- W empik go
Kuba. Syndrom wyspy - ebook
Kuba. Syndrom wyspy - ebook
Krzysztof Jacek Hinz rozpoczyna swoją opowieść o Kubie w dniu, w którym obudził go telewizyjny komunikat, że oto został wrogiem rewolucji. Paszkwilancki wstępniak o polskim dyplomacie napisał w „Granmie” sam Fidel…
Kuba. Syndrom wyspy to reporterska książka o wyspie Fidela Castro: o rewolucji i dysydentach, o Kubankach próbujących zdobyć podpaski i o Kubańczykach, którzy obrażają rewolucyjną poprawność obyczajową szortami i sandałami. Jest tu dawna świetność Hawany, do której uciekali przed prohibicją amerykańcy mafiosi, są prosięta hodowane w wannach i jest krowa, która została bohaterką rewolucji.Syndrom wyspy ma smak Cuba Libre!
Autor wrósł w kubańską rzeczywistość jeszcze w latach 70., kiedy pierwszy raz odwiedził wyspę w ramach studenckiej wymiany między bratnimi krajami. Wielokrotnie powracał na Perłę Antyli – najpierw jako korespondent, a później jako dyplomata ambasady RP. Jednak gdziekolwiek rzucił go los, zawsze towarzyszyło mu obsesyjne marzenie: żeby być świadkiem wielkich zmian na Kubie. I żeby być pierwszym, który ogłosi tę wiadomość światu
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-643118-7-2 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze snu wyrywa mnie rytmiczny jak sieczkarnia słowotok.
Gdzie jestem? Co się dzieje?
Tarmoszenie.
– Obudź się, obudź!
Słyszę poprawnie wymówione imiona i nazwisko: Krzysztof Jacek Hinz. Czy już jestem w Warszawie? Zamierzałem spędzić w Polsce święta Bożego Narodzenia. Ale to chyba za wcześnie?
Dlaczego padły oba imiona? Dlaczego tak formalnie?
Dalej słyszę już po hiszpańsku: „Consejero político-cultural y de prensa de la embajada polaca…” (radca do spraw politycznych, kulturalnych i prasowych polskiej ambasady). Zapomnieli tylko dodać „do spraw konsularnych i praw człowieka”.
A więc ciągle jestem na Kubie.
Tam, w Europie, wszyscy odliczają już dni do początku nowego stulecia z nadzieją na lepszą przyszłość, wolną od totalitaryzmów, fanatyzmów i gróźb zagłady atomowej. W Nowym Jorku ciągle jeszcze stoją dwie wieże World Trade Center.
Tu, na Kubie, nikt nie zaprząta sobie głowy nadzieją. Bo niby dlaczego nowy rok miałby przynieść jakąś zmianę? Obwieszczony już przez Zachód koniec historii jest baśnią nie z tego świata.
Na wyspie czas się zatrzymał.
Znowu szarpanie.
– Wstawaj szybko!
Udaje mi się unieść powieki i spojrzeć na zegarek. Szósta rano, dopiero zaczyna świtać. Za wcześnie na pobudkę, ale ponownie słyszę wyraźnie moje imiona i nazwisko. Przypominam sobie – jestem w hotelu. Co u licha? Czy ktoś jeszcze, oprócz mojej żony, jest w tym pokoju? Przekręcam się na bok i otwieram oczy. W telewizorze leci pierwsze, poranne wydanie dziennika. Kto go włączył? Przecież nie programowaliśmy tak wczesnej pobudki. Wątpliwe też, żeby zrobił to przed nami jeden z nielicznych w tym hotelu gości, bo gdzie by się spieszył? Na autobus, którego nie ma? Na pociąg, który tu nie dojeżdża?
Tymczasem spikerka z grobową miną, odpowiednią do powagi sytuacji, ponownie nawiązuje do mojej osoby. Za chwilę zmienia ją spiker o kamiennej twarzy. Ale to jedynie pozór, bo pojawiający się od czasu do czasu grymas obrzydzenia nie pozostawia wątpliwości, jakie uczucia nim targają. Oboje identyfikują się z rolą oskarżycieli. Skala moich groźnych czynów tylko wzmaga w nich rewolucyjny żar. W odpowiednich momentach zawieszają głos, by za chwilę zaostrzyć oskarżycielski ton. Trudno im ukryć wzburzenie, kiedy mówią o tajnym spotkaniu w rezydencji radcy z udziałem grupy kontrrewolucjonistów. Lektorzy czytają na zmianę, bez chwili wytchnienia. A w dole ekranu widać tytuł odczytywanego tekstu – artykułu redakcyjnego „Granmy” z 16 maja 2000 roku: „Aventura contrarrevolucionaria del gobierno de Polonia en Cuba” (Kontrrewolucyjna awantura rządu Polski na Kubie).
Jak każdy rok kubańskiej rewolucji, ten również ma swoją nazwę – Rok 40. Rocznicy Decyzji „Ojczyzna lub Śmierć”. I właśnie teraz, kiedy wyspie zagroziło niebezpieczeństwo, organ prasowy Komunistycznej Partii Kuby osadził mnie na ławie oskarżonych razem z innymi spiskowcami. Po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz. Oprzytomniałem w jednej chwili. Na wyspie nic się przecież nie działo bez wiedzy Naczelnego Wodza. To on decydował o losie wszystkich jej mieszkańców i o tym, kto jest wrogiem rewolucji.
Za oknem wyłaniają się z oparów gęstej mgły majestatyczne mogoty – kopiaste, stromościenne pagóry, powstałe ze skał wapiennych. Należą do pasma górskiego Sierra de los Órganos. Ich czubki są różowe od wschodzącego słońca. To jedno z tych magicznych miejsc na świecie, które trzeba zobaczyć – i można umierać. Mogoty leżą często w znacznej odległości od siebie w całej krasowej dolinie Viñales w zachodniej części wyspy. W swoich wnętrzach kryją wyżłobione przez wodę jaskinie.
Nagle robi się jasno. W tropikach dzieje się to błyskawicznie. Noc niemal natychmiast przechodzi w dzień. Rozżarzona kula już wisi nad horyzontem.
