- W empik go
Kult ciała: dziennik człowieka samotnego - ebook
Kult ciała: dziennik człowieka samotnego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, w grudniu.
Długo nie wiedziałem, czy uwierzyć tym głosom, które ciągnęły mię tak bardzo tutaj… I oto przybyłem do Warszawy w marcu, a dzisiaj rok się bieżący kończy już, ja patrzę na te przeżyte miesiące walk, cierpień, szamotania się z losem i robię bilans z tego wszystkiego, co mi ta walka przyniosła.
Za morze łez utajonych, za stokrotnie krwawo upokorzoną dumę, za smutne tajenie niedostatku–mam to, że… przykro powiedzieć… że coraz większe koło ludzi wie o mojem istnieniu. Oto czysty zysk–oto dochód netto z mojej pracy, to plon z bujnego i rozrzutnego posiewu łez i cierpień!
Dziwnie smutny zysk… to też zapiszę go w moim bilansie w rubryce passywów, a ja ko saldo na moją korzyść – przebyte cierpienia zanotuję.
Skąd mi się wzięły te bankierskie terminy? Sam nie wiem, dość że dzisiaj to noc sylwestrowa, ludziska tańczą, bawią się–huczą, a ja siedzę sam w tym zielono umalowanym pokoiku hotelowym – na dworze wietrzysko wyje i wstrząsa oknami, sypie śnieżyca–ja siedzę w tej zielonej ciupie i robię moralno-duchowe bilanse!
Przynajmniej dobrze, że ciepło – ba, gorąco, i dobrze, że lampa nie odmawia mi posłuszeństwa, bo moge spokojnie gryzmolić, pierwszy raz nie dla szanownych panów redaktorów, ale dla siebie… Sam dla siebie tylko!
Ja bo nie lubię gadać ludziom, co tam we mnie siedzi – tutaj nie lubię, bo przeczuwam, żeby wykpili chyba. U nas inaczej – u nas – na Podolu mojem błękitnem – ludzie jacyś więcej prości i więcej kochani–no i tam matka moja jest… tam było do kogo ze łzami i ze skargą przywędrować! Czasem myślę, że to lepiej tak żyć sam w sobie, a czasem chciałoby się krzyknąć na całe gardło: przez litość! choć strzęp serca człowieczego, choć jedną łzę braterską mi dajcie–za całe serce, za całą duszę, za ukochanie na śmierć i życie, z którem przybyłem do was. Za sny moje, chłopięce jeszcze, o waszem Starem Mieście, o kolumnie Zygmunta! Boże! Gdyby ten mój ckliwo-sentymentalny nastrój wpadł w ręce owemu opasłemu redaktorowi, o wysadzonych zblakłych oczach, wiecznie we łzach, jak w oliwie, pływających, owemu redaktorowi, który na moich zmysłowo-erotycznych nowelach ciągle niby traci, bo „cnotliwi prenumeratorzy” odpadają, a mimo to ciągle je drukuje, jedna po drugiej, i zawzięcie drukuje. Coby on powiedział?! Przepraszam, coby raczył powiedzieć!
Zresztą, ten redaktor–to bardzo zacny człowiek i ogromnie stanowczy! Płaci mi po trzy grosze, czyli półtora kopiejki, od wiersza za moje nowele – no i zajada całemi masami ostrygi, skromnie „białem” zakrapiając. Mówią bardzo starzy ludzie, że kiedyś umiał wiele pracować.
Nowy Rok.
Zaczęły się zabawy. Dzisiaj spędziłem cały polanek w redakcji! Powinszowania, wzajemne życzenia – arcynudna historja! Trudno – tak zwany rozum życiowy każe znosić cierpliwie takie komedje! Wogóle jestem dzisiaj nieswój i smutny. Przypomina mi się dom i wszystkie uroczystości noworoczn na wsi.
Równia – równia! Lekko rozfalowana kurhanami, oślepiająco biała równia. Czarne krzyże na rozstajach, ciemne kępki drzew przy chatach gdzieniegdzie – wokoło śnieżna nieprzejrzana pustka, a na niej nic, jeno dzika wichrowa swoboda się ugania.
Zresztą, co tam o tem myśleć! Skoro się raz poszło w świat tułaczem – to i stało się.
Mam jedną zbroje… – jedną tarczę, która mi uledz nic pozwoli, nie da mi się rozbroić tęsknocie. A tą zbroją i tarczą moją jest grób! Został za mną grób, w którym spoczęło na wieki całe moje pragnienie kochania. Spoczęło kamiennym snem śmierci i basta. Moge pragnąć – ale kochać nie mogę! Ludzkich serc mi brak czasem, ludzkiego braterstwa, powiem – przyjaźni – czasem – i to tylko w chwilach słabości – ja umiem jednak to zdławić w sobie – ale nigdy nie brak mi miłości kobiecej – nigdy! Zatraciłem zupełnie nawet proste pojmowanie tego pragnienia. I to jest moją siłą!
