Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Którędy do szczęścia: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Którędy do szczęścia: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

War­sza­wa

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ

Варшава, 23 Мая 1897 годя.

– Cóż więc oni opo­wia­da­ją?

– Opo­wia­da­ją, że to wszyst­ko po­szło z my­szy.

– Z my­szy?…

– Mó­wić o tem nie war­to… Głup­stwo… ba­śnie… bred­nie, któ­re krą­żą po­mię­dzy chłop­stwem.

– Owe głup­stwa, ba­śnie, bred­nie, dla­te­go wła­śnie, że po­mię­dzy chłop­stwem krą­żą, by­wa­ją bar­dzo cie­ka­we i waż­ne.

– W ja­kim wzglę­dzie?

– One cy­wi­li­za­cyę za­po­cząt­ko­wa­ły. Lu­dzie, w cza­sach pier­wot­nych nie mie­li po­ję­cia o tem, co dla nas jest rze­czą po­wszech­ną: do­my­śla­li się, od­ga­dy­wa­li… two­rzy­li ba­nie, któ­reś w hi­sto­ryi po­stę­pu waż­ną od­gry­wa­ją rolę.

– Więc cóż ta baśń opo­wia­da?

– Że Orzyń­ski zła­pał mysz i uśmier­cić ją chciał, a mysz do nie­go prze­mó­wi­ła: da­ruj mi ży­cie, a ja ci się od­wdzię­czę.

– I wska­za­ła mu skarb za­ko­pa­ny?

– Nie… Orzyń­ski zdzi­wio­ny, tro­chę na­wet prze­stra­szo­ny, pu­ścił mysz. Ona ucie­kła, lecz po nie­ja­kimś cza­sie po­wró­ci­ła i na sto­le, przy któ­rym pi­sał, po­ło­ży­ła przed nim szpil­kę. Orzyń­ski my­ślał, że znów do nie­go prze­mó­wi, lecz mysz scho­wa­ła się. Szpil­ka nie prze­stra­szy­ła Orzyń­skie­go, ale bar­dziej ani­że­li prze­mó­wie­nie zdzi­wi­ła. Orzyń­ski do­my­ślał się, że ta szpil­ka ma ja­kieś prze­zna­cze­nie szcze­gól­ne, ale ja­kie? Wziął ją w pal­ce, ob­ra­cał, oglą­dał i nic w niej nad­zwy­czaj­ne­go nie do­strzegł. Szpil­ka i tyle. Pil­na ro­bo­ta nie po­zwa­la­ła mu o niej dłu­go my­śleć, wpiął ją prze­to w kla­pę od sur­du­ta i ro­bo­tą się za­jął. Wie­czo­rem my­ślał o szpil­ce, spać z jej po­wo­du nie mógł, na­za­jutrz z gło­wy mu nie wy­cho­dzi­ła. Tak mi­nę­ło dni kil­ka.

Był­by kogo za­py­tał, ale wie­dział, iżby go za wa­ry­ata wzię­to, gdy­by po­wie­dział o my­szy ga­da­ją­cej. W koń­cu i jemu sa­me­mu wy­da­wać się po­czę­ło, że całe to z my­szą zda­rze­nie było złu­dze­niem zmy­słów, dał więc do­cie­ka­niu po­kój, uspo­ko­ił się i swo­je da­lej ro­bił: bie­do­wał cięż­ko na ka­wa­łek chle­ba, gdzieś w cu­dzym kra­ju. I by­ło­by tak zo­sta­ło, gdy­by nie przy­pa­dek. Razu pew­ne­go, przy je­dze­niu, za­bra­kło mu wy­kłu­wacz­ki do zę­bów: ani piór­ka, ani dre­wien­ka, ani słom­ki, wy­jął więc z kla­py szpil­kę, do ust wło­żył i dziw­ne­go do­znał wra­że­nia: na­gle, jak­by przej­rzał Ja­kiś głos we­wnę­trzy dał mu niby ostrze­że­nie, radę i ska­zów­kę. Nie ro­zu­miał, co to zna­czy, ale za gło­sem tym po­szedł i do­zna po­wo­dze­nia jak naj­lep­sze­go. Pa­mię­tał od­tąd o szpil­ce i ile razy odzież zmie­niał, za­wsze ją w kla­pę wpi­nał.

Raz, w lat parę póź­niej, przed wpię­ciem, w usta ją wło­żył, i za­raz w gło­wie mu się ja­sno zro­bi­ło. Wie­dział, co, jak, i co do cze­go. Wła­sny jego ro­zum stał się jego do­radz­cą, świa­do­mym, co ro­bić, a cze­go się wy­strze­gać.

Po­wo­dzi­ło się mu świet­nie w in­te­re­sach, któ­re­mi się zaj­mo­wał, kie­dy szpil­kę w ustach trzy­mał. Ale z in­te­re­sa­mi temi łą­czy­ły się i wią­za­ły inne, z któ­re­mi albo nie wie­dział co po­cząć, albo nie­wła­ści­wie po­czy­nał so­bie. Tu zy­ski­wał, tu tra­cił. Po­jąć nie mógł, skąd raz i dru­gi bra­ły mu się ta­kie traf­ne po­my­sły, w in­nych zaś ra­zach za­wód mu czy­ni­ły. Gło­wę so­bie nad tem ła­mał i był­by przy­czy­ny nie do­szedł, gdy­by razu pew­ne­go, kie­dy w wiel­kich znaj­do­wał się kło­po­tach, nie zja­wi­ła się przed nim zno­wu mysz.