Muszę jak najszybciej wyjść z pokoju i zmierzyć się z rzeczywistością. To, co słyszę, brzmi niezbyt realnie. Łapię za klamkę, żeby wyjrzeć na korytarz, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję. Może za drzwiami czekają już panowie w guayaberach (karaibski model koszuli wypuszczanej na spodnie) i w czarnych butach z niewygarbowanej skóry lub plastiku, z niewysokimi cholewkami zasuwanymi na zamek błyskawiczny? Spikerzy telewizyjni nieustannie wylewają z siebie potok słów. Ciągle słyszę swoje nazwisko. Jestem sparaliżowany, uwięziony w tym pokoju przez głos dobiegający z głośnika. Czuję się jak w potrzasku.
Wyjść stąd jak najszybciej!
Ale przecież muszę wysłuchać do końca. Ten przekaz jest skierowany bezpośrednio do mnie. I nie wróży niczego dobrego. Immunitet dyplomatyczny nie ochroni mnie przed wszystkim, a na pewno nie przed samotnością.
Jestem pozostawiony sam sobie. Tę samotność i uczucie coraz większego zapętlenia pamiętam z czasów, kiedy byłem korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w Hawanie. Nigdy nie wiedziałem, co mnie czeka następnego dnia. Czy nie cofną mi akredytacji? Czy odbiorę kolejny głuchy telefon? Czy uniknę „niespodziewanego” wypadku?
Jestem zakładnikiem spikerów wypełniających wolę Comandante en Jefe (Naczelnego Wodza), ale równocześnie jestem częścią tej ważnej gry, więc oprócz strachu czuję również dreszczyk emocji. Te oskarżenia wysuwane i przeżuwane przez dziennikarzy telewizyjnych nadają sens mojej misji. Właściwie czuję się wyróżniony i jeszcze bardziej zmotywowany, żeby tkwić tu do końca. Daję się uwieść poczuciu, że uczestniczę w wydarzeniach ważnych dla Kuby.
Z drugiej jednak strony wiem, że dla większości Kubańczyków denuncjacje medialne są oderwane od ich codziennej rzeczywistości, od walki o przeżycie.
– A w tym kontekście – wyjaśnia mi pewnego dnia kubański przyjaciel – tylko kilka spraw jest ważnych. I nie jest łatwo, chłopie, bo muszę sam rozwiązać moje trzy problemy – mawia tajemniczo José Luis.
Do hotelu Los Jazmines w Viñales, około dwudziestu pięciu kilometrów od Pinar del Río, docieramy przed północą. W recepcji wszystko wygląda normalnie, nic nie wzbudza niepokoju. Hotel sprawia wrażenie dosyć pustego. Gdy otwieramy drzwi do pokoju, z galerii na pierwszym piętrze dostrzegam mężczyznę. Stoi na dole ukryty w mroku. Jedynie od czasu do czasu muskają go smugi światła rzucane przez lampę kołyszącą się na wietrze. Ma na sobie ciemną guayaberę, rysów twarzy nie mogę dojrzeć. Przelatuje mi przez myśl, że może znalazł się tu bez konkretnego powodu i przypadkowo skierował na nas wzrok. A może ma po prostu zapewnić bezpieczeństwo gościom? Jednak sąsiednie pokoje są puste.
Czy chodzi tylko o nas?
Zgodnie z początkowym planem mieliśmy zatrzymać się na noc w innym hotelu, w Pinar del Río – ośrodku administracyjnym prowincji o tej samej nazwie. Mimo wcześniejszej rezerwacji telefonicznej nie było ani jednego wolnego pokoju. Recepcjonista nie silił się na przeprosiny. Poinformował nas, że nie ma miejsca, bo hotel zajęła drużyna baseballowa, która przyjechała na ligowy mecz. To dosyć dziwne, bo ilu baseballistów może być w drużynie: stu? dwustu? Musieliśmy rozejrzeć się za innym hotelem, ale w Pinar del Río nic innego nie było. Zdecydowanie nie byliśmy tam mile widziani.
Rano w restauracji hotelu Los Jazmines siedzi kilkanaście osób, więc nie jesteśmy jedynymi gośćmi. Za oknem piętrzą się imponujące mogoty, które mają ponad sto milionów lat.
Tak, Viñales to piękne miejsce do umierania.
Słońce świeci już dosyć wysoko na nieboskłonie i przy transparentnym powietrzu wydaje się, że mogoty są bardziej odległe niż wtedy, kiedy spowijała je mgła.
Nie wiem już, co jest złudzeniem, a co rzeczywistością.
Czuję, że jeden z kelnerów obserwuje nas bacznie kątem oka. Ale może to też tylko złudzenie? Przypadek?
Po śniadaniu pakujemy się i schodzimy do recepcji. Proszę o rachunek i wyciągam legitymację dyplomatyczną.
– Z jakiego pan jest kraju? – pyta recepcjonista, jakby mieli w Viñales najazd obcokrajowców z całego świata.
– Z Polski – mówię i dodaję, żeby zobaczyć, jaka będzie reakcja: – Jestem radcą ambasady.
– A, z Polski. Z ambasady… Zaraz wrócę – jąka się recepcjonista.
Znika na zapleczu. Po chwili słyszę, że rozmawia tam z kimś półgłosem. Kiedy wraca, ma bladą twarz, drżą mu ręce, poci się, jakby stała przed nim zjawa. Właściwie już niczego ode mnie nie chce, nawet pieniędzy. Czeka w napięciu, żebyśmy wreszcie stąd wyjechali, znikli z jego pola widzenia. Zwyczajnie się boi, nie chce zostać posądzony o jakikolwiek związek z gościem z Polski. Wie, że w najlepszym wypadku będzie musiał złożyć sprawozdanie, a może też go czekać przesłuchanie.
