- W empik go
Którędy do szczęścia: powieść - ebook
Którędy do szczęścia: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 389 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Nakład Gebethnera i Wolffa
ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ
Варшава, 23 Мая 1897 годя.
– Cóż więc oni opowiadają?
– Opowiadają, że to wszystko poszło z myszy.
– Z myszy?…
– Mówić o tem nie warto… Głupstwo… baśnie… brednie, które krążą pomiędzy chłopstwem.
– Owe głupstwa, baśnie, brednie, dlatego właśnie, że pomiędzy chłopstwem krążą, bywają bardzo ciekawe i ważne.
– W jakim względzie?
– One cywilizacyę zapoczątkowały. Ludzie, w czasach pierwotnych nie mieli pojęcia o tem, co dla nas jest rzeczą powszechną: domyślali się, odgadywali… tworzyli banie, któreś w historyi postępu ważną odgrywają rolę.
– Więc cóż ta baśń opowiada?
– Że Orzyński złapał mysz i uśmiercić ją chciał, a mysz do niego przemówiła: daruj mi życie, a ja ci się odwdzięczę.
– I wskazała mu skarb zakopany?
– Nie… Orzyński zdziwiony, trochę nawet przestraszony, puścił mysz. Ona uciekła, lecz po niejakimś czasie powróciła i na stole, przy którym pisał, położyła przed nim szpilkę. Orzyński myślał, że znów do niego przemówi, lecz mysz schowała się. Szpilka nie przestraszyła Orzyńskiego, ale bardziej aniżeli przemówienie zdziwiła. Orzyński domyślał się, że ta szpilka ma jakieś przeznaczenie szczególne, ale jakie? Wziął ją w palce, obracał, oglądał i nic w niej nadzwyczajnego nie dostrzegł. Szpilka i tyle. Pilna robota nie pozwalała mu o niej długo myśleć, wpiął ją przeto w klapę od surduta i robotą się zajął. Wieczorem myślał o szpilce, spać z jej powodu nie mógł, nazajutrz z głowy mu nie wychodziła. Tak minęło dni kilka.
Byłby kogo zapytał, ale wiedział, iżby go za waryata wzięto, gdyby powiedział o myszy gadającej. W końcu i jemu samemu wydawać się poczęło, że całe to z myszą zdarzenie było złudzeniem zmysłów, dał więc dociekaniu pokój, uspokoił się i swoje dalej robił: biedował ciężko na kawałek chleba, gdzieś w cudzym kraju. I byłoby tak zostało, gdyby nie przypadek. Razu pewnego, przy jedzeniu, zabrakło mu wykłuwaczki do zębów: ani piórka, ani drewienka, ani słomki, wyjął więc z klapy szpilkę, do ust włożył i dziwnego doznał wrażenia: nagle, jakby przejrzał Jakiś głos wewnętrzy dał mu niby ostrzeżenie, radę i skazówkę. Nie rozumiał, co to znaczy, ale za głosem tym poszedł i dozna powodzenia jak najlepszego. Pamiętał odtąd o szpilce i ile razy odzież zmieniał, zawsze ją w klapę wpinał.
Raz, w lat parę później, przed wpięciem, w usta ją włożył, i zaraz w głowie mu się jasno zrobiło. Wiedział, co, jak, i co do czego. Własny jego rozum stał się jego doradzcą, świadomym, co robić, a czego się wystrzegać.
Powodziło się mu świetnie w interesach, któremi się zajmował, kiedy szpilkę w ustach trzymał. Ale z interesami temi łączyły się i wiązały inne, z któremi albo nie wiedział co począć, albo niewłaściwie poczynał sobie. Tu zyskiwał, tu tracił. Pojąć nie mógł, skąd raz i drugi brały mu się takie trafne pomysły, w innych zaś razach zawód mu czyniły. Głowę sobie nad tem łamał i byłby przyczyny nie doszedł, gdyby razu pewnego, kiedy w wielkich znajdował się kłopotach, nie zjawiła się przed nim znowu mysz.
