- W empik go
Kulturtraeger. Część 2: powieść - ebook
Kulturtraeger. Część 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 250 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dwa tygodnie po straszliwym wypadku, w saloniku Olszyńskich siedział Horst Kurzbach, przerzucając kartki leżącego na stole albumu. Miody dyrektor bywał tu teraz częstym gościem. Zachodził codziennie dowiadywać się o zdrowie, pasującego się z groźną choroba, Jana.
W salonie nie było nikogo, głucha cisza zalegała cały dworek.
Horst, posiedziawszy chwilkę, porzucił oglądanie albumu i powstawszy, uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju, ale i tam nie było nikogo. Cofnął się przeto i oczekiwał w dalszym ciągu.
Po chwili dało się słyszeć ciche szłapanie i do salonu weszła pani Olszyńska. Staruszka zmieniła się nie do poznania. Zgarbiła się, zmalała prawie. Oczy zaczerwienione, twarz pożółkła, pobrużdżona fałdami zmarszczek, świadczyła o przebywanych dniach ciężkiego smutku.
Ujrzawszy gościa, próbowała uśmiechnąć się przyjaźnie, ale skurczone zgryzotą oblicze, nie umiało już odbić innego, prócz smutku, uczucia.
– Jak się ma nasz chory? – spytał młody Kurzbach, składając pełen uszanowania ukłon.
Złożyła ręce jak do modlitwy.
– Tej nocy gorączka była mniejsza – wyszeptała.
– A rana? – spytał.
– Już prawie zabliźniona… Ale oko… oko… – załkała.
– Pani dobrodziejko! – podchwycił gorąco. – Doktór zapewnił umie słowem uczciwego człowieka, że byle tylko pan Jan, przyszedłszy do sił, zechciał się poddać operacyi, to ta niechybnie się uda. Arterye nienaruszone…
Załamała ręce.
– Więc koniecznie operacya? – westchnęła z przestrachem.
– Zaręczam, że nic bolesnego, droga pani! – upewnił Kurzbach, ze wzruszeniem patrząc na zgnębioną postać staruszki. – Nic bolesnego – powtórzył. – Wywieziemy pana Jana do Wiednia, zawezwiemy najsłynniejszych specyalistów. Pisałem już nawet do znajomych z zapytaniem o szczegóły… Niechże pani dobrodziejka będzie dobrej myśli – dodał i ująwszy rękę Olszyńskiej, pocałował ją.
Staruszce łzy puściły się ciurkiem.
– Ach! jaki pan dobry! – szepnęła z przejęciem.
Potrząsnął głową przecząco.
– Zawstydza mię doprawdy pani dobrodziejka niezasłużoną pochwałą. Ja tylko wdzięcznym być powinienem… ja i ojciec. Syn pani to bohater, przed którym kolana giąć i czołem bić. Pani dobrodziejko! ja i ojciec mój uważać się będziemy za szczęśliwych, jeśli choć w setnej części uda nam się wynagrodzić ten… tę…
Nie znałazł odpowiedniego wyrazu, więc urwał a po chwili spytał:
– Czy można chorego odwiedzić?
Na twarzy Olszyńskiej odmalował się frasunek.
Przeszło jej przez myśl, że osłabionemu niezmiernie Janowi wszelkie wzruszenie zaszkodzić może, jak również i to, że obecność Kurzbacha może mu być mniej miłą. Przytem bolesna rana nie dozwalała choremu rozmawiać, sam zaś widok ludzi potęgował w nim uczucie dozgonnego nieszczęścia.
Pomimo przeto licznych wizyt i kondolencyj, z jakiemi ogólnie pospieszono, nie dopuszczała do łóżka syna nikogo. Raz jeden zrobiła wyjątek dla Bruzdowicza i Wandy, którzy natychmiast na wieść o wypadku przybyli, a i tego musiała żałować. Jan w przebłysku przytomności, posłyszawszy głos ukochanej, ściągnął obwiązującą ranę opaskę i ze strasznym jękiem zerwał się z pościeli. Odtąd lekarz najsurowiej zabronił odwiedzin, nikt też, prócz matki i siostry, nie wchodził do pokoju chorego.