Wbie­gła na stół, przy któ­rym sie­dział, pi­sał, czy ra­cho­wał, i sta­nę­ła. On: "Ach! – krzyk­nął – to ty?" – "Ja… – od­po­wie­dzia­ła." – "Da­ro­wa­łem ci ży­cie." – "Jam ci się od­wdzię­czy­ła." "Czem?" – "Nie da­łam ci to szpil­ki?" – "Cóż mi po niej?" – "Nie moja wina, że się z nią ob­cho­dzić nie umiesz. " – "Do cze­góż ona?" – "Czy ci do gło­wy do­brej rady nie na­su­nę­ła?" – Po­wie­dziaw­szy to, mysz zni­kła. "Stój!… po­cze­kaj!… słów­ko jesz­cze, mysz­ko, my­szecz­ko, my­szeń­ko!…" – wo­łał Orzyń­ski, ale nada­rem­nie. Mysz nie wró­ci­ła już nig­dy; sło­wa jej jed­nak za­pa­mię­tał do­brze. Roz­my­ślał nad tem, ja­kim spo­so­bem szpil­ka rad udzie­la; do­szedł na­resz­cie: cała rzecz w tem, żeby szpil­kę do ust wło­żyć. Od tego mo­men­tu wio­dło mu się wszyst­ko, wie­dzie do­tych­czas – i bę­dzie się wio­dło póki ży­cia.

Opo­wia­dacz baj­kę skoń­czył; słu­chacz się ode­zwał:

– Bred­nie… bred­nie; a jed­nak to rze­czy cie­ka­we!

– Że bred­nie, to pew­no – od­parł opo­wia­dacz. – Żeby w tem jed­nak co waż­ne­go być mia­ło, tego nie wi­dzę.

– Od bred­ni po­dob­nych roz­po­czę­ła się cy­wi­li­za­cya; są one waż­ne dla jej hi­sto­ryi. Zwie­rzę­ta mó­wią­ce prze­peł­nia­ją po­da­nia, któ­re się w wie­kach przed­hi­sto­rycz­nych two­rzy­ły i do nas do­szły, lubo znacz­nie zmie­nio­ne, co do szcze­gó­łów. Mysz była pier­wot­nie może ko­tem, może psem, może wę­żem lub in­nem stwo­rze­niem; szpil­ka prze­ro­bio­ną zo­sta­ła z ka­my­ka, z pier­ścion­ka albo z cze­goś in­ne­go. Kto panu opo­wie­dział o niej? – za­py­tał.

– Moja pani Paw­ło­wa… – była od­po­wiedź. – Ona mnie czę­sto po­dob­ne­mi bawi opo­wia­da­nia­mi. Mó­wi­ła mi i o wę­żach, o kró­lach wę­żów. Za­czę­ło się to od cza­su, jak mnie w cho­ro­bie do­glą­da­ła.

– War­to spi­sy­wać po­dob­ne rze­czy: to się przy­da. Po chwi­li mil­cze­nia do­dał:

– Ta szpil­ka Orzyń­skie­mu może kło­pot spra­wić.

– Jaki?

– Gdy­by mu ją kto za­brać ze­chciał.

Na­tem się roz­mo­wa urwa­ła. To­czy­ła się ona przy biu­rze, usta­wio­nem bo­kiem do ścia­ny, po­mię­dzy dwo­ma okna­mi. Biu­ro za­opa­trzo­ne było w pół­kę, a po obu jej stro­nach były, ozna­czo­ne li­te­ra­mi al­fa­be­tu, schow­ki, szu­flad­ki i szu­fla­dy, kry­ją­ce się pod za­my­ka­ne­mi z góry de­ka­mi. Na pół­ce sta­ły księ­gi opraw­ne, for­ma­tu ar­ku­szo­we­go, ma­ją­ce po­zór re­gie­strów; w schów­kach były li­sty i do­ku­men­ty. Pod ścia­ną, po jed­nej stro­nie biu­ra sta­ła skrzy­nia oku­ta, zwa­na kasą ognio­trwa­łą. Wszyst­ko to zaj­mo­wa­ło po­ko­ju ob­szer­ne­go po­ło­wę, od­dzie­lo­ną ba­ry­erą od dru­giej po­ło­wy, któ­ra pu­stą by była, gdy­by nie piec i nie drzwi, tak­że ław­ki, pod ścia­na­mi usta­wio­ne, ma­te­ra­co­wa­ne, skó­rą obi­te. Ozdób, któ­re­by oko za­ba­wić mo­gły, nie było żad­nych, do ozdób bo­wiem trud­no za­li­czyć: du­żej, z ogrom­nym zie­lo­nym aba­żu­rem, lam­py, ka­len­da­rza ścien­ne­go, pla­nów na ścia­nach i za­słon w oknach, za­opa­trzo­nych w kra­ty że­la­zne.

Kra­ty w oknach, biu­ro, ba­ry­era, kasa ognio­trwa­ła nada­wa­ły po­ko­jo­wi cha­rak­ter urzę­do­wy, chło­dem wie­ją­cy.

Cha­rak­ter ten uspra­wie­dli­wiał na­pis, wid­nie­ją­cy na ze­wnętrz­nej stro­nie moc­no oku­tych, w moc­ne zam­ki i ry­gle za­opa­trzo­nych drzwi, na­pis bia­ły od ciem­ne­go tła od­bi­ja­ją­cy: Kasa.

Przy biu­rze sie­dzie­li dwaj je­go­mo­ście, któ­rzy o szpil­ce roz­mo­wę to­czy­li; byli to urzęd­ni­cy, a ra­czej, ści­ślej się wy­ra­ża­jąc, ofi­cy­ali­ści, za­wia­do­wa­li bo­wiem kasą nie rzą­do­wą, ale pry­wat­ną, funk­cy­onu­ją­cą w ma­jąt­ku du­żym, po­rząd­nie ad­mi­ni­stro­wa­nym i wzo­ro­wo za­go­spo­da­ro­wa­nym, bę­dą­cym wła­sno­ścią Pro­spe­ra Orzyń­skie­go. Zwa­no go po za oczy: "pa­nem Pro­spe­rem", w oczy prze­ma­wia­no do nie­go: "pa­nie do­bro­dzie­ju", na ko­per­tach, zaś i w na­głów­kach li­sto­wych pi­sa­no: "Wiel­moż­ny mo­ści do­bro­dzie­ju", bez naj­mniej­sze­go ty­tu­łu, bo też ty­tu­łu żad­ne­go nie po­sia­dał ani na­by­te­go, ani od przod­ków prze­ję­te­go. Był sam po so­bie i sam przez sie­bie. Zda­wa­ło się, że od­da­nym jest du­szą i cia­łem ro­bie­niu for­tu­ny; mnie­ma­nie to na­tem się opie­ra­ło, że w jego rę­kach for­tu­na, z razu skrom­na, ro­sła i roz­ra­sta­ła się szyb­ko dzię­ki po­rząd­ko­wi, w ja­kim in­te­re­sa pro­wa­dził, i temu, co się po­spo­li­cie na­zy­wa "no­sem", to jest zdol­no­ścią ko­rzy­sta­nia z po­myśl­nych kon­ste­la­cyj.