Wbiegła na stół, przy którym siedział, pisał, czy rachował, i stanęła. On: "Ach! – krzyknął – to ty?" – "Ja… – odpowiedziała." – "Darowałem ci życie." – "Jam ci się odwdzięczyła." "Czem?" – "Nie dałam ci to szpilki?" – "Cóż mi po niej?" – "Nie moja wina, że się z nią obchodzić nie umiesz. " – "Do czegóż ona?" – "Czy ci do głowy dobrej rady nie nasunęła?" – Powiedziawszy to, mysz znikła. "Stój!… poczekaj!… słówko jeszcze, myszko, myszeczko, myszeńko!…" – wołał Orzyński, ale nadaremnie. Mysz nie wróciła już nigdy; słowa jej jednak zapamiętał dobrze. Rozmyślał nad tem, jakim sposobem szpilka rad udziela; doszedł nareszcie: cała rzecz w tem, żeby szpilkę do ust włożyć. Od tego momentu wiodło mu się wszystko, wiedzie dotychczas – i będzie się wiodło póki życia.
Opowiadacz bajkę skończył; słuchacz się odezwał:
– Brednie… brednie; a jednak to rzeczy ciekawe!
– Że brednie, to pewno – odparł opowiadacz. – Żeby w tem jednak co ważnego być miało, tego nie widzę.
– Od bredni podobnych rozpoczęła się cywilizacya; są one ważne dla jej historyi. Zwierzęta mówiące przepełniają podania, które się w wiekach przedhistorycznych tworzyły i do nas doszły, lubo znacznie zmienione, co do szczegółów. Mysz była pierwotnie może kotem, może psem, może wężem lub innem stworzeniem; szpilka przerobioną została z kamyka, z pierścionka albo z czegoś innego. Kto panu opowiedział o niej? – zapytał.
– Moja pani Pawłowa… – była odpowiedź. – Ona mnie często podobnemi bawi opowiadaniami. Mówiła mi i o wężach, o królach wężów. Zaczęło się to od czasu, jak mnie w chorobie doglądała.
– Warto spisywać podobne rzeczy: to się przyda. Po chwili milczenia dodał:
– Ta szpilka Orzyńskiemu może kłopot sprawić.
– Jaki?
– Gdyby mu ją kto zabrać zechciał.
Natem się rozmowa urwała. Toczyła się ona przy biurze, ustawionem bokiem do ściany, pomiędzy dwoma oknami. Biuro zaopatrzone było w półkę, a po obu jej stronach były, oznaczone literami alfabetu, schowki, szufladki i szuflady, kryjące się pod zamykanemi z góry dekami. Na półce stały księgi oprawne, formatu arkuszowego, mające pozór regiestrów; w schówkach były listy i dokumenty. Pod ścianą, po jednej stronie biura stała skrzynia okuta, zwana kasą ogniotrwałą. Wszystko to zajmowało pokoju obszernego połowę, oddzieloną baryerą od drugiej połowy, która pustą by była, gdyby nie piec i nie drzwi, także ławki, pod ścianami ustawione, materacowane, skórą obite. Ozdób, któreby oko zabawić mogły, nie było żadnych, do ozdób bowiem trudno zaliczyć: dużej, z ogromnym zielonym abażurem, lampy, kalendarza ściennego, planów na ścianach i zasłon w oknach, zaopatrzonych w kraty żelazne.
Kraty w oknach, biuro, baryera, kasa ogniotrwała nadawały pokojowi charakter urzędowy, chłodem wiejący.
Charakter ten usprawiedliwiał napis, widniejący na zewnętrznej stronie mocno okutych, w mocne zamki i rygle zaopatrzonych drzwi, napis biały od ciemnego tła odbijający: Kasa.
Przy biurze siedzieli dwaj jegomoście, którzy o szpilce rozmowę toczyli; byli to urzędnicy, a raczej, ściślej się wyrażając, oficyaliści, zawiadowali bowiem kasą nie rządową, ale prywatną, funkcyonującą w majątku dużym, porządnie administrowanym i wzorowo zagospodarowanym, będącym własnością Prospera Orzyńskiego. Zwano go po za oczy: "panem Prosperem", w oczy przemawiano do niego: "panie dobrodzieju", na kopertach, zaś i w nagłówkach listowych pisano: "Wielmożny mości dobrodzieju", bez najmniejszego tytułu, bo też tytułu żadnego nie posiadał ani nabytego, ani od przodków przejętego. Był sam po sobie i sam przez siebie. Zdawało się, że oddanym jest duszą i ciałem robieniu fortuny; mniemanie to natem się opierało, że w jego rękach fortuna, z razu skromna, rosła i rozrastała się szybko dzięki porządkowi, w jakim interesa prowadził, i temu, co się pospolicie nazywa "nosem", to jest zdolnością korzystania z pomyślnych konstelacyj.
