- W empik go
Kulturalna zawierucha - ebook
Kulturalna zawierucha - ebook
Niezawodny sposób na uleczenie złamanego serca? Podróż do Barcelony! O wyjątkowych zaletach tego miejsca wkrótce przekona się pewna trzydziestoletnia Polka, która pragnie jak najszybciej zapomnieć o bolesnym rozstaniu. Podczas jednego z koncertów jazzowych odkrywa na ścianie barcelońskiej restauracji znajome obrazy z Polski, które wiele lat temu zostały skradzione. Postanawia, że dostarczy je z powrotem do swojej ojczyzny, w czym mają jej pomóc dwaj miejscowi muzycy i ich piesek rasy Chihuahua.
„Kulturalna zawierucha” to szalona opowieść pełna malarstwa, muzyki i… miłości!
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-033-5 |
Rozmiar pliku: | 892 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Facet wył jak bóbr. Łzy spływały mu po nieogolonych policzkach i tworzyły kałuże na różowej poduszce. On sam pewnie nigdy nie kupiłby niczego w tym kolorze, a zwłaszcza różowej sofy, bo przecież faceci są twardzi jak James Bond lub John McClane. Ich mieszkania są męskie, ich samochody są szybkie, a oni sami nigdy nie płaczą. Wystarczy tymczasem poznać kilku, aby zorientować się, że te męskie mieszkania i samochody to zwykle tylko przykrywka dla miękkiego i płaczliwego charakteru. Dobrym tego przykładem był zapłakany Michał. Różowa sofa należała do jego siostry, a mojej serdecznej przyjaciółki, Iwony Szulc. Ta pochodząca z Wałbrzycha aktorka, poznana kilka lat wcześniej w tamtejszym teatrze, od razu okazała się moją pokrewną duszą i była nią niezależnie od wszystkiego. To właśnie w jej mieszkaniu, dopiero co kupionym na wrocławskim osiedlu Dąbie, się znajdowaliśmy.
Michał od kilku dni u niej mieszkał. Właśnie dlatego leżał na jej kanapie i płakał rozpaczliwie. Jego wygląd także był żałosny. Zazwyczaj piwne oczy zrobiły mu się krwistoczerwone, a powieki napuchły; krótkie brązowe włosy były rozczochrane, a spodnie i bluza z nadrukiem tak pogniecione, że wyglądały niczym psu z gardła wyjęte. Biedak sprawiał wrażenie, jakby właśnie zszedł z ringu po długiej i niestety przegranej walce z którymś z bokserskich mistrzów.
Przyczyną takiego obrotu spraw była oczywiście kobieta, bo cóż by to mogło być innego…
W użyczonym mu pokoju znajdowały się jeszcze dwie osoby: Iwona – drobna szatynka o wielkich oczach koloru coca-coli, która przysiadła na fotelu stanowiącym komplet z landrynkową sofą. Ubrana była w bawełnianą pidżamę w śliwkową kratkę, trochę może zbyt dziecinną jak na jej trzydzieści osiem lat. Drugą osobą była Weronika Flis, lat trzydzieści ze sporym hakiem, długowłosa blondynka w dżinsach i długim wełnianym swetrze, czyli ja. Wpadłam z samego rana, by wyciągnąć psiapsiółkę na sobotni spacer do pobliskiego parku Szczytnickiego, który zaczął już przybierać malownicze jesienne barwy. Odkryłam jednak, że w mieszkaniu Iwony dzieją się właśnie te dantejskie sceny, w związku z czym przyniosłam z jadalni drewniane krzesło, postawiłam obok iwonowego fotela i usiadłam. Obie z całych sił starałyśmy się coś zrozumieć z tego płaczliwego, bezładnego męskiego wycia.
– Kochany braciszku, nie martw się. Przyniosę ci wielki kubas cieplutkiego kakao.