Do Hawany wracałem tyle razy, że trudno byłoby mi to zliczyć. Teraz jednak nie wiem, czym ta podroż się zakończy. Kiedy dwadzieścia trzy lata wcześniej leciałem po raz pierwszy do stolicy Kuby, byłem ciekawy tej tropikalnej wersji komunizmu. Sądziłem, że będzie to jednorazowe doświadczenie. Kubański romans. Później wracałem na wyspę wielokrotnie. Teraz, w drodze do Hawany, nie wiem, czego się spodziewać. Mogę tylko mieć nadzieję, że zawiedzie mnie intuicja.
Po dwudziestu minutach jazdy parkuję przed biskupstwem w Pinar del Río, przy ulicy Mánmo Gomeza. Na miejscu czeka już Dagoberto Valdés Hernández, który kieruje działającym przy biskupstwie Ośrodkiem Kształcenia Obywatelsko-Religijnego. Nie dostrzegam na jego twarzy śladu przygnębienia, uśmiecha się. Ale nie muszę także pytać, czy czytał „Granmę”, która poświęciła wyjątkowo dużo miejsca jego osobie. Tu, w Pinar del Río, jak i na całej Kubie, wszyscy już wiedzą, że jest afera.
– I co, Dago, nie boisz się? – pytam z niedowierzaniem.
– Wiesz co, wiele osób pozdrawiało mnie dzisiaj na ulicy, nawet bardziej serdecznie niż zwykle. Niektórzy wręcz gratulowali.
Władze dotychczas tolerowały charyzmatycznego Dagoberta i działalność jego ośrodka. Było to wyjątkowe, bo wszelkie działania wymykające się spod państwowej kontroli władze traktowały automatycznie jako nielegalne, czyli przestępcze. Ale Dagoberto był członkiem działającej przy papieżu Pontyfikalnej Rady Sprawiedliwości i Pokoju, co zapewniało mu w pewnym stopniu parasol ochronny. Ten wybitny działacz laikatu był założycielem i przewodniczącym Katolickiej Komisji Kultury w Pinar del Río, a także organizatorem Katolickich Tygodni Społecznych na Kubie. Stanowiło to okoliczność łagodzącą, bo po zorganizowanej dwa lata wcześniej pielgrzymce papieża Jana Pawła II na Kubę władze nie były zainteresowane zaognianiem stosunków z Kościołem. Jednak teraz ten działacz katolicki stał się po raz pierwszy celem otwartego ataku. „Granma” huknęła, że Dagoberto to „systematyczny oszczerca i zagorzały wróg procesu rewolucyjnego, który usiłuje przeprowadzać swoje tajne akcje, wykorzystując ułatwienia, jakie stwarza rewolucja, oraz szacunek, jakim rewolucja darzy działalność religijną Kościoła katolickiego, innych instytucji chrześcijańskich, żydowskich i kultów kubańskich pochodzenia afrykańskiego, a także innych religii obecnych w naszym kraju”.
Moje długie bezpośrednie związki z Kubą rozpoczęły się w październiku 1977 roku. Byłem jednym z sześciorga studentów iberystyki, którzy jako pierwsi z naszego kraju przyjechali na roczne stypendium na Uniwersytecie Hawańskim. W Polsce dogorywała wówczas ostatnia w obozie komunistycznym wersja socjalizmu „z ludzką twarzą”, a na Kubie uniwersytety zasilił pierwszy rocznik Kubańczyków urodzonych po zwycięstwie rewolucji. Z wyspą połączył mnie już na zawsze przedziwny łańcuch nieoczekiwanych zdarzeń i faktów. Właściwie nigdy nie uwolniłem się od Kuby, która w tym długim okresie przechodziła zmiany obyczajowe, społeczne, kulturalne i polityczne – wracając jednak najczęściej do punktu wyjściowego.
Nawet w Angoli, gdzie pracowałem jako tłumacz serwisu samochodów ciężarowych Star na początku lat osiemdziesiątych, nie mogłem uciec od kubańskich klimatów. Był to jeden z krajów afrykańskich, do których Fidel Castro wysyłał swoje wojska w obronie lewicowych reżimów. Od 1975 roku do końca lat osiemdziesiątych przez Angolę przewinęły się setki tysięcy żołnierzy kubańskich. Tysiące z nich poległo bądź wracało na karaibską wyspę z trwałymi okaleczeniami. Tych weteranów wojennych spotykałem na Kubie już w czasach studenckich, ale wtedy jeszcze niechętnie mówili o swoich angolskich przeżyciach.
Angola była jednym ze zbrojnych poligonów świata podzielonego frontami zimnej wojny. W Kuito, miasteczku położonym na płaskowyżu w środkowej części Angoli, widywałem codziennie stacjonujących tam kubańskich żołnierzy. Zastanawiałem się, ilu z nich wróci do domu.
Jednego żołnierza spotykałem niemal codziennie rano, kiedy szedłem na śniadanie. Juan stał na warcie niezmiennie w tym samym miejscu. Nieco złośliwie odpytywałem go regularnie:
– No to ile ci jeszcze zostało do końca służby w Angoli?
Odpowiadał smętnie:
– Jeszcze 305 dni.
Lub:
– Jeszcze 264 dni.
Lub:
– Jeszcze 173 dni.
Na pocieszenie częstowałem go papierosem. Raz tylko wymieniliśmy kilka zdań.
– Słyszałeś wczoraj ten wybuch? – zapytał.
– Nie tylko słyszałem, ale również widziałem. Eksplodowała zaimprowizowana przed domem porucznika stacja benzynowa. Jedliśmy u niego obiad, kiedy huknęło, błysnęło i z okien wyleciały szyby. Wszyscy rzuciliśmy się pod stół.
– UNITA¹?
– Licho wie, porucznik ma wyjaśnić, ale pewnie wy lub Rosjanie zrobicie to szybciej.
Kiedy spotkałem go ostatnim razem, wyliczył, że zostały mu już tylko trzy miesiące służby. Dwa lata później, w czasie kolejnego pobytu na Kubie w roli tłumacza, odwiedziłem szkołę kadetów pod Hawaną. Niespodziewanie wyszczerzył do mnie zęby jakiś czarny podchorąży.
– Nie pamiętasz mnie z Kuito? – zapytał.
Ucieszyłem się. Tak, to był ten sam Juan.