Lubię piękny kształt – kocham linię, wyraźny kolor i charakter dobrego typu, jednem słowem moge uwielbiać malarski walor kobiety i jestem zachwycony, jeśli w takim wypadku oczy są w zgodzie z innymi zmysłami, ale – poza tem nic!
6 stycznia – rano.
Mimo wszystko pociąga mię towarzystwo przyjaznych mi ludzi. Wprawdzie nie tak, jak np. czarna i mocna kawa – ale pociąga. Widzę to dzisiaj, gdyż od samego rana cieszę się z wizyty u Janka. Tego Janka boję się nazwać moim przyjacielem, bo sam dobrze nie wiem, czy coś podobnego wogóle istnieje, ale śmiało mogę go nazwać przychylnym sobie człowiekiem, a i to coś znaczy!
I cały dom jego jest mi bardzo miły, i matka i kuzynka. Bo oni we troje ten dom stanowią. Jest to jedyna przystań moja, do której uciekam od smutków i tęsknicy mojej nieuleczalnej.
Często spędzam tam szare godziny i dobrze mi. Cicho, spokojnie jest: płatami śnie-
ŚP okryta cała Warszawa-śnieg w powietrzu, śnieg na chodnikach, śnieg dachy i gzymsy domów pokrywa. Mróz. Szara godzina wie cze się smutna, błękitna, i osiada zwolna na białości śniegowej. Tak dobrze! Byle umieć się zamknąć, a zupełnie, a szczelnie w sobie! Byleby ludziska tego łkania, co pierś wypełnia, nie usłyszeli – a dobrze będzie!
I siadam sobie w najcichszym kącie saloniku i dobrze mi, tak dobrze, że aż martwo prawie. Dusia wtedy gra i śpiewa przy fortepianie. Co? A czy ja wiem co. Jakiś powłóczysty walczyk, w którego nucie drga tani, melodyjny sentyment; ale dla takich laików muzycznych, jak ja, to wszystko jedno! Mój przyjaciel, doktór Jerski, nazywa mię „muzykalnym” człowiekiem – i ma rację, tak–dla mnie muzyka nic jest tem, czem jest sama w sobie, ale jedyną jej siłą i wartością jest to, co we mnie wzbudza. Tak, ważenia muzyczne przyjmowali i przyjmują chyba bardzo prymitywni ludzie tylko! Bo dlaczego np. fantazja „Improptu” Chopina robi na mnie takie wrażenie, jakby któś mię po świeżych, po krwią jeszcze ciepłą ociekających ranach bił i siekł żelaznym, w ogniu rozpalonym, prętem? Dlaczego niektóre sonaty Bethovena – to dla mnie jesień późna i noc na opuszczonem, dawnem cmentarzysku, to jakiś nieznany człowiek, który w noc taką, przy szumie drzew cmentarnych, omszały głaz zapomnianego jakiegoś grobu całuje. Dlaczego, słuchając sonaty Griega, chciałbym runąć twarzą na ziemię moją rodną, przylgnąć do niej piersią, mięśnie i palce wpić w nią głęboko i tak wsiąknąć, wniknąć w tę ziemię, jak łzy kropla w chustę żałobnicy!
Myślę, że to są Wrażenia prymitywnego człowieka, który się na muzyce nie zna.
Takie są szare godziny u Janka; trzeba mi trochę tej ciszy tylko i względnego spokoju; łagodna melodyjka, przytem nucona przez Dusię – i już ogarnia mię jakaś mroczna przestrzeń, bezkres, pustka, już idę i błądzę gdzieś samotny!…
Nie wiem, ale zdaje mi się, że to wszystko chyba musi we mnie siedzieć.
Dzisiaj wieczorem będzie u Janka jasno i gwarno.
16 stycznia.
Dziesięć dni przeszło, jak lunął z bata! Ostatnim razem leżał ten zeszyt przedemną w dzień Trzech Króli rano! Inaczej trochę pisze mi się w nim teraz-. chociaż nie! Musiałbym chyba kpić z siebie bez miłosierdzia, gdyby tak było. Bądź co bądź, jednak nie nudziłem się!
Mam przecie trochę szczęścia w życiu. Przychodzi mi tu na myśl znowu Janek. Po pierwsze, ręka Opatrzności (jakby rzekła matka moja) jest w tem, że właśnie ten Janek jest sekretarzem i referentem literackim jednego z większych dzienników warszawskich. Temu to zawdzęczam, że mogę niedzielne odcinki tego pisma zalewać potopem moich łza wo niemoralnych nowel! Warszawka od czasu do czasu huczy zgorszeniem, ale za to otrzaskuje się z mojem nazwiskiem, przyzwyczaja się do mnie, a starsi moi koledzy po piórze mówią, że to bardzo dobrze. Być może!