Pan Pro­sper ma­ją­tek otrzy­mał po ro­dzi­cu, jed­nym z tych, co to cza­su one­go wy­cho­dzi­li "z pod­sta­ro­ścich na dzie­dzi­ców", na któ­rych ust­nie i na pi­śmie, pro­zą i wier­szem spo­ro sy­pa­ło się skarg, do któ­rych od­no­si się przy­sło­wie: "Zrób się na trzy lata s. ią, a bę­dziesz ma­gna­tem". Ma­gna­te­rya ojca pana Pro­spe­ra nie były to wiel­kie rze­czy: wio­ska jed­na, wiosz­czy­na, na­by­ta za ciu­ła­ne i lo­ko­wa­ne na ka­na­le do­cho­dy po­bocz­ne, na­pły­wa­ją­ce do kie­sze­ni eko­no­mów daw­nej daty z przy­chów­ków, z karm­ni­ka, z kur­ni­ka, z grzą­dek, z la­sów, ze sta­wów i z roz­ma­itych in­nych źró­deł jaw­nych i za­kry­tych. Nie wiel­ka wio­ska po­sia­da­ła za­le­ty wiel­kie: do­brą gle­bę, drze­wo, ka­mień i wodę; w ob­rę­bie jej znaj­do­wa­ło się wszyst­ko, co spo­koj­ne za­pew­nia­ło ży­cie: chleb i ja­rzy­ny, ryby i grzy­by, zwie­rzy­na i wsze­la­kie inne pro­duk­ty. Dwo­je dzie­ci, któ­re się wy­cho­wy­wa­ły, nie za­wa­dza­ły: star­sza cór­ka ro­sła przy ro­dzi­cach; młod­szy syn w je­de­na­stym roku ży­cia od­da­ny zo­stał do szkół; by­wał w domu na świę­ta i na wa­ka­cye; uczył się nie na­der pil­nie ale do­brze, z kla­sy do kla­sy prze­cho­dził, "a sio­strę i ro­dzi­ców za­zna­ja­miał z no­we­mi dla nich i cie­ka­we­mi rze­cza­mi. Oj­ciec mu nie­kie­dy opo­no­wał.

– Ba­jesz – po­wia­dał, gdy syn ja­kąś wia­do­mość na­uko­wą przy­wiózł. – Czy to się na co zda? Ot, ja anim sły­szał o tem, a prze­cież Kół­ko ku­pi­łem…

Kół­ko – była to na­zwa wio­ski.

Na Pro­spe­ra szko­ły szcze­gól­ny wpływ wy­war­ły: jak­by przed nim otwo­rzy­ło się okien­ko, przez któ­re wyj­rzał w świat. Im dłu­żej pa­trzył, tem wię­cej przed­mio­tów cie­ka­wych i po­cią­ga­ją­cych uka­zy­wa­ło się mu w dali; niby zam­ki cza­ro­dziej­skie, niby pa­ła­ce za­klę­te, a przy nich na war­cie smo­ki, ogniem zie­ją­ce. W umysł mło­dzień­czy za­pa­da­ły, niby w grunt dzie­wi­czy, ja­kieś oso­bli­we ziar­na, z któ­rych wy­ra­sta­ły po­glą­dy i prze­ko­na­nia, do­ma­ga­ją­ce się ofiar, jak Mi­no­taur.

Sta­ry Orzyń­ski wy­zna­czył dla syna na szko­ły cza­su lat dwa, trzy naj­wy­żej, li­cząc na to, że się chłop­cu na­uka sprzy­krzy i pew­nych wa­ka­cyj, gdy za­sma­ku­je w roli pa­ni­cza i dzie­dzi­ca, nie ze­chce mu się wra­cać do ksią­żek. Sta­ry nie przy­pusz­cza?, aże­by się Pro­spe­ro­wi dłu­go w jarz­mie szkol­nem cho­dzić chcia­ło, dzię­ki tej roz­kosz­nej swo­bo­dzie, jaką wieś da­wa­ła. Miał przy­tem, co do dzie­ci, pro­gram go­to­wy.

– Anu­się wy­dam za mąż – my­ślał so­bie. – Pro­sper po­szu­mi, oże­ni się, ustat­ku­je i bę­dzie w Kół­ku go­spo­da­ro­wał.

"Szu­mie­nie" wy­obra­żał so­bie naj­przód w ob­rę­bie wsi, na­stęp­nie na jar­mar­kach, wresz­cie pod po­sta­cią krą­że­nia po oko­li­cy, ce­lem wy­pa­try­wa­nia do­brej par­tyi, w sfe­rze wio­sko­wych dzie­dzi­ców i po­se­so­rów, ma­ją­cych cór­ki na wy­da­niu. Z góry prze­my­śli­wał o przy­go­to­wa­niu dla syna po­kaź­nej nej­ty­czan­ki i do­bra­nej czwór­ki.