Jednakże Kurzbachowi nie wypadało odmawiać. Jemu zawdzięczała życie syna. Na własnych rękach wyniósł poranionego Jana z dyszącej zagładą czeluści; pierwszy, gdy inni przytomność stracili, on starał się o pomoc lekarską, a później z iście braterską pieczołowitością dowiadywał o jego zdrowie, z iście synowskiem wylaniem chciał ulżyć jej cierpieniom, a i teraz nawet przychodził jak o łaskę prosić, aby jego pomoc przyjęła.
Przez chwilę zawahała się w rozterce sprzecznych uczuć, a potem spojrzawszy błagalnie na gościa, przemówiła prosząco:
– Jasiowi nie wolno jeszcze rozmawiać. Ale jeżeli pan chce zobaczyć, to służę. Podreptała na palcach i uchyliła delikatnie drzwi wiodące do sąsiedniego pokoju. Kurzbach również na palcach pospieszył za nią. Przystanęli w progu.
Chory spał.
Olszyńska położyła palec na ustach.
– Śpi – ostrzegła szeptem.
Siwe oczy Horsta powlokły się rzewnością i smutkiem. Pobladł. O kroków kilka miał przed sobą pasującego się między życiem a śmiercią człowieka, wroga swej rodziny, którego niegdyś nienawidził, a teraz mimowoli szanować musiał, jak bohatera.
W pokoju było ciemno. Zapuszczone szczelnie rolety nie dopuszczały dziennego światła. Tylko mała olejna lampka, osłonięta ekranem, rzucała nikłe błyski na stolik zastawiony lekarstwami. Wśród głuchej ciszy miarowo jak cykanie zegarka, rozbrzmiewał ledwie dosłyszalnem echem, krótki urywany oddech chorego.
Olszyński leżał na wznak z obandażowaną wzdłuż czoła, po przez oczy, głową. Ciemny nierówny zarost, podnosił jeszcze bladość bezkrwistej cery. Wyschnięte ręce zwieszały się ku krawędzi łóżka bezwładnie. Pierś nie wznosiła się prawie, tylko niekiedy blade wargi poruszały się kurczowo.
Niekiedy rozchylały się zlekka usta chorego, wybiegał z nich jęk cichy i twarz krzywiła się piętnem bólu.
Olszyńska, jakby się bała spłoszyć nikłych oznak życia, stała nieruchomie z rękoma przyłożonemi do klamki, wstrzymując oddech. Łzawe oczy staruszki, śledząc z niepokojem każdy ruch dostrzegalny w obliczu syna, zwracały się chwilami na stojącego obok Horsta zdając się mówić:
– Widzi pan! widzi pan! jak ten biedak cierpi!
Kurzbach, postawszy chwilkę, cofnął się dyskretnie za próg. Widok tej walki o życie wzruszył go do głębi. Uczuł, że następuje iakiś przewrót w jego pojęciach, że w duszę wdzierają się nieznane mu dotąd refleksye, że inne wierzenia robią wyłom w jego sercu. Przebiegł myślą dotychczasowy stosunek z Olszyńskimi, aż do ostatniego momentu. Ogarnęło go wrażenie niesmaku, prawie że zawstydzenie. Daremnie usiłował tłumaczyć się przed samym sobą, że osobiście niczem tak dalece względem Jana nie zawinił. Głos wewnętrzny z bezwzględną otwartością mówił co innego. Nawet w tem, co dobrem mienił, dostrzegał teraz nizkość pobudek, nawet dzisiejsza obecność jego nie była bez skazy. Po za osłoną współczucia tkwiła chęć inna, samolubna, ozłocona jedynie odblaskiem szlachetnego uczynku, wyrachowanie na popis i coś więcej jeszcze.
Ludzie lubią, by ich widziano, gdy są dobrymi. Podobne pragnienie owładało młodym Kurzbachem, kierowało jego wolą.