Po drugie, mam łut szczęścia w życiu, gdyż sam dom tego kochanego sekretarza jest dla mnie prawdziwem zbawieniem. Bo i „szare godziny” były mi ulgą w samotności odrazu, a teraz przekonywam się, że dzięki wieczorowi Trzech Króli i jego następstwom zaczynam się na nowo budzić do życia i zabawy. Po sześcioletniej martwocie, to nie cobądź! Budzę się z letargu tęsknic i pustek, przecieram oczy i, jak dziecko, w głos wołam: jest, jest słońce!
Tyle aż szczęścia w ciągu tych ostatnich dziesięciu dni odkryłem w samotniczem życiu mojem! Gdybym powiedział teraz Jer-skiemu: „wiesz co, doktorze! życie może być czasem bardzo ładne” – na pewno myślałby, żem zwarjował. Kochany doktór! Ale można przecie czasem nie myśleć zanadto! A myśleć za wiele, to znaczy, u mnie np., patrzeć tylko w przeszłość i żyć jej smutkami! Poco? Wiem doskonale, że to, co się stało przed godziną, przed minutą nawet, już należy do Przeszłości, że to, co się ma stać za chwilę jeszcze jest przyszłością, t… j… wielką niewiadomą. Widzę więc jak na dłoni, że tak zwane „teraz” wcale prawie nie istnieje, bo jest niepochwytną jakąś chwilą, momentem, błyskawicą, – widzę, że teraźniejszość wcale nie istnieje prawie! Względnym pewnikiem, o którym mogę coś wiedzieć, jest tylko ta, co minutę starsza, przeszłość!
Wszystko inne jest złudzenie–ale czemuż nie łudzić się? Gdyby mię któś zapytał, co to jest żyć łudzeniem się, odpowiedziałbym mu, że to znaczy żyć tylko tym błyskawicznym momentem teraźniejszości!
Czemuż nie łudzić się? Poco zanadto myśleć? Przychodzi mi na myśl jedno z powiedzeń Jerskiego: „umieć żyć samotnie, zadowolnić się obcowaniem z samym sobą tylko–jest szczytem arcyczłowieczego istnienia.” Tak, to jest bardzo ładnie powiedziane, ale są, do pioruna, ludzie, którzy mimmowolnie i mimowiednie prawie są zawsze i wszędzie absolutnie samotni! Samotni w sobie i samotni na zewnątrz… Samotność otacza ich na tej biednej ziemi naszej, jak ową zapomnianą daleką drzewinę na szarym pustym ugorze!
Dzikie bezludzie–wydma piasków i jeden samotny krzew. Bóg wie skąd wichrami przeniesiony!
Dlaczegóż drzewko nie ma się łudzić, że owa pustka, otaczająca je, jest bujną pokryta roślinnością, że nic jest szara i martwa, aio mieni się szkarłatem i szaiirowem kwieciem, że ono nic na jałowym ugorze wzrosło, ale czerpie żyzne soki z bujnej, urodzajnej gleby?!
Niech tylko umie, niech potrafi nic obudzić się z ułudy – a może być nawet szczęśliwe…
Niech umie nie widzieć, co je otacza!
Gdym wszedł przed dziesięciu dniami do Janka, zastałem w saloniku cztery osoby: jego matkę, pannę Dusię, mego kolegę szkolnego, bawiącego chwilowo w Warszawie, Stacha i –nieznajomą mi ładną pannę. „Ładna panna” jest dobrego wzrostu, biała bruneta bez rumieńców, cera świeża, oczy czarne (lubi je mrużyć), budowa ciała silna, bardzo kształtna, sprężysta – usta świeże, barwy maków, o wyrazie rozpieszczono-dziecinnym… w oczach i całej twarzy zresztą, maluje'się gorąca zmysłowość i pełne uświadomienie kobiece.
„Ładna panna”. Bilo z niej lenistwo, zupełny dobrobyt, nałóg dogadzania najmniejszym kaprysom swoim, niesłychane rozkochanie w sobie samej i wielka miłość wykwintu!
Siedziała doskonale udrapowana w powłóczystą czarną suknię, zupełnie matową. U pasa, na dość grubym srebrnym łańcuchu, wielka masa breloków różnych kształtów i postaci, które za najmniejszem poruszeniem jej brzęczały tak prawie, jak dzwonki u sanek.
Przy niej na kanapce siedziała Dusia, jak zwykle milutka, jak zwykle ze smutnym uśmieszkiem kolo ust–niby wesoła, ale jakąś zamyśloną wesołością.
