.
„Chora o 13.30 została przeniesiona do szpitala psychiatrycznego” – wpisała czyjaś zamaszysta dłoń w Obserwacjach Pielęgniarskich.
Procedura testowania na HIV ma swój porządek. Najpierw wywiad. Potem pobranie krwi do testu przesiewowego. Próbka trafia do maszyny. Jeśli wynik jest ujemny – koniec diagnostyki; jeśli dodatni – bada się drugą próbę. Gdy drugie podejście ponownie daje plus, robi się test potwierdzenia – Western Blot lub PCR. Bardziej precyzyjna i droższa technologia pozwala wykluczyć pomyłkę. Testy przesiewowe są prostsze, tańsze, bardzo czułe. By nie przeoczyć zakażenia HIV, postanowiono przedobrzyć, mogą więc dawać wyniki dodatnie także w przypadku chorób wątroby, infekcji wirusowych, ciąży i niektórych szczepień. Dlatego wyniki dodatnie się powtarza i nigdy nie daje się ich pacjentowi do ręki. Trzeba wykluczyć pomyłkę – ludzie tak bardzo boją się hifa, że wynik fałszywie dodatni może kosztować ich zbyt wiele, z życiem włącznie. Zdarzały się przecież samobójstwa.
No właśnie, samobójstwa.
Przy przenosinach do szpitala psychiatrycznego adnotacja:
29 letnia pacjentka została przyjęta do klinki z powodu stanów gorączkowych utrzymujących się od ponad dwóch tygodni. Diagnostyka nie została zakończona (badania w toku – zostaną przekazane telefonicznie). Ze względu na znaczne zaburzenia nastroju i myśli samobójcze pacjentka zostaje przewieziona do Izby Przyjęć Szpitala Babińskiego celem konsultacji psychiatrycznej i ewentualnej hospitalizacji.
Rozpoznanie: uszkodzenie wątroby, niedokrwistość, stan gorączkowy, zaburzenia nastroju.
Pani B., ale dlaczego przenieśli ją do psychiatryka?
– Oni chyba uważali, że ona sama sobie tę gorączkę wywołuje – odpowiada gniewnie pani B. – Ja innego sensu tej decyzji nie widzę.
Próbuję odtworzyć Anię z opowieści jej matki i z lekarskich opisów. Patronuje mi przygnębienie i doktor House, który każe wierzyć wynikom badań, nie historiom rodzinnym. Mam nie ufać pani B? Ależ ufam. Tyle tylko, że cierpienie zaburza pole widzenia. Mam ufać temu, co lekarze zapisali w karcie? Przecież to Polska, nie Ameryka.
Skąd załamanie nerwowe Ani?
Wersja pani B.: nie było załamania nerwowego, byli źli lekarze i ich nieodpowiedzialne decyzje.
Wnioski z dokumentacji medycznej: załamanie nerwowe przyszło na najtrudniejszym etapie diagnostyki HIV. Tuż po badaniach przesiewowych, ale przed testem potwierdzenia. Wiedziała, że badanie zostanie wykonane. Podpisała zgodę na jego przeprowadzenie. Bała się, wszyscy się boją. Czekała na wynik, bo wszyscy czekają. Zamiast tego pobrano jej krew po raz kolejny. Pytała czemu. Mogli odpowiedzieć cokolwiek. Zwykle mówią, że zrobił się skrzep. Albo że materiał uległ zanieczyszczeniu, no wie pani, jak to jest. Przeczuwała, że dzieje się coś niedobrego. Załamała się, gdy okazało się, że wynik jest pozytywny.
Elementarz pracowników służby zdrowia winien głosić, że w przypadku badań na HIV wyników testu przesiewowego się nie wydaje. Czeka się na wynik testu potwierdzenia. Ale powiedzieć coś trzeba, bo czekanie jest zabójcze. Jak długo można zbywać kogoś, kto bardzo chce wiedzieć?
