- W empik go
Kukiełki i dusze - ebook
Kukiełki i dusze - ebook
Czasy, o których rozmyśla Stephen Hawking, postulując ideę transferu świadomości, są prawdopodobnie w zasięgu naszego życia.
Kukiełki i Dusze to opowieść rozgrywająca się w najbliższej przyszłości, gdzie dzięki stale rosnącej mocy obliczeniowej komputerów możliwe będzie znacznie lepsze wykorzystanie Internetu i świata wirtualnego.
Wysoko rozwinięta technologia, skomplikowane systemy, łącza przenoszące bohaterów do alternatywnej rzeczywistości, samosterujące się maszyny, badania kliniczne, eksperymenty balansujące na granicy etyki i prawa, wskrzeszanie umarłych i klonowanie ludzi – to wszystko znajdziecie na kartach tej powieści.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-376-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„W umieraniu najgorsze jest to, że nie można nikomu opowiedzieć, jak było” – wypowiedział te ostatnie słowa, potem uśmiechnął się i zamilkł. Patrzył w górę, ale nie było pewności, czy jeszcze coś widzi. Miesiąc wcześniej kazał się zabrać z kliniki, którą od kilku dziesięcioleci bardzo hojnie wspierał finansowo, skutkiem czego jego syn i córka niemal siłą musieli powstrzymywać lekarzy przed zatrzymaniem go w ośrodku i leczeniem wszelkimi możliwymi (i niemożliwymi) sposobami. A mieli w tym niemałe i godne podziwu dokonania.
Robertowi Kurssonowi przeszczepiono już wątrobę, trzustkę, nowe serce. Wszystko made by Robert – wyhodowane z własnych tkanek. Nowa rogówka i soczewka pochodziły od zmarłych dawców, bo kiedy rosły in vitro, pojawiało się na ich powierzchni wiele dyskwalifikujących je niedoskonałości. I tak mężczyzna przeżył w zdrowiu, dla dobra rodziny i ludzkości, ponad sto dziesięć lat. Może nawet żyłby dłużej, gdyby nie jego telomery, które robiły się zbyt krótkie, aby skutecznie przeprowadzać proces podziałów. Poszczególne potomne komórki były coraz słabsze. Ich wewnętrzne zegary dość szybko wysyłały sygnały umierania, co miało katastrofalny wpływ na sprawność poszczególnych organów, a to z kolei upośledzało pracę całego organizmu.
Ciało traciło harmonię i element po elemencie kapitulowało. Jedynie mózg – który jako najbardziej energochłonny organ samolubnie pobierał wszystkie niezbędne do funkcjonowania zasoby – trzymał fason. Pozwoliło to Robertowi podjąć decyzję o zaniechaniu coraz bardziej rozpaczliwych, i nie da się ukryć – bolesnych, prób oszukania czasu. Przeprowadził się do swojej ulubionej posiadłości, gdzie znajdował się pod stałą opieką swojego przyjaciela lekarza. Razem z dziećmi i dorosłymi wnukami niespiesznie kontemplowali każdą wspólną chwilę, jaka im została, wiedząc, że happy endu nie będzie. Ich długie rozmowy zaowocowały pocieszającą konkluzją, że w jakikolwiek sposób by się nie umierało, to i tak nie potrwa dłużej niż dwie minuty. A dwie minuty przecież każdy wytrzyma, czyż nie?
Ostatnim pomysłem Roberta Kurssona był jego pogrzeb, na który należało kupić bilety. Fundusze zebrane w ten sposób miały być przeznaczone na szczytny, zapisany w testamencie cel. Kto kupił wejściówkę, ten mógł obejrzeć zapierający dech w piersiach widok: w gigantycznej, panoramicznej szybie z wytrzymałego tworzywa odbijała się niebieska planeta. Nikt jej się jednak w tej chwili nie przyglądał. W kopule stacji kosmicznej zamknięci w bańce powietrza ludzie obserwowali niewielki, podobny do cygara obiekt przemierzający mrok nieskończonej przestrzeni. Był to pojemnik, w którym znajdował się człowiek. Właściwie to zwłoki człowieka – kogoś, kto na Ziemi był bogatym i bardzo szanowanym obywatelem.