Naprzeciw nich Stach, bardzo gładko wygolony i bardzo dobrze ubrany, przyjaciel mój. Pani domu chwilowo w saloniku nic było.
Salonik cichy, słabo oświetlony lampą w szkarłatnym abażurze, wyścielony dużym dywanem, ciepły. Wszystko to byłoby ładne – gdyby nie ja!
Przypomniałem sobie, wchodząc tam, mój, wyświechtany surdut, nieogoloną gębę i fryzurę w dzikim nieładzie, i chciało mi się bardzo śmiać. Będę tu wyglądał, pomyślałem „ gdy mię przedstawiano, jak wstrętny chwast na kląbie róż. Przedstawiono mię i ładna panna kiwnęła lekko głową tak, jakby powiedziała: „wszystko mi jedno, kto jesteś – ob-drapaiicze”–i ciągnęła dalej rozmowę ze Stachem. A ja siadłem w kącie najbardziej oddalonym, –jak panna Figaszewska, respektowa kasztelanowej z komedji Fredry.
Mówiono o balu, który miał się odbyć w salonach naszej redakcji 14 stycznia–mówiono długo i szeroko. Stach zapewniał, że czternastego jest, zajęty, dlatego ua balu nic będzie, panny go za to gromiły, śmiano się. Ja nie istniałem. A ładna panna, którą Dusia nazywała Hanką, śmiała się o dobre dwa tony za głośno i łyskała oczami w stronę Stanisława często i z doskonałą wprawą. Tak to trwało dobre pół godziny. Zacząłem się najpierw nużyć, a potem nudzić. Nie zwracano zupełnie na mnie uwagi, wyszedłem więc cicho do stołowego pokoju.
Tu pani domu pomagała w przygotowywaniu do herbaty–było jasno i raźnie, i przykry nastrój opuścił mię zupełnie. Wogóle przechodzę łatwo z nastroju w nastrój, jak koń dryndziarski z chomąta w chomąto.
– Kto jest ta panna? – zapytałem matki Janka.
– Panna Hanka Złotopolska, bardzo bogata panna ze wsi, jedynaczka, kuzynka i sąsiadka Dusi.
– A dlaczego ona tak krzyczy? – zapytałem.
– Bo jest bardzo żywego usposobienia.– Podoba się panu?
– Nie!….
– Ma opinię piękności w swojej gubernu.
– Niech tam! Mnie się wcale nie podoba – za głośna jest.
_ Doskonała partja. Jeden z panów powinien się o nią starać, będziemy swatać. Mnie się zdaje, że ona więcej dla pana Stanisława na żonę stworzona
Stanowczo więcej dla Stanisława, n.z dla mnie – potwierdziłem. – Dla mnie żadna nie jest stworzona.
– Dlaczego?
– Bo za literatów nic wychodzi się, proszę pani.
– Ale dziwi mię, że się Hanka panu nie podoba; ona jest bardzo w guście panów.
– Nie przeczę, że ma duże zalety! Śmiałą linię bioder, przeczuwam także u niej pierś Astarty i mlecznobiałą karnację ciała… Tu pani domu przerwała mi:
– Pan jest brzydki cynik…
I mówiła coś dalej, ale ja już nie słyszałem, gdyż właśnie przyniesiono doskonale omszoną butelkę starki i postawiono ją obok całej baterji butelek na bocznym stoliczku z przekąskami. A ta starka była moją dobrą znajomą i bardzo miłą przyjaciółką. Znuliś-my się doskonale i rozumieli nawzajem, poprostu–cudownie! Pieściłem więc pękaty jej kształt oczyma i… marzyłem. Aż marzenie, jak w baśni, zaczęło się spełniać na jawie! Najpierw błysnął mi w oczach duży tupaz, rzucił mi aż w głąb mózgu snop złotych płomieni, a w topazie działy się dziwy – dziwy:
.. przecięcie domu – gnom-figlarz cudownemi nożycami rozciął dwór modrzewiowy od dachu do piwnic. W górze strych pusty i w kominach połcie słoniny, a niżej–w komnatach, jasno oświeconych woskowemi świecami, w komnatacłi o tęgich dębowych pułapach,–odbywa się uczta ślubna–dymią podgolone czupryny, śmiga w oczy szkarłat jaskrawy; to srebrem, to złotem palą się słuckie przepychy…
Toast ślubny: „Im bez sromu wszelkiego wyznam, że „chociaż w zaszczytną dla domu mego „wchodzi jedynaczka moja parantelę, je-„dnak sutym wianem jej nie obdarzam. „Bo jak Waszmość Państwu, a moim „nąjmiłościwszym gościom, oświadczyć „i przypomnieć mam zaszczyt, że jeno,.z krwawych wysług dla Rzeczy Pospolitej naszej fortuna domu powstała.
