- W empik go
Kula - ebook
Kula - ebook
Wiktoria, młoda dziewczyna zmagająca się z traumami dzieciństwa, nie potrafi poukładać sobie życia. Nawarstwiające się lęki i negatywne emocje sprawiają, że traci wszystko, co było dla niej ważne - swoich bliskich, pasję do pracy, własną tożsamość, wreszcie kontakt z rzeczywistością. Niczym zamknięta w niewidzialnej dla innych kuli, nieustannie szamocze się ze swoimi bolesnymi wspomnieniami, nie potrafiąc wyjść poza mury więzienia, które sama sobie zbudowała. Bo jak wydostać się z czegoś, czego tak naprawdę nie ma?
Ta niezwykle sugestywna, poruszająca powieść utrzymana w klimacie mrocznej fantastyki opowiada o nadziei czerpanej z woli przetrwania, a także odwadze i determinacji, jaką trzeba mieć, by odnaleźć prawdę o sobie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-879-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku, trzymasz w ręce zabarwioną elementami fantastyki psychologiczną opowieść. Przedstawione opisy wewnętrznie przeżywanych doznań, pomimo ich nierealności, są prawdziwe i zaczerpnięte z autentycznych doświadczeń. Całość oczywiście zostawiam do Twojej interpretacji.
Imiona i sytuacje w powieści są wymyślone. Podobieństwa z postaciami i ich życiem są przypadkowe, aczkolwiek doświadczenia autorki oparte są na wydarzeniach zaczerpniętych z życia. W związku z tym pewne podobieństwa, choć zmienione, mogą się przenikać z autentycznymi wydarzeniami. Zachowane i wiernie odtworzone zostały tylko doświadczenia emocjonalne bohaterki.
Łucja Jaksz AlvesDEDYKACJA
Moją książkę dedykuję przede wszystkim osobom cierpiącym na zaburzenia psychiczne i problemy emocjonalne, ze szczególnym wyróżnieniem ofiar przemocy seksualnej w dzieciństwie, a także osobom z zespołem niezaspokojenia emocjonalnego i tym, które cierpią na złożony zespół stresu pourazowego wywołanego molestowaniem seksualnym oraz innymi formami przemocy. Solidaryzuję się z Wami w cierpieniu.
Chciałabym, aby czytelnicy, którzy doskonale znają opisane w książce uczucia i stany umysłu, odnaleźli tu siebie, pocieszenie, wsparcie płynące z współodczuwania, aby (jeśli to możliwe) odczuli ulgę, a przede wszystkim dostrzegli, że nie są odmieńcami, ludźmi bez szansy i zrozumienia. Moim najszczerszym życzeniem jest to, aby znaleźli zagubioną gdzieś po drodze wiarę oraz motywację do podejmowania dalszych kroków w walce o siebie.
Jeżeli taką osobą jesteś Ty, to także jesteś cichym bohaterem tej powieści.
Ponadto bardzo serdecznie kieruję moją dedykację do osób będących w bliższej bądź dalszej relacji z cierpiącymi psychicznie osobami, a które chciałyby poznać i zrozumieć, jak wygląda odbierany przez tamtych świat. Z tego miejsca osobiście gratuluję im, ponieważ takie podejście wymaga odwagi i stawienia czoła czemuś, czego się w głębi ducha boimy, ponieważ jest to temat niewygodny i nierzadko budzący nasze osobiste demony.
Chęć poznania drugiego człowieka w celu ulepszenia i szczerego wzmocnienia relacji z nim, to nic innego jak przejaw miłości, a umiejętność empatii jest tutaj niezastąpiona.
Z poważaniem
AutorkaPROLOG
Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, czy wasz świat, życie, którym żyjecie, tak zwana rzeczywistość, którą odbieracie, jest prawdą, czy może złudzeniem? Czy wątpiliście kiedyś w to, że życie, które otrzymaliście, nie powinno być wasze i mieliście wrażenie, że zaszła jakaś pomyłka? Czy zdarzyło wam się zwątpić w wasze istnienie, bo mieliście wrażenie, że jesteście tylko obserwatorami rzeczywistości, w której was nie ma?
Na ogół odbieramy świat dokładnie takim, jakim jest on w rzeczywistości, przynajmniej wierzymy, że tak robimy. Prawdopodobnie w ten sposób czyni większość z nas. Dla każdego człowieka jest to miejsce, które poznaje od dnia narodzin i którego jest już na zawsze nieodłączną częścią. Dla każdego, bez wyjątku. Kwestią wyboru jest, czy tworzymy naszą rzeczywistość, czy raczej jej się poddajemy i dostosowujemy do niej, gdyż nie zawsze jest ona dla nas łaskawa. Prawdą jest to, że nie każdy pragnie dokonywać zmian i nie każdy zdobywa się na taką odwagę. Możliwe też, że nie zostaje obdarzony przez los duszą wojownika i musi bardzo długo i bardzo ciężko pracować, aby ją w sobie wskrzesić. Niektórzy biernie przyjmują to, co serwuje im życie, uznając własny świat za ten jedyny i właściwy, niezależnie od tego, czy czują się w nim dobrze, czy nie. Tak też może być. To jest również ich świat, pomimo iż tak mało w nim panują, nie władają nim i słabo wierzą, że mogliby w nim wiele zmienić.
A co, jeśli świat, ta nasza rzeczywistość wielką siłą brutalnie oddziela się od nas i nie pozwala nam o niczym decydować, a co za tym idzie – żyje własnym życiem i własnymi prawami, nie pozwalając nam w nic ingerować? Jak żywy, inteligentny organizm niedający nam prawa wyboru do tego, którą drogę obieramy i jaką strategię w życiu pragniemy przyjąć? Nasz wewnętrzny świat, który sabotuje nas na każdym kroku? Wbrew temu, że to NASZ świat, jedyny, jaki znamy i szczerze wierzymy, że jesteśmy panami własnego życia i rzeczywistości, jaką kreujemy? Jak naiwne dzieci, wszystkim i wszystkiemu ufające, beztroskie i tak rozbrajająco pewne siebie, dostajemy kubłem zimnej wody już na początku drogi na ziemskim padole. Co wtedy?
O takim właśnie świecie i pewnym życiu, które je tak niefortunnie otrzymało, będzie ta opowieść. Opisuję w niej wydarzenia z życia najważniejszej kobiety w moim życiu. W powieści nadałam jej imię Wiktoria.