Agnieszka Walendzik-Ostrowska, pedagożka pracująca w kieleckim Punkcie Anonimowego Testowania:
– Nie ma rozwiązania idealnego. W gronie pracowników punktów zastanawialiśmy się często, czy mówić pacjentowi, że mamy skrzep, krew się zhemolizowała i trzeba badanie powtórzyć, czy też przekazywać, że próbka trafiła do dalszej diagnostyki. Jedni twierdzą: mówić uczciwie pacjentowi, jak leci; inni: nie stresować go. W gruncie rzeczy jednak wszystko zależy od pacjenta. Jeden powie, że chce wszystko wiedzieć, ale kiedy usłyszy prawdę, to ją odrzuca, ona go przerasta. Wkraczamy w zawiłości psychiki ludzkiej. Ja sama nie wiem, czego bym chciała, gdybym znalazła się na miejscu kogoś, kto czeka na powtórny wynik testu⁵.
Czego chciała Ania? Chciała wiedzieć, czy poczęstowano ją wiedzą, której nie uniosła?
Do szpitala im. J. Babińskiego trafia „płaczliwa, roztrzęsiona, osłabiona, nastawienie ksobne”. W rubryce „Stan Psychiczny” została opisana jako osoba „w niepokoju, skupiona na sobie i swoich dolegliwościach. Neguje myśli S, zgłasza niepokój związany z lękami o swoje zdrowie. 25 mg hydroksyzyny doustnie. T. ciała 37,9. Dziecinna w zachowaniu, przykryta kołdrą pod samą szyję, bo boi się, że się zarazi. Prosi o coś skutecznego na niepokój. Otrzymała 1 mg Lorafenu. Po raz pierwszy hospitalizowana w oddziale psychiatrycznym. Lat 29, dzieci nie ma. Mieszka z dziadkami”.
Dalej jest coś o matce, ale opis zrywa się w połowie zdania. Pani B. w liście wyjaśnia: „pozwoliłam sobie wyjąć parę stron zawierających wynurzenia córki, bo to tylko jej życie”.
Pani B. nie chce mówić. Trudno. Pani B. ma do tego prawo.
Wiem, jakie Ania brała leki, ile ważyła, jaką miała temperaturę i że przy pierwszym badaniu była „prawidłowo zorientowana we wszystkich kierunkach”. Wiem też, że charakteryzowała ją „osobowość bierno-agresywna” i że zdaniem szpitalnego psychologa powinna chodzić na psychoterapię.
Nie wiem tylko, co myślała.
Nie wiem, z jakiego powodu te myśli były esowate. Słynne psychiatryczne „myśli S”, gdzie literką „S” z niespotykanym u medyków taktem zastąpiono „samobójstwo”. Zupełnie jakby mówienie o tej radykalnej formie autodestrukcji wymagało skromnego spuszczania rzęs i powodowało panieńskie rumieńce.
W trakcie pobytu w szpitalu psychiatrycznym pojawia się wynik testu Western Blot. Nie ma już najmniejszych wątpliwości, że to HIV. Przyszła w trakcie diagnostyki, wyszła zdiagnozowana, ale za to „po zastosowanym leczeniu pogodna, bez myśli S”. Oraz na środkach usypiających, antydepresantach i lekach stabilizujących nastrój. Triumfalnie można ją przywrócić oddziałowi zakaźnemu, tam, gdzie czekają ją dalsze niespodzianki.
A także prezenty.
Zbliżają się przecież 29 urodziny. Wraz z zakończoną diagnostyką, stwierdzającą już nie HIV, a pełnoobjawowy AIDS – w jej przypadku wyznaczony przez zapalenie płuc, zapalenie siatkówki obu oczu, toksoplazmozę i cytomegalię – z tym wszystkim zostanie wreszcie włączona w leczenie antyretrowirusowe.
Nasze największe krajowe osiągnięcie. Leki ARV. Za darmo. Z pieniędzy podatników. Cieszysz się? To przecież dzień po twoich 29 urodzinach. Będziesz żyła, wiesz? Jesteś wdzięczna?