Iwona zawsze, nawet w najtrudniejszych sytuacjach, była miła, uprzejma i opiekuńcza. Nigdy nie opuszczał jej również ekstremalny optymizm i wiara w ludzi, więc dodała:
– Zaraz się uspokoisz. Poczekamy kilka dni. Basia na pewno się namyśli. Spotkacie się, napijecie kawy i znowu wszystko będzie jak dawniej.
Chłopak, usłyszawszy to imię, zaniósł się jeszcze większym płaczem.
– Po co ma być jak dawniej? – powiedziałam z przekonaniem. – Przecież właśnie przez nią ryczy. Zapomnij o kakao i zapomnij o Baśce. Przyniosę ci porannego kielicha, postawi cię na nogi, a wieczorem idziemy w miasto szukać ci nowej, lepszej Basi. Ten świat jest pełen fajnych dziewczyn.
– Nie chcę Basi – wybełkotał Michał, siadając i wycierając rękawem zapłakane policzki.
– No i proszę, jak mądrze mówi. To mi się podoba – pochwaliłam.
– Żadnej innej baby też nie chcę. – Jego głos nabrał powagi. – Pójdę do klasztoru, na przykład do dominikanów.
Ta deklaracja zaskoczyła nas obie, jako że chłopak nigdy nie był osobą zbytnio religijną, wobec czego zapytałyśmy jednocześnie:
– Co?! Do klasztoru?!
– Tak. Spędzę resztę życia wśród mężczyzn, będę uprawiać zioła, plewić grządki i rozmawiać jedynie o pogodzie. Ani słowa o kobietach.
Pociągnął nosem i położył się, tworząc kolejne łzawe kałuże na poduszce. W tym czasie ja szepnęłam w stronę przyjaciółki:
– Iwonka, przynieś kakao, bo sytuacja wymyka się spod kontroli. Mamy tu jakiś głębszy kryzys.
Po krótkiej chwil gospodyni wróciła, niosąc gruszkowozielony kubas z żółtą uśmiechniętą buzią i wielkim napisem: JESTEŚ NAJLEPSZY. Wnętrze kubka parowałoł i roztaczało tak cudownie relaksujący aromat, że chłopak miał wielką ochotę wypić jego zawartość duszkiem. Napój był jednak tak gorący, że musiał najpierw ostudzić go dmuchaniem. Wykorzystałam ten czas i zapytałam:
– Pamiętaj, że bardzo cię kochamy. Poprzemy każdą twoją decyzję, nawet klasztor. Jednak czy mógłbyś najpierw wyjaśnić, co spowodowało u ciebie taki nagły kobietowstręt? Wiemy, że kilka dni temu pożarłeś się z Baśką o jakiś drobiazg, o ile dobrze pamiętam, były to zasłony do salonu. Spakowałeś walizkę i przyjechałeś tutaj. Oczywiście miałeś od tego czasu doła, lecz nie aż takiego. Co się nagle stało?
– Nie o zasłony, a o klosze do lamp – wyjaśnił, pociągając nosem. – Tak, pokłóciliśmy się, i tak, rzeczywiście wyprowadziłem się, ale nie na stałe. Potrzebowałem chwili na przemyślenie sprawy i uspokojenie skołatanych nerwów. Przez te dni już prawie osiągnąłem ten cel. Zacząłem za nią tęsknić i już myślałem, żeby do niej zadzwonić. A tu nagle dziś z samego rana słyszę, że pod dom podjeżdża samochód. Patrzę przez okno i widzę opla mojej Basi. Wydało mi się to tak niezwykle romantyczne, że w tym samym momencie oboje postanowiliśmy się pogodzić… Podchodzę do drzwi, serce łomocze mi w piersi jak dzikie. Słyszę zbliżające się kroki, tak dobrze mi znane, bo przecież byliśmy razem ponad dwa lata. Patrzę przez wizjer. Ona stoi tam ubrana w czarny płaszczyk, czarne skórzane rękawiczki, czarną wełnianą czapkę. Już chcę otwierać i rzucać się jej na szyję, gdy ona nagle kuca. Słyszę szelest papieru: to koperta, którą wkłada pod drzwiami. Pomyślałem, że ten list to romantyczne wyznanie będące wynikiem tygodniowych przemyśleń. Nigdy nie była za dobra w wyrażaniu uczuć, dlatego wydało mi się oczywiste, że spisała wszystko na papierze. Potem ona zbiega po schodach, wsiada do samochodu i odjeżdża, a ja stoję z kopertą przytuloną do serca. Już wyobrażam sobie, że w liście błaga mnie, bym wrócił do naszego mieszkania. Cały w skowronkach siadam na sofie, drżącymi rękami otwieram kopertę i wyjmuję z niej plik kartek zapisanych jej charakterem pisma. Rozkładam i czytam to!