Jest to historia dziewczyny, która nie uchroniła się przed brutalnością jej własnej, nieokiełzanej i zbuntowanej rzeczywistości, jej świata, który nie chciał oddać nad sobą władzy, nie uznał jej jako swej pani i nie chciał za nic ulegle do niej należeć.
Wiktoria nigdy nie chciała się z tym pogodzić, choć często była zmuszana przez życie, by zaakceptować, co ją spotkało. Niestety nie miała wyjścia i musiała sobie z tym radzić, znajdywać przeróżne sposoby na przetrwanie i jakoś żyć. Trwało to tak długo, aż znalazła rozwiązanie. Zanim jednak to się stało, bardzo cierpiała i o tym cierpieniu w dużej mierze będzie ta historia. Było jednak w tym bólu coś dobrego, ponieważ w towarzystwie wiary i nadziei niósł on ze sobą niewiarygodną moc działania cudów. Jednym z nich była siła przetrwania, tak wielka jak u Feniksa, który odradzał się z własnych prochów, żeby na nowo powstać.
Zostawię teraz Ciebie, drogi Czytelniku, sam na sam z Wiktorią, która pokaże Ci swój świat i opowie o sobie. Spróbuj nie oceniać przedwcześnie, tylko najpierw wysłuchaj i obejrzyj, co ma Tobie do pokazania. Jej oczami przyjrzyj się rzeczywistości, jaką się otacza. To właśnie Wiktorii świat i życie. Uszanuj to, że pomimo wszystko, ogromnie się siląc, pragnie być sobą. Często robi to nieudacznie, ale to dlatego, że ma w swoim życiu trochę trudniej niż inni, o czym się wkrótce przekonasz. Chce być wysłuchana bez obaw o osądy i odtrącenie. O tę możliwość walczyła bardzo długo. Zaufaj i zwyczajnie bądź przy niej.
Następne strony tej książki oddaję w Twoje ręce, ale najpierw pozwól, że zabiorę Cię do momentu, w którym zaczniesz żyć teraźniejszością bohaterki. Od niego chciałabym wspólnie z Wiktorią zacząć tę opowieść. Tu postawicie pierwsze wspólne kroki.
A teraz wsłuchaj się w tykanie zegara. Nie widzisz go ale wyobraź sobie. Stoi tuz obok. Zwykły, czarny, na stópce, wielkości kubka do kawy. Spójrz jak wskazówka sekundnika biegnie po białej tarczy pod górę i potem zbiega w dół, zataczając koła jedno po drugim.
Czas jakby zwalnia. Wskazówka coraz mozolniej wspina się na szczyt, a potem jak cienkie piórko wahadłowym ruchem opada na sam dół. Tik-tak, tik-tak…
Wsłuchaj się w jego spokojne tykanie. Licz ze mną stłumione, coraz to wolniejsze „tik i tak”.
Jeden… dwa… trzy…
Rytmiczny, powolny dźwięk miesza się z biciem Twojego serca.
Cztery… pięć… sześć…
Odgłosy coraz bardziej zlewają się i po chwili stają się jednym wspólnym biciem, po czym mocno przyspieszają.
Siedem… osiem… dziewięć…
Aż wypełniają głośnym hukiem Twoją głowę.
…Dziesięć.
Stan Twojego życia jest niczym innym
jak odbiciem stanu Twojego umysłu.
Wayne Walter DyerSerce wali mi jak młot, tak mocno i głośno, że słyszę je we własnej głowie niczym gigantyczny zegar. W ustach mam suchość i ledwie łapię oddech, jednocześnie dławiąc się ze śmiechu. Kamyczki odpryskują spod sandałów, a ja szybko przebieram nogami.
Szybciej, no szybciej! – popędzam siebie w myślach. Cała w nerwach biegnę wąskim chodnikiem, stawiając jak to tylko możliwe długie kroki.
Słyszę, jak tuż za mną leci Marta i piszczy wniebogłosy:
– Wiki! Ukryjmy się gdzieś!
Już nie mogę. Opadam z sił i tracę oddech. Ściskam się za brzuch, by złagodzić bolesne fale skurczy. Dobrze, że są tutaj boczne ulice, to się jakoś schowamy. Wpadam w pierwszą po prawej i zbiegam schodkami na sam dół. Marta dogania mnie i wtapiamy się w tłum ludzi w alejce przy miejskim parku.
Serca biją nam obu jak szalone, a my dysząc, na przemian kaszlemy i pękamy ze śmiechu. Nogi trzęsą się od wysiłku i napływu adrenaliny. Niespokojnie oglądamy się za siebie.
– Nie ma go! – krzyczę za siebie.
Co za ulga. Dzięki ci, Panie Boże, myślę przejęta.
Zaczęło się tak, że w drodze ze szkoły do domu, mijając zakład stolarski, zajrzałyśmy na jego podwórze. Brama była otwarta i uznałyśmy to za dobrą okazję, tym bardziej że zawsze ciekawiło nas, co jest z drugiej strony ogrodzenia. Leżały tam różnej długości deski i drzewa, kawałki drewna o dziwnych kształtach, no i ogromna góra trocin. Wystarczyło wymienić między sobą jedno psotliwe spojrzenie i już byłyśmy w samym środku trocinowej zamieci. Jak w amoku rzucałyśmy się wiórami niby śniegowymi kulkami, piszczałyśmy i śmiałyśmy się do rozpuku.
Na końcu wpakowałyśmy kupę trocin do skrzynki na listy i chichocząc cicho, zaczęłyśmy zakładać ciężkie tornistry z powrotem na plecy. W nich również były trociny. W butach i za kołnierzykami fartuszków oczywiście też. Kiedy otrzepywałyśmy się z tego wszystkiego, zauważył nas stolarz. Nic dziwnego, że wyglądał na bardzo niezadowolonego z tego, co zobaczył. Natychmiast zaczęłyśmy oddalać się przyspieszonym krokiem w stronę bramy. Wtedy on zaczął iść coraz szybciej w naszym kierunku i coś do nas krzyczeć. My w pisk i ze wszystkich sił, jakie nam w nogach zostały, wystrzeliłyśmy jak długa w stronę domu.
Po ucieczce ustalamy, że nikomu o tym nie powiemy. Marta obiecuje, że jakby ktoś pytał, czy to my narozrabiałyśmy przy stolarni, zaprzeczy i powie, że tego dnia tamtędy nie szłyśmy. Ja obiecałam to samo.