Wyrażam zgodę na włączenie leczenia antyretrowirusowego, a także na przekazanie mojego numeru PESEL do Ministerstwa Zdrowia i KC ds. AIDS celem monitorowania rozliczania leków antyretrowirusowych. Jestem poinformowany/a o celu leczenia i ewentualnych objawach ubocznych.
Podpisano: Ania.
Będziesz żyła, wiesz?
Ale takie chorowanie, choć za darmo, to przecież nie tylko przyjemności. Są także obowiązki.
Oświadczam, że zostałam poinformowana o zakażeniu, które może przenosić się drogą kontaktów seksualnych, o środkach ostrożności zapobiegających przeniesieniu tego zakażenia na inne osoby oraz o konieczności zgłoszenia się do lekarza partnera/ów seksualnych.
Podpisano: Ania.
Żeby jej się nie zdawało, że choruje dla przyjemności. Żeby miała jasność, że choruje się odpowiedzialnie w obliczu lekarzy, szpitala, kraju i byłych kochanków. Że są na to paragrafy i zapisy ustawowe.
Ale nie. Z tobą dzieje się coś dziwnego. Słabniesz. Stan chorej ciężki. Ospała, apatyczna. Kolejne badania. Bronchoskopia. Po niej wymioty. Zmęczenie.
Wygląda na to, że kończymy. Chociaż właśnie przyszły leki. Miesiąc po tym, jak okazało się, że jest zakażona, dwa tygodnie po tym, jak okazało się, że jest bardzo źle. Liczba komórek CD4 – kluczowych w przebiegu zakażenia – zaledwie 11 na mililitr sześcienny krwi. U względnie zdrowego człowieka waha się między 500 a 2000.
Viread, Kaletra, Epivir. Ach, te leki. Piękne nazwy, jakby chodziło o wróżki lub bóstwa z powieści Tolkiena. Dzielny rycerz Viread. Bogini Kaletra. Król Epivir.
Po co to piszesz, te pornografie szpitalnego umierania? Za mało wokół cierpienia, chcesz więcej mięsnych obrazów? Wiesz przynajmniej, jak się zakaziła?
Wiem.
Pacjentka neguje przyp. kont. sex w ciągu ostatniego roku. Wcześniej ryzyk. zach. sex. (z 10 partnerami, stosunki bez prezerwatywy). 2 ciąże → dwa sztuczne poronienia 2005. 2006. Pali: neguje. Pije: 2 piwa, 1 but. wina / miesiąc. Inne używki: amfetamina, extasy, marihuana przez 3 lata do 2006 r. Neguje dożylne przyjmowanie narkotyków.
Czy to tego nie chciała mi pani powiedzieć, pani B.?
Ania. Dziecinna buzia. Dziecinne zachowanie. Przykryta kołdrą pod brodę. Zdolna studentka z myślami S. Kotek i piesek. Dwie ciąże. 24 lata. 25 lat. Dwa sztuczne poronienia. Narkotyki rozrywkowe. 10 partnerów. Prawa liczb. Jedynki, zera i inne.
Czy miałabyś mi coś jeszcze do opowiedzenia, Aniu? Tysiące rzeczy. Moglibyśmy gadać całymi nocami. Ale jest środa 28 kwietnia 2010 roku. Pora spać.
Chora nadal osłabiona i apatyczna, w nocy spała z przerwami. O godzinie 21.00. temp 36,2. Dolegliwości bólowych nie podaje. O godzinie 23.50 chora oblana potem, oddech przyspieszony, monitorowana akcja serca w gr. 130–135. Leki podano w/g zaleceń lekarskich. O godzinie 3.30 akcja serca 140. 5.30 – lek. dyżurny stwierdził zgon.
Pani B. mówi, że nigdy sobie nie wybaczy.
– Nic nie mogła pani zrobić, pani B.