Zza metrowej warstwy tworzywa odprowadzali go wzrokiem przyjaciele i najbliżsi. Henry zmrużył oczy. Wzruszenie ścisnęło mu krtań, co było o tyle niefortunne, że za chwilę miał wygłosić krótką mowę pożegnalną. Oto w mroki kosmosu odpływał jego ojciec – twórca tej stacji i potęgi finansowej rodziny. Dzięki niemu wielu mieszkańców Ziemi mogło sobie pozwolić na doświadczenie stanu nieważkości i obserwowanie błękitnej planety z perspektywy dostępnej do tej pory jedynie naukowcom i niewielkiemu gronu bogaczy. A doświadczenie to zmieniało ludzi. Szczególnie ich postrzeganie samych siebie, swojej roli we wszechświecie. W większości przypadków nastrajało to kosmicznych turystów pozytywnie, ale zdarzały się i stany depresyjne prowadzące do prób samobójczych. Na szczęście w podobny sposób działał na niektóre jednostki choćby Wielki Kanion – dzięki temu prawnicy firmy zarządzającej stacją, zaskarżanej przez rodziny osób targających się na życie, nie dawali się naciągnąć na sowite odszkodowania. Wracając do zwłok: mimo swojego bogactwa Robert był ciepłym człowiekiem, marzycielem – o czym nie omieszkał wspomnieć w mowie pogrzebowej jego syn. Nie odwrócił się od przyjaciół i pozostał przy swoich dawnych przyzwyczajeniach. Pomagał ludziom, ale i oni odwdzięczali mu się pomocą.
Kilka lat wcześniej Robert miał kryzys. Z niewiadomych przyczyn utracił czucie w dłoniach. Na szczęście poznał pewnego młodego neurologa. Lekarz ten nie wahał się, ryzykując terapię, nad którą pracowano w uniwersyteckich laboratoriach. Była w fazie wczesnych testów, właściwie była to jeszcze idea, która w przypadku tego starego człowieka dała pozytywny rezultat. Mężczyźni podjęli wielkie ryzyko: Robert mógł zakończyć życie, lekarz – karierę. Na szczęście opłaciło się. Stary Kursson, wiedząc, jak kruche jest jego zdrowie i życie, postanowił zrealizować jeszcze jedno marzenie. Dzięki swojemu geniuszowi otworzył dla ludzi nowy świat. Odkrył zupełnie rewolucyjny sposób komunikacji z systemami komputerowymi, podczas której nie trzeba było już polegać na powolnych zmysłach, stosować niewydajne interfejsy wzrokowo-słuchowo-dotykowe – wzorując się na podstawowym narzędziu programisty, Robert zaprojektował kompilator kodujący na język maszynowy sygnały generowane przez mózg. Na początku było to zewnętrzne urządzenie zbierające impulsy za pomocą licznych elektrod i czujników umieszczonych w różnego rodzaju niezbyt poręcznych hełmach i dziwacznych czepkach. Wkrótce jednak grupa ambitnych studentów, z klubu tych, którzy nie wiedzą, że się nie da, zaczęła trenować swój umysł, by na podstawie algorytmu Kurssona wytworzyć wewnątrz mózgu struktury generujące kod. Odnieśli połowiczny sukces, to znaczy: połowie z nich się to udało, a reszta uzależniła się od stymulatorów i wspomagaczy. Ich poświęcenie umożliwiło przesyłanie sygnału bezpośrednio z mózgu do mocy obliczeniowej komputerów. Elokwentni dziennikarze nazwali to rewolucją wyobraźni.
Od teraz każdy obraz i każda idea wymyślona przez człowieka mogła mieć odzwierciedlenie w zadaniach realizowanych przez procesor. Moc obliczeniowa stała się priorytetowym i bardzo cennym zasobem, jednym z głównych czynników ograniczających kreatywność programisty. Drugim problemem były zasoby pamięci, gdzie najmniejszymi użytecznymi jednostkami okazały się terabajty. Internet zapełnił się dziełami ludzkiego umysłu. I tak jak zamontowanie aparatu fotograficznego do telefonu komórkowego sprawiło, że wszyscy robili zdjęcia, tak teraz coraz więcej było twórców, a zdecydowanie mniej osób, które chciały ich twórczość oglądać. Zwłaszcza że monitor, nawet największy, to tylko generator rozbłysków światła.
Robert Kursson poszedł o krok dalej. Wprowadził światło bezpośrednio do głowy, z pominięciem matryc bombardowanych elektronami. Pomyślał, że skoro dało się wytresować mózg, by gadał bezpośrednio z komputerem, to może i zadziała to w drugą stronę. Trzeba było tylko znaleźć ścieżkę do środka umysłu, najlepiej taką, żeby nie trzeba było wiercić w czaszce zbyt wielu otworów. Robert postawił na naturalny światłowód: zatrudnił do tego zadania nerw wzrokowy. Po wielu próbach i długotrwałym treningu okazało się, że nowy system funkcjonował znakomicie. Mózg pełnił rolę nie tylko kompilatora przekazującego informacje do maszyny, ale również przyjmował i interpretował wprowadzane za pomocą siatkówki dane. W przeciągu kilku lat, jak grzyby po deszczu, powstawały w Internecie wirtualne światy nieograniczane umiejętnościami programistów, a jedynie wyobraźnią i mocą komputerów.