Rzucił się bez namysłu na ratunek Olszyńskiego, bo zaimponowała mu bezgraniczna odwaga człowieka, co nie zawahał się przed niechybną śmiercią. Więc nie chciał być odeń gorszym. Potem rozbudziła się w nim nie wdzięczność sama, lecz poczucie potrzeby tej wdzięczności, rodzaj przymusowego dalszego ciągu, który aż do kropki wykończyć należało.
Wówczas nie analizował wprawdzie pobudek, i zdawało mu się, że idzie wyłącznie za głosem serca, czy obowiązku, ale dziś, wobec tego łoża, wobec tych rysów, z których lada chwila mogło ulecieć życie, poznawał z wyrzutem, że raz stanąwszy na fałszywym gruncie, szedł po nim aż do tej pory.
Cała jego tkliwość, współczucie, pomoc wreszcie, jakiej zgodnie z wolą ojca nie skąpił, były wynikiem jego osobistych pragnień, zasługą, obliczoną na zapłatę, którą sam sobie wyznaczył.
Odwiedziny Olszyńskich były dlań przedewszystkiem wygodnym pretekstem do częstego spotykania Wali, troskliwość, z jaką wywiadywał się o przebieg choroby, wytrychem, z pomocą którego otwierał rozrzewnione serce matki, zyskując jej zaufanie, do dobrego zaś zamiaru wyprawienia Jana na kuracyę za granicę, przyczepiła się mimowolnie radosna myśl, że przez to on, Kurzbach, zyskuje swobodniejszy teren działania.
Potępiający rachunek sumienia wywołał chmurę na czole Horsta. Wrażenie, zrodzone powagą chwili, odkryło przed jego umysłem tajnie duszy, żądz ukrytych, które wyłoniły się teraz w całej nagości. Zdjął go wstyd i krusząca trwoga przed prawdą. W tym momencie gotów był do najwspanialszych postanowień.
Jakoż odszedłszy kroków kilka, zamyślił się głęboko. Tysiące sposobów zadośćuczynienia przesuwało mu się w kalejdoskopie dobrych chęci. Żaden jednak nie wydał mu się dość bezinteresownym; wszystkie miały podobieństwo do poprzednich jego uczynków. Urocza twarzyczka Wali szła, w parze ze schorzałem obliczem Jana, jej dźwięczny śmiech z balowej sali splatał się w jeden akord z głuchem rzężeniem zbolałych piersi, wciskając się rajską ponętą w gorączkowe myśli młodego Kurzbacha. Horst chciał myśleć uczciwie, ale już nie mógł.
Chłódł też w miarę napotykanych przeciwności, znajdując dostateczne rozgrzeszenie w pozorach, stopniowo wszelkie odczuwane tak silnie obawy i skrupuły z pamięci wymazując.
Poprostu zacierało się wrażenie prawdy i przestawało działać.
Tymczasem pani Olszyńska, której wzruszenie przez czas pewien mówić nie dozwalało, przymknąwszy ostrożnie drzwi, aby choremu rozmową snu nie przerwać, przystąpiła do gościa z wyrazami najszczerszego podziękowania.
Horst Kurzbach był już sobą,. Odpowiadał na wynurzenia wdzięczności zdawkowym komunałem, siląc się na spokój, którego jeszcze w zupełności nie posiadł. W końcu między jednym a drugiem frazesem rzekł:
– Ojciec wyjeżdża jutro. Jest bardzo przygnębiony tym strasznym wypadkiem, którego ofiarą padł syn pani dobrodziejki. Leży mu bardzo na sercu, aby kuracyę pana Jana najpomyślniej przeprowadzić. Czy mogę mu dziś zakomunikować wiadomość, że pani dobrodziejka zgadza się na wyjazd do Wiednia?
