- W empik go
Kulturtraeger. Część 1: powieść - ebook
Kulturtraeger. Część 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz ustał.
Gżycki wychylił się z powozu, spojrzał ku niebu, potem rzucił okiem na błotnistą, pełna kałuż wodę.
– Janie, jedź! – odezwał się niecierpliwie do furmana. – Pośpieszaj, będziemy późno! – powtórzył z naciskiem.
Furman biczyskiem ukazał na drogę.
– Ciężko, proszę panal – odrzekł z flegma, ale strzepnął lejcami i czwórka rosłych kasztanów ruszyła żwawiej. Po chwili jednak konie same zwolniły kroku.
Gżyeki ponowił rozkaz.
– O! będzie na czas – bąknął woźnica z niechęcią. – Już Wisłę widać! A no!
Przy tych słowach podniósł się na koźle i ujrzawszy przed lejcowymi końmi duży wybój, skręcił raptownie w bok. Bryznęło błoto, powóz przechylił się, wachlarzami nieomal dotykając ziemi.
– No, no, wywróciszl – krzyknął Grżycki. – Uważajl
– A, pan każe śmigać. Trza było pierwej drogę naprawić – zauważył poufale Jan i roześmiał się, spojrzawszy na przestraszoną twarz siedzącego w powozie.
Gżycki zmarszcył brew.
– Jan… widzę… znowu tego… – zaczął, przytknąwszy palcem w szyję, starając się przytem przybrać wyraz surowy i karcący.
Wymowna ta uwaga nie zrobiła na furmanie najmniejszego wrażenia. Ruszył z lekceważeniem ramionami i bez wahania odrzekł:
– Panu sekretarzowi to zawdy jedno na myśli. A mnie się widzi…
– Niech się Janowi nic nie widzi! Niech Jan jedzje, a nie rozprawia. Pan administrator może już być na przewozie… Rozumie Jan!,
– Co niemam rozumieć. Ale ja przecie ciągnąć nie będę. Trza było drogę naprawić. Rozbili burakami… miała być reparacya. Ale to tam takie rządy! Wszystko w kieszeń idzie!… Dawniej to przynajmniej siutru i faszyny nawieźli… a teraz i to ustało.
– Pijanica – sykną przez zęby Gżycki.
– Niech se tam pan sekretarz co chce gada – rozprawiał w dalszym ciągu, nie zważając na przycinek, rozgadany furman – a ja pedam, że teraz w fabryce wszystko się psuje… Po chwili zaś dodał:
– Różnie tam o tem ludzie mówią.
– A cóż ludzie mówią? – spytał Gżycki od niechcenia.
– Co? Ano gadają" że dministrator ma nie być.
– Głupstwo!
– Tak mówią. Pono nasz hrabia już nie chce miemców trzymęć. Wyganiają oni naszych… Kiedyś wrócił do Murowańca Kuba z żoną. Ciupusem go do granicy beskudy Prusaki odstawili… Styrał się… chudzina… musiał, graty za byle co wyprzedać, bo mu otchu nie dali… żandarmów nasłali i wprost na drogą wyrzucili, choć pasport miał.
– Takie prawo – wtrącił sentencyonalnie Gżycki. – Nie wolno zagranicznym poddanym chodzić na zarobki.
– A czemuż oni do nas idą. Niedaleko szukając w naszej fabryce… miemiec na miemcu! Biedny człek pożywić się nie może, a jak kogo wezmą z naszych, to jeno do czarnej roboty. Czy to tak dobrze?
Gżycki nie odpowiedzialnie, Rozmowa z stangretem była mu wogóle nie na rękę, choć w głębi duszy przyznawał rozumowaniu chłopa nieco racyi, zwłaszcza, że; pogłoski o usunięciu administratora nie były pozbawione podstawy. Pewności jednak żadnej nie było. Mówiono o tem w zarżą – dzie cukrowni, wspominał mimochodem starszy buchalter, ale jak dotychczas kończyło się na głuchych wieściach, sam zaś Gżycki, będący oficyalista od posyłek, wnioskował z różnych okoliczności, że abszit nieprędko nastąpi. Zresztą przyjazd administratora, zapowiadziany telegraficznie, utwierdzał go w tem przekonaniu. Tem więcej przeto uważał za stosowne nie wdawać się w drażliwą dysputę z rozmownym woźnicą. Więc nieodpowiadając na pytanie, zaczął znowu karcącym głosem przynaglać do pośpiechu:
– Niech-no Jan nie rozprawia… bajek nie roznosi… jak się spóźnimy, będzie śtraf! Pan administrator nie żartuje!