Wskazał palcem leżące na białym dywanie kartki i ponownie zaniósł się cichym łkaniem. Iwona podniosła plik, przetarła dłonią, by go wyprostować, gdyż Michał z nerwów nieźle go zmiętosił, i zaczęła czytać na głos:
– Różowy czajnik elektryczny: osiemdziesiąt pięć złotych, waga łazienkowa z Lidla: sześćdziesiąt złotych, wymiana hamulców w samochodzie…
– Co to ma być? Lista zakupów? – zapytałam.
– Znacznie gorzej! – Łzy lejące się po jego policzkach przybrały postać rwącego wodospadu. – To faktura!
Obie ze zdziwieniem wybałuszyłyśmy oczy najpierw na niego, następnie na długaśny spis. Iwonie zabrakło słów, przez co zamarła z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami, natomiast ja uznałam, że to musi być jakiś bardzo kiepski dowcip:
– Chyba żartujesz!
– Mówię bardzo serio. Moja kobieta podliczyła wszystko, co wydała na mnie przez te dwa lata. Doliczyła nawet pięćdziesiąt złotych, które kiedyś dostałem od niej na benzynę.
– Żąda, byś jej za to zwrócił pieniądze?
Przytaknął głową, na co siostra zaczęła pocieszająco głaskać go po dłoni. Nie mogła jednak oderwać oczu od listy.
– Zestaw pościeli w gwiazdki też?
– Też. Karnet do kina, szampon przeciwłupieżowy i chińskie klapki kupione na wakacjach w Łebie.
Nie zostało mi nic innego, jak skomentować całą sprawę z typową dla mnie wrażliwością:
– Co za pazerna i chciwa pijawka! Aż mnie obrzydzenie bierze. Nie oddawaj jej ani jednego małego złamanego grosza! Nie zasługuje, gangrena jedna!
Iwona czytała dalej.
– Kwiatek w doniczce?
– Tak, moje ulubione, kwitnące na różowo drzewko. A tak się kochaliśmy… Myślałem, że będziemy razem do końca życia. Każdego dnia powtarzała mi, jak bardzo mnie potrzebuje. A teraz się okazuje, że jednocześnie prowadziła jakiś bilans, w którym na wypadek rozstania zapisywała poniesione codziennie wydatki. Czy to jest miłość? Wątpię… Czy miłość w ogóle istnieje? Może dla bab liczą się tylko pieniądze?
Dopiwszy kakao, odstawił kubas na stolik, wziął głęboki wdech i podsumował:
– Tak więc kończę z kobietami. Nigdy ich nie zrozumiem. Już tyle lat się staram z całego serca je rozgryźć i nic. Zawsze robią coś, co powala mnie na kolana. Poddaję się. Akceptuję, że jesteśmy z różnych planet i że nie powinniśmy się łączyć w związki. Koniec. Przestaję wierzyć w miłość i szukać mojej drugiej połówki.
Iwona nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Niemożliwe! Przecież od zawsze wierzysz w miłość i przeznaczenie. Przyznam, że masz dziwny sposób jej okazywania, żaden z ciebie romantyk, ale miłości zawzięcie szukasz. A jeśli chcesz ją znaleźć, to wierzysz, że istnieje.