– Mogłam. Nie wybaczę sobie, że kiedy powiedziała, że ją testują na HIV, zapytałam: „To z kim ty się pieprzyłaś?!”. Potem trafiła do psychiatryka. Nie rozmawiałyśmy o HIV. Ja się tylko domyślałam. Któregoś dnia powiedziałam do niej: „Nie martw się, jakoś to się ułoży, będzie dobrze”, i wydawało się, że ona też tak myśli.
Dziecinna, przykryta kołdrą po szyję, boi się, że się zarazi.
Historia Choroby. Pornografia liczb, ekonomia umierania.
Doktor nauk medycznych Dorota Rogowska-Szadkowska z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku zastanawia się:
– Jak to jest, że dziewczynę z „zaburzeniami nastroju” przekazano na psychiatrię – tak napisano w epikryzie zgonowej. Jak nie zobaczono związku przyczynowo-skutkowego między testem na HIV a pogorszeniem nastroju? Jak można było na tej psychiatrii, po uzyskaniu testu potwierdzającego zakażenie, nie skonsultować ze specjalistą, nie zrobić podstawowych badań, a oznaczenia CD4 przede wszystkim? Wtedy można byłoby zacząć wcześniej leczenie. Może byłby cień szansy. Nigdzie nie ma informacji, po co robiono posiewy z kończyn górnych, choć w obserwacjach pielęgniarskich skarżyła się na bóle nóg. Te obserwacje też są ciekawe – stan pacjentki średnio-ciężki, przez parę dni się nie zmienia, i nagle zgon… Na mój gust sekcja nie była zrobiona zbyt dokładnie, nie potwierdzono żadnej choroby wskaźnikowej AIDS, a przegapienie zawału za życia to interesujące. Dokumentacja medyczna to nie miejsce na wzruszenia, ale gotowe druczki ze zgodą na wzięcie na siebie odpowiedzialności za cały świat (nie zakazi, pogoni na badania wszystkich partnerów) to gruba przesada. Zwłaszcza że nie wspomniano, w jaki sposób przekazano jej informację o zakażeniu⁶.
Po co ty to piszesz? Chcesz dowieść, że można umrzeć na AIDS?
Parę miesięcy temu spotkałem Polę, bohaterkę mojego reportażu o swingerach – pasjonatach seksu grupowego. Pola ładnie wygląda i dobrze jej się wiedzie. Kwitnie. Ze swingiem zerwała na dłuższy czas, bo się zakochała. A co u ciebie, Kuba? U mnie? Książka o hifie. O hifie? Nie przesadzasz? To już nie jest wielka sprawa, wiadomo, jak to leczyć. W Polsce nie ma tego dużo. Ludzie nie umierają. Czas wyluzować.
A potem w „Rzeczpospolitej” znalazłem wywiad z Anną Marzec-Bogusławską, dyrektorką Krajowego Centrum ds. AIDS. Był zatytułowany HIV już niestraszny. Ukazał się 1 grudnia 2010 roku, w Światowy Dzień Walki z AIDS.
Tego samego dnia w warszawskim hotelu Marriott w najlepsze trwała konferencja „Człowiek żyjący z HIV w rodzinie i społeczeństwie”. W kuluarach usłyszałem historię dwudziestojednoletniego chłopca, geja, który zmarł niedawno w małym miasteczku na wschodzie Polski. Było z nim już bardzo źle i leżał w szpitalu, kiedy zrobiono mu test na HIV. Wcześniej nikt nie wpadł na pomysł, że to może być to. A kiedy wreszcie ktoś wpadł, zrobiło się późno. Pacjent swojego plusa nie odebrał, bo zmarł. Małe miasteczko, nieduży szpital.
A potem napisała do mnie pani B., która kiedyś usłyszała, jak mówię o tym w radiu.
HIV to już nie problem. Mamy stabilną sytuację epidemiologiczną.