Kłamstwo. Czuję niemiłe ukłucie w brzuchu. Nie chcę kłamać. Rozważam szybko wszystkie za i przeciw i uznaję, że jednak kłamstwo uchroni nas przed odpowiedzialnością za nasze zachowanie i pomimo poczucia winy postanawiam pozostać przy tym, co razem ustaliłyśmy. Żegnamy się i każda odchodzi w swoją stronę.
Powłóczę nogami w kierunku domu, a im jestem bliżej, tym coraz wolniej idę. Źle się czuję z tym, co zrobiłam. Nie powinnyśmy były tych trocin wsypywać do skrzynki na listy. Tak nie można robić. Wstydzę się tego, że pozwoliłam sobie na takie niegrzeczne zachowanie. Mam osiem lat. Powinnam być rozważniejsza. Tym bardziej po tym, co kiedyś się stało, miałam już zawsze być grzeczna. Wyrzuty sumienia są nie do zniesienia. No i ten strach… Muszę uważać i nie dać się już więcej sprowokować.
W oddali widzę okna mojego domu. Zdenerwowanie narasta stopniowo. Co rodzice sobie o mnie pomyślą, jeśli się o tym dowiedzą? Na pewno będą źli i każą iść go przeprosić. Tego faceta, to znaczy stolarza. Przez tę głupią zabawę mogę mieć teraz kłopoty. Na dodatek popełniłam grzech, bo uczyniłam krzywdę niewinnemu człowiekowi. Nie uszanowałam jego miejsca pracy i jego czasu. Teraz pewnie ten stolarz wszystko po nas sprząta i jest mu przykro.
Moją dziecięcą radość zastąpił smutek i z tym smutkiem wchodzę do domu. Nie włażę mamie pod nogi, ani nie zagaduję, bo nie chcę jej sprowokować. Jest w dobrym nastroju, ale ja boję się, że przeze mnie to się może szybko zmienić. W pewnym sensie czuję się odpowiedzialna za jej samopoczucie i muszę być ostrożna, żeby jej nie zdenerwować, bo nigdy nie jestem pewna, jak zareaguje. Bardzo nie lubię, kiedy jest zła, bo wtedy tak głośno się zachowuje i brzydko przeklina. Trzaska drzwiami, szufladami i pokrywkami od garnków. Aż się wtedy wzdrygam i staje mi serce z nerwów. To tak, jakby weszła w nią jakaś inna pani i zabrała moją mamę. Od jakiegoś czasu już wiem, że tak może się znowu stać, więc żeby nie dać się zaskoczyć, jestem zawsze w pogotowiu. Po prostu nie chcę się już tak przerazić jak kiedyś. Czasem zapominam się i łapię na tym, że znowu daję się przestraszyć, ale wtedy chowam się w pokoju i przeczekuję, aż jej złość przejdzie. Nawet nie wiem, na co się tak denerwuje. To pewnie coś bardzo ważnego, ale myślę, że głównie przeze mnie. Czasami ze strachu nie mogę się ruszyć z miejsca. Po prostu boję się, że coś mi zrobi. Coś złego. A ponieważ dzisiaj przez moje zachowanie miałaby ku temu powody, postanawiam siedzieć cicho i nie włazić jej w paradę. Nieraz jak zacznie krzyczeć to nie wiem, czy uciekać, czy ryzykować klapsem, czekając, że może się rozmyśli. Na szczęście prawie zawsze się rozmyśla. Tata też tylko straszy. Nieraz dostanę w dupę, ale to jest bardzo rzadko. Nic wielkiego, jesteśmy normalną rodziną.
Zjadam grzecznie obiad i odrabiam wszystkie lekcje. Chciałabym wyjść na podwórko, nie wiem tylko, czy mogę. Chyba najpierw zapytam. Albo nie, poczekam lepiej, aż tata wróci z pracy. Tak w razie czego, bo przy nim mnie tak nie okrzyczy. Nawet nie wiem, dlaczego tak się tego obawiam. To pewnie przez te trociny. Wiem, że źle zrobiłam. Sama bym siebie za to okrzyczała.
Czas mija wolno, a ja siedzę w fotelu i przeskakuję palcami co drugi kolorowy pasek na materiałowym obiciu. Zielony, żółty, brązowy i tak dalej. Nudzi mi się i nie mam humoru.
Nagle dostaję na talerzyku kawałek ciasta i to wszystko zmienia. Powraca dobry nastrój i energia do życia. Pyszny ten murzynek. Uwielbiam, jak mama piecze ciasta. Są takie dobre. W ogóle lubię mamy jedzenie.
Siada w fotelu obok ze swoim talerzem, kawę stawia na stole. Śledzę wzrokiem jej ruchy. Ma takie ładne paznokcie. I włosy też. Też kiedyś będę taka.
– Co robiliście dzisiaj w szkole, Wiktorio? Dostałaś jakieś oceny?
Czuję przypływ entuzjazmu i rozjaśniam się.
– Mieliśmy język polski i pani uczyła nas o Smoku Wawelskim – odpowiadam zadowolona.
– Opowiadała wam legendę o Smoku Wawelskim? Podsuń pod brodę talerzyk, bo kruszysz. Dopiero co sprzątałam. Smoku Wawelskim?
– Tak. Jak ten szewczyk go zabił, bo był bardzo mądry – mówię podekscytowana i podsuwam bliżej talerz.
– Dlaczego go zabił?
– Bo smok był bardzo straszny, zabijał ludzi i zjadał owce. I wszyscy się go bali. A ten szewczyk wymyślił, że go zatruje, wiesz?
– Otruje. Wiktorio, kruszysz na fotel!
– No i wypchał w środku tą owcę siarą! – Wytrzeszczam oczy, bo cały czas nie mogę uwierzyć, jak to jest w ogóle możliwe.
– Siarką – poprawia mnie znowu i bierze łyk kawy.
– I podrzucił mu pod jaskinię, jak on spał. Ten smok ział wielkim ogniem i mógł go spalić, wiesz? No i rzucił mu tą owcę, co nie? I uciekł.
– Tę owcę. Nie musisz mówić „co nie”, to jest zbyteczne w zdaniu. Już ci mówiłam o tym. Musisz się pilnować, bo robisz błędy przy mówieniu, które są niedopuszczalne. I co dalej się stało?
– Smok, jak się obudził, to zjadł ją i ta siara zaczęła go tak palić mocno w brzuchu, co nie, że musiał się napić, więc pobiegł do Wisły i zaczął pić wodę, ale nic mu to nie pomagało. Tak strasznie go paliło tam. No to on pił i pił, i pił, i brzuch mu rosnoł taki wielki. – Pokazuję przed sobą rękoma kolisty kształt.