„a że salus rei publicae suprema les est, „więc skoro się w srogich znalazła opresjach – złoto, które stal przyniosła, na „ołtarzu kochanej ojczyzny z powrotem „w stal sic przetopiło. Oto mi jeno po „ojcach została piwnica i owymi puha-„rami, które teraz w dłoniach dzierży-„my, a w które ze stuletniego antałka „do ostatniej kropli węgrzyn wysączo-„no, piję” –
Patrzę – słucham, a tam biały, jak gołąb, staruszek, zapewne piwniczy, szwęda się z kagankiem i mamrocze do pacholika:
„a tego omszonego antałka pilnuj mi, „kundlu jeden, Zleje się czystą żytnią „okowitę. – My ta pić nic będziemy, ale „wnuki młodej pary palce lizać będą”…
I tak cichutko przy bocznym stoliczku, przez nikogo nie zauważonym, pogrążałem się w wizjach „topazowo – starkowych”, że w chwili, gdy pani domu wypowiedziała uroczyste „proszę do herbaty”, byłem już gruntownie urżnięty…
Usiadłem do herbaty z mózgiem wyczulonym, ze zmysłami i wyobraźnią zaostrzoną co najmniej trzykrotnie, i gdy znalazłem się obok panny Hanki, poznałem, że wielka ilość pierwszorzędnych zalet jej uszła mojej baczności. Usta ma szatańsko-finezyjne i takie boskie w uśmiechu, że patrząc na nie miałem uczucie araba w pustyni, który ginie na pożarze słonecznym z pragnienia i wie, że o sto kroków bije przed nim w cieniu palm źródło zimnej wody, ale przystąpić nie może, bo przy krynicy zaczaił się lew!
Lew konwencjonalnej cnoty – gorzej: lew niemożliwości! Chodzi o to, żeby lwa zastrzelić, ale Boże broń nie zranić tylko! Rozedrze w strzępy! A że stuletnia starka dodaje animuszu i rozwiązuje języki, powtórzyłem jej głośno tę oklepaną arabską bajkę.
Odpowiedziała mi lepiej, niż przypuszczałem:
– Nie trzeba ani ranić, ani zabijać tego nudnego lwa, tylko zręcznie pazurki mu poobcinać.
– Ba, ale jak się zbliżyć do tej krwiożerczej bestji?
– Uśpić ją wzrokiem – odparła z takiem spojrzeniem, że… bezwiednie sięgnąłem ręką do starki i nalałem sobie jeszcze kieliszek!
Widocznie panna Hanka „oczkuje” tylko z przyzwyczajenia lub nawet nałogu, bo po chwili zmierzyła bystrem przelot nem spojrzeniem moją bardzo nieelegancką toaletę i zwróciła znowu cala uwagę swoją na Stanisława.
Jak to dobrze, że ja nie mam najmniejszego talentu do zakochania się, ale jak to źle i głupio, że ona mi tak silnie odrazu w zmysły bić zaczęła!
Bardzo, bardzo lubię tego Stacha–znamy się od dzieci, przyjechał tu do Warszawy po złote runo i–jakoś mu się w pierwszej partji nie powiodło–teraz, jak widzę, próbuje szczęścia w drugiej!
Ha, szczęść mu Boże, i niema najmniejszego sensu, że mnie to obchodzi jakoś inaczej, niż powinno!
Stach jest doskonale ogładzony, jest szykowny, spędził parę lat w Europie; może i powinien się podobać; a cóż ja mogę znaczyć dla takiej ładnej i bogatej – powiedzmy – lwicy?! Nic a nic! Pękam ze śmiechu, gdy nawet o tem myślę, A poco myślę? Nie wiem sam! Kie wiem też, poco piszę ten dziennik – poto chyba, żeby porozmawiać z samym sobą. Taką manię wytłómaczyć można tylko dwiema przyczynami: albo sentymentalizmem piętnastoletniej pensjonarki, albo chęcią mówienia z kimś zupełnie szczerze, a chęć taką zwykle żywią samotnicy napróżno!
1 to jest przyczyną dzikiej nieraz tęsknicy – tęsknicy niczem nieukojonej!!
Otoż znalazłem sobie ulgę.
Żadnemu „przyjacielowi” zwierzać się nie chcę, choćbym pękł od tej cholery-melan-cholii, która mną trzęsie; a więc zwierzam się temu zagryzmolonemu kajetowi i to mi lepiej uspakaja nerwy, niż dziesięć hydropatycznych kuracji!
Po kolacji U Janka, około północy.już, zjawiła się „dame de compagnie” panny Hanki, żeby ją odwieźć do domu. Jak się dowiedziałem, Hanka jest sierotą, zimy i karnawały spędza w Warszawie z bratem, trochę, mizantropem, i matką, która się nigdy nie pokazuje.