– Nie, nie, nie! Faktura, którą dzisiaj dostałem, całkowicie temu przeczy. Widnieje na niej nawet metalowy otwieracz do butelek w kształcie misia! Miłość to nic więcej jak jakieś wsiowe zabobony. Przestań się oszukiwać.
Iwona nagle zmieniła taktykę. Aby nie doprowadzać go do dalszych napadów płaczu, postanowiła potwierdzać jego słowa.
– Oczywiście, kochany. To, co zrobiła ci Baśka, to świństwo, jakich mało. Masz prawo być zły. Jak chcesz zmienić całe swoje życie, zrób to, ale może najpierw wybrałbyś się na mały weekendowy wypad? Pojedź do jakiegoś fajnego hotelu za miastem, gdzie w SPA zadbają o twój wygląd i samopoczucie. Zrelaksuj się w jacuzzi, wypoć w saunie, nabierz nowych kolorów w solarium.
– Tak! Świetny pomysł – poparłam ją. – Pojedź na dwa tygodnie uciech i odprężenia, na przykład do Zakopanego.
Sekundę myślałam nad różnymi opcjami i dodałam:
– Zaszalej! Wyjedź na cały miesiąc. Wybierz się do znajomych, u których dawno nie byłeś. Zamieszkaj u któregoś z nich. Będziesz mieć miłe towarzystwo dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Nie! Nie! Nie! Tu na miejscu w SPA lepiej się tobą zajmą. Będą ci gotować i sprzątać – wykrzyknęła Iwona, dając mi jednocześnie jakieś znaki rękoma. Ja jednak z jej języka migowego nic nie zrozumiałam, więc zapytałam zdziwiona:
– Co ty robisz z tymi rękami? Odganiasz wyimaginowane muchy czy jakieś widziadła z zaświatów?
Zrezygnowana przestała machać, westchnęła głośno i przetłumaczyła:
– Moje machanie oznacza: nie podsuwaj mu, błagam cię, żadnych głupich pomysłów, bo tak jak ty wpędzi się w kłopoty. Nie chce, żeby go zamknęli.
– Jakie głupie pomysły? Jakie kłopoty? Kogo zamkną? Gdzie zamkną? Kto zamknie?
– Wybierz sobie: nasi polscy policjanci, agenci Interpolu, specjaliści od zdrowia psychicznego i tym podobne. Do wyboru do koloru. – Odwróciła się w moją stronę i dodała: – To przez ciebie jestem taka nerwowa, Weroniko Flis. Powiedz mu, bardzo cię proszę. Niech mój brat się dowie, że nie dalekie, oryginalne wyprawy, ale nudne wakacje w pospolitym hotelu blisko domu to najlepsza metoda na uleczenie złamanego serca.
– Dziewczyny… – Michał zerwał się z kanapy. – O czym wy mówicie?
Ucieszyłam się, że na chwilę zapomniał o żalu, dlatego wyjaśniłam:
– Ja też raz byłam w takiej sytuacji. Rozstałam się z facetem i aby nabrać dystansu do całej sytuacji, pojechałam do Barcelony do znajomych. No i wszystko nagle stanęło na głowie.
– Stanęło na głowie? – Iwona zaśmiała się sztucznym śmiechem. – Bardzo delikatnie to ujęłaś…
– Siostra, ty wiesz o tym wszystkim, tak?
Iwona przytaknęła.
– Było bardzo źle?
Ponowne skinięcie głowy.
– Weroniko, teraz mi musisz wszystko opowiedzieć, bo umieram z ciekawości.
Widząc zmianę bratowego nastroju, Iwona ruchem głowy dała mi znak, bym zrelacjonowała mu całe zdarzenie. Pewnie miała nadzieję, że opowieść odciągnie jego uwagę od klasztoru.