A widząc, że staruszka zwleka z odpowiedzią dodał pośpiesznie:
– Rozumie się wtedy, kiedy stan choroby na to pozwoli. Mam nadzieję, że chwila ta niebawem nadejdzie. Co do funduszów – proszę mi wybaczyć, iż bez ogródki tej kwestyi dotykam – to są, już wyznaczone. Syn pani dobrodziejki zapobiegł znacznym stratom. Gdyby nie jego poświęcenie się i przytomność umysłu, cała fabryka mogła ledz w gruzach. Wydatek na kuracyę będzie zaledwie cząsteczkę tego cośmy mu winni. Zatem? – spytał znowu.
Dziękująca ciągłem skinieniem głowy Olszyńska zachlipała. Było to wystarczającą odpowiedzią, że się zgadza.
Kurzbach zaczął się żegnać. Odprowadziła go do drzwi dygając co krok. W progu zatrzymał się i całując drżącą rękę staruszki rzucił:
– Ale! ale! Nie widziałem panny Walentyny. Proszę oświadczyć moje uszanowanie.
– Dziękuję! dziękuję! – wyszeptała stara Olszyńska. – Biedne dziecko zmęczone. Czuwała przy chorym noc całą, mnie wyręczając.
– Rzeczywiście, przechodzą panie nader ciężkie chwile – napomknął. – Tyle nocy… Czy nie możnaby felczera fabrycznego osadzić przy chorym?
– O nie, nie! Jaś budzi się w nocy… woła… Przywykłyśmy już do tego. Odpoczywamy z wieczora. Poczciwy pan Stanisław – dodała z westchnieniem – zastępuje nas przez parę godzin.
– A! pan Słodowski? – wtrącił pytająco. – I ten nosi ślady strasznego wypadku. Poparzony był ogromnie.
– Jeszcze mu się twarz całkiem nie wygoiła. Rzadkiej zacności człowiek… a dla Jasia… dla nas.
Nie dokończyła z rozczulenia. Kurzbach potaknął gestem, jeszcze raz pocałował rękę staruszki i wyszedł. Przeszedł wolnym krokiem pod oknami, starając się zajrzeć do środka. W jednem z okien poruszyła się firanka. Horst przystanął. Zdawało mu się, że przez hafty muślinu dojrzał twarz Wali. Istotnie nie mylił się. Drobna rączka uchyliła rąbek firanki, różowy paluszek dotknął kilkakrotnie szyby. Horst odsłonił głowę.
– Dzień dobry! – zaczął, zbliżając się.
– Dzień dobry – zabrzmiał dźwięczny głosik i z po za firanek wyjrzała para zmęczonych nieco, ale mimo to oprawnych w uśmiech, oczu.
Horst przesłał ręką ukłon. Nie wypadało mu wystawać pod oknem, więc zrobił ruch, jakby miał zamiar zawrócić z powrotem. Ruszył nawet kilka kroków ku gankowi, ale w tej chwili we wnętrzu mieszkania rozległo się stłumione wołanie, twarzyczka Wali znikła, firanki zasunęły się. Widocznie pani Olszyńska weszła po pokoiku córki.
Horst nie czekając dłużej, oddalił się pospiesznie, pomrukując półgłosem:
– Trzeba Olszyńskiego co rychlej wysłać za granicę. Potem dam sobie już z małą radę…
Pokręcił wąsa. W siwych jego źrenicach zaświeciło lubieżne zadowolenie, zacierając odniesione przy łożu chorego wrażenia.II.
Nigdy jeszcze Otto Kurzbach nie bawił tak długo nad Wisłą, jak obecnie.
Wybuch kotła, prócz szkód poczynionych w zrujnowanym budynku i zepsutych maszynach, spowodował konieczna zwłokę w samej fabrykacyi. Przez dwa tygodnie stała cukrownia bezczynnie. W dodatku należało zmniejszyć dzienną, przeróbkę buraków. Z dziesięciu kotłów dwa okazały się zupełnie niezdatnemu do użytku, a że o sprowadzeniu nowych na razie nie mogło być mowy, wypadło tedy ograniczywszy konsumcyę pary, zredukować przerób do minimum. Wszystko to narażało na poważne materyalne straty.