Ody się żegnała ze mną, ja, ciągle jeszcze ośmielony tą kochaną starką, przytrzymałem jej rękę i zełgałem, że jestem hyromantą. – Ale łapkę jej obejrzałem znakomicie i wszystkie cechy zapamiętałem, żeby rozpytać się o nie Wacława Bułata, który jest prawdziwym hyromantą.
Ja tym wszystkim zabobonom lubię wierzyć. Ale dlaczego mię to obchodzi? Dlaczego to wszystko pamiętam i zapisuję?
Muszę się chyba bardzo nudzić! Stach został zaproszony do karety i odwiózł ją. Mnie znowu machnęła na pożegnanie głową tak, jakby jej mucha siadła na nosie.
Wyszedłszy stamtąd, wracałem do hotelu sam, ślizgałem sic, bo po odwilży mróz w nocy chwycił, a miałem-djabli wiedzą dlaczego–takie uczucie, jak kopnięty kundel'
Um następnych byłem kilka razy w redakcji, umieściłem parę ulotnych wierszy i wziąłem znaczniejszą troche zaliczkę. Ta zaliczka bardzo mi się zdała, gdyż niedola już zaczęła zanadto mi być wierną. Ale cóż – u mnie to zawsze tak: albo złotówka złotówki dogonić nie może, albo mam prawie za wiele (!) pieniędzy! Wykrzyknik w nawiasie – to znak ironii.
Zaledwie wziąłem ową zaliczkę, gdy z domu otrzymałem pareset rubli, które mi się jeszcze należały, jako dawna resztka pewnej schedy spadkowej. Rozumie się, że mam uczucie magnata! Wobec tego złożyłem uroczystą wizytę jednemu z lepszych krawców. Zwolna zaczyna mi się przypominać ów kres mego życia z przed laty ośmiu (liczę obecnie już wiosen trzydzieści), kiedy to żywiłem prawdziwy kult dla ubrania i wyrocznią dla mnie był tylko ostatni wyraz mody. Okres ten trwał niedługo–zaniedbałem go i pogardziłem nim zupełnie potem, mimo to dziś jeszcze, gdy patrzę na niektórych naszych, t.z… elegantów, śmiać mi się chce szalenie. Bie damy, nie wiedzą, jak bardzo (nio ubliżając przezacnej rasie Kilińskich) szewców przypominają!
Ale Stach umie się naprawdę dobrze ubrać.
Wygląda? wprawdzie jak najlepszy gatunek handlowca, np. Antwerpczyk–ale jest niesą – przeczenie dobrze ubrany.
Popłaciłem ważniejsze długi – nie były to naturalnie wysokie sumy. Najważniejszy z nich–rachunek hotelowy–wynosił 40 rubli, t… j… zaległe za dwa miesiące komorne. Poczciwy rządca hotelu mało nie zemdlał ze zdziwienia, gdym mu przyniósł pieniądze do kantoru:
– A– … to panowie literaci także czasem… czasem… panie tego… płacą? Bardzo… bardzo miła… jakby to powiedzieć… miła… niespodzianka… panie!
Aż mi żal było potem, żem zapłacił, skoro sie tego cudu tak zupełnie nikt nie spodziewał!
Nie miałem pojęcia, że mię jeszcze takie bzdurstwa kiedykolwiek interesować będą jak to, że się bal zaczął świetnie zapowiadać!
Zaczynam się obracać wśród samych niespodzianek. Nie wiem dlaczego np. takie mile ciepło rozlało mi się po piersi, gdy mi Stach oświadczył, że na ten wieczór nie' mu… że pójść?
Bo co mię to właściwie obchodzi? Przeciwnie, powinienem się był zmartwić, że nic będę miał miłego bardzo towarzysza… Że też nie można nigdy zupełnie wyrzucić ze siebie takiego śmiecia, jak te śmieszne samcze słabostki!
Bo to chyba nic innego, tylko to!
Bywam teraz trochę częściej w mojej ulubionej cukierni, na placu Św. Aleksandra; – ma ona tę wielką zaletę, że w godzinach poobiednich jest cicha i pusta. Ma i drugą zaletę. Jest mianowicie na samym jej końcu mały, błękitno malowany pokoik… Odbywam tam często poobiednie moje farniente.
Jeden człowiek tylko mi towarzyszy i nie psuje wcale szaro-godzinnego nastroju – naturalnie jest nim mój stary i kochany doktór Jerski. Nazywam go starym tylko z miłości, bo liczy zaledwie czterdzieści trzy lata, a ja w jego wieku napewno tak jak on młodo nie będę wyglądał–ja wówczas wcale raczej nie będę już wyglądał!
Dziwny to determinista-samotnik, przytem esteta; więcej – przeestetyzowany człowiek.
Opowiedziałem mu moje poznanie z Hanką w domku Janka – odpowiedział mi krótko, że ten typ zna i że trzeba się go strzedz!