Pan Prosper majątek otrzymał po rodzicu, jednym z tych, co to czasu onego wychodzili "z podstarościch na dziedziców", na których ustnie i na piśmie, prozą i wierszem sporo sypało się skarg, do których odnosi się przysłowie: "Zrób się na trzy lata s. ią, a będziesz magnatem". Magnaterya ojca pana Prospera nie były to wielkie rzeczy: wioska jedna, wioszczyna, nabyta za ciułane i lokowane na kanale dochody poboczne, napływające do kieszeni ekonomów dawnej daty z przychówków, z karmnika, z kurnika, z grządek, z lasów, ze stawów i z rozmaitych innych źródeł jawnych i zakrytych. Nie wielka wioska posiadała zalety wielkie: dobrą glebę, drzewo, kamień i wodę; w obrębie jej znajdowało się wszystko, co spokojne zapewniało życie: chleb i jarzyny, ryby i grzyby, zwierzyna i wszelakie inne produkty. Dwoje dzieci, które się wychowywały, nie zawadzały: starsza córka rosła przy rodzicach; młodszy syn w jedenastym roku życia oddany został do szkół; bywał w domu na święta i na wakacye; uczył się nie nader pilnie ale dobrze, z klasy do klasy przechodził, "a siostrę i rodziców zaznajamiał z nowemi dla nich i ciekawemi rzeczami. Ojciec mu niekiedy oponował.
– Bajesz – powiadał, gdy syn jakąś wiadomość naukową przywiózł. – Czy to się na co zda? Ot, ja anim słyszał o tem, a przecież Kółko kupiłem…
Kółko – była to nazwa wioski.
Na Prospera szkoły szczególny wpływ wywarły: jakby przed nim otworzyło się okienko, przez które wyjrzał w świat. Im dłużej patrzył, tem więcej przedmiotów ciekawych i pociągających ukazywało się mu w dali; niby zamki czarodziejskie, niby pałace zaklęte, a przy nich na warcie smoki, ogniem ziejące. W umysł młodzieńczy zapadały, niby w grunt dziewiczy, jakieś osobliwe ziarna, z których wyrastały poglądy i przekonania, domagające się ofiar, jak Minotaur.
Stary Orzyński wyznaczył dla syna na szkoły czasu lat dwa, trzy najwyżej, licząc na to, że się chłopcu nauka sprzykrzy i pewnych wakacyj, gdy zasmakuje w roli panicza i dziedzica, nie zechce mu się wracać do książek. Stary nie przypuszcza?, ażeby się Prosperowi długo w jarzmie szkolnem chodzić chciało, dzięki tej rozkosznej swobodzie, jaką wieś dawała. Miał przytem, co do dzieci, program gotowy.
– Anusię wydam za mąż – myślał sobie. – Prosper poszumi, ożeni się, ustatkuje i będzie w Kółku gospodarował.
"Szumienie" wyobrażał sobie najprzód w obrębie wsi, następnie na jarmarkach, wreszcie pod postacią krążenia po okolicy, celem wypatrywania dobrej partyi, w sferze wioskowych dziedziców i posesorów, mających córki na wydaniu. Z góry przemyśliwał o przygotowaniu dla syna pokaźnej nejtyczanki i dobranej czwórki.