– Masz, chłopie, szczęście, że udało ci się przeżyć – powiedziałem i uścisnąłem mu dłoń.
Po rozpadzie bloku wschodniego Kuba zaprzestała interwencji zbrojnych. Nie była już ważnym punktem odniesienia w światowej polityce. Pozostała jednak ośrodkiem retoryki zimnowojennej. Państwa, które przeszły na stronę Zachodu, Fidel Castro uznał za zdradzieckie. Odczuwałem to, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem na Kubie jako dziennikarz. Jak się okazało, front zimnej wojny miał się tu utrzymać jeszcze przez następnych kilkadziesiąt lat. W starciu ze światem zachodnich wartości Fidel traktował zagranicznych obserwatorów i dyplomatów jako swoich potencjalnych przeciwników. Czułem się wciągnięty w tę narzuconą grę. Trudno było tylko określić, jakie są granice bezpieczeństwa. Poziom adrenaliny zwiększało przekonanie, że mam do wykonania ważną misję świadka upadku ostatniego bastionu komunizmu.
Oczekując wciąż jakichś przełomów, mimo woli stałem się kronikarzem życia na wyspie i losu Kubańczyków, tak jakby mnie to bezpośrednio dotyczyło. Śledziłem losy rewolucji niezależnie od miejsca, w którym się znalazłem. Uzależniłem się od tego. Przywiązanie do wyspy inaczej odczuwają jej mieszkańcy. Wyspa ogranicza przestrzeń życiową. Trzeba sobie tę przestrzeń wygospodarować w ściśle określonych ramach, bo dookoła jest tylko morze. Nie ma pogranicza, nie ma kresów, jest jedynie linia brzegowa, za którą kończy się świat. Skazuje to na samotność, ale równocześnie wzmacnia poczucie wspólnoty.
Kubańczycy nie czują się jednak skrępowani rozmiarami swojego kraju. Wprost przeciwnie, mówią o nim z dumą: La Mayor de las Antillas (największa wyspa Antyli). Można też użyć określenia Archipelag Kubański, bo oprócz La Mayor de las Antillas, czyli właściwej Kuby, do archipelagu należą również Wyspa Młodzieży (dawniej Isla de Pinos – Wyspa Sosnowa) oraz setki innych, mikroskopijnych najczęściej wysepek.
Bohater opowiadania pisarza Onelio Jorge Cardoso mieszkał w centrum Kuby i nigdy nie widział z bliska morza, chociaż bezustannie o nim fantazjował. Kiedyś pomyślał sobie, że byłoby pięknie, „gdyby wszyscy Kubańczycy znaleźli się na wybrzeżu wyspy i z wiosłami w wodzie zaczęli wiosłować i wiosłować, i wiosłować, i zabrali wyspę na spacer, żeglując po morzach…”². Z tą wyspą dotarliby wreszcie do jakiegoś portu, zacumowali i powiedzieli: „Co słychać? Oto my, Kubańczycy, przybyliśmy, żeby was pozdrowić!”. Santiago wolał zachować morze w sferze fantazji i jeśli nawet w myślach je przemierzał, to nie odrywając się od Kuby. Nie miał łaknienia dotarcia gdzieś dalej, tak jak kiedyś Portugalczycy, którzy zapatrzeni w morską dal odczuwali tęsknotę za podróżą w nieznane. I wynaleźli nawet słowo na oddanie tego stanu ducha: saudades – nostalgia, tęsknota za czymś nieodgadnionym.
Mieszkańcowi kraju kontynentalnego trudno zrozumieć, jak można żyć na skrawku ziemi, który w najszerszym miejscu ma nie więcej niż dwieście kilometrów. Ale Kubańczyk się nad tym nie zastanawia, bo dla niego wyspa, zwana niegdyś Perłą Antyli, jest centrum kosmosu.
W odległych już czasach studenckich zastanawiałem się, jak to możliwe, że „sexy rewolucja” z początkowego okresu, której ikonami byli młodzi, przystojni brodacze, uwiodła zachodnią lewicę. Robiły na mnie wrażenie mocarstwowe ambicje Naczelnego Wodza i złudzenia, którymi karmiła się wyspa. Z perspektywy sądzę, że tamte doświadczenia pomagają zrozumieć, dlaczego ten mały kraj karaibski od ponad pół wieku zaprząta uwagę światowej opinii publicznej.
Los powiązał mnie z Kubą na zawsze, nie tylko jako obserwatora. Zaraziłem się od Kubańczyków syndromem wyspy, która wyznacza centrum świata.
Nie mogę się od niej uwolnić.Blask mocarstwowości
W końcu lat siedemdziesiątych Kuba wchodziła powoli w szczytowy okres swoich interwencji zbrojnych w Afryce, które ciągnęły się od ponad dekady. Na Bliskim Wschodzie Kubańczycy szkolili i zaopatrywali w radziecki sprzęt wojskowy radykalne frakcje i organizacje arabskie. Byli obecni w różnych regionach świata – wspierali lewicowe dyktatury, ruchy wolnościowe i starali się rozniecić pożogę rewolucyjną. Lista krajów jest długa: Algieria, Etiopia, Kongo (dawny Zair), Jemen, Libia, Syria, Wenezuela, Boliwia i Wietnam, by wymienić tylko część z nich.
Fidel Castro, który sprawował władzę od 1959 roku, chciał być liderem bloku państw przeciwstawiających się dominacji Stanów Zjednoczonych i jednocześnie w jakimś stopniu niezależnych od Moskwy, choć już całkowicie powiązał Kubę z blokiem sowieckim. Wspierając ruchy wolnościowe w Angoli i w innych krajach, chciał odgrywać rolę światowego gracza. Zbrojne ekspedycje Kuby na kilku kontynentach zdawały się świadczyć o potędze tego kraju i pewnej niezależności, bo Fidel organizował często misje internacjonalistyczne bez konsultacji z Moskwą, czym irytował radzieckich towarzyszy.