Stary Kurzbach struty był i przygnębiony. Nie wątpił, że nieprzyjaciele nie omieszkają wyzyskać nieszczęśliwego wypadku na jego niekorzyść. Gniewało go to tembardziej, że jedyny środek powetowania strat wymykał mu się z ręki. Przychodziły mu do głowy różne oszczędności.
obniżenie płacy robotnikom, skasowanie zasiłku na szpital, a nadewszystko zapoczęte już poprzednio zredukowanie ceny buraków. Rozwaga głębsza kazała jednak zaniechać tych środków. W dzisiejszych okolicznościach nie należało jątrzyć, lecz łagodzić.
Nabrawszy tego przeświadczenia, stary Kurzbach odrazu zmienił taktykę. Odłożywszy swój wyjazd, przedewszystkiem zajął się jaknajszybszem uskutecznieniem najpilniejszych reparacyj, ze zdwojoną energią kierując osobiście robotami. Równocześnie rozesłał do plantatorów okólnik z zawiadomieniem, że fabrykacya nie ulegnie dłuższej przerwie, a kontrakty nadal na dawnych warunkach odnawiane być mogą. Zabezpieczywszy się z tej strony, polecił synowi zająć się pieczołowicie chorym Olszyńskim, sam też podsunął myśl wysłania Jana kosztem fabryki na kuracyę do Wiednia i był bardzo zadowolony, dowiedziawszy się, że pani Olszyńska z wdzięcznością tę propozycyę przyjęła.
Swoją drogą prowadził najsurowsze śledztwo, aby się o przyczynie wypadku dowiedzieć.Śledztwo, podjęte przez władzę, nie wykryło nie zgoła. Palacze zeznali pod przysięgą, że nikt obcy tej nocy do kotłowni nie zachodził, co się zaś tyczy szpajzera Kuntzego, ten popadłszy w obłęd, nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Wiadomem tylko było, że kran, służący do spuszczania wody z kotła, był naumyślnie odkręcony, co nie pozwalało już wątpić o istnieniu zbrodniczej ręki. Przez otwarcie kranu, woda, pompowana w kocioł, odpływała natychmiast i to wywołało katastrofę.
Okoliczność ta nasuwała domysł strasznej zemsty.
Ostatecznie zaniechano bezowocnego śledzenia, zwalając całą, winę na niedozór oszalałego Kuntzego.
Nareszcie można już było ponownie puścić w ruch cukrownię. Wszystko wracało do zwykłego trybu. Stary Kurzbach mógł odjechać. Jakoż na drugi dzień po ostatniej bytności Horsta u Olszyńskich postanowił nieodwołalnie wyjechać.
Od rana gotowano się do podróży.
Otto Kurzbach, żując niecierpliwie wargami, przechodził się w kantorze, oczekując na konie. Obok niego kręcił się buchalter, kasyer, magazynier i maszynmajster. Przyszedł również Słodowski pożegnać administratora. Brakowało tylko Gżyckiego, którego wyprawiono przodem na przejazd. Wszyscy mieli zafrasowane miny.
Stary Kurzbach, chodząc dłużemi krokami, rzucał ostre, urywane zdania. Burczał, wymyślał w ostatniej chwili, nie oszczędzając nikogo. Tematu dodawały mu straty, jakie fabryka wskutek wybuchu poniosła. Dostało się każdemu po kolei, a najwięcej maszynmajstrowi, któremu pozbawieniem gratyfikacyi zagroził. Jednego tylko Słodowskiego nie zaczepiał. Była to najwyraźniejszą antiniemiecka demonstracya.
Przywykli do karności, oficyaliści milczeli.
Niebawem zajechał czworokonny pojazd, i równocześnie we drzwiach kantoru ukazał się młody Kurzbach ze słowami:
– Schon fertig.
Stary jął się żegnać, ale sztywno, wyniośle, zaledwie że końce palców podając do uściśnienia. Nawet względem buchaltera był do ostatka wyniosłym. Kiedy jednak zbliżył się do trzymającego się na uboczu Słodowskiego, przybrał pogodniejszy wyraz twarzy i ująwszy chemika kordyalnie za rękę, rzekł z uśmiechem:
– To, co przed chwilą mówiłem, nie odnosi się do pana. My, Niemcy, jesteśmy sprawiedliwi. Życzę sobie, aby pan do chwili wyzdrowienia pana Olszyńskiego pełnił jego obowiązki. Niech się pan porozumie – wskazał głową na Horsta – z synem.