Ale "chłop strzela, Pan Bóg kule nosi". Prosperowi nie odechciewało się uczyć, ojcu zaś nie wypadało syna do nauki zniechęcać. Lata mijały, chłopak wyrastał na młodzieńca i przyjeżdżając do domu, w czasach feryj, zamiast oddawać się rozkoszom wiejskim, wedle rozumienia ojcowskiego, zabawiał się przeważnie strzelbą i książką. Strzelbą jednak posługiwał się nie wiele, luboć niekiedy przynosił w torbie parę kaczek, kilka przepiórek, gołębia dzikiego, zająca; najczęściej nie przynosił nic, a to głównie z tej racyi, że do lasu szedł, pod jednym z upatrzonych dębów stawał, strzelbę o drzewo opierał, torbę rzucał, kładł się, czytał i medytował. Przywoził z sobą bądź to Fr. Skarbka, bądź też Supińskiego, bądź którego z autorów cudzoziemskich, traktujących przedmiot poważny. Snać mózg Prospera nie nadawał się do rojeń poetycznych, lecz lubował się w rozmyślaniu o zadaniach, dotyczących dobrobytu powszechnego. Kiedy razu pewnego, nauczyciel literatury kazał uczniom napisać kompozycyę na temat dowolnie przez każdego wybrany, Prosper napisał rozprawę p… t." O procentach".
– Skąd ci to na myśl przyszło? – zapytał go nauczyciel.
– Ot tak… – odpowiedział chłopak zmieszany nieco.
– Czyś żyd?
Po uszy się zaczerwienił i nic nie odrzekł.
Nauczyciel oddał mu jego utwór z podpisem: "Temat niestosowny – kompozycya słaba".
Nie zraził się tem; wiadomości z zakresu ekonomiki chwytał dorywczo, skąd mógł i jak mógł, obiecując sobie, że je posiądzie w zupełności później, po wyjściu z gimnazyum. Miał na widoku uniwersytet. Pozostawało mu do skończenia nauk gimnazyalnych lat dwa, bez czegoś.
W tym przeciągu czasu zaszły zdarzenia, wywierające wpływ na życie i stosunki rodzinne w kółkowskim dworku.
– Anusia za mąż idzie… – temi słowy spotkała Prospera matka, gdy na wakacye zimowe przyjechał.
– Za Sedynowicza? – zapytał.
– Nie, za Cerhowskiego.
– Zdaje się, Anusia i pan Piotr kochali się.
– At!… – machnęła matka ręką. – Cerhowski ma część w Zarzyńcach i sperandę po stryju bezdzietnym.
– To prawda. Jednakże Sedynowicz…
– Postrzelona głowa – podchwyciła matka. – Gdyby Anusię wziął, lękałabym się, aby jej nie rzucił, gdyby co do czego przyszło.
Rozmowę przerwało wbiegnięcie siostry, na powitanie brata. Nadszedł ojciec. Prosper zauważył, że Anusię niewiele obchodzi, że oddaje rękę nie temu, któremu oddała serce; dowiedział się, że zaręczyny odbędą się w trzecim dniu świąt Bożego Narodzenia, a na ślub wyznaczono Przewody po Wielkanocy.
– To dlatego, ażebjś ty mógł być na zaręczynach i na ślubie – oznajmiła mu matka.
Siostrę kochał i porozumiewał się z nią lepiej, aniżeli z rodzicami; udzielał jej wiadomości, które nabywał – był jej powiernikiem, gdy ona z panem Piotrem "się kochała". Dlatego, jak skoro się znaleźli w cztery oczy, nie omieszkał zaczepić jej zapytaniem odpowiedniem.
– Sameś mi powiadał – odpaliła – jak wielkie znaczenie mają pieniądze. Gdyby nie to – z odcieniem smutku w głosie dodała – nie byłabym pana Piotra z kwitkiem odprawiła.
Na to nie było co odpowiedzieć. Zresztą rzecz się stała. Sprawa zwykłym poszła porządkiem: zaręczyny, ślub. Na zaręczyny do Kółka sporo przybyło gości, pomiędzy nimi paru dostojników powiatowych, co świadczyło, że w oczach obywatelstwa, nad przejściem starego Orzyńskiego, z ekonoma na dziedzica, zapadło przedawnienie. Jakże bo zapaść nie miało! Dziedzic Kółka w pierze rósł; dworek o czterech izbach na dwór o pokojach ośmiu przebudował; żonę i córkę do kościoła i w sąsiedztwo w wiedeńskim koczu woził; w domu "łaskawych" gościnnie podejmował; sprawił sobie lokaja, którego, jako też furmana, w liberyę ubrał; słowem, nabył w zupełności prawa do grona obywatelskiego.