W 1977 roku, określanym przez władze kubańskie jako Rok Instytucjonalizacji, całkowicie już spetryfikowana i niepozostawiająca żadnego miejsca na krytykę rewolucja jeszcze bardziej się uszczelniała. Wszystkie przywoływane przez władze daty z przeszłości lub dotyczące najbliższej przyszłości, podobnie jak nazwy przypisywane kolejnym latom, miały pełnić funkcję kamieni milowych na drodze rewolucyjnego postępu. Były jak magiczne zaklęcia przełamujące opór malkontentów i wichrzycieli, jeśli tacy jeszcze zostali. „Historyczne” daty świadczyły o nieuchronności „postępowego” procesu.
Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nieodwracalnie zaciążył nad przyszłością wyspy. Wydarzenia z tamtego okresu spowodowały, że Kuba uzależniła się całkowicie od bloku sowieckiego i musiała stać się jego częścią. To był jedyny ratunek dla rewolucji i gwarancja, że władza Fidela Castro pozostanie nieograniczona.
Rok 1969 władze kubańskie nazwały Rokiem Wielkiego Wysiłku. Trwały przygotowania do niezwykłego czynu gospodarczego: rekordowej kampanii cukrowniczej, o której Fidel marzył już od kilku lat. Kuba miała jeszcze całkiem niezłą infrastrukturę przemysłu cukrowniczego z czasów przedrewolucyjnych. Castro zapowiedział największe przedsięwzięcie gospodarcze rewolucji – Rok Dziesięciu Milionów Ton. Sam podniósł poprzeczkę produkcji, mimo że specjaliści ostrzegali go wcześniej, że kubański przemysł cukrowniczy nie jest do tego przygotowany.
– Jesteśmy całkowicie przekonani, że to nasza decydująca próba, że to decydująca bitwa o przyszłość naszego narodu, że jest to bitwa historyczna. Bo te zbiory trzciny cukrowej, które mają przynieść dziesięć milionów ton cukru, spowodują, że Kuba będzie się cieszyła absolutnym zaufaniem, że otworzą się szeroko drzwi do kredytów dla naszego kraju i pełne zaufanie odzyskają ci, którzy udzielili Kubie kredytów. To będzie z pewnością coś, co przejdzie do historii naszego kraju – mówił Fidel w październiku 1969 roku w kinie Chaplin w Hawanie, oficjalnie inicjując wielką kampanię cukrowniczą.
Wszyscy Kubańczycy byli w amoku, chcieli zafry (zbiorów trzciny cukrowej) na miarę oczekiwań państwa i jego przywódcy. Dzięki temu czynowi mieli pozostać na zawsze w pamięci następnych pokoleń. Miał zapewnić im nieśmiertelność. Im bardziej rozniecane były złudzenia, tym większy rósł entuzjazm. Nawet ci, którzy nie wierzyli w rewolucję, nie chcieli zawieść oczekiwań. Być może się obawiali, że we wspomnieniach o zwycięskim czynie zabraknie dla nich miejsca, a być może zwyczajnie bali się represji. Wszyscy byli entuzjastycznymi zakładnikami cukrowego planu Fidela. Czekali z napięciem na start wielkiego dzieła. Atmosferę podgrzewały środki masowego przekazu, zakłady pracy, szkoły i masowe organizacje, które wzywały wyspiarzy do udziału w nowej, zbiorowej batalii.
Niewiele było fałszu w słowach Naczelnego Wodza, kiedy mówił o entuzjazmie ponad ośmiu milionów Kubańczyków i o tym, że problemem stało się raczej utrzymanie w ryzach ich wielkiego zapału. Mówił wtedy, że trudno jest powstrzymać kogokolwiek od udziału w zafrze, a przecież niektórzy, na przykład dojarki czy weterynarze, powinni pozostać na swoich stanowiskach pracy.
Castro był zafascynowany entuzjazmem mas. Znowu czuł, jak w styczniu 1959 roku, że oto stoi za nim cały naród. Nie chciał nawet na jeden dzień przerywać zbiorów trzciny. Zmienił więc kalendarz świąt, przenosząc obchody Bożego Narodzenia i Nowego Roku na lipiec ’70. Wszystkie środki masowego przekazu obwieszczały: „Los diez millones van” (Nadchodzi dziesięć milionów). Popularna grupa muzyczna natychmiast zyskała sławę, zamieniając slogan rządowy w swoją nazwę – Los Van Van.
Wreszcie Fidel Castro dał sygnał i batalia ruszyła.
W zarośla trzciny cukrowej pociągnęli wszyscy: robotnicy, rolnicy, artyści, sportowcy, intelektualiści, mężczyźni, kobiety, młodzież i starcy. Prasa, radio i telewizja dzień po dniu przekazywały meldunki z plantacji bitewnych, relacjonując dokonania przodowników pracy i opisując ich poświęcenie dla kraju. Dyscyplina i wyrzeczenia miały doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa. Szacuje się, że w wycinaniu trzciny, ładowaniu i transportowaniu jej do cukrowni uczestniczyło w czasie zafry z przełomu 1969 i 1970 roku ponad milion osób. To była ekstensywna kampania, trwała o kilka miesięcy dłużej niż zwykle.
Stanęły fabryki, budowy, komunikacja, destylarnie rumu i browary, szkoły i wyższe uczelnie zawiesiły zajęcia. Nie było dziedziny życia, której nie dotknąłby cukrowy entuzjazm. Wsparcia udzielały przybywające z zagranicy młodzieżowe brygady amatorów rewolucyjnej przygody.
Jednak złe zarządzanie, brak odpowiedniego planowania, masowy udział w zbiorach ludzi niemających o nich zielonego pojęcia i zafałszowująca obraz rzeczywistości cenzura skazywały przedsięwzięcie na porażkę. Udało się wprawdzie pobić rekord i wyprodukować osiem i pół miliona ton cukru, ale koszt tego wysiłku był ogromny. Odczuła to boleśnie cała gospodarka, nawet plantacje samego cukrowca były wyniszczone. Wycięto prawdopodobnie wystarczająco dużo trzciny, żeby wyprodukować dziesięć milionów ton cukru, jednak z powodu braku możliwości magazynowania jej, niewydolności cukrowni i transportu setki tysięcy ton ściętej trzciny leżącej na polach wypaliło słońce. A co więcej, wycięto też te zasiewy, które miały obrodzić przed następną zafrą. Wiadomo już było, że zbiory w kolejnym roku będą dużo niższe.