– No dobrze, jeśli to ma ci poprawić humor. Pamiętaj jednak, że to tajemnica. Jeśli puścisz parę z ust, naprawdę mnie zamkną.
Michał przytaknął gorączkowo, wobec czego usiedliśmy wygodniej, a Iwona rzuciła tylko:
– Zrobię więcej kakao.ZOO
Tego, który był temu wszystkiemu winien, nawet nie będę wspominać z nazwiska. Po prostu nie warto sobie strzępić na próżno języka. W wielkim skrócie powiem tylko, że poznaliśmy się pewnego słonecznego wiosennego popołudnia w jednej z wrocławskich księgarni. Czyż można sobie wyobrazić lepsze miejsce na rozpoczęcie bajkowego romansu?
Wszystko było jak w najlepszej powieści. On wielce oczytany i elokwentny. Duże, niebieskie oczy, włosy modnie uczesane i marchewkoworude, a do tego cera delikatnie piegowata. Ona trzydziestoletnia, szczupła, niebieskooka blondynka, przy tym, jak się miało okazać, głupia jak but z lewej nogi i dziecinnie naiwna jak mało która.
Romans kwitł w najlepsze. On, gdy tylko w grafiku znajdował wolną chwilę (bo, biedaczyna, bardzo dużo pracował, w świątek, piątek i niedzielę), z bukietem pachnących słodko kwiatów przyjeżdżał do jej niewielkiego mieszkanka, a tam wpadał prosto w jej miękkie, mlecznobiałe ramiona. I tak odpływali razem. Cały ogromny świat rozpływał się nagle i znikał całkowicie niepotrzebny.
Ona zapominała o wszystkim i wszystkich. Liczył się tylko on i jego wyjątkowy głos, który był niski i bardzo, ale to bardzo seksowny. Lubił mówić długo i na jakikolwiek temat, ponieważ doskonale znał jego moc. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że słuchając go, wszystkie kobiety kompletnie głupiały i zahipnotyzowane wpadały w jego sidła niczym marynarze słuchający syreniego śpiewu.
Tym uwodzicielskim barytonem zapewniał ją o jej niezwykłej urodzie, o jego wielkiej miłości, o ich niebotycznym szczęściu i o wspólnych planach na przyszłość. Madryt, Wenecja, Monako… Gdzie to nie mieli wspólnie pojechać? Ona chłonęła każde słowo z tych monologów, wniebowzięta i zakochana niczym nastolatka.
Idylla trwała niestety jedynie kilka miesięcy. Jesienią czar prysł niczym bańka mydlana. Powodem tak nagłego i bolesnego końca było wrocławskie ZOO.
Nie jestem zwolenniczką ogrodów zoologicznych, albowiem serce mi się kraje, gdy oglądam zwierzęta pozamykane w klatkach, w związku z tym, mimo że we Wrocławiu mieszkałam już dobrych parę lat, nigdy w ZOO nie byłam. Jednak jesienią przyjechał do mnie zdecydowanie najwyższy z moich przyjaciół, Krzysztof, wraz z jego piękną narzeczoną Katarzyną i podobnym do aniołka czteroletnim synkiem Tymoteuszem, który zapytany, co chce robić w czasie swojej pierwszej wizyty we Wrocławiu, odpowiedział:
– Chcę zobaczyć hipopotamy.
Mały zażyczył sobie te ogromne ssaki i chociaż próbowaliśmy na sto sposobów (wliczając w to liczne prośby, kilka gróźb, jeden mały szantaż i jedną próbę przekupstwa nowym kompletem klocków), nie było mowy, by mu tę idée fixe z głowy wybić. Zdesperowani wsiedliśmy w tramwaj numer 10 i po dwudziestu minutach wysiedliśmy na ulicy Wróblewskiego zaraz przed bramą wejściową do ogrodu zoologicznego.