Prawo to, w spadku po nim, dostać się miało synowi.
Była o tem mowa wkrótce po zaręczynach.
Kiedy się goście rozjechali i tylko rodzina w komplecie została: ojciec, matka, syn i córka – ojciec, zadowolony ze wszystkiego, co dotychczas zaszło, pykając powoli z cybucha, odezwał się:
– No, dzieci chyba nie będą na mnie narzekały! Wydajemy Anusię; za lat kilka, da Bóg doczekać, ożenimy Prospera, i w spokoju się żywot nasz dokona.
Prosper odchrząknął, ale nic nie odpowiedział.
– Będzie pustka w domu, gdy się Anusia do męża przeniesie – odezwała się matka.
– Na rok – odparł ojciec. – Przecież za rok Prosper tę szkołę nareszcie skończy.
– I do uniwersytetu pójdzie – podchwycił Prosper.
– Do uni-wersetu? – zapytał stary, skracając wyraz dla niego za długi i do wymówienia za trudny. – Ta po co?
– Uczyć się.
– Nie wyuczyłżeś się wszystkiego w gimnazyum? Czegoź ci jeszcze więcej potrzeba?
– Uzupełnienia nauki. Gimnazyum, to początek dopiero.
– Twoi ojcowie i dziadowie bez początku się tego obchodzili i dobrze im z tem było.
– Zapewne, ale…
– Co za ale?
– Z nauką lepiej, aniżeli bez nauki.
– Ruczajski taki uczony, a jednak ledwie dyszy. Oho! znam ja uczonych i wiem, co o nich trzymać. Uczony Kółko stracił, a nieuczony je nabył. Ludzie do rozumu dochodzą i bez nauki.
– To prawda, tatku – bronił się Prosper. – Nauka wszelako rozumu nie wyklucza. Da się pogodzić jedno z drugiem, zwłaszcza, jeżeli nic na przeszkodzie nie stoi.
Stary Orzyński głową pokiwał i popiół z fajki przez cybuch wydmuchnął; że zaś był człowiekiem korpulentnym i w wieku – liczył lat sześćdziesiąt z okładem – z pewnym więc wysiłkiem z siedzenia się dźwignął.
Nie przypadło mu do smaku, że syn o "uniwersytecie" zamyśla; nie podobało mu się totem bardziej, że nie należał do rodzaju ojców starego autoramentu, do owych ojców-despotów, którzy się kierowali względem dzieci regułą: sic volo, sic jubeo i regułę tę batożkiem popierali. Czuł, że koniec końcem synowi ulegnie, jak mu uległ, gdy chodziło o klasy wyższe nad trzecią. Z tej racyi na odchodnem westchnął, a wyjść musiał po drobne dla kolędników, którzy pod oknem od podwórza – działo się to wieczorem – odezwali się… z kolędą, zwaną., na szczodry wieczór", śpiewaną w wigilię Trzech Króli.
– Ot, dobrze będzie – rzekła matka, wskazując oczami na okno, pod którem kolędnicy stali. – Dobra wróżba! Jakoś się to wszystko ułoży i dla Prosperka dorośnie panna z posagiem. Byleśmy tylko my, starzy, jego wesela doczekali.
Nic nie zapowiadało, ażeby doczekać nie mieli, a przecie nie doczekali. Niczyjej w tem winy nie było – losy tak zrządziły.