– Rósł. Pęczniał od wody, tak?
– No. I wiesz, co się stało?
– Nie.
– No pęknoł na całe pole! Na sto kawałków.
– Czyli skoro smok pękł na sto kawałków, to znaczy, że wszyscy już byli bezpieczni?
– Tak. Dzięki temu szewcu chłopcu.
– To był szewczyk Dratewka?
– No! Skąd wiesz? On uratował całą wieś! I wszyscy go za to kochali.
– Bardzo odważny chłopiec.
– No. Ja bym się bała.
– Też byś dała radę. Jesteś mądrą dziewczynką. I odważną też. Tylko uważaj, jak mówisz i ćwicz ortografię. To bardzo źle świadczy o człowieku, który robi w ojczystym języku błędy. I pozbieraj okruchy. Wiesz, że nie lubię, jak jest brudno. Nie chcę się dzisiaj denerwować.
– Mamo? – Zbieram palcami okruszki.
– Tak?
– Nie jesteś na mnie zła?
– A o co?
– O nic. Tak tylko. Nie jesteś?
– A skąd ci to przyszło do głowy? Nie jestem na ciebie zła. Chcesz jeszcze murzynka?
– Potem. A mogę wyjść na dwór?
– No pewnie, że możesz. Tylko zmień spodnie, bo zniszczysz.
Kocham moją mamę.
Zakładam dresy i wychodzę przed dom. Siadam na schodku. Co by tu robić? Na ziemi tuż przede mną leży kamyk. Sięgam po niego. To kawałek cegły, bo brudzi na czerwono. Zaczynam pisać nim po kamiennych schodach. „Wiktoria 1, 2, 3 mama moja, tata mój, Filipek. Kocham.” Zmazuję „mój” i poprawiam na „muj”. Potem znowu zmazuję, trochę zasmucona, bo nie wiem, która wersja jest poprawna. Trudno, będę musiała zrezygnować z tego słowa, chociaż bardzo bym chciała je napisać, ale wolę nie pisać nic, niż zrobić to z błędem. Rysuję serce, kwiatka, dwa różne szlaczki i domek z kominem, i jeszcze płotek. Wstaję, przyglądam się, dorysowuję kotka i dziewczynkę z warkoczykami. Spoglądam krytycznym okiem. Wydłużam dziewczynce ręce, bo mamie by się nie spodobały. Ona zawsze mówi, że kiedy się je rysuje, to powinny sięgać dalej niż do pasa. Teraz chyba wszystko jest dobrze. Odrzucam kamyk, wycieram ręce o spodnie i idę do ogródka.
Chwytam za łopatę i zaczynam kopać dziurę obok ścieżki. Patrzę chwilę w pusty dołek. Teraz muszę coś w tej dziurze zasadzić. Rozglądam się i stwierdzam, że powinnam poszukać gdzieś, gdzie rosną rośliny wymagające opieki. Takie bezdomne, pozadziałkowe rośliny. Wychodzę na drogę z łopatą i wykopuję z ziemi badylasty żółty kwiat. To jakiś chwast, ale dla mnie jest piękny. Postanawiam zaadoptować go sobie w naszym ogródku. Umieszczam go w przygotowanym dołku i zasypuję ziemią. Na koniec podlewam wodą z beczki. Mój kwiat jest teraz na pewno bardziej szczęśliwy, bo znalazłam mu dom w naszym ogrodzie, no i ma mnie. Już nie jest taki sam, przy drodze, gdzie czyhają na niego różne niebezpieczeństwa.
Zadowolona przykucam obok zaadoptowanego kwiatka i grzebiąc patykiem w ziemi, zamyślam się głęboko. Wpatruję się, jak drewniany szpic rysuje ciemne linie, a małe kamyczki pojawiają się i znikają pod grudkami gleby. Coś dziwnego zwraca moją uwagę. Wydaje mi się, że niespodziewanie wszystko zrobiło się nienaturalnie wielkie. Nie rozumiem, co się dzieje. To głupie uczucie, ale staram się nie zwracać na to uwagi i dalej szuram patykiem w ziemi. Nie bardzo wiem, co mam zrobić, a moja niepewność rośnie w niepokój. Może po prostu przeczekać, aż samo przejdzie? Coś dziwnie pachnie. Nie mam pojęcia, skąd ten zapach pochodzi.
Nagle słyszę jakieś szepty. Podnoszę głowę i rozglądam się, ale nie widzę nikogo. Szepty nabierają wyrazistości i stają się coraz głośniejsze. Dochodzą gdzieś ze środka mojej głowy dyskutujący męski i damski głos. Wypuszczam patyk i chwytam się za głowę. Nie wyczuwam niczego dziwnego, za to mam w dłoniach uczucie miętolenia czegoś małego, jakby lepienia kulek, czy coś takiego. Bardzo niemiłe uczucie. Trochę obrzydliwe, sama nie wiem dlaczego. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić. To jest tylko wrażenie, jakby moje dłonie pamiętały coś, czego ja nie pamiętam.
Wtem dopada mnie jakieś falujące, rytmiczne wirowanie, a raczej wrażenie, że się kręcę i rozpędzam. Jakby w mojej głowie, a jednocześnie dotyczące mnie całej. Wydaje mi się, że gdzieś pędzę. Czuję całą sobą gonitwę, a może ucieczkę, sama nie wiem. Do tego słyszę głośne i przewlekłe piski na przemian z niskimi tonami.
Moje ciało jest jakby nie moje. Obce. Liczę na to, że wszystko zaraz minie i robię różne rzeczy, aby tak się stało. Zaczynam mówić do siebie, podskakiwać, klaskać, ale to nic nie pomaga. Szczerze to nie mam ochoty na zabawę, a to wymuszanie nic nie daje. Wszystkie moje starania idą na marne. W dodatku zaczynam się coraz bardziej bać.
Przykucam z powrotem i zamykam oczy. Tak długo i dzielnie odpierana panika włazi brutalnie w moją małą głowę. Co robić? Dlaczego mnie to spotkało? Co ja takiego zrobiłam? Oddycham jakoś dziwnie i ogólnie nie czuję się najlepiej. Muszę coś zrobić, tylko co?
Przychodzi mi do głowy tylko jedno rozwiązanie. Pewnikiem to jest jedyny sposób na ratunek. Tak więc przestraszona i przekonana o swojej winie robię coś, co zawsze pomaga – modlę się.