Zacząłem się głośno śmiać, a on powiedział mi znowu:
– „A ja ci radzę zupełnie poważnie: uważaj.-
– Dla mnie żywioł nie istnieje jako element, żywioł–jako uczucie pochłaniające – odparłem.
– Nie kochałeś więc nigdy? – zapytał.
– Owszem, kochałem raz; byłem dziewiętnastoletnim dzieciakiem, była moją narzeczoną i umarła. Mam w pamięci jej grób. Koniec!
– Tak, znam tę historją–opowiadałeś mi. Ale to, mój drogi, był tylko dziecinny sen na kwiatach, zakończony smutno grobem. Może to było coś lepszego jeszcze, niż miłość, jednak to nie była miłość! Ale czyś ty był kiedy kochany przez zupełnie dojrzałą kobietę? – zapytał.
– Owszem, od trzydziestu lat jestem nad życic kochany przez zacną, świętą kobietę, która mię ani razu nie zdradziła.
– Któż to jest?
– Matka!
– A tak, tak – szepnął, nie wiem dlaczego, bardzo smutno – ona cię napewno nigdy nie zdradzi.
– Ale nie mówmy o matce, bo wchodzimy w sferę niemal religii – dodałem – mówmy o tak zwanej miłości kobiecej. Otoż ja nie mogę być nigdy zdradzony, bo nigdy nie będę żądał wierności, zupełnie mi jej nie potrzeba – nudna jest strasznie!
– To jest właśnie ów głupi tragizm życia – rzekł Jerski – że z nią nudno, a bez niej łeb się z rozpaczy o mur rozwala… 1, mówiąc to, zaśmiał się tak gorzko, że musiałem duszkiem dopić filiżankę kawy i zadzwonić po drugą.
Mrok padał gęsty, już zaledwie tylko szarzała jasna, lekko łysawa głowa Jerskiego, jego regularny, rzeźbiony profil i binokle na nosie.
Milczeliśmy długo – długo! W sąsiedniej salce zapalono już żarowe lampy, w małym pokoiku zaś nie śpieszono się wcale to uczy nić, może dlatego, że znano już nałogi naszej dziwacznej dwójki.
I wlókł się wieczór zimowy; doktór milczał, ja mu wtórowałem–z ulicy dolatywało dzwonienie sanek i skrzyp śniegu pod stopami przechodniów.
Pamiętam dobrze tę ciszę słodką, łagodną, tę ciszę cudnego spokoju, którą miałem w duszy na godzin zaledwie kilka, przed ową dziwną w życiu mojem nocą.
Bal. – Umiem się więc opanować zupełnie. Gdym z piórem w ręku siadał do stolika, a przedemną leżał ten kajet, zdawało mi się, że w dwóch lub trzech zdaniach przepędzę nad tą dziesięciodniową przerwą w dzienniku moim i zacznę odrazu pisać o wrażeniu ostatniem i najsilniejszem, to jest o balu.
Stało się inaczej i przeszedłem po kolei dzień po dniu, od poznania Hanki aż do owego wieczoru, z żelazną, muszę sobie przyznać, wytrwałością, całą skalę małych i nic nieznaczących wypadków, uczuć i wydarzeń
z całych dziesięciu dui, chociaż w mózgu be, ustanku kotłował mi, jak jasny, szkarłatny płomień, ów bal.
I zapytuję teraz samego siebie: czy to byt tylko nałóg literacki konsekwentnego i, że powiem, sumiennego pisania? (a niech mie. Bóg broni, bym jeszcze i do tego poczciwego powiernika mego miał wprowadzać literaturę!!). Czy też było to tak zwane przejście do porządku nad cala skalą silnych w pierwszej chwili, jak huragan, uczuć?! Zastanawiam sic zimno i odpowiadam z całą stanowczością znowu samemu sobie:
że to jest jasnym dowodem opanowania przez woię moją rozwydrzonej i egzaltowanej wyobraźni.
Dwa dni po tym balu chodziłem jak błędny, dwa dni łamałem się ze sobą, a rumieniąc się, przyznaję się do tego – po dwóch dniach, t… j… pod data 16 b… rn., zacząłem pisać spokojnie i konsekwentnie historję głupich i szarych dziesięciu dni, które mię nic nie obchodziły, bo chciałem własne nerwy przetrzymać i – przetrzymałem je.
Jeśli tak dalej dat pilnować będę, dziennik w dzikim toczyć się będzie chaosie, bo dzisiaj mamy już 21-go i ja przez pięć dni zawsze pod tą samą data gryzmolę.
I znowu nie piszę o balu! Ale gdy mi i) nim mówić przychodzi do tego spowiednika mego nawet, fala gorącej krwi łeb mi zalewa i coś w nim tak dudni, jak olbrzymi wóz naładowany po kamiennym bruku!