Powiedziałbym to Ani, ale nie będę miał okazji. Ciekawe, czy umiałaby się z tego śmiać. Ciekawe, z czego się śmiała, co ją bawiło. Lubiła słuchać radia, w którym pracuję. Może słuchała moich audycji? A może ją nudziłem i wolała się przełączyć na coś zabawniejszego? Może nigdy byśmy się nie polubili, w końcu ta osobowość bierno-agresywna nie brzmi zachęcająco.
Mimo wszystko chciałbym wiedzieć.
Któregoś dnia w stołówce w Agorze, uprawiając międzystolikowy slalom z obiadową tacą, spotykam znajomą Gwiazdę Reportażu. Siadamy, zagłębiamy widelce w grzance i kaszance. Opowiadam o Ani.
– Zaloguj się na Naszą Klasę, poszukaj jej. Może ktoś z jej znajomych coś ci więcej opowie – podpowiada Gwiazda, a ja nie wiem, co odpowiedzieć. – Powiedz, że zajmujesz się tą zagadkową śmiercią na prośbę rodziny, nie mów, dlaczego to robisz. Musisz tak działać, inaczej nie napiszesz książki reporterskiej.
No tak.
Zagadkowe śmierci i śledztwa dziennikarskie.
Może powinienem pokazać, że należała do tej szerokiej grupy osób nijakich, pozbawionych niezwykłych cech, z ograniczonymi zainteresowaniami i takimiż horyzontami. Może powinien pokazać, że taka przeciętna, nudnawa postać, tylko brakuje, żeby nazywała się Kowalska, i patrzcie państwo, taki numer, ejdsa złapała i umarła, pomyślałaby pani, pani Grzelakowa?
A może powinienem pokazać ją inaczej, tak jak do tego nakłaniała mnie jej matka. Niezwykła, bardzo zdolna, obowiązkowa i pracowita, w świetnym kontakcie z rodziną. Pisała doktorat, wie pan, panie redaktorze? Zmarła na AIDS, co za strata.
A może jeszcze inaczej? Wejść w jej świat, dotrzeć do byłych partnerów. Nastraszyć ich jej ejdsem, jeśli o nim jeszcze nie słyszeli, dotrzeć do tego, który mógł ją zakazić, może to jakiś Simon Mol, wytropię drania, zgarnę Grand Pressa i w nogi, ku sławie. Tak się przecież dzisiaj pisze. „W Krakowie Nigeryjczyk pogryzł kanara, miał HIV” – donosi Gazeta.pl. „Na wakacje zostaję w domu, by cieszyć się kuchnią i sedesem” – wyznaje „Super Expressowi” znany aktor.
Gwiazda Reportażu ma oczywiście rację. Powinienem węszyć z nosem przy ziemi i szukać tropu. Tropy są ciekawe, tyle się można dowiedzieć, napisać mocną historię, tak mocną, że ludzie będą mieli po lekturze problem z przełykaniem, jak po wysokoprocentowym alkoholu.
– Jeśli tego nie zrobisz, wyjdzie ci książka publicystyczna – Gwiazda Reportażu mierzy mnie surowym spojrzeniem, a ja czuję, że w określeniu „publicystyka” kryje się lekka przygana i skrywane ziewnięcie. Reporterzy tną do kości, podczas gdy publicyści międlą jakieś przemądrzałe ogólniki, kto by się nimi przejmował, czas przełączyć na inny kanał.
Tak powinienem zrobić, ale wyobrażam sobie Anię, jak wychyla się do mnie przez owal cmentarnego porcelitu, nagle poważnieje, wygląda doroślej i odzywa się głębokim, bezcielesnym głosem:
– Nie umawialiśmy się, że będziesz grzebał w moim życiu, straszył moich przyjaciół, zadręczał dziadka i ojca. W ogóle nie umawialiśmy się, że będziesz o mnie pisał. To moja sprawa, jak żyłam. Tobie niech wystarczy to, jak umarłam.
Po czym chowa się zagniewana z powrotem w czarno-białe zdjęcie.