Boże, przepraszam, że byłam dzisiaj niegrzeczna. Będę robiła więcej dobrych uczynków, tylko proszę, zabierz to już ode mnie, bo nie mogę wytrzymać.
Po jakiejś chwili wszystko ustaje. Siedzę na gołej ziemi z trawą w zaciśniętych pięściach. Otwieram dłonie i patrzę, jak zmiętolone źdźbła przylepiły się do spoconej skóry. Podnoszę wzrok przed siebie. Wysokie drzewa delikatnie kołyszą się nade mną, a liście spokojnie falują. Ptaszki przelatują z jednej gałęzi na drugą i ćwierkają radośnie, nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się z tą dziewczynką stojącą na podwórku.
Bardzo się cieszę, że to okropne uczucie już się skończyło, lecz wciąż jest mi jakoś dziwnie ciężko. Wracają wspomnienia dzisiejszego dnia. Trochę się boję, że rodzice dowiedzą się o moim występku z Martą w drodze do domu. Może jak znowu pomodlę się gorąco, to Pan Bóg mnie wysłucha i ukryje prawdę przed nimi… Bardzo nie chcę, żeby się na mnie zdenerwowali.
Po kilku Ojcze nasz uważam, że już chyba wystarczy i że Bóg zauważył, jak bardzo mi zależy. Zawsze mogę jeszcze odprawić domową mszę. Za każdym razem to pomaga, bo Bóg na ogół wysłuchuje moich modlitw. Tak jak wtedy, gdy ugryzł mnie w nogę pies. Odprawiłam piękną mszę, jak rodziców nie było w domu, i to pomogło. Stał się cud. Nikt o niczym się nie dowiedział. Przede wszystkim uniknęłam kary za nieodpowiedzialne zachowanie. Nie powinnam była biec przez to podwórko z innymi dziećmi. Sama ściągnęłam na siebie uwagę tego psa. Wiem, że to była moja wina. Powinnam była iść razem z dorosłymi chodnikiem, zamiast wrzeszczeć i biegać z innymi dzieciakami po podwórkach. Poza tym nie pochorowałam się i chyba już nie umrę. Bo bardzo bałam się, że umrę po tym pogryzieniu. Miałam takie okropne czarne siniaki.
Wierzę, że Bóg widzi moje starania i to, jak strasznie żałuję za swoje grzechy. Wtedy on może zdziałać dla mnie cud. W końcu jest wszechmogący.
Z nieco lepszym samopoczuciem otrzepuję się z trawy oraz grudek ziemi i zmierzam w kierunku dalszej części naszego ogródka.
Włażę na drzewo, gdzie znajduje się moja baza. Tu jest bezpiecznie. Nikt mnie nie widzi, natomiast ja widzę dosłownie wszystko. Schowana między gałęziami obserwuję, jak sąsiad zaczyna kopać swoją działkę. Wyobrażam sobie, że jestem kimś wyjątkowym, z supermocami i że mogę robić niesamowite rzeczy. Moje drzewo zamienia się w pięknego wierzchowca, który staje dęba. Umiem doskonale jeździć konno i w dodatku mój potężny czworonogi jest najszybszym koniem na świecie. Czuję się wspaniale. Teraz w każdej chwili mogę znaleźć się tam, gdzie stoi mój sąsiad i superszybko skopać dla niego całą działkę. Wyobrażam sobie, jak jest szczęśliwy i rozsławia moje imię wśród znajomych. W marzeniach mknę na mym koniu od kraju do kraju i czynię dobro. Ludzie mnie kochają, a ja robię wszystko, co w moich siłach, aby byli szczęśliwi. Pomagam biednym, ratuję dzieci przed niebezpieczeństwami, walczę ze złymi ludźmi i potworami, no i zawsze wygrywam. Jestem odważna i wspaniała. Myślę, że jak się bardziej postaram, to zostanę świętą. Ale aby być świętą, będę musiała też dużo cierpieć, bo to ważne. Wszyscy święci mieli trudne życia i bardzo cierpieli. Na pewno dam radę. Chcę być taka silna jak oni. Na razie zajmę się pomaganiem ludziom i ratowaniem świata.
Sąsiad gdzieś zniknął, prawdopodobnie skończył kopanie działki i poszedł na kolację. Ja czuję, że na dzisiaj już pomogłam wystarczającej liczbie osób, więc schodzę z drzewa i zadowolona z siebie też wracam do domu.
• • •
Wieczorem słyszę przez zamknięte drzwi, jak rodzice ze sobą rozmawiają. Myślałam, że się kłócą, bo doszły do mnie podniesione głosy. Ale to nie kłótnia. Mama coś opowiada. Chyba płacze, ale nie jestem pewna. Ma jakiś dziwny głos. Robi się na chwilę cicho i znowu coś mówi. Jej słowa urywają się, a ja spośród nich wszystkich wychwytuję tylko to, że nigdy komuś czegoś tam nie wybaczy i że tego kogoś czasami nienawidzi. Nie wiem, o kim mówi, ale jest bardzo smutna. Tata się nie odzywa. Wiem, że nie powinnam podsłuchiwać, ale chciałabym wiedzieć, co się stało. W końcu ktoś skrzywdził moją mamę, a ona teraz płacze. Potem jeszcze słyszę, jak mówi, że to nie takie proste, jak się jest dzieckiem, bo ma się wtedy związane ręce. Potem tata ją pyta, czy chciałaby coś zrobić teraz, bo dużo lat minęło, ale ona już tylko płacze i mówi, że nie.
Nic z tego nie rozumiem, ale wiem, że jej o to nie zapytam. Coś mi mówi, że nie powinni się dowiedzieć, że słyszałam tę rozmowę.
Na drugi dzień zachodzę do łazienki, w której mama robi wielkie pranie. Wydaje mi się, że jest inna. Jest mi jej szkoda za wczoraj, ale ta jej inność sprawia, że obawiam się do niej podejść. Wychodzę.
Po chwili wychodzi i ona, wita się ze mną i pyta, czy zjem lane kluski na śniadanie. Zgadzam się zadowolona i zastanawiam się w środku, w jakim jest humorze. Uważnie obserwuję jej twarz. Badam, czy jest zła, ale wszystko wydaje się być normalne. Po śniadaniu uspokajam się, ale jeszcze przez pół dnia oceniam jej nastrój. Cały czas mam wrażenie, że coś jednak jest nie tak. Nie wiem, skąd mam takie przeczucie, ale odbieram nerwową atmosferę. Przed obiadem podchodzę do niej i pytam:
– Jesteś na mnie zła?