Henry wiedział, że jego ojciec chciałby zamieszkać w świecie wirtualnym – na zawsze, pozbawiony niedogodności, jakie stwarza starzejące się ciało. Niestety tego problemu nie zdążył rozwiązać. Śmierć, którą ludzie starają się ignorować, unikać wszelkimi możliwymi sposobami, a na sam koniec i tak z pokorą muszą poddać się jej mocy, dopadła i jego. Henry Kursson zadecydował, co chciałby robić dalej. Zarządzanie korporacją przekazał siostrze – sam wierzył, że pomimo ponad pięćdziesięciu lat ma dosyć czasu i środków, żeby dokończyć pracę ojca.Rozdział 1: Widzisz ten wzór? On jest zakręcony!
Sala wykładowa była prawie pusta. W poniedziałek o godzinie ósmej dwadzieścia niewielu studentów jest w stanie dostatecznie oprzytomnieć, by podjąć trud dotarcia na zajęcia. Zwłaszcza że na zewnątrz padał deszcz, było ciemno i zimno, jak przystało na jesień w stanie Ohio.
Angus nie był przekonany, czy już się obudził, więc zdał się na swoje akademickie doświadczenie i automatycznie kreślił na tablicy skomplikowane równania – mógł to robić z zamkniętymi oczami, ponieważ od kilku lat powtarzał te same zagadnienia. Po przerobieniu wszystkich tematów wykładowca wracał do punktu wyjścia. Gdyby ktoś z tych nudzących się na auli ludzi zdecydował się na przyswojenie całego objętego programem materiału, zajęłoby mu to nie więcej niż kilkanaście dni. Po dokonaniu tego wyczynu miałby spokój do końca studiów. Kiedyś wspominał im o tym, lecz w kilkuletniej karierze akademickiej doktora Podgornego nikt taki się nie objawił.
Studenci z góry auli, oddając się nastrojowi chwili, po prostu przysypiali. Ci z pierwszych rzędów robili skrzętnie notatki rysikami na plastikowych ekranach. Ze względu na prawa autorskie uczelnia zakazywała nagrywania wykładów – że niby zajęcia były takie oryginalne i niepowtarzalne. Placówka promowała się wprowadzaniem „programów autorskich”. Któregoś dnia Angus trafił na reklamę przedszkola mającego „autorski program nauki”. Cóż takiego innowacyjnego mogli wymyślić właściciele placówki mającej przechować dzieci do powrotu rodziców z pracy? – zastanawiał się wtedy. W jego głowie pojawiło się wiele ciekawych pomysłów, jednak każdy z nich w dłuższej perspektywie wywołałby interwencje prokuratury. Gdyby kiedyś doktorowi odbiło i zostałby ojcem, na pewno nie zdecydowałby się posłać dzieciaka do tego typu miejsca.
Wykładowca wiele razy zastanawiał się, czy słuchacze rozumieją coś z tego, co przepisują z tablicy. Podczas egzaminów przekonał się, że ci z pierwszych rzędów to zazwyczaj kujony posiadające umiejętność nauczenia się na pamięć wszystkiego, co pozwoli im otrzymać pozytywną ocenę – przy czym nie należy od nich wymagać zrozumienia tematu. Nie miał o to do nikogo pretensji. W końcu wykładał na wyższej uczelni o profilu handlowym i rozumiał, że zaawansowana matematyka lub, co gorsza, cybernetyka jest tym ludziom potrzebna jak psu hulajnoga. Proste operatory arytmetyczne były wystarczającym wyzwaniem dla przyszłych sprzedawców rzeczy różnych i niepotrzebnych. Jednak praca na uczelni, mimo braku zaangażowanych słuchaczy, bardzo odpowiadała Angusowi. Nie czuł się ani trochę gorszy od zatrudnionych na etatach specjalistów z katedry feng shui lub wykładowców filozofii neogender – czymkolwiek ona była. Angus zainteresował się kiedyś tym gender, ale zrezygnował w chwili, gdy dowiedział się o modularnej analizie struktur rodzin patchworkowych. Dobrze to brzmiało, ale nie miało matematycznego sensu. Dużo studentów wybierało jednak ten przedmiot z uwagi na ekscytujące zajęcia praktyczne.