To była klęska.
– Z pełną szczerością mówimy, że zgłębianie przez rewolucjonistów zasad budowy gospodarki jest o wiele trudniejsze, niż nam się zdawało. Sądzę, że koszt nauczania nas, przywódców tej rewolucji, był zbyt wysoki. Ale niestety naszym problemem – i nie chodzi tu o zastąpienie przywódców rewolucji, których ten naród może zastąpić, kiedy chce, w momencie, w jakim chce, a nawet teraz, jeśli tego chce (okrzyki: „Nie!”, „Fidel, Fidel, Fidel!”) – jednym z naszych najtrudniejszych problemów jest właśnie to, że ponosimy koszty naszej własnej ignorancji – mówił Fidel do setek tysięcy rodaków zgromadzonych 26 lipca 1970 roku na placu Rewolucji.
Castro już wiedział, że rewolucyjne zaklęcia są tylko opium dla mas. Ta gorycz porażki nauczyła go, jak „samokrytyką” wywoływać pozytywne emocje, a nawet entuzjazm do kolejnych przedsięwzięć. Oczywiście po „samokrytyce” konieczne było ukaranie winnych i wtedy następowały czystki lub większe przetasowania. Fidel Castro po mistrzowsku potrafił przekuć porażkę w zwycięstwo. Doskonale posługiwał się argumentem, że prawdziwy rewolucjonista ma prawo do błędów, i sam wyznaczał granice tych błędów. Stało się to trwałym elementem retoryki Naczelnego Wodza.
Kraj był zrujnowany. Brakowało wszystkiego. Żeby wypełnić zobowiązania eksportowe, w 1971 roku wprowdzono racjonowanie cukru: dwa funty (nieco ponad kilogram) miesięcznie na osobę. Prysł mit zwycięskiej rewolucji i upadła wiara, że zapewni ona swoim dzieciom nieśmiertelność.
Kuba została skazana na Związek Radziecki. W 1972 roku Fidel Castro odwiedził kraje bloku komunistycznego. Zwieńczeniem podróży było przyłączenie się Kuby do utworzonej z inicjatywy Józefa Stalina Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG).
Postępował szybki proces sowietyzacji systemu władzy. W 1975 roku Castro zwołał I Zjazd założonej dziesięć lat wcześniej odnowionej Komunistycznej Partii Kuby. Była ona kontynuacją istniejącej od 1962 roku Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Rewolucji Kubańskiej (PURSC), a wcześniej – Zintegrowanych Organizacji Rewolucyjnych (IRO).
Zatwierdzona w lutym 1976 roku konstytucja stanowiła, wzorując się na doświadczeniach innych „bratnich krajów”, że KP Kuby „jest najwyższą siłą kierowniczą społeczeństwa i Państwa, która organizuje i ukierunkowuje wspólne wysiłki na rzecz wysokich celów budowy socjalizmu i postępu w kierunku społeczeństwa komunistycznego”.
W Roku Instytucjonalizacji Castro był gospodarzem spotkania Komitetu Wykonawczego RWPG. Rewolucja została zaimpregnowana. Teraz wszystko już znajdowało się pod kontrolą, nie było miejsca na improwizacje i niespodzianki. Wyspę mogli czasowo opuszczać jedynie funkcjonariusze państwowi, żołnierze, lekarze wysyłani w ramach misji internacjonalistycznych oraz studenci, których za granicą nadzorowały kubańskie ambasady.
Tu, na wyspie, daleko od Europy, coraz bardziej ulegałem iluzji, że znajduję się w centrum światowych wydarzeń. Mogło się wydawać, że to Kuba rozdaje karty. A cóż dopiero w przypadku odciętych od zewnętrznego świata Kubańczyków. Dla nich wyspa była jedyną realną rzeczywistością. Bombardowani propagandą, musieli lub chcieli wierzyć, że La Mayor de las Antillas ma ważną rolę do odegrania w światowej układance, bo jest niepokorna i groźna jak caimán (kajman), którego kształt ma archipelag, a ich waleczny, brodaty wódz poradzi sobie z każdym wrogiem, bo jest jak caballo (koń), który wszystko zniesie.
To przecież Comandante en Jefe błyskawicznie rozprawił się z uczestnikami dokonanej w 1961 roku z terytorium USA zbrojnej inwazji kubańskich uchodźców w Zatoce Świń. Nie osiągnęły również zamierzonego celu setki podejmowanych przez CIA prób zamachu na życie Castro. To on, Naczelny Wódz, zaprosił w 1962 roku Sowietów do zainstalowania na wyspie broni jądrowej w odpowiedzi na blokadę morską USA, co spowodowało, że świat znalazł się na krawędzi wojny atomowej. Kryzys październikowy zakończyło dopiero wycofanie z wyspy rakiet wymierzonych w USA, z czym jednak wódz długo nie mógł się pogodzić.
Na Kubie panował stan mobilizacji wojennej, czuło się gotowość do rewolucyjnych czynów. Radio niezmiennie obwieszczało, że nadaje z „pierwszego wolnego terytorium Ameryki”. W gazetach pełno było karykatur Wuja Sama. Jeśli pojawiało się jeszcze nazwisko byłego prezydenta USA Richarda Nixona, to literkę „x” obowiązkowo zastępowała swastyka. Miejscowa prasa odliczała dni do mającego się odbyć w lipcu 1978 roku w Hawanie XI Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów pod hasłem „Za antyimperialistyczną solidarność, pokój i przyjaźń”. Kuba przygotowywala się również do organizacji w 1979 roku VI Szczytu Ruchu Krajów Niezaangażowanych i przejęcia na kilka lat przewodnictwa w Ruchu, który miał być alternatywą dla przeciwstawnych bloków Wschodu i Zachodu. Do Hawany mieli wkrótce się zjechać przywódcy i przedstawiciele ponad stu państw. Odwiedzali ją co rusz przywódcy krajów afrykańskich i wysocy rangą dygnitarze państw bloku wschodniego.