– To prawda, Aniu – odpowiadam. – Nie będę przeczył. Chcę cię użyć jako egzemplifikacji pewnej tezy. Nie potrzebuję twoich przyjaciół, twojego ojca ani najlepszej przyjaciółki. Chcę, żebyś pomogła zrozumieć, jak to możliwe, że w europejskim kraju, 25 lat po tym, jak zarejestrowano pierwszy przypadek AIDS, młoda kobieta z wyższym wykształceniem umiera na chorobę, o której już wszystko wiadomo. Chcę, żebyś pomogła mi zrozumieć, dlaczego zamiast żyć schowana bezpiecznie pod parasolem trzech oenzetowskich zer, skończyłaś jako martwa jedynka. Tego od ciebie chcę i niczego więcej. Mówiąc krótko – tu spoglądam na upozowane zdjęcie, które dostałem od pani B. – chcę się dowiedzieć, kto cię zabił.
Dziewczyna na zdjęciu odwraca się do mnie, mruży oczy w mocnym słońcu. Wydaje się zmęczona.
– Matka mówiła ci pewnie, że studiowałam informatykę? Tam też jest o zerach i jedynkach, tak jak lubisz. Jest o plusach i minusach, o różnicy potencjałów. Oraz o tym, że liczy się sieć. Dzisiaj wszystko wydarza się w sieci. Tam przeskakują iskry, sygnały, rozprzestrzeniają się wirusy. Co mnie zabiło? Choroba zakaźna. Kto mi ją sprzedał? A jakie to ma znaczenie? Będziesz ustalał, co się stało, punkt po punkcie, i stworzysz donos. Zagłębisz się w moją prywatność, postawisz akcent na to, jak żyłam, prędzej czy później mnie obwinisz. Albo obwinią mnie ci, którzy przeczytają. Powiedzą: „A po co tam lazła? Po co się z nim zadała? Gdzie miała rozum, czemu nie używała gumy? Po co chodziła do klubów i brała amfę?”. Myślisz, że będą chcieli słyszeć, że ich dzieci też chodzą i też biorą? Będą się zastanawiali, jak to jest z prezerwatywami? Nie będą. Nie byłam ani inna od wszystkich, ani taka sama jak wszyscy. Chcesz zrozumieć, co mnie zabiło, to przyjrzyj się sieciom, w których krążą wirusy. Zobacz, kto je buduje i jak się je zabezpiecza. Przyjrzyj się protokołom, programom. Infrastrukturze. A mnie daj już spokój. Albo nie dawaj. Mnie jest w zasadzie wszystko jedno. Jestem martwa, niczego więcej ze mnie nie wyciśniesz.
To mówiąc, wraca na swoją skałę i dalej pręży się do słońca. Nie ma jej. Nie istnieje. Wymknęła się plusom i minusom. Jest zerem – najmocniejszą liczbą.
Ale opisana, na powrót staje jedynką. Może rozpocząć wyliczankę – ciąg kolejnych liczb. A kiedy będzie ich dużo, będą mogły wspólnie stanąć naprzeciw zera i zbuntować się przeciw niemu. Przeciw śmierci.
1. Margaret Atwood, Kocie oko, przeł. Magdalena Konikowska, Świat Książki, Warszawa 2011, s. 239.
2. UNAIDS, Getting to zero, strategia 2011–2015, grudzień 2010.
3. The End of AIDS? Thirty years of disease, „The Economist”, 4 czerwca 2011.
4. Susan Sontag, AIDS i jego metafory, tejże, Choroba jako metafora, przeł. Jarosław Anders, PIW, Warszawa 1999, s. 108.
5. Wypowiedzi Agnieszki Walendzik-Ostrowskiej pochodzą z wywiadu przeprowadzonego przez autora w marcu 2011 roku w Warszawie.
6. Wypowiedzi Doroty Rogowskiej-Szadkowskiej pochodzą z wywiadu przeprowadzonego przez autora w lutym 2011 roku w Białymstoku.