Kreśląc na tablicy znaki kredą (według dziekanatu elektronika była zawodna i kosztowna w eksploatacji), wykładowca pogrążał się w półśnie. Nie miał czasu na wypicie porannej kawy. W sumie nie był dużo starszy od studentów i też nie lubił kłaść się zbyt wcześnie.
Wzory opisujące działanie struktur logicznych, już wiele razy zapisane w różnych miejscach na całym świecie, zaczęły żyć własnym życiem. Przekształcały się w niespotykany i zaskakujący sposób. Po kilku minutach, w czasie których doktor zapełniał tablicę białymi znakami, kreda zgrzytnęła w przeraźliwy sposób. Angus, wracając do rzeczywistości, otworzył szeroko oczy. Z górnych rzędów dobiegł hałas wywołany przez brutalnie przebudzonych studentów. Wykładowca wziął głęboki wdech.
– Zanotowaliście? – zapytał tych z dolnych ławek.
W odpowiedzi usłyszał kilka chrząknięć, potaknięć i innych niezwiązanych z pytaniem dźwięków, świadczących o obecności na sali istot organicznych.
– To skreślcie to. W obliczenia, jak widzicie, wkradł się błąd.
Gówno tam widzicie – pomyślał, próbując odnaleźć miejsce, w którym zboczył z utartych ścieżek cybernetyki.
Po sali rozszedł się pomruk dezaprobaty.
– Albo nie – zmienił zdanie. – Ten, kto będzie w stanie znaleźć błąd, otrzyma zaliczenie z całego przedmiotu.
Do studentów z góry dotarły słowa „zaliczenie przedmiotu”, co znacznie ich ożywiło. Ci z dolnych ławek gorączkowo przywracali usunięte fragmenty. Zrobił się harmider przypominający ten pojawiający się tuż po ogłoszeniu końca zajęć.
– No dobra, koniec zajęć – zarządził Angus.
Studenci powoli zaczęli opuszczać aulę.
– Chwileczkę, proszę obudzić kolegę, tego w niebieskim sweterku… Dziękuję.
Angus przyglądał się uważnie swemu dziełu. Z góry auli zszedł ostrożnie po stromych schodach niewysoki, szczupły, ciemnoskóry mężczyzna w, na pierwszy rzut oka, bardzo drogiej marynarce. Stanął koło wykładowcy i gapił się na ciąg białych znaków.
– Czołem, Max. Zdaje się, że nikt nie otrzyma zaliczenia. Tu nie ma błędów – przerwał ciszę Angus.
– Stary, jesteś zdrowo zakręcony. U kogo byłeś wczoraj?
– Widzisz ten wzór? On jest zakręcony, ale jednocześnie spójny. Nie wiedziałem, że to się może przekształcać w ten sposób… – Wykładowca zamyślił się.
– Wiesz, chłopie – odezwał się Max – nie znam się, jestem tylko artystą cyrkowym i mam dla ciebie to, o czym rozmawialiśmy.
Angus wrócił do rzeczywistości i spojrzał na chłopaka. Zapewne przypomniał sobie, o czym rozmawiali, bo uśmiechnął się, odbierając paczuszkę zawierającą „regulatory nastroju”. Chemię jak najbardziej legalną, jednak do dostania tylko na receptę wystawianą przez najbardziej dochodowych specjalistów medycznych – psychiatrów. Dalej w rankingu zarobkowym byli chirurdzy plastyczni specjalizujący się w implementacji zawiązków zębowych. Angus dobrze znał się na dochodach uzyskiwanych przez medyków – jego matka była internistką, zanim specjalizacja ta została wyparta przez diagnostykę online.
Podgorny wprowadził odpowiednią sumę rysikiem na swojej karcie. Dotknął karty Maxa, czym potwierdził przelew.
– Dług za obiad spłacony, jakby ktoś pytał. Organizujesz coś w weekend? – zainteresował się marzący o końcu tygodnia wykładowca.
– Jak nie będzie padać, to polatamy. – Max uśmiechnął się. – Możemy na ciebie liczyć?