Fidel wygłaszał wielogodzinne przemówienia do nieustannie wiwatującego tłumu. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, zdziwił mnie wysoki tembr jego głosu, niepasujący do potężnej figury wodza. Wydawało mi się to równie paradoksalne jak blask rzekomej mocarstwowości, w którym pławiła się wyspa.
Do przeszłości należała już „sexy rewolucja” młodych, przystojnych brodaczy, których ikonami stali się, obok Fidela Castro, Ernesto Che Guevara i uśmiechnięty Camilo Cienfuegos. Epoka rewolucyjnego splendoru już dawno minęła. Wyblakł też mit o rewolucyjnej tolerancji. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wśród członków Biura Politycznego KP Kuby nie było żadnego czarnego, podobnie w przypadku innych organów władzy państwowej – sami biali.
Dla wychowanego już po zwycięstwie rewolucji młodego pokolenia archipelag był jedynym punktem odniesienia. Przedstawiciele tej generacji zaczynali piąć się po szczeblach kariery. Mieli już za sobą szkolenie w oddziałach pionierów, teraz awansowali w strukturach organizacji młodzieżowych i studenckich, przymierzali się do kariery partyjnej. Tylko tu, na wyspie, mogli zrobić prawdziwą karierę i współtworzyć legendę. Żyli w przekonaniu, że rewolucja cieszy się dużym mirem w świecie, który podąży jej śladem.
***
Kiedy Rita, piękna kucharka z akademika, która posyłała mi uśmiechy, szła na plac Rewolucji, by z kilkuset tysiącami osób powitać etiopskiego dyktatora, pułkownika Mengystu Hajle Marjama, nie miała pojęcia, kim był ten gość ani gdzie leży Etiopia. Nie ciążyło jej to, że udział w masówce był obowiązkowy. Szła, bo wszyscy szli, bo miało być raźnie i wesoło.
– Przecież Fidel popiera towarzysza Mengystu – szczebiotała.
Wprawdzie wszystkie wiece i manifestacje były poprzedzane zwykle działaniami mobilizacyjnymi Komitetów Obrony Rewolucji (Comités de Defensa de la Revolución, CDR) i innych masowych organizacji, ale i tak imponowała spontaniczność tłumu. Masówki przypominały bardziej ludową fiestę niż spęd przypadkowych widzów. Wspólne przeżycie poprzedzało chłodną refleksję, a skandowane slogany były narzędziem tego współuczestnictwa niczym rytmiczne uderzenia bębna.
Czy mówili to, co myśleli? Chyba raczej myśleli to, co mówili.
Rytm życia w dwudziestopiętrowym akademiku przy ulicy Dwunastej i nadbrzeżnym bulwarze, zwanym Maleconem, wyznaczały zabiegi o zdobycie wody, która nie chciała płynąć z kranów. W tropiku, gdzie po każdym wyjściu na ulicę człowiek jest spocony, było to nieznośne. Musieliśmy nauczyć się kąpać w dwóch litrach wody, ale tak, żeby jej nie stracić, bo potrzebna była jeszcze do spłukania muszli klozetowej. Niezwykle rzadko zdarzało się, że z kranów ciekła strużka, i wtedy ten, kto był w akademiku, miał szansę się wykąpać, jeśli robił to szybko. Trudno jednak było przewidzieć, którego dnia zdarzy się ten cud i o której godzinie. Pozostawało wziąć kubeł i zjeżdżać codziennie windą – jeśli ta akurat działała – lub schodzić na dół z osiemnastego piętra do hydrantu w sąsiednim budynku.
Tymczasem aktyw Związku Młodzieży Komunistycznej systematycznie odbywał narady, których celem było znalezienie sposobu naprawy lub wymiany pompy tłoczącej wodę. Nasiadówki na ogół nie przynosiły żadnego rezultatu, kończyły się uspokajającym stwierdzeniem, że kryzysowa sytuacja może zaistnieć dopiero wtedy, gdy przez trzy tygodnie z rzędu będzie sucho w kranach, bo wówczas groziłaby epidemia dyzenterii, która wybuchła w innym akademiku. Dla aktywu sprawa nie była całkiem jednoznaczna, bo o ile na wyższych piętrach permanentnie brakowało wody, o tyle na niższe docierała częściej.
– To logiczne, towarzyszu, że woda nie ma siły, żeby dotrzeć aż na osiemnaste piętro – wyjaśnił mi kolega.
Z Dagobertem, który jest z tego samego rocznika co ja, minęliśmy się o trzy lata. On wcześniej mieszkał na tym samym osiemnastym piętrze.
– No to już nie mam ci co opowiadać, jak wyglądało życie przy Dwunastej i Maleconie. Chciałem studiować socjologię, ale jako katolik miałem zamkniętą drogę do nauk humanistycznych, mogłem dostać się co najwyżej na wydział nauk ścisłych lub technicznych. Wybrałem biochemię na Uniwersytecie Hawańskim, w końcu jednak zostałem inżynierem agronomem po studiach w Pinar del Río.
Dagoberto nigdy się nie skarżył, choć rewolucja go nie rozpieszczała. Kiedy na początku lat osiemdziesiątych, już jako specjalista mechanizacji rolnictwa, wykładał na Uniwersytecie w Pinar del Río, chciał zrobić doktorat, ale okazało się, że i w tym przypadku nie jest odpowiednim kandydatem. Skierowany do pracy w Empresa de Tabaco (przedsiębiorstwo tytoniowe) w Pinar del Río dał się szybko poznać jako utalentowany inżynier. Był nawet przewodniczącym rady technicznej przedsiębiorstwa, ale w 1996 roku za wydawanie katolickiego czasopisma „Vitral” został zdegradowany, zwolniony z pracy i wysłany do roboty w polu z brygadą zbierającą ogromne liście palmowe yagüas, które chronią cygara przed wyschnięciem.