– Ależ skąd. Co ty, Wiki, skąd ci to przyszło do głowy?
– Nie wiem, tak tylko pytam…
– Siadaj na krześle. Zrobię ci ładne warkocze.
Przy drugim warkoczu, kiedy już zawiązywała wstążeczkę, zaczęło coś strasznie kipieć na kuchence. Rzuciła grzebieniem o stół tak niespodziewanie, że aż podskoczyłam. Poszła do kuchni, zaczęła coś przeklinać i tłuc głośno garnkami. Czuję, że mam ściśnięty żołądek z nerwów, ale siedzę grzecznie na miejscu, bo nie chcę oberwać. Kiedy wraca dokończyć moje włosy, boję się na nią spojrzeć. Nie chcę, żeby zaczęła krzyczeć.
Na drugi dzień stoję w naszej altance z kolegą. Michał jest w moim wieku. Jest trochę cichy, ale bardzo miły. Czasami bawimy się razem. Głównie biegamy po dworze i włazimy na drzewa.
Dziś jest inaczej. Dzisiaj jest dzień, kiedy Michał straci coś bardzo ważnego, a złodziejem będę ja. Patrzę na niego i nie mogę pohamować żądzy kontroli nad nim. Czuję, że chcę i mogę z nim zrobić prawie wszystko. Jego naiwne, ufne spojrzenie rozbudza we mnie uśpione demony. Chcę go skrzywdzić. Chcę, żeby się mnie bał. Chcę się podzielić z nim tym uczuciem, którego mam w sobie tak dużo.
– Potrzebuję, żebyś coś dla mnie zrobił – mówię rozkazującym tonem.
Patrzy na mnie i czeka.
– Musisz obiecać, że to zrobisz!
– To zależy, o co ci chodzi – odpowiada.
– Chcę ci coś pokazać, ale nie możesz nikomu o tym powiedzieć. Obiecujesz?
– No dobra.
– Obiecujesz? – Patrzę na niego surowo.
– Obiecuję – zgadza się bezmyślnie.
– Jest taka zabawa, którą mi ktoś pokazał. Tak mnie ktoś nauczył, po prostu. Ktoś dorosły i teraz ja muszę nauczyć ciebie. Mam takie zadanie, że teraz ty masz zrobić dla mnie to, co ja zrobiłam dla tego kogoś. Rozumiesz?
Patrzy na mnie tępo, ale wyraz twarzy mu się zmienia, kiedy ściągam na dół majtki.
– Musisz mnie tam dotknąć.
Michał zapowietrzył się na chwilę.
– Nie chcę – mówi po chwili stanowczo.
– Nie bój się. Wszyscy tak robią. Możesz na początek urwać tę trawkę i tą trawką mnie tam dotknąć.
Urywam długie źdźbło z postrzępioną końcówką. W każdej odnodze jest nasionko, które zakańcza się małym szpikulcem jak igiełka. Wręczam mu je. Michał stoi i nawet nie drgnie.
– No weź to i dotknij mnie tym.
Opiera się i patrzy na mnie skołowany. Jakaś wielka niecierpliwość dopada mnie i chwytam go za rękę. Nienawidzę chłopaka w środku, że mi się sprzeciwia i ciągnę jego rękę w swoim kierunku.
– No weź! – Michał wyrywa mi się i patrzy na mnie przerażony.
W jego oczach jest oburzenie i rozczarowanie. Wiem, że nie jest już tym samym chłopcem, jakim był przed chwilą. Nie mam tego, co chciałam, ale w zamian otrzymałam coś innego. Pewien rodzaj satysfakcji, której jeszcze nie rozumiem. Wychodzi z altanki, a ja wydzieram się za nim wściekła:
– Tchórz!!! Jesteś tchórzem! I tak masz grzech!!!
Trochę się boję, że powie o tym swojej mamie i żal mi go, że tak go przestraszyłam. On mi przecież ufał… Byliśmy blisko, przyjaźniliśmy się…
Wyrywam się z zamyślenia i wciągam majteczki w Myszkę Miki. Zła na niego i na siebie wracam do domu.
No cóż – życie, wzruszam ramionami, a chłodna powłoka otula mnie i moje serce.
• • •
Już prawie lato. Niedługo będzie koniec roku szkolnego. Marta pojedzie na wakacje nad morze, a ja w Bory Tucholskie. Będziemy za sobą tęsknić. Jest moją najlepszą i jedyną przyjaciółką. Wspominam nasze harce przy zakładzie stolarskim i uśmiecham się do siebie. To było tak dawno.
Wymieniamy się adresami i obiecujemy, że wyślemy sobie jakieś superpocztówki z wakacji. Nie mogę się doczekać mojego rodzinnego wyjazdu i tego, jak potem będziemy sobie z Martą o wszystkim opowiadać.
Mam też kilka innych koleżanek, ale nie przyjaźnimy się. Są fajne, tylko, że nikt ich nie lubi oprócz mnie. Zosia zawsze chodzi sama, bo wszyscy z niej się śmieją, że nie ma rodziców i mieszka z babcią jak biedaki, bo babcia nie ma pieniędzy. Są biedne i ona zawsze chodzi w tym samym. Dzieciaki ją wyzywają, że jest brudasem i śmierdzi. Szkoda mi jej. Czasem podchodzę do niej i rozmawiamy sobie. Zawsze wtedy stwierdzam, że jest bardzo miłą dziewczynką i tak naprawdę to ją nawet lubię. Ma świetne poczucie humoru i kocha ten sam zespół co ja.
Jest jeszcze taka Ewa, która bardzo się jąka i ma jedno oko w drugą stronę. Też ją wyzywają od głupich i niedorozwiniętych. Ja tak nie uważam, bo kiedy czasem wracamy razem ze szkoły, to normalnie ze mną rozmawia i raz nawet wyjaśniła mi jedno zadanie z matematyki. Dałam jej wtedy pół paczki gum rozpuszczalnych, a ona powiedziała, że nie chce aż tyle i wzięła tylko jedną.