Długa kolejka wiła się niczym wielki wąż boa, tyle że w odróżnieniu od niego nie była wcale cicha. Wręcz przeciwnie, panował w niej piekielny rozgardiasz spowodowany dziecięcą bieganiną i piskliwymi, rozentuzjazmowanymi głosami. Po wejściu do środka hałas i ścisk na szczęście lekko zelżał.
Nie przechodziliśmy od wybiegu do wybiegu, raczej przebiegaliśmy kurcgalopem, bo Tymek narzucił zawrotne tempo. Nasza trasa nie miała jakiegoś głębszego sensu ani ostatecznego celu. Przewodził mały. To on decydował, gdzie i którędy mamy się udać. Hipopotamy, gazele, małpy, wilki, pająki, ryby, po raz kolejny hipopotamy, hieny, dingo, orły, pingwiny, znowu hipopotamy, słonie, strusie, foki, pawiany, niedźwiedzie. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu warunki, jakie pracownicy ogrodu zapewniali swoim podopiecznym, były całkiem poprawne. Zwierzęta wydawały się najedzone, zdrowe i zadbane.
W pewnym momencie mały zarządził przerwę na gofry. Ucieszyło mnie to ogromnie, bo bezładna bieganina po rozległym obiekcie już zdążyła mnie zmęczyć, a bomba kaloryczna w postaci gorącego, pachnącego gofra z bitą śmietaną i polewą o smaku toffi z łatwością mogła postawić mnie z powrotem na nogi.
Pomalowana w pomarańczowo-żółte pasy, niewielka drewniana budka, z której rozchodził się apetyczny zapach gofrów, gorącej czekolady i kawy z mlekiem, niczym gigantyczny magnes przyciągała przechodzące obok rodziny. Było tłoczno, a przez to i gwarno.
Nagle gdzieś z tyłu usłyszałam męski śmiech. Przeżyłam prawdziwy szok, jako że nie był to zwykły śmiech. Był to ten jeden jedyny śmiech, najseksowniejszy na świecie. Ciepły baryton, który tak dobrze znałam, wybijał się ponad hałas rozmów. Słysząc go, znów zrobiło mi się ciepło na sercu, rozanielona odwróciłam się i tak jak się spodziewałam, ujrzałam pogodną, przystojną, obsypaną piegami twarz.
Niestety on nie był sam. Towarzyszyła mu wysoka, uczesana w kucyk brunetka odziana w beżowy płaszcz i zamszowe botki na obcasie. Trzymała na ręku cudnie pyzatą trzyletnią dziewczynkę w ciemnoróżowej kurteczce, a po jej dwóch bokach maszerowali uśmiechnięci od ucha do ucha chłopcy w wieku około pięciu i siedmiu lat ubrani w niebieskie dżinsy i bordowe kurtki z logo FC Barcelony. Cała trójka maluchów miała jasnorude czupryny i piegowate buzie.
Tak to przez zwykły zbieg okoliczności wyszło na jaw, że w swych barwnych monologach on zapomniał wspomnieć choćby jednym słowem o pewnej, niezwykle istotnej według mojego uznania, rzeczy, a mianowicie, że po drugiej stronie miasta w należącej do niego niewielkiej białej willi z ogródkiem mieszka jego jak najbardziej aktualna małżonka z trójką małych dzieci.
Przeszedł zaraz koło mnie, udając, że mnie nie widzi lub nie poznaje. W każdym innym miejscu skoczyłabym bydlakowi z zębami do gardła, a potem z pazurami do oczu, robiąc taką awanturę, że o jego kłamliwym usposobieniu dowiedziałaby się nie tylko żona, ale i wszyscy ludzie znajdujący się w promieniu co najmniej kilometra. W ZOO nie dane mi to było uczynić. Otaczały nas tłumy uśmiechniętych i szczęśliwych dzieci. Były też jego trzy maluchy. Widok obcej oszalałej baby z dzikim rykiem rzucającej się na ojca i okładającej go bezlitośnie po głowie wielką, ciężką torebką bez dwóch zdań na zawsze odbiłby się na ich delikatnej psychice.
To nie one są winne – tłumaczył mi w głowie mój zdrowy rozsądek, starając się nie dopuścić do wybuchu furii. To on jest śmierdzącym zdrajcą i oszustem, nie one.
Jak zwykle musiałam przyznać mu rację, wobec czego zamiast wszcząć awanturę, grzecznie podeszłam do niego, przywitałam z miłym uśmiechem i na oczach zszokowanej małżonki namiętnie objęłam za szyję i pocałowałam w usta. Pożegnałam się uprzejmie, odwróciłam i odeszłam z klasą.
On, wcielenie cnót wszelakich, okazał się nikim więcej jak wierutnym, złotoustym kłamcą, skunksem i parszywcem. Pewnie naopowiadał swojej ślubnej jakieś głodne kawałki, a ta święcie w każde słowo uwierzyła i wybaczyła, bynajmniej nie dlatego, że była głupia, ale dlatego, że jego głos miał tę wielką magiczną moc nie do pokonania.
Mnie za to, z sercem rozbitym w drobny mak, ogarnęła głęboka apatia i czarna rozpacz, toteż zamknęłam się w czterech ścianach niczym ślimak w skorupie. Nie wiem, jak długo to trwało. Dni, a może tygodnie? Wiem za to, że gdy pewnego wieczora zadzwonił przez Skype’a mój barceloński przyjaciel Pere Bas i Sardá, okropnie mi było wstyd pokazać mu się przed kamerą. Moje długie blond włosy wcześniej zostały upięte w jakiś niedbały kok, jednak leżenie cały dzień na sofie sprawiło, że wyglądały, jakby w nie dupnął piorun. Ponieważ nie wychodziłam na słońce i odżywiałam się wyłącznie czekoladą, pączkami i winem, moja cera przybrała podejrzany trupioblady odcień. Nie przyjmowałam żadnych wizyt, więc zamiast jednej z eleganckich kolorowych sukienek, które zazwyczaj nosiłam, miałam na sobie powyciągane, szare spodnie dresowe i stary, upaćkany czekoladą podkoszulek z kotkami. Crème de la crème mojego wyglądu były krzywo poobgryzane z nerwów pazury i podkolanówki w kolorowe żółto-czerwono-zielone paski, które zawsze zakładam w momentach kryzysowych dla poprawy samopoczucia. Tamtej feralnej jesieni chyba utraciły swoje nadzwyczajne właściwości. Nie zdawały egzaminu, dlatego bez przerwy chciało mi się płakać.
– Kochana, powiedz mi, dlaczego zamiast twojej twarzy widzę na ekranie ciemność? Masz jakieś problemy techniczne? Zdechła ci kamerka internetowa?
– Tak, dobrze zgadłeś. Mam problemy, ale nie z kamerą, tylko z moim wyglądem, a właściwie to z całym moim nieszczęśliwym żywotem.
Zdałam mu gruntowną relację z zajścia i zapłakałam żałośnie nad mym smutnym losem, na co on bez choćby jednej sekundy zastanowienia zaproponował:
– Przyjeżdżaj do Barcelony. Zostaw to wszystko. Nabierz dystansu. Zapomnij. Oferuję ci pokój z pełnym wyżywieniem, święty spokój i relaks z kieliszkiem katalońskiego wina w dłoni. Oferta nie obejmuje ramienia do wypłakania się. Nie jest ono wliczone, ponieważ płacz w czasie pobytu jest kategorycznie zabroniony i będzie karany wysokimi grzywnami.
Oczywiście w pierwszym momencie broniłam się przed wyjazdem rękami i nogami, jednak Pere tak mnie przekonywał, że koniec końców się poddałam. Zgodziłam się przyjąć zarówno wszystkie jego dobre rady, jak i zaproszenie do Barcelony.