Z razu wszystko szło jak najlepiej. Przez cały Wielki post szyła się dla Anusi wyprawa, a raczej uzupełniała się, o wyprawie bowiem pomyślała gospodarna pani Orzyńska dawniej i przysposabiała ją powoli. Przewidywała ona, że córka prędzej, czy później zamąż wyjdzie; raczej prędzej, niż później ze względu na to, że była urodziwą i że każdy z jej kawalerów mógł liczyć na znalezienie czegoś, gdy ją pojmie, pod poduszką. "Więc przyszła panna młoda pościel całą i bieliznę stołową miała w komplecie; przytem matka rok rocznie odkładała dla niej pół setki płótna, motki przędzy konopnej i lnianej, dzieżkę sera, faskę masła, kamień wosku, parę garncy miodu, parę połci słoniny i t… d., tak, że pozostawały jeno bielizna i odzież. Bieliznę szyły szwaczki; do odzieży sprowadzono z Zawłoki krawca, słynnego z tego, że obszywał wszystkie panie i panny, uchodzące za największe w okolicy elegantki. Krawca, który był bardzo more-morejne, z trzema czeladnikami, ulokowano w oficynie i dogadzano im, jak bolączkom; chociaż żywili się w karczmie na rachunek dziedzica, oprócz tego pieczono dla nich codziennie świeże, z pszennej mąki placki, gotowano jaja tuzinami i dawano bez liku czosnku, cebuli, gruszek, w miodzie smażonych i śliwek suszonych; samemu zaś majstrowi, ponieważ był to człowiek bardzo delikatny, posyłano co wieczór i co rano szklankę herbaty z arakiem. Z rąk jego wyszło kilka jedwabnych, wełnianych i perkalikowych sukien, kilka mantylek, parę szlafroczków, płaszczyk, futro, tumakami podbite i suknia ślubna. Dodatki, jak rękawiczki, pończochy, trzewiki, kapelusze, szale, szaliki, grzebienie, grzebyki, mydełka, pomady, perfumy i tym podobne toaletowe i gotowalniane przybory sprowadzone zostały z miasta. Pani Orzyńska jeździła po nie z córką, wiedziała bowiem, czego potrzeba do wyprawy przyzwoitej, gdyż wyszła zamąż z domu marszalkowstwa Ruczajskich, u których przebywała na respekcie.
Wyprawa przeto szykowała się jak należy i to pod każdym względem. Starano się zaopatrzyć suto młodą mężatkę, celem wzbudzenia dla niej szacunku w małżonku, gdy do domu jego wejdzie w otoczeniu tłumoków, skrzyń, pak, beczek, fasek, dzieżek, pudeł, zawiniątek, pudełeczek, kojców i słoików.
Lecz przejdźmy do wesela. – Trzeba, żeby było sute – rzekł ojciec Anusi.
– Trzeba, żeby było sute – potwierdziła matka.
W piwnicy stały beczki z syconym miodem, z wiszniakiem i maliniakiem, jako też parę antałków wina węgierskiego i parę baryłek starki; przyrządzenie jadła i przysposobienie cukrowej kolacyi wziął na siebie pozostający na emeryturze kuchmistrz, który służbę czynną pełnił w czasie, kiedy stary Orzyński sprawował funkcyę ekonoma kluczowego. Nie trzeba się było troszczyć o napitek i jadło, ale o to, kto będzie jadł i pił – kogo na wesele zaprosić. Z początku wydawało się to rzeczą, łatwą; gdy atoli pora się zbliżała, nasunęła się jedna trudność, z którą należało się liczyć. Orzyński ekonomował u marszałka Ruczajskiego; pani Orzyńska od marszałkowstwa zamąż wyszła; nadto, marszałkowa Anusię do chrztu trzymała: zachodził przeto obowiązek do marszalkowstwa pojechać z prośbą o błogosławieństwo dla chrześniaczki i przy tej okazyi na wesele zaprosić.
– Zaprosić – odezwał się Orzyński – może się wymówią, może przyjmą… Jeżeli przyjmą, to trzeba do nich towarzystwo dobrać. Kręciłaby marszałkowa nosem, gdyby się znalazła razem z Batożyńską, Snopkiewiczową, Kauczukiewiczową…
– To prawda.
– Sam marszałek… to jeszcze: jemu nie wadzą tacy i owacy. Ale pani!… nie przystępuj bez kija…
– Może marszałek przyjedzie, a marszałkowa się wymówi…
– Oni cienko przędą, a ona Anusię do chrztu trzymała, to jej wymówić się może nie składnie będzie.
Stanęło natem, żeby do marszałkowstwu najpierwszych z wizytą pojechać, zaprosić ich i wymiarkować, jakie następnie towarzystwo zgromadzić. Było to zadanie wielce dyplomatyczne. Wybrali się do Orek, na dziesięć dni przed Wielkanocą. Przyjęto ich uprzejmie. Marszałek, o lat dziesiątek od Orzyńskiego starszy, powitał go wymówką:
– Przecie przypomniałeś sobie o nas, panie Walenty!