***
Był zmierzch, gdy dwa rowery wspierane silnikami elektrycznymi dojechały na szczyt górującego nad miastem wzniesienia. Górowanie to nie było trudne do osiągnięcia, bo teren Columbus City jest płaski jak patelnia do naleśników. Zresztą, samo wzgórze nie było naturalne. Ktoś kiedyś postanowił zrobić stok narciarski ze starego wysypiska śmieci. Biznes nie wypalił. Pozostał po nim uregulowany stok z płaskim szczytem i prowadzącą nań drogą dojazdową. Pomimo wspomagania rowerzyści odczuwali coraz większe zmęczenie, zwłaszcza że uginali się pod ciężarem plecaków. Osiągnięcie celu sprawiło im dużą ulgę. Ocierając pot z czoła, rozejrzeli się wokoło.
Na pozbawionej drzew polanie znajdowała się już grupa dyskutujących, rozpakowująca swój ekwipunek osób. Angus i Max, szukając dla siebie miejsca, prowadzili wśród nich rowery, pozdrawiając mijanych znajomych. Mimo zapadającego zmroku Angus dostrzegł sylwetkę człowieka, którego nie mógł rozpoznać.
– Kto to jest? – zapytał, obawiając się, czy aby ktoś obcy nie przyszedł ich szpiegować.
– To nowy znajomy Szeryfa. Podobno ma dobrze ustawionego tatę i nową zabawkę – odparł Max.
– No to chyba jesteśmy wszyscy. Dokończcie rozkładanie skrzydeł – powiedział mężczyzna zwany Szeryfem, doliczając się ośmiu uczestników wyprawy. Ponieważ jego paralotnia była już rozpostarta, miał czas, by zamówić kuriera.
Po upływie pół godziny wszystkie skrzydła były gotowe do lotu. Niewielkie napięcie elektryczne przyłożone do stelaży urządzenia usztywniło polimerową konstrukcję, nadając jej idealny profil aerodynamiczny. W tym czasie dotarł na wzgórze automatyczny kurier. Piloci załadowali do furgonetki rowery i pozostały, nieprzydatny w locie sprzęt.
– Do odbioru u mnie pod domem – zarządził Szeryf.
Półciężarówka odjechała bezszelestnie. Uczestnicy wyprawy mogli obserwować, jak oświetlony pojazd znika, wtapiając się w panoramę miasta.
Zapadła noc. Na wzgórzu światło dawały tylko czołówki uczestników wyprawy i kilka latarek ręcznych, przydatnych do odnajdywania gniazd i połączeń ekwipunku.
– Rafi, pokaż pozostałym, co przyniosłeś – zaproponował szef wyprawy.
Młody chłopak z dumą zaprezentował niewielkie urządzenie.
– To nowy, gazowo-wodorowy silnik pulsacyjny. Bardzo wydajny – stwierdził.
– A są takie? Jak to działa? – zapytał Max.
– Tu się wlewa wodę i parę kropli tego śmierdzącego czegoś z probówki. Ma niewielką butlę propanu, a tam zachodzi reakcja uwalniania wodoru. To komora spalania, odrzut, napęd, moc…
– Aha. – Piloci pokiwali głowami.
– Mój stary dba o to, żeby nie wprowadzać tego jeszcze do powszechnego użycia.
– Jest ministrem, regulatorem postępu technicznego – wyjaśnił Szeryf.
– Ministrem do spraw Progresu Technologicznego i Regulacji – obruszył się młodzieniec.
– No to nieźle, pewnie ojciec nie wie, że tu jesteś i podpieprzyłeś mu to urządzenie – zasugerował głos z ciemności.
Rafi zrobił obrażoną minę, ale tego, w gęstniejącym mroku, nikt nie zauważył.
– Razem z Szeryfem zrobiliśmy do niego stelaż. Powinien nieźle pociągnąć paraglajta.
– A ja muszę nosić tę sprężarkę. – Max z niezadowoleniem porównywał ciężar małego silnika odrzutowego, jakiego standardowo używali, z nowym silnikiem Rafiego.
– Latałeś na tym? – zapytał.
– No coś ty, dopiero teraz udało mi się to wypożyczyć i jutro rano musi wrócić na miejsce.
– A w ogóle latałeś? – Inny z pilotów postanowił się upewnić.
– Zrobiłem szkolenie… W górach.
– No to chyba Szeryf powinien być oblatywaczem, ma największe doświadczenie.
– Hej! To jest mój silnik! – zirytował się Rafi.
– Chyba nie do końca twój… – odezwał się ponownie niezidentyfikowany głos.