Najbardziej nie lubię, kiedy dzieciaki wyzywają inne, te wyróżniające się czymś dzieci, od dziwaków i nienormalnych. Unikają ich jak zarazy i traktują okrutnie przy wszystkich. Te obelgi i szyderstwa rodzą we mnie gniew, którego nie okazuję, ale on rośnie i mnie rozsadzająco boli. Widzę w tych biednych i smutnych oczach coś takiego, że nie mogę tego znieść. Pęka mi serce, jak patrzę na ich cierpienie. Czuję razem z nimi ich ból odrzucenia, przez który samotnie przechodzą. Ja je po prostu rozumiem. Może dlatego lubię z nimi przebywać, bo dla mnie są „normalniejsze” od całej reszty. One nie są złe i niesprawiedliwe jak inne dzieci. Są ciche, nieśmiałe, bojaźliwe, ale za to bardzo dobre. Jest w nich coś takiego łagodnego i przyjaznego, że czuję się dobrze w ich towarzystwie. Czasami mam wrażenie, że swoją innością jestem trochę jak one. Ale nikt nie wie, że tak myślę.
Wiszę na parapecie i wpatruję się w wielkie świerki na podwórzu. Myślę sobie o wydarzeniach sprzed roku i o tych jeszcze wcześniejszych. Dopada mnie miła melancholia. Przypominam sobie, jak nie tak dawno byłam jeszcze w przedszkolu i poznawałam świat. Pamiętam o przyjemnych doświadczeniach i doznaniach, a także o takich, które wcale nie były miłe.
Nagle spośród nich wyłania się bardzo niewygodne i trudne wspomnienie. Sprawia, że cała sztywnieję i ściska mi się żołądek. Czuję, jakby czarna chmura zawisła nad moim domem i przysłoniła słońce. Zrobiło się ciemno i ponuro. Nie umiem sobie poradzić ani z obrazami, które widzę, ani z uczuciem, jakie temu towarzyszy. Przez nie czuję się jakaś brudna, nic niewarta, niegodna ciepła ani miłości. Z pewnością nie zasługuję na żadne z nich. Jedyna myśl, jaka mi towarzyszy, to pytanie: „dlaczego?”. Czy można coś takiego wybaczyć? Czy ja sobie kiedykolwiek wybaczę?
Odrzucam szybko wspomnienie i spluwam na ziemię. Robię to trochę dla zabawy i trochę aby pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. Ślina skapnęła ciężko na liść babki pod oknem. Żółte mlecze pod ścianą z czerwonej cegły patrzą na mnie i uśmiechają się słodko-gorzko ze współczuciem. Pluję jeszcze raz i z satysfakcją obserwuję, jak ślina rozciąga się i skapuje na ziemię. Chmura jakby zrzedła i przejaśniała.
Dochodzą do mnie odgłosy z kuchni. To mama gotuje coś dla nas. Mały Filipek śpi w zamkniętym pokoju w swoim łóżeczku. Lubię, kiedy jest tak cicho i spokojnie. Czuję się wtedy bezpiecznie.
Tata jeszcze jest w pracy, ale wiem, że niedługo wróci, bo zaraz będzie obiad. Nie mogę się doczekać, żeby mu opowiedzieć o moim dniu. W szkole dziś było tyle nowego! No i muszę go poprosić o pomoc w zadaniu domowym z matematyki. Nie rozumiem polecenia i w ogóle nie wiem, jak się do tego zabrać. Nie chcę, żeby pani była na mnie zła, a inne dzieci śmiały się ze mnie, że nie umiem tego zrobić.
Tak się cieszę, że mam moich rodziców. Kocham ich tak bardzo, że zrobiłabym dla nich wszystko. Chciałabym, żeby zawsze byli szczęśliwi, zdrowi i bezpieczni. Nie wiem, co mogłabym dla nich zrobić, aby wyrazić, jak bardzo są dla mnie ważni.
Nagle czuję delikatny ucisk w żołądku. Robi mi się strasznie smutno, że jestem taka… nie do końca jak inne dzieci. Bardzo bym chciała, aby rodzice mi wybaczyli. Muszą przeze mnie bardzo cierpieć, a ja nie mogę tego znieść.
A mój braciszek… Biedny maluch. Kiedy patrzy na mnie, widzę w jego cudnych oczach czystość i niewinność. On nic jeszcze nie wie o świecie. Spogląda z taką ufnością i zainteresowaniem, a mnie chce się płakać. Nie mogę znieść, że jestem nie tak doskonała, jak pewnie myśli. Czuję, że nie jestem w porządku, że go oszukuję. Gdyby tylko wiedział, jaka jestem naprawdę… Gdyby wiedział, co zrobiłam… To zaczęło się jakiś czas temu, no ale co z tego. Faktem jest, że się stało. I to nie jeden raz… a ostatnio wcale nie tak dawno…
Ogarnia mnie bezradność. Chcę im wszystkim jakoś wynagrodzić to całe zło, ale nie wiem jak. Zamykam okno i przechodzę do małego pokoju. Patrzę zauroczona na śpiącego braciszka. Jest taki słodki i kochany. Robię nad nim znak krzyża i błogosławię go słowami:
– Niech Pan Bóg ma cię w swojej opiece i chroni cię przed wszystkim złem i żeby ci się nigdy nic nie stało. Abyś był zawsze zdrowy i bezpieczny.
To samo powtarzam i również wykonuję znak krzyża nad łóżkiem rodziców. Choć jest puste, to wierzę, że moje błogosławieństwo ich obejmie, jak się w nim znowu położą. Nic więcej nie mogę zrobić. Jedyne, co mogę, to podarować im modlitwę do Tego, który może znacznie więcej niż ja.
• • •
Kilka dni później bawię się z bratem na dywanie, a wokół nas pełno porozwalanych autek, klocków, lalek, bajek i innych dziecięcych skarbów. Trochę dalej, pod biurkiem, leży spakowany tornister z odrobionym w środku zadaniem domowym z każdego przedmiotu. Zerkam na niego, upewniając się, że wszystko mam na jutro gotowe. Ciągle o czymś zapominam, a nie cierpię tego uczucia, kiedy wracam do domu z upomnieniem od nauczycielki za brak zadania domowego. Zza drzwi gościnnego pokoju słyszę śmiech mamy. Rodzice oglądają coś w telewizorze. Jest mi miło i czuję się szczęśliwa. Rozkoszuję się tą chwilą i turlam drewniane krążki w stronę brata, jeden po drugim. Ten chichocze i próbuje je wszystkie złapać. Sama się śmieję i wygłupiam. Cóż za idealny wieczór. To takie wspaniałe uczucie widzieć moją rodzinę szczęśliwą. Chciałabym, żeby tego nic nie przerwało.