Ale "chłop strze­la, Pan Bóg kule nosi". Pro­spe­ro­wi nie ode­chcie­wa­ło się uczyć, ojcu zaś nie wy­pa­da­ło syna do na­uki znie­chę­cać. Lata mi­ja­ły, chło­pak wy­ra­stał na mło­dzień­ca i przy­jeż­dża­jąc do domu, w cza­sach fe­ryj, za­miast od­da­wać się roz­ko­szom wiej­skim, we­dle ro­zu­mie­nia oj­cow­skie­go, za­ba­wiał się prze­waż­nie strzel­bą i książ­ką. Strzel­bą jed­nak po­słu­gi­wał się nie wie­le, lu­boć nie­kie­dy przy­no­sił w tor­bie parę ka­czek, kil­ka prze­pió­rek, go­łę­bia dzi­kie­go, za­ją­ca; naj­czę­ściej nie przy­no­sił nic, a to głów­nie z tej ra­cyi, że do lasu szedł, pod jed­nym z upa­trzo­nych dę­bów sta­wał, strzel­bę o drze­wo opie­rał, tor­bę rzu­cał, kładł się, czy­tał i me­dy­to­wał. Przy­wo­ził z sobą bądź to Fr. Skarb­ka, bądź też Su­piń­skie­go, bądź któ­re­go z au­to­rów cu­dzo­ziem­skich, trak­tu­ją­cych przed­miot po­waż­ny. Snać mózg Pro­spe­ra nie nada­wał się do ro­jeń po­etycz­nych, lecz lu­bo­wał się w roz­my­śla­niu o za­da­niach, do­ty­czą­cych do­bro­by­tu po­wszech­ne­go. Kie­dy razu pew­ne­go, na­uczy­ciel li­te­ra­tu­ry ka­zał uczniom na­pi­sać kom­po­zy­cyę na te­mat do­wol­nie przez każ­de­go wy­bra­ny, Pro­sper na­pi­sał roz­pra­wę p… t." O pro­cen­tach".

– Skąd ci to na myśl przy­szło? – za­py­tał go na­uczy­ciel.

– Ot tak… – od­po­wie­dział chło­pak zmie­sza­ny nie­co.

– Czyś żyd?

Po uszy się za­czer­wie­nił i nic nie od­rzekł.

Na­uczy­ciel od­dał mu jego utwór z pod­pi­sem: "Te­mat nie­sto­sow­ny – kom­po­zy­cya sła­ba".

Nie zra­ził się tem; wia­do­mo­ści z za­kre­su eko­no­mi­ki chwy­tał do­ryw­czo, skąd mógł i jak mógł, obie­cu­jąc so­bie, że je po­sią­dzie w zu­peł­no­ści póź­niej, po wyj­ściu z gim­na­zy­um. Miał na wi­do­ku uni­wer­sy­tet. Po­zo­sta­wa­ło mu do skoń­cze­nia nauk gim­na­zy­al­nych lat dwa, bez cze­goś.

W tym prze­cią­gu cza­su za­szły zda­rze­nia, wy­wie­ra­ją­ce wpływ na ży­cie i sto­sun­ki ro­dzin­ne w kół­kow­skim dwor­ku.

– Anu­sia za mąż idzie… – temi sło­wy spo­tka­ła Pro­spe­ra mat­ka, gdy na wa­ka­cye zi­mo­we przy­je­chał.

– Za Se­dy­no­wi­cza? – za­py­tał.

– Nie, za Cer­how­skie­go.

– Zda­je się, Anu­sia i pan Piotr ko­cha­li się.

– At!… – mach­nę­ła mat­ka ręką. – Cer­how­ski ma część w Za­rzyń­cach i spe­ran­dę po stry­ju bez­dziet­nym.

– To praw­da. Jed­nak­że Se­dy­no­wicz…

– Po­strze­lo­na gło­wa – pod­chwy­ci­ła mat­ka. – Gdy­by Anu­się wziął, lę­ka­ła­bym się, aby jej nie rzu­cił, gdy­by co do cze­go przy­szło.

Roz­mo­wę prze­rwa­ło wbie­gnię­cie sio­stry, na po­wi­ta­nie bra­ta. Nad­szedł oj­ciec. Pro­sper za­uwa­żył, że Anu­się nie­wie­le ob­cho­dzi, że od­da­je rękę nie temu, któ­re­mu od­da­ła ser­ce; do­wie­dział się, że za­rę­czy­ny od­bę­dą się w trze­cim dniu świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia, a na ślub wy­zna­czo­no Prze­wo­dy po Wiel­ka­no­cy.

– To dla­te­go, aże­bjś ty mógł być na za­rę­czy­nach i na ślu­bie – oznaj­mi­ła mu mat­ka.

Sio­strę ko­chał i po­ro­zu­mie­wał się z nią le­piej, ani­że­li z ro­dzi­ca­mi; udzie­lał jej wia­do­mo­ści, któ­re na­by­wał – był jej po­wier­ni­kiem, gdy ona z pa­nem Pio­trem "się ko­cha­ła". Dla­te­go, jak sko­ro się zna­leź­li w czte­ry oczy, nie omiesz­kał za­cze­pić jej za­py­ta­niem od­po­wied­niem.

– Sa­meś mi po­wia­dał – od­pa­li­ła – jak wiel­kie zna­cze­nie mają pie­nią­dze. Gdy­by nie to – z od­cie­niem smut­ku w gło­sie do­da­ła – nie by­ła­bym pana Pio­tra z kwit­kiem od­pra­wi­ła.

Na to nie było co od­po­wie­dzieć. Zresz­tą rzecz się sta­ła. Spra­wa zwy­kłym po­szła po­rząd­kiem: za­rę­czy­ny, ślub. Na za­rę­czy­ny do Kół­ka spo­ro przy­by­ło go­ści, po­mię­dzy nimi paru do­stoj­ni­ków po­wia­to­wych, co świad­czy­ło, że w oczach oby­wa­tel­stwa, nad przej­ściem sta­re­go Orzyń­skie­go, z eko­no­ma na dzie­dzi­ca, za­pa­dło przedaw­nie­nie. Jak­że bo za­paść nie mia­ło! Dzie­dzic Kół­ka w pie­rze rósł; dwo­rek o czte­rech izbach na dwór o po­ko­jach ośmiu prze­bu­do­wał; żonę i cór­kę do ko­ścio­ła i w są­siedz­two w wie­deń­skim ko­czu wo­ził; w domu "ła­ska­wych" go­ścin­nie po­dej­mo­wał; spra­wił so­bie lo­ka­ja, któ­re­go, jako też fur­ma­na, w li­be­ryę ubrał; sło­wem, na­był w zu­peł­no­ści pra­wa do gro­na oby­wa­tel­skie­go.