– Niech chłopak leci, byle bez szaleństw – zakończył dyskusję Szeryf. – Przypominam, że nie latamy rekreacyjnie – kontynuował. – Mam nadzieję, że wiecie, że w chwili startu prawdopodobnie zostaniemy natychmiast namierzeni. Panowie, to wyścig. Musimy oszukać durne maszyny i zniknąć. Jak dobrze pójdzie, to o naszym rajdzie będzie cicho. Jeżeli ktoś nas zobaczy i nagra, to w newsach będą na nas pyskować, a my będziemy imponować laskom filmami z naszym udziałem. Jeżeli pójdzie bardzo źle, to naślą na nas drony. Stanowczo nalegam, aby wykonywać ich polecenia – nie mają poczucia humoru.
Skrzydła pojedynczo wzbijały się w powietrze. Dało się słyszeć dyskretny syk rozprężonego gazu, który zamieniał się w szum spalanej w silnikach mieszanki. Ciemność rozświetlały niebieskie płomienie. Rafi, nie bez problemu, postawił skrzydło i włączył ciąg. Rozległ się odgłos eksplozji.
– Spoko, bez paniki, zawsze tak zapala – powiedział bez przekonania.
Stopniowo dźwięki eksplozji stały się coraz cichsze, ale za to częstsze. Wkrótce zamieniły się w jednostajny szum. Silnik poderwał skrzydło ostro do góry. Pilot zmniejszył ciąg i, huśtając się w przód i tył, nabierał wysokości.
– Tylko się nie zrzygaj od tego bujania, jestem pod tobą – rozległ się czyjś głos w komunikatorze.
– Masz za dużą moc. Wyłącz silnik, ustabilizuj lot i włącz go ponownie na bardzo małym ciągu – doradził Szeryf.
Huk kolejnej eksplozji rozniósł się po okolicy.
– Ma pewne wady – podsumował Max.
Po wzbiciu się w powietrze wszystkich uczestników wyprawy kilka chwil zajęło uformowanie szyku. Wkrótce paralotnie osiągnęły strefę miejską. Przemykając nad dachami wieżowców, co jakiś czas błyskały z silników niebieskimi płomieniami.
– Uwaga, namierzyli nas – poinformował Szeryf. W jego głosie nie było zaskoczenia ani tym bardziej niepokoju. – Lecimy nad główną aleją, w kierunku parku Goodale. Lądujemy i zmywamy się.
Nad szeroką ulicą skrzydła powoli zniżyły lot, by schować się między biurowcami znajdującymi się w starszej dzielnicy. W warunkach miejskich silniki musiały pracować intensywniej, aby można było dynamiczniej manewrować. Jeżeli ktoś wziął nadgodziny, to na wysokości trzydziestego piętra mógł dostrzec podwieszone do skrzydeł, zamaskowane postacie. Angus spojrzał w jedno z rozświetlonych okien. Na pewno był to gabinet kogoś ważnego – tacy zawsze zajmowali najwyższe piętra. Jest to trochę głupie, gdyż trzeba poświęcić dużo czasu, aby tam dotrzeć. Po drodze wypadało odebrać, zależnie od kultury organizacyjnej, pokłony lub pozdrowienia od podległego personelu. Taki brak praktycznego podejścia usprawiedliwiało jedynie wcześniejsze przychodzenie i późne opuszczanie miejsca pracy. Angus postanowił zapamiętać mijany wieżowiec, bo scena rozgrywająca się na jednym z wielkich biurek w pełni usprawiedliwiała potrzebę pozostawania w budynku po godzinach. Podgorny również został zauważony. Uczestnicy zaobserwowanej scenki rodzajowej w pośpiechu zsunęli się z blatu i schowani za ozdobnym meblem, rozpoczęli nerwowe kompletowanie odzieży.
– Zastanawiają się, czy nie kręcę filmu. – Angus uśmiechnął się złośliwie i pomachał im ręką.
– Ja kręcę! – zgłosił kolejny w szyku pilot.
– Uważajcie! Bardzo silny ciąg na skrzyżowaniu, wiatr ze wschodu. Rafi, wznieś się ponad budynki i zejdź po drugiej stronie. Mamy około pięciu minut do celu.
Skrzydła powoli mijały skrzyżowanie. Popychane miejskim przeciągiem przechylały się nieznacznie na lewo. Piloci korygowali tor lotu i bezpiecznie chowali się między wieżowce po drugiej stronie przecznicy. Przechodnie, których o tej porze nie było dużo, mieli szansę obserwować to niecodzienne widowisko. Kilku z nich zgłosiło policji inwazję kosmitów. Większość dzwoniła do dziennikarzy z 3DTV, by przesłać im samodzielnie wykonane filmy.