Wtem nachodzi mnie pewna obawa. A co, jeśli to wszystko się skończy? Uczucie strachu ściska mnie w okolicach brzucha. Pękłoby mi serce z żalu, gdybym musiała oglądać ich smutne twarze. Nie mogę do tego dopuścić.
Zimny strach opada na moje ramiona i dociska mnie ciężko do podłogi.
Czy Bóg nie wysłucha moich modlitw, dlatego że tak bardzo zgrzeszyłam? Czy to wszystko jest tylko przypadkiem, że oni się teraz śmieją, a tak naprawdę są z mojego powodu bardzo smutni? – myślę z rosnącym żalem i czuję, jak napływają mi do oczu łzy, a brzemię odpowiedzialności przyciska boleśnie do ziemi.
Boże, bardzo mocno przepraszam za mój czyn. Co chcesz, żebym dla ciebie zrobiła? Zrobię, co tylko zechcesz, abyś sprawił, żeby mamusia i tatuś już nigdy nie byli przeze mnie smutni i na zawsze zapomnieli o tym, co się stało. Jesteś taki miłosierny i wszechmogący. Wiem o tym z lekcji religii i z kościoła. Błagam, kochany Panie Jezu, o cud.
Znowu zerkam na plecak. Jest w nim coś, co ma dla mnie ogromną wartość. W bloku technicznym znajdują się moje rysunki. Większość z nich przedstawia to, co zadała nam pani w klasie i leżą na początku, tuż pod okładką. Pozostałe, te trochę dalej, przedstawiają to, co wyobraźnia mi podsuwała na daną chwilę. W samym środku jest wyjątkowy rysunek. Ma on dla mnie szczególne znaczenie, bo kiedy go rysowałam, miałam pewną intencję. Chciałam w jakiś sposób zapewnić Pana Boga, że wciąż bardzo mi zależy na tym, aby wysłuchał moich modlitw i że się nie poddam, oraz że zamierzam dotrzymać obietnicy nieustannej modlitwy choćby poprzez rysowanie, jeśli nie mam do tego innych warunków. W końcu nie zawsze jestem sama i niezbyt często mogę w ciągu dnia uklęknąć. Czasem wykorzystuję moment, kiedy nie ma nikogo w pobliżu i szybko klękam, ale muszę się spieszyć, żeby nikt nie zobaczył.
Na kartce widnieje rysowana brązową kredką szpiczasta góra, zajmująca prawie całą jej powierzchnię. Na szczycie góry stoją trzy krzyże. Ten pośrodku jest wyższy od pozostałych. W szkole nie rysujemy niczego o tematyce religijnej, a że temat pracy był wtedy dowolny, wykorzystałam okazję, by się w ten sposób pomodlić. Wiedziałam, że żadne z dzieci nie domyśliło się, co to jest. Zaglądały i pytały, a ja im nic nie mówiłam. Zależało mi na tym, żeby nikt się nie dowiedział, co takiego rysuję. Bardzo chciałam, żeby Pan Jezus wiedział, że mi go okropnie żal, że tak cierpiał i że ja też chcę cierpieć dla niego i ująć mu trochę bólu, aby przebłagać Boga w mojej sprawie. Wierzyłam, że rysując jego mękę, ulżę mu w cierpieniu, przejmując jej trochę na siebie. Wierząc w zmartwychwstanie, potwierdzam, że wierzę w cud. Daje mi to nadzieję, że Bóg uczyni cud i dla mnie. Cały czas szukam możliwości, aby siebie ukarać i zasłużyć poprzez cierpienie na wysłuchanie moich modlitw.
Z trudem opanowuję emocje. Patrzę na drobne rączki mojego braciszka i obserwuję, jak uczy się nowych kształtów kolejnych klocków i różnych domowych przedmiotów.
I wtedy przychodzi nadzieja jak małe, ciepłe światełko. Mój pomysł wydaje się być straszny, ale dzięki temu być może wszystko się uda. Postanawiam pomodlić się o to, abym doświadczyła wszystkich cierpień, jakie miałyby spaść na rodziców i brata, w zamian aby mama i tata już nigdy więcej nie pamiętali tego, co zrobiłam. Chcę ich ocalić. Muszę jakoś pokazać, że naprawdę jestem na to gotowa. Aby to zrobić, decyduję się na codzienną wielogodzinną modlitwę, którą będę wypowiadać w drodze do szkoły i z powrotem, przy posiłkach, no i w nocy. Czuję jednak, że to za mało. Muszę cierpieć bardziej, aby odkupić swoje ciężkie grzechy. Inaczej Bóg mnie nie wysłucha.
Dobrze, postanawiam w duchu, będę siebie bić.
• • •
Padanie gołymi kolanami na twardą posadzkę, uderzanie czołem o podłogę, bicie się pięściami po głowie i głównie po brzuchu w celu przerwania ciąży trwa już jakiś czas. Robię to oczywiście po kryjomu i staram się zbytnio nie potłuc. Trochę za bardzo mnie to boli, więc robię to z pewną ostrożnością, czyli aby czuć ból, ale nie zrobić sobie krzywdy. Słowa przeprosin i błagań o wybaczenie sypią się rzewnym deszczem. Modlę się bez przerwy także o to, żebym nie miała dziecka, chociaż do końca nie wiem, jak powstają dzieci. Jestem za mała, żeby być mamą. Wiem, że sobie nie poradzę. Podpatruję, jak mama opiekuje się braciszkiem i widzę, jakie to trudne. Musiałabym nauczyć się prać i gotować. Nie mam też pieniędzy. Musiałabym iść do pracy, ale żeby pójść do pracy, musiałabym najpierw skończyć szkołę! Jestem przerażona, ale pokładam nadzieję w Bogu – moim jedynym wsparciu.
Po jakimś czasie stwierdzam, że to wszystko jest za mało. Karanie siebie może nie wystarczyć. Zaczynam odmawiać sobie różnych rzeczy. Wszystkiego, co miałoby przekraczać moje podstawowe potrzeby. Gdy mnie pytają o to, czy chciałabym, żeby mi coś na przykład kupić, albo czy mam na coś ochotę, odmawiam. Staram się nie domagać o nic dla siebie. Dzieciom pożyczam moje najlepsze zabawki, zgadzam się na ich wszystkie propozycje zabawy, w domu i szkole jestem posłuszna i bardzo ostrożna, aby nie zniszczyć tego wizerunku.
W końcu postanawiam służyć. To jest ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. Oprócz karania siebie, odmawiania przyjemności i służenia innym nic innego nie jestem w stanie zrobić. No i oczywiście modlitwa.