– Jam nie zapominał, jaśnie wielmożny panie!
– Tylko bez,. jaśnie", wymawiam sobie. Jasnyś taki, jak ja, jaśniejszyś nawet, boś pokaźniejszy.
– Co to za pokaźność…
– Wyglądasz, Bogu dzięki, zdrowo i czerstwo.
– Zdrów bym był, gdyby nie reumatyzmy. Nie mogę już, jak dawniej bywało, na koń wsiadać o czwartej rano.
– Taka rzeczy ludzkich kolej. Starzejemy się, kochany panie Walenty. Na nasze miejsce wchodzą nasi synowie i córki, dalej wnukowie i wnuczki, i tak dalej. Tak było przed nami, tak będzie po nas.
– Wielka prawda, panie, marszałku dobrodzieju! – zawołał Orzyński.
Marszałek zwrócił następnie mowę do pań, zaczynając ją od wystosowanej do pani Orzyńskiej przymówki z powodu, że niezbyt dobrze wygląda.
– Czemużto tak? – zapytał.
– Tak Pan Bóg dał, panie marszałku!
– Oddałaś pani swoje zdrowie córce. No, A misiu, i cóż? – zaczepił tę ostatnią.
– Panie marszałku… – odpowiedziała, kraśniejąc.
O weselu mowy nie było, póki nie nadeszła marszałkowa, niewiasta poważna wiekiem i postawą, siwa a czerstwa i, na obliczu ślady wdzięków przechowująca. Ta również uprzejmie gości powitała; do pani Orzyńskiej mówiła: "Kasiu", do panny: "Anusiu", przy sobie je usadowiła i sama pierwsza o weselu zaczęła:
– Cóż? słyszę, weselisko nam grozi?
– Na Anusię kolej przyszła – odrzekła matka narzeczonej.
– Za pana?… za pana?…
– Oktawiana Cerhowskiego.
– Z Zarzyniec?
– Tak, z Zarzyniec – odpowiedziała – i właśnie przyjechaliśmy do państwa marszałkowstwa dobrodziejstwa… do pani marszalkowej dobrodziejki, matki chrzestnej naszej Anusi, z prośba, o błogosławieństwo dla niej.
– O! moje dziecko – odparła marszałkowa, do dziewczyny się zwracając i ręce do niej wyciągając.
Anusia się pochyliła, przyklękła; marszałkowa ją do siebie przygarnąwszy, policzek pocałunkiem musnęła i tak dalej prawiła:
– Życzę ci, w otwierającem się dla ciebie nowem życiu, przedewszystkiem harmonii, która jest podstawą szczęścia w małżeństwie a przy niej… a przy niej… oby Najwyższy czuwał nad tobą i przykrości od ciebie odwracał!
Podczas przemowy marszałkowej, matce narzeczonej łzy po policzkach płynęły, ojcu w oczach się kręciły.
– Dołączam i ja moje życzenia i moje błogosławieństwo – rzekł marszałek.
Nastąpiła chwila milczenia, poświęcona tłumieniu wydzierającego się z piersi uczucia. Milczenie przerwał pan Walenty:
– Ale my jeszcze mamy do łaski państwa marszałkowstwa dobrodziejstwa prośbę jedną.
– No? – zapytał marszałek.
– Panna młoda, gdy przychodzi po błogosławieństwo, to prosi zarazem i na wesele.
– Kiedyż ślub? – zapytał marszałek.
– W środę przewodnią.
– W Zawłoce?
– W parafii…
– Przyjmiecie mnie państwo na starostę?
– Ach, panie marszałku! – zawołał ojciec.
– A mnie na starościnę? – podchwyciła marszałkowa.
– Ach, pani! – wykrzyknęli oboje państwo Orzyńscy; pan Walenty zaś dodał od siebie:
– I zrobicie nam jaśnie państwo ten zaszczyt, ten wielki zaszczyt, że z kościoła do naszej zajrzycie chałupy i podzielić z nami raczycie dary Boże?