Rafi zwiększył ciąg, by nabrać wysokości. Jako mniej doświadczony zamierzał ominąć przeciąg górą. Niestety urządzenie otrzymało zbyt dużo mocy i zamiast powoli się wznieść, pociągnęło paralotnię do przodu, wprost na środek skrzyżowania. Nagły prąd powietrza skierował skrzydło na róg budynku po zachodniej stronie ulicy.
Zamykający szyk doświadczony paralotniarz, Pietka, natychmiast ocenił sytuację:
– Rafi, ostro w lewo! Leć z prądem!
Skrzydło początkującego pilota, unikając uderzenia w budynek, gwałtownie skręciło i skierowało się w przecznicę. Ostry zakręt spowodował, że lotnia straciła wysokość, równocześnie zwiększając, i tak dużą, prędkość.
– Rafi wypadł z szyku! Lecę za nim!
Pilot próbował ustalić lot wzdłuż ulicy. Bał się jednak znowu użyć mocy silnika, któremu przestał ufać. Paralotnia kierowała się w stronę bocznej elewacji budynku. Rafi ściągnął mocniej ster i docisnął przepustnicę. Skrzydło ostro zareagowało – gwałtownie weszło w zakręt i skierowało paralotnię w przeciwną stronę.
– Wyłącz zapłon! Nie włączaj więcej silnika! – Pietka starał się zdalnie kontrolować sytuację.
Pilot niebezpiecznie szybko zbliżał się do przeszklonej ściany budynku. Zamierzał zrobić kolejny nawrót i ustabilizować lot – prawie się udało. Skrzydło skręciło, lecz człowiek zawieszony w uprzęży poniżej zachował się jak wahadło. Manewr był wykonany o jedną chwilę za późno. Rafi uderzył ciałem w panoramiczne okno, następnie odbił się i skierował wraz z paralotnią w stronę kolejnej szklanej powierzchni przeciwległego wieżowca.
Tymczasem w okolicznych budynkach rozległy się alarmy antyterrorystyczne, a nieliczny personel został skierowany do najbliższych klatek schodowych.
– Żyjesz?! Odezwij się! Kontra w lewo! Lewo! Lewo! Lewo! – krzyczał w komunikatorze Pietka.
Rafi najwyraźniej żył, bo skontrował. Niestety zbyt energicznie i szarpnięta paralotnia podwinęła się. Wirując, zaczęła opadać, szybko zbliżając się ku ziemi. Widać było, że pilot walczy. Tuż nad ulicą skrzydło wyprostowało się, jednak prędkość była zbyt duża, a wysokość zbyt mała. Paralotniarz uderzył o nawierzchnię. Na szczęście o tej porze ruch w tej części miasta nie był nasilony. Kilka najbliższych pojazdów zostało awaryjnie zatrzymanych przez automaty, szukające w swoich bazach danych instrukcji, co zrobić, gdy coś zleci z nieba na ulicę.
– Rafi spadł! Powtarzam, Rafi spadł! Ląduję!
Kilkadziesiąt metrów dalej opadło na ziemię drugie skrzydło. Po odłączeniu napięcia straciło sztywność i rozpostarło się na powierzchni ulicy. Pietka, najszybciej, jak tylko mógł, pozbył się uprzęży. Tymczasem automaty zatrzymywały nadjeżdżające samochody. Miejski system drogowy zamknął ulicę i wysyłał w rejon zdarzenia służby ratownicze i porządkowe.
Zgromadzeni gapie, zachowując bezpieczną odległość, zastanawiali się: Wybuchnie czy nie wybuchnie?
– Jak się czujesz?
– Ech…
– Rafi jest przytomny! – zgłosił kolegom Pietka.
– Ok, za dwie minuty lądujemy w parku – odezwał się Szeryf.
W błyskach niebieskiego światła nadjechał ambulans.
– Zostaw go, my się nim zajmiemy. – Sanitariusz zdecydowanym ruchem odsunął paralotniarza.
Paramedycy założyli pilotowi kołnierz ortopedyczny i przenieśli młodego człowieka na nosze. Ledwo zamknęły się drzwi karetki, pojazd odjechał.
Pilot Pietka zorientował się, że za moment będzie gwiazdą telewizji. Przybyłe na miejsce ekipy wiadomości właśnie rozpoczynały swoją transmisję. Reporterzy mówili coś do dwuobiektywowych kamer, a operatorzy filmowali chłopaka. Ten wyjął z ucha komunikator i starannie rozgniótł go obcasem. Niestety, nie dane mu było udzielić wywiadu, gdyż na miejscu pojawili się funkcjonariusze prewencji i, bez zadawania jakichkolwiek pytań, obalili pilota na ziemię. W chwilę potem wsiadał w kajdankach do policyjnego pojazdu. Piętnaście minut później służby przywróciły ruch na ulicy.
W pobliżu niewielkiego stawu skrzydła bezszelestnie opadły na ziemię. O tej porze park nie uchodził za bezpieczne miejsce. Kamery wykryły ruch i, przestrajając się na podczerwień, uważnie obserwowały, jak ekipa pakuje do plecaków swoje powietrzne pojazdy.
– Interwencja służb od monitoringu za jakieś cztery minuty – zakomunikował Szeryf. – Biegniemy do ciężarówki, pakujemy graty i rozpraszamy się. Postaram się sprawdzić, co z Pietką i Rafim. Zadzwonię do was.
W przebiegającej przez środek parku uliczce powinien czekać automatyczny pojazd. Niestety nie czekał. Nie było tu zakazu wjazdu, a system przyjmujący zamówienia na usługi kurierskie nie analizował zleceń pod kątem dziwnych lokalizacji. Piloci obciążeni plecakami bezradnie rozglądali się w poszukiwaniu transportu.
– Może zaraz się zjawi? – zapytał ktoś.
– Zaraz tu będzie ochrona, a po tym, co się wydarzyło, zapewne i policja. – Szeryf wydawał się być zdenerwowany.
– Trzeba było nie brać gówniarza – zirytował się Max.
– Spadamy na piechotę. Jak zobaczycie służby, porzućcie sprzęt. I tak zostanie zarekwirowany. Niszczymy komunikatory.
Na chodniku zachrzęściło. Grupa rozdzieliła się.
– Ja z tobą – powiedział Max, ruszając za Angusem, który zdecydował się nie uciekać główną aleją.
Przedzierali się przez lasek w kierunku wyjścia z parku. System nadzoru włączył uśpione latarnie. Stopniowo alejki rozświetlały się silnym światłem. Przy samej ulicy było już zupełnie jasno, a co gorsza – tłoczno.
Podczas podobnych, nieczęstych, akcji lotnicy byli zazwyczaj przeganiani przez kilkuosobowy patrol ochrony. Nikt nie został złapany, bo nocnym stróżom nie bardzo spieszyło się do interwencji – przychodzili już po odjeździe ekipy, rozglądali się po okolicy i raportowali przełożonym incydent z udziałem pijanej młodzieży. W dokumencie nie omieszkali pochwalić się wynikami w postaci bohatersko przywróconego porządku.
Tym razem było zdecydowanie inaczej. Mundurowi różnych formacji wykrzykiwali rozkazy i dzielili się na grupy. Część z nich uformowała tyralierę kierującą się w stronę drzew.
– No nieźle! – zauważył Max. – Po prostu super! – dodał, rozglądając się nerwowo.
– Porzucamy sprzęt, i tak mi się latać odechciało – stwierdził Angus.
Lżejsi o ciężar plecaków pobiegli w głąb parku.
Tymczasem na niebie pojawiły się bezzałogowe kamery, przysłane przez redakcje telewizyjne. Drony policyjne uruchomiły szperacze wyszukujące ślady ruchu, na którym mogłyby skoncentrować światło. Max i Angus, przemykając zaciemnionymi jeszcze gdzieniegdzie częściami parku, natrafili na nadbiegającą z przeciwnego kierunku drugą grupę uciekinierów.
– W tamtą stronę nie ma sensu – poinformowali ich próbujący złapać oddech koledzy.
– W tę też, pełno psów – zauważył Angus.
Faktycznie z daleka dało się słyszeć niecierpliwe ujadanie.
– Ja pierdolę! – jęknął Max. Następnie rozpoczął nerwowe przeszukiwanie wszelkich posiadanych kieszeni. Gdy tylko coś znalazł, odrzucał to w okoliczne zarośla.
– Nie patrzcie tak na mnie, nie chcę, by mnie z tym złapano – powiedział, po czym rozejrzał się wokoło i rozpoczął wspinaczkę na drzewo.
Angus, oparty o pień dębu, zlustrował wzrokiem okolicę. Ze wszystkich stron dobiegały nawoływania i komendy świadczące o mobilizacji znacznych sił do przeszukania parku. Po chwili w zasięgu wzroku pojawiły się umundurowane sylwetki. Ścisły umysł doktora Podgornego ocenił realistycznie sytuację. Uruchomił smartfon i wysłał do pracy wiadomość, że bierze kilkudniowy urlop. Urlop, z którego już nie wrócił.