Jak to trudno, nawet przed własnem sumieniem, przyznać się do chwilowej bodaj niedorzeczności! Na dziś dosyć tego machania piórem. Ciemno – Jeb pęka–podły jakiś smutek, jak gad zimny i oślizgły, pierś mi owija.
Pisać będę jutro.
A mimo to – coś we mnie krzyczy, woła w niebogłosy: jest, jest słońce!
21 stycznia.
Gdym się zjawił na bal redakcyjny, podobno nie byłem wcale do siebie podobny – bo przyzwyczaiła się moja brać koleżeńska zawsze widzieć mię w zupełnej dekadencji zewnętrzni j.
Dlaczego jednak ja z taką pedanterją muskałem się na ową ucztę, sam nie wiem?! Mówiłem wprawdzie i przekładałem samemu sobie, tłomaczyłem, jak choremu cielęciu, że to wcale nie ma sensu–ale cóż? nic nie pomogło, byłem zupełnie jak ów dawny, z przed lat blizko dziesięciu, żółtodziób w fazie mojej gogerji.
Lokal redakcji zmieniony me do poznania. W dużej sali, gdzie siedzą wspólpracow niey, zastawiono stoły i urządzono bufet, w mniejszej sąsiedniej salce też stoły – nakrycie efektowne z kwiatami.
W tak zwanej sali przyjęć, odznaczającej się; tem, że ściany pokrywają ręczne rysunki wszystkich niemal stawnych mistrzów polskich, urządzono oświetlenie wspaniałe, umieszczono w kląbie wazonowych roślin i kwiatów podjum dla muzyki i wywoskowano znakomicie posadzkę do tańca. Wszystko było tu czyste, jasne, z dobrym bardzo zrobione smakiem: poznałem rękę Janka.
A bufet – ale jeszcze przed bufetem… Przywitałem się na wstępie z kochanym rozciągała się i wiła wokoło całej jej postaci jak czerwone światło bengalskich ogni. Nii – nigdy w życiu podobnego nie widziałem… I jaka ona biała – jaka aż błękitno-liiała–co za ciężkie hebanowe włosy przy takiej oślepiającej białości twarzy, ramion, gorsu!
Co za królewska dziewczyna!
Dusia była, zdaje mi się, w czarnej strój nej sukni z białemi chryzantemami. Nie pamiętam nawet dobrze, jak wyglądała.
Jakże mi trudno było słowo przemówić, coś mię formalnie chwyciło za grdykę i ani rusz cokolwiek wykrztusić z siebie.
Dzięki Bogu zjawił się Janek i jeszcze któryś z komitetu, ja podałem ramię pannie Hance – wziąłem na zuchwałość!
– Tak nic wolno – rzekłem do niej prawie surowo.
Czułem, że formalnie I rzęsie się ze strachu.
– Co nie wolno? – zapytała.
– Nie wolno aż tak, jak pani, nawet na balu wyglądać – nie wolno.
Zrozumiała odrazu.
– Ach tak, mnie bardzo dobrze w tym kolorze, ja wiem – to też lubię go barazo… Szkarłat to kolor mój – mój kochany!
– No i wiernie pani służy, ale dlaczego pani tak drży?
– Ze strachu, panie…
– Przedczem?
– Przed balem! Ile razy wchodzę na bal, tak jest zawsze. Mam pesymistyczne myśli. Zniknę, myślę sobie, i będę sama siedziała w kącie!
– Czy pani często bywa na balach?
– Panie, ja tylko żyję na balu!
– I nie oswoiła się pani z tem?
_nie_jak podobno znakomity aktor ma zawsze tremę przed wejściem na scenę, a znakomity dowódca przed bitwą!
_ A więc to nie obawa, to żądza sławy lub zwycięstwa, czyli duma–jednem słowem, chce pani olśnić wszystkich?
– Tak – odparła stanowczo – zawsze ua balu muszę wszystkich olśnić, a wszystkie zgasić. Pojmuje więc pan, że muszę mieć przedtem tremę, bo… jeszcze żadnej bitwy w życiu nie przegrałam!
– Czy mogę panią prosić do… Przerwała mi:
– Do pierwszego walca–dobrze…
– Nie o walca chciałem prosić, bo ja walca nie tańczę – proszę o kontredansa.
– Niech mi pan przyniesie karnet i wpisze się pod pierwszym kontredansem.
Tak mówiąc weszliśmy na sale. Uderzyły w nas światła–ogarnęły tańczące pary i muzyka…
Pobiegłem po karnet, posadziwszy ją wpierw obok Dusi i pani Marji – gdy powróciłem, obie panny już fruwały po sali. Usiadłem więc obok pani Marji i patrzyłem.