Pra­wo to, w spad­ku po nim, do­stać się mia­ło sy­no­wi.

Była o tem mowa wkrót­ce po za­rę­czy­nach.

Kie­dy się go­ście roz­je­cha­li i tyl­ko ro­dzi­na w kom­ple­cie zo­sta­ła: oj­ciec, mat­ka, syn i cór­ka – oj­ciec, za­do­wo­lo­ny ze wszyst­kie­go, co do­tych­czas za­szło, py­ka­jąc po­wo­li z cy­bu­cha, ode­zwał się:

– No, dzie­ci chy­ba nie będą na mnie na­rze­ka­ły! Wy­da­je­my Anu­się; za lat kil­ka, da Bóg do­cze­kać, oże­ni­my Pro­spe­ra, i w spo­ko­ju się ży­wot nasz do­ko­na.

Pro­sper od­chrząk­nął, ale nic nie od­po­wie­dział.

– Bę­dzie pust­ka w domu, gdy się Anu­sia do męża prze­nie­sie – ode­zwa­ła się mat­ka.

– Na rok – od­parł oj­ciec. – Prze­cież za rok Pro­sper tę szko­łę na­resz­cie skoń­czy.

– I do uni­wer­sy­te­tu pój­dzie – pod­chwy­cił Pro­sper.

– Do uni-wer­se­tu? – za­py­tał sta­ry, skra­ca­jąc wy­raz dla nie­go za dłu­gi i do wy­mó­wie­nia za trud­ny. – Ta po co?

– Uczyć się.

– Nie wy­uczył­żeś się wszyst­kie­go w gim­na­zy­um? Cze­goź ci jesz­cze wię­cej po­trze­ba?

– Uzu­peł­nie­nia na­uki. Gim­na­zy­um, to po­czą­tek do­pie­ro.

– Twoi oj­co­wie i dzia­do­wie bez po­cząt­ku się tego ob­cho­dzi­li i do­brze im z tem było.

– Za­pew­ne, ale…

– Co za ale?

– Z na­uką le­piej, ani­że­li bez na­uki.

– Ru­czaj­ski taki uczo­ny, a jed­nak le­d­wie dy­szy. Oho! znam ja uczo­nych i wiem, co o nich trzy­mać. Uczo­ny Kół­ko stra­cił, a nie­uczo­ny je na­był. Lu­dzie do ro­zu­mu do­cho­dzą i bez na­uki.

– To praw­da, tat­ku – bro­nił się Pro­sper. – Na­uka wsze­la­ko ro­zu­mu nie wy­klu­cza. Da się po­go­dzić jed­no z dru­giem, zwłasz­cza, je­że­li nic na prze­szko­dzie nie stoi.

Sta­ry Orzyń­ski gło­wą po­ki­wał i po­piół z faj­ki przez cy­buch wy­dmuch­nął; że zaś był czło­wie­kiem kor­pu­lent­nym i w wie­ku – li­czył lat sześć­dzie­siąt z okła­dem – z pew­nym więc wy­sił­kiem z sie­dze­nia się dźwi­gnął.

Nie przy­pa­dło mu do sma­ku, że syn o "uni­wer­sy­te­cie" za­my­śla; nie po­do­ba­ło mu się to­tem bar­dziej, że nie na­le­żał do ro­dza­ju oj­ców sta­re­go au­to­ra­men­tu, do owych oj­ców-de­spo­tów, któ­rzy się kie­ro­wa­li wzglę­dem dzie­ci re­gu­łą: sic volo, sic ju­beo i re­gu­łę tę ba­toż­kiem po­pie­ra­li. Czuł, że ko­niec koń­cem sy­no­wi ule­gnie, jak mu uległ, gdy cho­dzi­ło o kla­sy wyż­sze nad trze­cią. Z tej ra­cyi na od­chod­nem wes­tchnął, a wyjść mu­siał po drob­ne dla ko­lęd­ni­ków, któ­rzy pod oknem od po­dwó­rza – dzia­ło się to wie­czo­rem – ode­zwa­li się… z ko­lę­dą, zwa­ną., na szczo­dry wie­czór", śpie­wa­ną w wi­gi­lię Trzech Kró­li.

– Ot, do­brze bę­dzie – rze­kła mat­ka, wska­zu­jąc ocza­mi na okno, pod któ­rem ko­lęd­ni­cy sta­li. – Do­bra wróż­ba! Ja­koś się to wszyst­ko uło­ży i dla Pro­sper­ka do­ro­śnie pan­na z po­sa­giem. By­le­śmy tyl­ko my, sta­rzy, jego we­se­la do­cze­ka­li.

Nic nie za­po­wia­da­ło, aże­by do­cze­kać nie mie­li, a prze­cie nie do­cze­ka­li. Ni­czy­jej w tem winy nie było – losy tak zrzą­dzi­ły.