– Najchętniej – odparła marszałkowa. Marszałek głową, na znak przyjęcia zaprosin, skłonił.
Orzyński westchnął. Po westchnieniu dziękować się jął.
– Sąsiedzkie sprawy… obowiązki… – tłumaczył marszałek. – Kuba do Jakuba, Jakub do Michała, Michał znów do Kuby… i tak w kółko. Ale cóż tam Kółko?… zaokrągla się… co?
– Bogu dzięki. Narzekać niema na co.
Rozmowa zeszła na gospodarstwo, na wygląd wyszłych z pod śniegu ozimin, na obsiewy jare, na prognostyki.
Podano poczęstunek: wino, ciasta, konfitury. Marszałek wzniósł zdrowie Anusi, zamówił się do niej od dziś za rok na ojca chrzestnego. Przy okazyi tej, przypomniał sobie, że Orzyńscy mają syna.
– A chłopiec? – zapytał.
– W szkołach.
– Toć to już kawaler chyba?
– Siedemnasty rok zacznie dziewiętnastego kwietnia.
– Uczy się?
– Mam z nim kłopotu trochę…
– Łobuz… hę?
– Nie to… Ba!… Gdyby to…
– A cóż?
– Uniwersete w głowę mu wlazło.
– Uniwersytet? – poprawił marszałek.
– No tak – odpowiedział pan Walenty, ramionami wzruszając.
– To znaczy, że ma do nauki ochotę. To dobrze. Przeszkadzać mu nie potrzeba. Niech idzie, niech się uczy, o! niech się uczy.
– Ta, ja nie od tego! Lękam się tylko, aby nauka taka Kółka nie zjadła.
– Koszta to przecież nie tak bardzo wielkie.
– Nie o koszta mi chodzi, panie marszałku dobrodzieju, ale jam stary, śmierć mi w oczy zagląda, wolałbym przeto, ażeby się chłopiec do gospodarki przy mnie włożył, aniżeli gdzieś tam w uniwersecie nauki, jak powiada, uzupełniał.
– Jak mu na imię? – zapytał marszałek.
– Prosper. Takie imię sobie przyniósł. Ma jeszcze w metryce zapisane i drugie imię.
Marszałek się zlekka uśmiechnął i powtórzył:
– O! jeżeli ma do nauki ochotę, niech się uczy… niech się uczy.
Przy pożegnaniu państwo Orzyńscy raz jeszcze ponowili zaproszenia na ślub i wesele: marszałkowstwo raz jeszcze stawić się przyrzekli. Główna trudność została przełamana, a dobranie towarzystwa z łatwością się dokonało.
Dni następne, zajęte układaniem wyprawy i pieczeniem ciast wielkanocnych, mijały z szybkością błyskawiczną. Nadszedł wreszcie dzień dla panny Orzyńskiej wyroczny, dla państwa Orzyńskich pamiętny, tem szczególnie, że dawny ich jurysdator, pan, przy którym pan Walenty usiąść niegdyś nie śmiał, zbliżył się do nich, jak równy do równych, i to nie tylko sam, ale z żoną, wielką, damą.
Pan Walenty nie omieszkał marszałkowstwu syna przedstawić i ich łaskawym względom polecić.
Marszałek uprzejmym się okazał dla chłopaka, do siebie go przywołał, obok posadził i jakby go sondować próbował. Pytał mianowicie, ku czemu się zamiłowania jego zwracają: czy go literatura zajmuje? czy upodobania jego idą w kierunku nauk filozoficznych, matematycznych, przyrodniczych? jak się na naukę zapatruje jako na narzędzie, czy jako na cel? Prosper bąkał, zacinał się, sam sobie przeczył i nie potrafił marszałkowi dać dokładnego pojęcia o pragnieniach, które w duszy piastował. Zażenowanie się jego wobec człowieka, któryby mu radami i wskazówkami mógł służyć, było naturalnem następstem hołdów, jakie człowiekowi temu oddawano. Dla rodziców jego, dla jego szwagra i szwagra tego rodziny, obecność marszałkostwa. Ruczajskich była zaszczytem, który ich dumą… napawał.