Ostatnie zdanie wymówił podniesionym głosem, tak, aby wszyscy słyszeć mogli. Poczem, nim zaskoczony niespodzianą łaską Sadowski zdążył podziękować, skinąwszy głową wyszedł w towarzystwie syna, zmierzając ku powozowi.
Idąc, mówił:
– Słuchaj Horst! Zrobiłem małą demonstracyę, słyszałeś?
Uśmiechnął się.
– Uczyniłem to umyślnie. Teraz nie powinni już gadać, że prześladujemy Polaków. Nicht wahr? Wypraw ty tego Olszyńskiego najspieszniej. Będzie nowy dowód, że nie rządzimy się stronnością. Słodowskiemu dałem zastępstwo. Trzeba mu podwyższyć na ten czas pensyę. To była dobra myśl… prawda? Przestaną krzyczeć? jak myślisz?
– Powinni.
– A ten wypadek – zaczął znowu – mógł nam grubo zaszkodzić. Musiałem temu zapobiedz. Do ciebie należy reszta. Gdyby było coś ważnego, pisz lub telegrafuj. A teraz bądź zdrów.
Pocałował syna dwukrotnie w czoło i, stając na stopniach pojazdu rzucił jeszcze szeptem:
– Kochaj się w Olszyńskiej… Fesches Mädelt ale pamiętaj, że byłoby nieźle, gdybyś się z Bruzdowiczówną ożenił. Asymilujmy!
Horst odpowiedział uśmiechem. Stary, zagłębiwszy się w powozie, jeszcze raz powtórzył: "pamiętaj!" i rozkazał stangretowi ruszyć.
– Zum Wiedersehen! Zum Wiedersehen! zabrzmiały okrzyki ugrupowanych w sieni oficyalistów.
I pojazd, wiozący Ottona Kurzbacha, potoczył się po brukowanem podwórzu fabryki.
Czas jakiś stali jeszcze wszyscy, potrząsając wzniesionemi w górę czapkami. Wreszcie powóz znikł za bramą. Teraz rozległ się szmer poufnych uwag. Urażeni surowem, obejściem zwierzchnika niemieccy oficyaliści, nie taili oznak niezadowolenia i w oczekiwaniu jakichkolwiek łagodzących wyjaśnień, spoglądali ciekawie na młodego Kurzbacha, którego twarz niemniej zdawała się mówić: "nakoniec pozbyłem się kłopotu".
Czem ośmielony buchalter, podszedłszy doń, zagadnął tonem wymówki:
– Dyrektorze! Ojciec na wyjezdnem był w niezwykle złym humorze.
– Sądzę, że ostatnie wypadki nikogo z nas nie mogły usposobić dobrze – odrzekł Horst Kurzbach chłodno z nakazujacem wejrzeniem. Poczem, odszukawszy oczyma Słodowskiego, rzekł:
– Panie Słodowski! proszę ze mną. I skierował się do swego mieszkania. Landsmani spojrzeli z ukosa.
– Das ist etwas ganz neues! – mruknął maszynmajster.
– Nowy kurs! – zaśmiał się drwiąco buchhalter.
Coś podobnego przeszło przez głowę Słodowskiego.
Idąc, myślał:
– Mizdrzą się Szwaby. To nie bez kozery. Musi być z nimi krucho. Ale co im na mojej figurze zależy, to jak Boga kocham, nie wiem.
I postanowił być ostrożnym.
Jakoż znalazłszy się w gabinecie dyrektora, długo z nieufnością śledził zachowanie się młodego Kurzbacha.
Ten na wstępie poczęstowawszy gościa cygarem, położył przyjacielsko rękę na jego, ramieniu i po krótkiem wahaniu przemówił.