Z razu wszyst­ko szło jak naj­le­piej. Przez cały Wiel­ki post szy­ła się dla Anu­si wy­pra­wa, a ra­czej uzu­peł­nia­ła się, o wy­pra­wie bo­wiem po­my­śla­ła go­spo­dar­na pani Orzyń­ska daw­niej i przy­spo­sa­bia­ła ją po­wo­li. Prze­wi­dy­wa­ła ona, że cór­ka prę­dzej, czy póź­niej za­mąż wyj­dzie; ra­czej prę­dzej, niż póź­niej ze wzglę­du na to, że była uro­dzi­wą i że każ­dy z jej ka­wa­le­rów mógł li­czyć na zna­le­zie­nie cze­goś, gdy ją poj­mie, pod po­dusz­ką. "Więc przy­szła pan­na mło­da po­ściel całą i bie­li­znę sto­ło­wą mia­ła w kom­ple­cie; przy­tem mat­ka rok rocz­nie od­kła­da­ła dla niej pół set­ki płót­na, mot­ki przę­dzy ko­nop­nej i lnia­nej, dzież­kę sera, fa­skę ma­sła, ka­mień wo­sku, parę garn­cy mio­du, parę po­łci sło­ni­ny i t… d., tak, że po­zo­sta­wa­ły jeno bie­li­zna i odzież. Bie­li­znę szy­ły szwacz­ki; do odzie­ży spro­wa­dzo­no z Za­wło­ki kraw­ca, słyn­ne­go z tego, że ob­szy­wał wszyst­kie pa­nie i pan­ny, ucho­dzą­ce za naj­więk­sze w oko­li­cy ele­gant­ki. Kraw­ca, któ­ry był bar­dzo more-mo­rej­ne, z trze­ma cze­lad­ni­ka­mi, ulo­ko­wa­no w ofi­cy­nie i do­ga­dza­no im, jak bo­lącz­kom; cho­ciaż ży­wi­li się w karcz­mie na ra­chu­nek dzie­dzi­ca, oprócz tego pie­czo­no dla nich co­dzien­nie świe­że, z pszen­nej mąki plac­ki, go­to­wa­no jaja tu­zi­na­mi i da­wa­no bez liku czosn­ku, ce­bu­li, gru­szek, w mio­dzie sma­żo­nych i śli­wek su­szo­nych; sa­me­mu zaś maj­stro­wi, po­nie­waż był to czło­wiek bar­dzo de­li­kat­ny, po­sy­ła­no co wie­czór i co rano szklan­kę her­ba­ty z ara­kiem. Z rąk jego wy­szło kil­ka je­dwab­nych, weł­nia­nych i per­ka­li­ko­wych su­kien, kil­ka man­ty­lek, parę szla­frocz­ków, płasz­czyk, fu­tro, tu­ma­ka­mi pod­bi­te i suk­nia ślub­na. Do­dat­ki, jak rę­ka­wicz­ki, poń­czo­chy, trze­wi­ki, ka­pe­lu­sze, sza­le, sza­li­ki, grze­bie­nie, grze­by­ki, my­deł­ka, po­ma­dy, per­fu­my i tym po­dob­ne to­a­le­to­we i go­to­wal­nia­ne przy­bo­ry spro­wa­dzo­ne zo­sta­ły z mia­sta. Pani Orzyń­ska jeź­dzi­ła po nie z cór­ką, wie­dzia­ła bo­wiem, cze­go po­trze­ba do wy­pra­wy przy­zwo­itej, gdyż wy­szła za­mąż z domu mar­szal­kow­stwa Ru­czaj­skich, u któ­rych prze­by­wa­ła na re­spek­cie.

Wy­pra­wa prze­to szy­ko­wa­ła się jak na­le­ży i to pod każ­dym wzglę­dem. Sta­ra­no się za­opa­trzyć suto mło­dą mę­żat­kę, ce­lem wzbu­dze­nia dla niej sza­cun­ku w mał­żon­ku, gdy do domu jego wej­dzie w oto­cze­niu tłu­mo­ków, skrzyń, pak, be­czek, fa­sek, dzie­żek, pu­deł, za­wi­nią­tek, pu­de­łe­czek, koj­ców i sło­ików.

Lecz przejdź­my do we­se­la. – Trze­ba, żeby było sute – rzekł oj­ciec Anu­si.

– Trze­ba, żeby było sute – po­twier­dzi­ła mat­ka.

W piw­ni­cy sta­ły becz­ki z sy­co­nym mio­dem, z wisz­nia­kiem i ma­li­nia­kiem, jako też parę an­tał­ków wina wę­gier­skie­go i parę ba­ry­łek star­ki; przy­rzą­dze­nie ja­dła i przy­spo­so­bie­nie cu­kro­wej ko­la­cyi wziął na sie­bie po­zo­sta­ją­cy na eme­ry­tu­rze kuch­mistrz, któ­ry służ­bę czyn­ną peł­nił w cza­sie, kie­dy sta­ry Orzyń­ski spra­wo­wał funk­cyę eko­no­ma klu­czo­we­go. Nie trze­ba się było trosz­czyć o na­pi­tek i ja­dło, ale o to, kto bę­dzie jadł i pił – kogo na we­se­le za­pro­sić. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ło się to rze­czą, ła­twą; gdy ato­li pora się zbli­ża­ła, na­su­nę­ła się jed­na trud­ność, z któ­rą na­le­ża­ło się li­czyć. Orzyń­ski eko­no­mo­wał u mar­szał­ka Ru­czaj­skie­go; pani Orzyń­ska od mar­szał­kow­stwa za­mąż wy­szła; nad­to, mar­szał­ko­wa Anu­się do chrztu trzy­ma­ła: za­cho­dził prze­to obo­wią­zek do mar­szal­kow­stwa po­je­chać z proś­bą o bło­go­sła­wień­stwo dla chrze­śniacz­ki i przy tej oka­zyi na we­se­le za­pro­sić.

– Za­pro­sić – ode­zwał się Orzyń­ski – może się wy­mó­wią, może przyj­mą… Je­że­li przyj­mą, to trze­ba do nich to­wa­rzy­stwo do­brać. Krę­ci­ła­by mar­szał­ko­wa no­sem, gdy­by się zna­la­zła ra­zem z Ba­to­żyń­ską, Snop­kie­wi­czo­wą, Kau­czu­kie­wi­czo­wą…

– To praw­da.

– Sam mar­sza­łek… to jesz­cze: jemu nie wa­dzą tacy i owa­cy. Ale pani!… nie przy­stę­puj bez kija…

– Może mar­sza­łek przy­je­dzie, a mar­szał­ko­wa się wy­mó­wi…

– Oni cien­ko przę­dą, a ona Anu­się do chrztu trzy­ma­ła, to jej wy­mó­wić się może nie skład­nie bę­dzie.