Być może w akademiku było więcej takich niepokornych jak Dagoberto, wtedy jednak nie przychodziło mi to nawet do głowy. Zachowanie wszystkich współlokatorów zdawało się świadczyć, że stali się mapetami rewolucji. Ich twarze były nieprzeniknione i tylko czasami zastanawiałem się, czy to aby nie maski.
Na tym tle wyróżniała się Rita, która stała za kontuarem w stołówce akademika. Ta drobna czarnulka z czarnymi oczami była jedyną osobą, która się do nas uśmiechała, jawnie manifestując sympatię dla obcokrajowców oraz zafascynowanie blond włosami i jasnymi oczami. I nieważne, jaki miały kolor – dla niej zawsze oczy obcokrajowców były niebieskie. Kubańskie dziewczyny zazwyczaj skrywały sympatię, jaką darzyły białasów z Europy, bo – po pierwsze – mogło to wywołać zarzut nieobyczajności, a po drugie – zbytnia poufałość mogła zagrozić ideologicznej czystości. Nawet wobec towarzyszy z bratnich krajów trzeba było zachowywać odpowiedni dystans, bo nie wiadomo, czym mogliby zarazić. Kuba coraz bardziej zamykała się w kokonie rewolucji.
Te posiłki w stołówce na pierwszym piętrze przysparzały niewiele radości i gdyby nie Rita, częściej bym je sobie odpuszczał. Na ogół do wgłębień w aluminiowej tacy wpadały ryż z czarną fasolką, kawałek włóknistej juki i słodki glut ze skondensowanego mleka. Mięsa nie widywaliśmy. Ratował nas keczup zdobyty dzięki uprzejmości polskiej ambasady w sklepie dyplomatycznym, czyli w diplotiendzie. Polany nim ryż łatwiej się przełykało. Śniadania, owszem, niczego sobie, można było wypić trochę dobrej, choć piekielnie słodkiej kawy kubańskiej i zjeść kilka herbatników lub nawet wchłonąć pszenną bułkę ze słonym masłem, jeśli zeszło się na czas do comedoru. Ale Kubańczycy, o dziwo, nie szanowali pieczywa. W arystokratycznym geście, wyginając lekko dłoń w nadgarstku, potrafili odrzucić wacianą bułkę, która wydawała się zbyt wygnieciona. Uważali chyba, że rewolucję stać na więcej.
W akademiku raczej trudno było nawiązać kontakt z Kubańczykami. Sprawiali wrażenie, jakby bali się z nami rozmawiać. Wyjątkiem był elektryk Marco, który przyszedł do naszego pokoju, żeby przysposobić do użytku grzałkę elektryczną przywiezioną z Polski. Z jego twarzy nigdy nie znikał dyskretny, konfidencjonalny uśmiech, a może grymas, jakby chciał powiedzieć: my dobrze wiemy, o co tu chodzi. Udało mu się zmienić wtyczkę i nie musieliśmy już używać dwóch żyletek połączonych kabelkiem z kontaktem. Mogliśmy pić do woli chińską czarną herbatę dostępną w aptekach w charakterze lekarstwa. Według współmieszkańców był to znak, że coś z nami jest nie w porządku. Ale elektryka żaden kaprys nie dziwił. Co więcej, chciał zawrzeć z nami bliższą znajomość i zaprosił nas do swojego domu. W podzięce za naprawę wręczyłem mu butelkę trzyletniego rumu Havana Club (dawny Bacardí). Stwierdził jednak, że byłoby lepiej, gdybym miał ją ukrytą przy sobie w drodze do jego domu. Wyszliśmy z pokoju razem, lecz akademik opuściliśmy osobno, by nie przyciągać zbyt dużej uwagi.
Mieszkanie Marca składało się z dwóch klitek. Jedną z nich zajmował on z dziewczyną, a w drugiej mieszkał jego brat. Łazienka była w korytarzu, dzielili ją z innymi sąsiadami. Dziewczyna przygotowała w przedsionku kawę i elektryk pozwolił jej się z nami przywitać. Marco nastawił radio, żeby sąsiedzi nas nie słyszeli. Odważył się pokazać libretę, czyli minizeszyt, w którym odhacza się odbiór reglamentowanych towarów. Miesięcznie na jedną osobę przysługiwało między innymi: 2 kg ryżu, 14 uncji mięsa (około 400 g), kilka uncji kawy i jakieś 40 dag czarnej fasoli. Raczej za mało, żeby się najeść.
– Ale jest jeszcze bisne (biznes), czyli to, co się uda kupić na czarno lub wykombinować – wyjaśnił.
Elektryk był praktyczny i zapobiegliwy. Lubił mieć przy sobie jakąś monetę, a takie dwadzieścia centavos dobrze mieściło się w małżowinie usznej. Za drugim uchem miał papierosa. No i ciągle, jak inni wyspiarze, drapał się po genitaliach lub je masował.
W akademiku mówili, że mendy mają wszyscy, to normalne.
***
Był wietrzny, styczniowy wieczór. Mimo szesnastu stopni Celsjusza ciało przeszywał wilgotny chłód tropików. W tę niedzielę, 8 stycznia Roku XI Festiwalu, w stołówce akademika panowało niezwykłe poruszenie w porze kolacji. Do wgłębień aluminiowej tacy wpadał arroz con suerte – ryż ze szczęściem, czyli z udkiem kurczaka, i czarna fasolka. A do tego jeszcze coś zupełnie wyjątkowego: trochę likieru na rozgrzewkę. Rita była zachwycona, że mogła mi wrzucić na podsuniętą tacę nieco więcej szczęścia.
– A to z jakiej okazji? – nie ukrywałem zdziwienia.
– Jak to, nie wiesz? Przecież dzisiaj będzie uroczystość z okazji dwieście pięćdziesiątej rocznicy założenia Uniwersytetu Hawańskiego. Kręci się dużo policji, bo może pojawi się sam Fidel.
– I co, wybierasz się pod uniwersytet?
– No jasne, wszyscy idziemy. Będzie super, też chodź – kusiła.
– Pójdę na pewno – obiecałem, choć nie bardzo wiedziałem, czy chcę iść dla Rity, czy dla Fidela.