Pogróżka trafiła do przekonania. Jan cmoknął, rozwinął bat, uderzył dyszlowe na przegiętkę, kasztany ruszyły kłusa. Ale mimo to nie dał pogawędce za wygranę. Z Gżyckiego nie robił sobie wiele, jeździli razem od lat kilku po "drogach", wiedział o sekretarzu "różności", miał go, jak to mówią" w garści, wiedział też, że choćby ten chciał, to z jego zwierzeń nie skorzysta, boby się przy tem różne sprawki wydać mogły, więc choć Gżycki, nierad z poufałości, wsunąwszy się w głąb powozu milczał, Jan nie przestał mówić:
– O, halunkowałby pewnie! – jął znowu gwarzyć, skoro wjechali na równiejszy, wysadzony topolami gościniec. – A i śraf kazałby zapłacić. Ale niech się pan sekretarz nie boi… Będziewa w porę. Ano, już i przewóz widać…. Przewoźnicy czekają u drugiego brzegu z promem. Będziema na czas. To i dobrze… Trza szkapom wytchnąć… bo się zmachały. Psiakość taka droga! Niech ją, siarczyste!
Zaklął.
Grżycki wziął na cierpliwość i milczał uporczywie, rozglądając się w okół.
Dojeżdżali do celu. Powóz toczył się teraz szybko przez nadbrzeżne pastwiska. Droga wiodła wężykowato wzdłuż wału ochronnego, poza którym zieleniły się kępy wikliny, skąpane w pozostałych po ostatnim wylewie strugach. Na pastwisku pasło się kilka par koni, gromadka włościańskiego bydła szczypała przyżółkłą na jesiennym chłodzie drobną trawę, grzęznąc racicami w przesyconej wilgocią darninie; z wikła dolatywał melancholijny pokrzyk czajek. Im bliżej Wisły" grunt stawał się więcej grzęskim, nawet na drodze mimo nasypu, kopyta biegnącej szparko czwórki wydawały charakterystyczny odgłos, do mlaskania podobny.
Do Wisły było kilkadziesiąt kroków. Popryszczone od słońca skorupy namułu, łachy żółtego, napływowego piasku, porosłe gdzieniegdzie skrzypem i rozchodnikiem, zwiastowały bliskie sąsiedztwo wody.
– Jesteśwa! – odezwał się Jan wesoło, podnosząc się nieco na koźle.
Gżycki odrzekł krótko:
– To dobrze. Niech Jan stanie na wale. Zjeżdżać nie trzeba, bo brzeg stromy.
To mówiąc, zaczął na sobie poprawiać ubranie, pogładził siwiejącą brodę i mruknął sam do siebie:
– Dyabli wiedzą, czego się właściwie trzymać. Kto wie, skoro już chamy przebąkują, czy się stary utrzyma!? Chociaż… nie bardzo chce mi się w to wierzyć. Sprytna sztuka, da on sobie radę! Zresztą ma przecie kontrakt… Nie! nie… to wszystko bajki… I syna sprowadził… Młody już na tę kampanię miał zostać dyrektorem… Wachtman wychodzi… Wolę ja się starego trzymać… Z tej gadaniny nic nie będzie, – rozmyślał – zamiast jednego, będziemy mieli tylko dwóch Kurzbachów! Staryby młodego tak po nic nie zwoził… Hrabia hrabią, a administrator administratorem… Nie tak to łatwo go wyrzucić… Zobaczymy… z miny starego wyczytam, co się święci.
Zamyślił się.
Tymczasem Jan, podjechawszy pod rosnący przy wale białodrzew, zatrzymał konie. Gżycki wysiadł i nie zwlekając, puścił się szybkim krokiem ku przewozowi. Gromadka chłopów, czekająca na brzegu, pokłoniła mu się zdaleka. Odkłonił się.
– Prom na tamtej stronie? – spytał.
– A juści – odpowiedziano. – Czeka na podróżnych.
– A kolej już gwizdała?
W miejsce odpowiedzi dał się słyszeć przeciągły świst. Niebawem na przeciwległym brzegu wszczął się ruch. Nadjechało kilka furmanek. Przewoźnicy podciągnęli prom lina i zarzucili kładki.
Gżycki przysłonił dłonią oczy, spojrzał. Flisy pośpiesznie wnosili rzeczy podróżnych, składając je na ławkach: Gżycki wpatrywał się bacznie.
– Jest – szepnął po chwili.
Na… promwchodził otyły mężczyzna średniego wzrostu, podpierając się laską. Na głowie miał czapkę bez daszka, z ramion spadał mu aż do ziemi pled, co całej postaci nadawało wygląd niezwykły. Jeden z przewoźników niósł przed nim fotel składany, który rozstawił na środku promu. Podróżny gestykulował żywo, a choć odległość nie dozwalała słyszeć głosu, z ruchów znać było, że się o coś gniewa. Wreszcie zasiadł wygodnie na przygotowanym fotelu, wyciągnął nogi przed siebie i widocznie upatrywał kogoś, bo, podobnie jak Gżycki, przysłonił dłonią oczy.
Gżycki dostrzegł ten ruch. Wydobył z pośpiechem chustkę i jął wymachiwać w powietrzu, sygnalizując. Poczem zaczął biegać nad brzegiem tam i z powrotem, zaniepokojony jak kokosz, gdy wodzone przez nią kaczęta na wodę spłyną, ona zaś dosięgnąć ich nie może.
Tymczasem prom odbił od brzegu. Rozległ się miarowy odgłos bijących w rzekę wioseł; żylaste, nagie ręce przewoźników, to unosiły się w górę, to gięły w dół, walcząc z prądem rzeki. Stojący u rudla stary flis, pochylał się całą postacią naprzód, kierując wprawnie. Niekiedy rzucał kilka słów komendy towarzyszom, czasem silniej w wiślaną falę uderzył. Wtedy prom zmieniał kierunek, omijał wynurzającą się mieliznę i sunął dalej, kołysząc się zwolna. Przeprawa szła szybko. Plusk wioseł, chlebot fal kolebiących w dno promu, coraz wyraźniejszym się stawał. Można było już rozróżnić głosy ludzkie, pojedyncze wyrazy. Dreptający po brzegu Gżycki ponowił sygnał chustką. Siedzący na fotelu podróżny zdawał się tego nie widzieć, dopiero gdy Gżycki, pragnący bądź co bądź zaznaczyć swą obecność, krzyknął: Hop! hop! Habe die Ehre! podniósł się z siedzenia i skinął ręką. Poczem zaczął przynaglać przewoźników do pośpiechu.
Muskający szarą wstęgę Wisły wiatr, niósł ku brzegom szorstkie echo słów:
– Nu!! Schaffkopf! Halurnker! Faulenzer! Nu!
Ręce chłopskie poruszyły się jeszcze szybciej, mięśnie wytężały się silniej. Prom, pchnięty magiczną siłą cywilizacyjnych dźwięków, przybił do brzegu.
Na brzegu stał w pokornej postawie, z odkrytą głową Gżycki, oficyalista cukrowni, której pan Otto Kurzbach był od lat dwudziestu pięciu administratorem, a pan Horst Kurzbach miał zo – stać dyrektorem, o ile bajki chłopskie nie miały podstawy, i witał przybyłego:
– Gehorsamster Diener! Herr Admininistrator!
– Malzeit Gżicki! – brzmiała odpowiedź Kurzbacha.
Z trzech ludzi, którzy niebawem mieli dążyć razem do polskiej wioski, jeden tylko stary Jan, stojący obok koni na wałowym wzgórku, przemówił zrozumiałej i szczerzej:
– Ano! pojedziewa ze śwabem! pojedziewa! Ścierwo spasie… Będzieta miały co ciągnąć! Psiakość!
Mówił to do czwórki kasztanów.
Kurzbach, opierając się na ramieniu idącego ciągle z odkrytą głową Gżyckiego, z trudnością wydostał się na stromy brzeg, na którym stał ekwipaż. Długie płaskie stopy otyłego administratora zapadały się w sypki piasek; Kurzbach mruczał i sapał, całym ciężarem pokładając się na towarzyszącym mu oficyaliście.
Tymczasem przewoźnicy wynosili z promu rzeczy i pakunki: olbrzymi kufer podróżny, osłonięty futerałem z nieprzemakalnego płótna, sakwojaż, fotel składany, derę strzyżoną i kilka jeszcze innych ściśniętych w paski przyborów.
Kurzbarch skinął na jednego z niosących, zapuścił rękę w kieszeń szerokich spodni i nie patrząc na nizko kłaniającego się chłopa, dał mu kilka sztuk drobnej monety.
– Nu Gżicki! – odezwał się po chwili, ruchem głowy ukazując na pakunki,
Gżycki własnoręcznie jął pomagać przewoźnikom i Janowi, który, pokłoniwszy się kilkakrotnie, przywiązywał teraz kufer za powozem. Oficyalista naglił:
– Prędzej! prędzej! a uważnie, żeby się rzeczy w drodze nie obtarły.
Z wielką też starannością sam układał zawiniątka i paczki, ukradkowo spoglądając w stronę stojącego nieopodal Kurzbacha, jakby badał, czy ten pieczołowitość oficyalisty o dobro pańskie spostrzega.
Ale Kurzbach przyglądał się tym zabiegom i krzątaniom obojętnie, parokrotnie zaledwie raczywszy wykrzyknąć stereotypowe:
– Nu Gżicki!
Stał nad brzegiem Wisły z głową podniesioną do góry, wydawszy wargi, z okiem utkwionem w okoliczną przestrzeń, jak wódz-zdobywca, rozpatrujący zajęty plac boju.
Dopiero na głos Gżyckiego: Schon fertig! Herr Administrator! ruszył zwolna ku pojazdowi i podsadzony przez otwierającego drzwiczki oficyalistę siadł, nie zwracając najmniejszej uwagi na ponawiane nizkie ukłony starego Jana.
Gżycki, otuliwszy nogi administratora derą, usadowił się na przodzie.
Ruszono.
Jakiś czas jechano w milczeniu. Gżycki nie śmiał pierwszy wszczynać rozmowy, Kurzbach zaś, zapaliwszy cygaro, rozglądał się jak poprzednio, badawczo w okół, rzucając od czasu do czasu przenikliwe wejrzenie na oficyalistę.
Wjeżdżano do najbliższej wioski. Zła wogóle droga, w opłotkach wiejskich była jeszcze gorsza. Kałuża zlewała się z kałużą, wybój łączył z wybojem. Pojazd co chwilę przechylał się to w prawo, to w lewo.
Kurzbach zaczął się niecierpliwić.
– Gżicki! – odezwał się gniewnie – dlaczego drogi nie naprawiono. Przecież kazałem, aby każden z plantatorów płacił na ten cel po kopiejce z' postawionego korca buraków.
Gżycki odrzekł nieśmiało:
– Nie chcieli! Kurzbach wybuchnął.
– Nie chcieli I? V erflucht! Dlaczego nie chcieli? Przecież cukrownia nie może własnym kosztem robić takich nakładów. Zresztą od lat kilku zaprowadziłem taki porządek… płacili… Co to ma znaczyć Grżicki?! kto się pierwszy sprzeciwił!?
Oficyalista westchnął:
– Nu gadać! Pewnie ten Prusdowic…
– Istotnie pan Bruzdowicz pierwszy odmówił składki.
Kurzbaah zaśmiał się złowieszczo.
Ha! ha! Halunker! ja mu pokażę! Nie dać zaliczki! Niech mi Gżicki przypomni, albo.,.
Po oliwili żaś dodał:
– Czy mój syn… pan Horst – poprawił – tam bywa? Hm?
Gżycki zawahał się.
– To jest… tego…
– Bywa? – powtórzył ostrzej Kurzbach.
– Czasami… w niedzielę… – wybąknął pytany z widocznem zakłopotaniem i obawą.
– To bardzo dobrze – odrzekł Kurzbach z flegmą.
Gżycki zdumiał. Spodziewał się wybuchu gniewu, tymczasem, przeciwnie, tak same słowa Kurzbacha, jak i ton, w jakim wypowiedziane zostały, mówiły co innego.
Był to dla Gżyckiego zawód miły. Choć więc nie odgadywał przyczyn takiego zapatrywania się administratora, ośmielony, uważał za stosowne korzystać ze sposobnej chwili i nie przerywać rozmowy.
Jakoż zaczął nanowo:
– Pan Horst bywa u państwa Bruzdowicz, zapewne w interesie plantacyj. Pan Bruzdowicz cieszy się wśród obywatelstwa dużem uznaniem… Podobno stanowczo zażądał podwyżki… inni gotowi pójść za jego przykładem. Pan Horst… pan dyrektor. zapewne pragnie wpłynąć na…
– A zkąd Gżicki wie, że Horst został dyrektorem? – spytał Kurzbach, przerywając.
– Ja? niby… Wszyscy o tem mówią…
– Mówią,? Ale przedtem rozpowiadano co innego? – surowym tonem zagadnął Kurzbach, a gdy Giżycki nie odpowiadał, powtórzył rozkazująco:
– Nu Gżicki! mów! Opowiadali, że ja już nie będę administratorem! Cieszyli się I… ha! ha! – zaśmiał się sucho.
Gżycki również nadrobił śmiechem i nie odpowiadając wprost przemówił:
– Pan administrator wie o wszystkiem…
– Wiem.
– Byli jednak tacy, co się tą niemiłą zapowiedzią zmartwili – wtrócił Gżycki znacząco.
Kurzbach spojrzał nań uważnie, poczem rzekł:
– Ja mam dobrą pamięć. Ja będę pamiętali Była w tych słowach i obietnica nagrody i po – gróźka zarazem.
Gżycki zrozumiał to dobrze. Przyszedł mu na myśl zaraz wicedyrektor fabryki, Olszyński, który jawnie przeciw administratorowi występował.
– Tego dyabli, wezmą! Nie chciałbym być w jego skórze – rozważał w duchu. – I chemikowi się dostanie. Stary nie lubi żartować… Ale co mi tam do tego, byłem ja miejsca nie stracił.
Niemniej postanowił skorzystać z wygodnego sam na sam i upewnić się stanowczo jak rzeczy stoją, bez świadków.
Twarz nastroił odpowiednio, i chociaż rozmawiano po niemiecku, obejrzał się na furmana z dobrze udaną ostrożnością, poczem nachylając się prawie do kolan Kurzbacha, przyciszonym głosem zaczął: – Jabym panu administratorowi miał coś do powiedzenia….
– Nu!?
– Ten cały strejk między plantatorami to sprawka Bruzdowicza i… i… Olszyńskiego.,
Kurzbach popatrzył nań uważnie, przenikliwie.
– Tak Olszyńskiego – ciągnął Gżycki. Przywidziało mu się, że powinien zostać dyrektorem i teraz…
Kurzbach machnął pogardliwie ręką, jakby go ta wiadomość nic a nic nie obchodziła.
To Gżyckiego zbiło z tropu, zamilkł, ale po chwili zaczął z innej beczki.
– U pana Bruzdowicza odbył się w tych dniach zjazd obywateli. Pan dyrektor był także zaproszony… Uczestniczył… Podobno plantatorzy wnieśli podanie do hrabiego z żądaniem podwyższenia ceny buraków o dwadzieścia kopiejek na korcu…
Kurzbach uśmiechnął się szyderczo:
– A Gżicki c o o tem myśli – zagadnął.
– Ja? Ja?… Jeżeli mi wolno wyrazić swe zdanie to… sądzę, że do wiosny jeszcze daleko. Mamy czas. Na jesieni wszyscy są przy pieniądzach, ale po Nowym Roku zmiękną. Zgodzi się jeden… drugi… trzeci i bez podwyżki się obejdzie…
Kurzbach zaczął się śmiać na cały głos.