Sta­nę­ło na­tem, żeby do mar­szał­kow­stwu naj­pierw­szych z wi­zy­tą po­je­chać, za­pro­sić ich i wy­miar­ko­wać, ja­kie na­stęp­nie to­wa­rzy­stwo zgro­ma­dzić. Było to za­da­nie wiel­ce dy­plo­ma­tycz­ne. Wy­bra­li się do Orek, na dzie­sięć dni przed Wiel­ka­no­cą. Przy­ję­to ich uprzej­mie. Mar­sza­łek, o lat dzie­sią­tek od Orzyń­skie­go star­szy, po­wi­tał go wy­mów­ką:

– Prze­cie przy­po­mnia­łeś so­bie o nas, pa­nie Wa­len­ty!

– Jam nie za­po­mi­nał, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie!

– Tyl­ko bez,. ja­śnie", wy­ma­wiam so­bie. Ja­snyś taki, jak ja, ja­śniej­szyś na­wet, boś po­kaź­niej­szy.

– Co to za po­kaź­ność…

– Wy­glą­dasz, Bogu dzię­ki, zdro­wo i czer­stwo.

– Zdrów bym był, gdy­by nie reu­ma­ty­zmy. Nie mogę już, jak daw­niej by­wa­ło, na koń wsia­dać o czwar­tej rano.

– Taka rze­czy ludz­kich ko­lej. Sta­rze­je­my się, ko­cha­ny pa­nie Wa­len­ty. Na na­sze miej­sce wcho­dzą nasi sy­no­wie i cór­ki, da­lej wnu­ko­wie i wnucz­ki, i tak da­lej. Tak było przed nami, tak bę­dzie po nas.

– Wiel­ka praw­da, pa­nie, mar­szał­ku do­bro­dzie­ju! – za­wo­łał Orzyń­ski.

Mar­sza­łek zwró­cił na­stęp­nie mowę do pań, za­czy­na­jąc ją od wy­sto­so­wa­nej do pani Orzyń­skiej przy­mów­ki z po­wo­du, że nie­zbyt do­brze wy­glą­da.

– Cze­muż­to tak? – za­py­tał.

– Tak Pan Bóg dał, pa­nie mar­szał­ku!

– Od­da­łaś pani swo­je zdro­wie cór­ce. No, A mi­siu, i cóż? – za­cze­pił tę ostat­nią.

– Pa­nie mar­szał­ku… – od­po­wie­dzia­ła, kra­śnie­jąc.

O we­se­lu mowy nie było, póki nie na­de­szła mar­szał­ko­wa, nie­wia­sta po­waż­na wie­kiem i po­sta­wą, siwa a czer­stwa i, na ob­li­czu śla­dy wdzię­ków prze­cho­wu­ją­ca. Ta rów­nież uprzej­mie go­ści po­wi­ta­ła; do pani Orzyń­skiej mó­wi­ła: "Ka­siu", do pan­ny: "Anu­siu", przy so­bie je usa­do­wi­ła i sama pierw­sza o we­se­lu za­czę­ła:

– Cóż? sły­szę, we­se­li­sko nam gro­zi?

– Na Anu­się ko­lej przy­szła – od­rze­kła mat­ka na­rze­czo­nej.

– Za pana?… za pana?…

– Okta­wia­na Cer­how­skie­go.

– Z Za­rzy­niec?

– Tak, z Za­rzy­niec – od­po­wie­dzia­ła – i wła­śnie przy­je­cha­li­śmy do pań­stwa mar­szał­kow­stwa do­bro­dziej­stwa… do pani mar­szal­ko­wej do­bro­dziej­ki, mat­ki chrzest­nej na­szej Anu­si, z proś­ba, o bło­go­sła­wień­stwo dla niej.

– O! moje dziec­ko – od­par­ła mar­szał­ko­wa, do dziew­czy­ny się zwra­ca­jąc i ręce do niej wy­cią­ga­jąc.

Anu­sia się po­chy­li­ła, przy­klę­kła; mar­szał­ko­wa ją do sie­bie przy­gar­nąw­szy, po­li­czek po­ca­łun­kiem mu­snę­ła i tak da­lej pra­wi­ła:

– Ży­czę ci, w otwie­ra­ją­cem się dla cie­bie no­wem ży­ciu, przedew­szyst­kiem har­mo­nii, któ­ra jest pod­sta­wą szczę­ścia w mał­żeń­stwie a przy niej… a przy niej… oby Naj­wyż­szy czu­wał nad tobą i przy­kro­ści od cie­bie od­wra­cał!

Pod­czas prze­mo­wy mar­szał­ko­wej, mat­ce na­rze­czo­nej łzy po po­licz­kach pły­nę­ły, ojcu w oczach się krę­ci­ły.

– Do­łą­czam i ja moje ży­cze­nia i moje bło­go­sła­wień­stwo – rzekł mar­sza­łek.

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia, po­świę­co­na tłu­mie­niu wy­dzie­ra­ją­ce­go się z pier­si uczu­cia. Mil­cze­nie prze­rwał pan Wa­len­ty:

– Ale my jesz­cze mamy do ła­ski pań­stwa mar­szał­kow­stwa do­bro­dziej­stwa proś­bę jed­ną.

– No? – za­py­tał mar­sza­łek.

– Pan­na mło­da, gdy przy­cho­dzi po bło­go­sła­wień­stwo, to pro­si za­ra­zem i na we­se­le.

– Kie­dyż ślub? – za­py­tał mar­sza­łek.

– W śro­dę prze­wod­nią.

– W Za­wło­ce?

– W pa­ra­fii…

– Przyj­mie­cie mnie pań­stwo na sta­ro­stę?

– Ach, pa­nie mar­szał­ku! – za­wo­łał oj­ciec.

– A mnie na sta­ro­ści­nę? – pod­chwy­ci­ła mar­szał­ko­wa.

– Ach, pani! – wy­krzyk­nę­li obo­je pań­stwo Orzyń­scy; pan Wa­len­ty zaś do­dał od sie­bie:

– I zro­bi­cie nam ja­śnie pań­stwo ten za­szczyt, ten wiel­ki za­szczyt, że z ko­ścio­ła do na­szej zaj­rzy­cie cha­łu­py i po­dzie­lić z nami ra­czy­cie dary Boże?

– Naj­chęt­niej – od­par­ła mar­szał­ko­wa. Mar­sza­łek gło­wą, na znak przy­ję­cia za­pro­sin, skło­nił.

Orzyń­ski wes­tchnął. Po wes­tchnie­niu dzię­ko­wać się jął.

– Są­siedz­kie spra­wy… obo­wiąz­ki… – tłu­ma­czył mar­sza­łek. – Kuba do Ja­ku­ba, Ja­kub do Mi­cha­ła, Mi­chał znów do Kuby… i tak w kół­ko. Ale cóż tam Kół­ko?… za­okrą­gla się… co?

– Bogu dzię­ki. Na­rze­kać nie­ma na co.

Roz­mo­wa ze­szła na go­spo­dar­stwo, na wy­gląd wy­szłych z pod śnie­gu ozi­min, na ob­sie­wy jare, na pro­gno­sty­ki.

Po­da­no po­czę­stu­nek: wino, cia­sta, kon­fi­tu­ry. Mar­sza­łek wzniósł zdro­wie Anu­si, za­mó­wił się do niej od dziś za rok na ojca chrzest­ne­go. Przy oka­zyi tej, przy­po­mniał so­bie, że Orzyń­scy mają syna.

– A chło­piec? – za­py­tał.

– W szko­łach.

– Toć to już ka­wa­ler chy­ba?

– Sie­dem­na­sty rok za­cznie dzie­więt­na­ste­go kwiet­nia.

– Uczy się?

– Mam z nim kło­po­tu tro­chę…

– Ło­buz… hę?

– Nie to… Ba!… Gdy­by to…

– A cóż?

– Uni­wer­se­te w gło­wę mu wla­zło.

– Uni­wer­sy­tet? – po­pra­wił mar­sza­łek.

– No tak – od­po­wie­dział pan Wa­len­ty, ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc.

– To zna­czy, że ma do na­uki ocho­tę. To do­brze. Prze­szka­dzać mu nie po­trze­ba. Niech idzie, niech się uczy, o! niech się uczy.

– Ta, ja nie od tego! Lę­kam się tyl­ko, aby na­uka taka Kół­ka nie zja­dła.

– Kosz­ta to prze­cież nie tak bar­dzo wiel­kie.

– Nie o kosz­ta mi cho­dzi, pa­nie mar­szał­ku do­bro­dzie­ju, ale jam sta­ry, śmierć mi w oczy za­glą­da, wo­lał­bym prze­to, aże­by się chło­piec do go­spo­dar­ki przy mnie wło­żył, ani­że­li gdzieś tam w uni­wer­se­cie na­uki, jak po­wia­da, uzu­peł­niał.

– Jak mu na imię? – za­py­tał mar­sza­łek.

– Pro­sper. Ta­kie imię so­bie przy­niósł. Ma jesz­cze w me­try­ce za­pi­sa­ne i dru­gie imię.

Mar­sza­łek się zlek­ka uśmiech­nął i po­wtó­rzył:

– O! je­że­li ma do na­uki ocho­tę, niech się uczy… niech się uczy.

Przy po­że­gna­niu pań­stwo Orzyń­scy raz jesz­cze po­no­wi­li za­pro­sze­nia na ślub i we­se­le: mar­szał­kow­stwo raz jesz­cze sta­wić się przy­rze­kli. Głów­na trud­ność zo­sta­ła prze­ła­ma­na, a do­bra­nie to­wa­rzy­stwa z ła­two­ścią się do­ko­na­ło.

Dni na­stęp­ne, za­ję­te ukła­da­niem wy­pra­wy i pie­cze­niem ciast wiel­ka­noc­nych, mi­ja­ły z szyb­ko­ścią bły­ska­wicz­ną. Nad­szedł wresz­cie dzień dla pan­ny Orzyń­skiej wy­rocz­ny, dla pań­stwa Orzyń­skich pa­mięt­ny, tem szcze­gól­nie, że daw­ny ich ju­rys­da­tor, pan, przy któ­rym pan Wa­len­ty usiąść nie­gdyś nie śmiał, zbli­żył się do nich, jak rów­ny do rów­nych, i to nie tyl­ko sam, ale z żoną, wiel­ką, damą.

Pan Wa­len­ty nie omiesz­kał mar­szał­kow­stwu syna przed­sta­wić i ich ła­ska­wym wzglę­dom po­le­cić.

Mar­sza­łek uprzej­mym się oka­zał dla chło­pa­ka, do sie­bie go przy­wo­łał, obok po­sa­dził i jak­by go son­do­wać pró­bo­wał. Py­tał mia­no­wi­cie, ku cze­mu się za­mi­ło­wa­nia jego zwra­ca­ją: czy go li­te­ra­tu­ra zaj­mu­je? czy upodo­ba­nia jego idą w kie­run­ku nauk fi­lo­zo­ficz­nych, ma­te­ma­tycz­nych, przy­rod­ni­czych? jak się na na­ukę za­pa­tru­je jako na na­rzę­dzie, czy jako na cel? Pro­sper bą­kał, za­ci­nał się, sam so­bie prze­czył i nie po­tra­fił mar­szał­ko­wi dać do­kład­ne­go po­ję­cia o pra­gnie­niach, któ­re w du­szy pia­sto­wał. Za­że­no­wa­nie się jego wo­bec czło­wie­ka, któ­ry­by mu ra­da­mi i wska­zów­ka­mi mógł słu­żyć, było na­tu­ral­nem na­stęp­stem hoł­dów, ja­kie czło­wie­ko­wi temu od­da­wa­no. Dla ro­dzi­ców jego, dla jego szwa­gra i szwa­gra tego ro­dzi­ny, obec­ność mar­szał­ko­stwa. Ru­czaj­skich była za­szczy­tem, któ­ry ich dumą… na­pa­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: