Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kulturtraeger. Część 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kulturtraeger. Część 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 250 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W dwa ty­go­dnie po strasz­li­wym wy­pad­ku, w sa­lo­ni­ku Ol­szyń­skich sie­dział Horst Kurz­bach, prze­rzu­ca­jąc kart­ki le­żą­ce­go na sto­le al­bu­mu. Mio­dy dy­rek­tor by­wał tu te­raz czę­stym go­ściem. Za­cho­dził co­dzien­nie do­wia­dy­wać się o zdro­wie, pa­su­ją­ce­go się z groź­ną cho­ro­ba, Jana.

W sa­lo­nie nie było ni­ko­go, głu­cha ci­sza za­le­ga­ła cały dwo­rek.

Horst, po­sie­dziaw­szy chwil­kę, po­rzu­cił oglą­da­nie al­bu­mu i po­wstaw­szy, uchy­lił drzwi do są­sied­nie­go po­ko­ju, ale i tam nie było ni­ko­go. Cof­nął się prze­to i ocze­ki­wał w dal­szym cią­gu.

Po chwi­li dało się sły­szeć ci­che szła­pa­nie i do sa­lo­nu we­szła pani Ol­szyń­ska. Sta­rusz­ka zmie­ni­ła się nie do po­zna­nia. Zgar­bi­ła się, zma­la­ła pra­wie. Oczy za­czer­wie­nio­ne, twarz po­żół­kła, po­bruż­dżo­na fał­da­mi zmarsz­czek, świad­czy­ła o prze­by­wa­nych dniach cięż­kie­go smut­ku.

Uj­rzaw­szy go­ścia, pró­bo­wa­ła uśmiech­nąć się przy­jaź­nie, ale skur­czo­ne zgry­zo­tą ob­li­cze, nie umia­ło już od­bić in­ne­go, prócz smut­ku, uczu­cia.

– Jak się ma nasz cho­ry? – spy­tał mło­dy Kurz­bach, skła­da­jąc pe­łen usza­no­wa­nia ukłon.

Zło­ży­ła ręce jak do mo­dli­twy.

– Tej nocy go­rącz­ka była mniej­sza – wy­szep­ta­ła.

– A rana? – spy­tał.

– Już pra­wie za­bliź­nio­na… Ale oko… oko… – za­łka­ła.

– Pani do­bro­dziej­ko! – pod­chwy­cił go­rą­co. – Dok­tór za­pew­nił umie sło­wem uczci­we­go czło­wie­ka, że byle tyl­ko pan Jan, przy­szedł­szy do sił, ze­chciał się pod­dać ope­ra­cyi, to ta nie­chyb­nie się uda. Ar­te­rye nie­na­ru­szo­ne…

Za­ła­ma­ła ręce.

– Więc ko­niecz­nie ope­ra­cya? – wes­tchnę­ła z prze­stra­chem.

– Za­rę­czam, że nic bo­le­sne­go, dro­ga pani! – upew­nił Kurz­bach, ze wzru­sze­niem pa­trząc na zgnę­bio­ną po­stać sta­rusz­ki. – Nic bo­le­sne­go – po­wtó­rzył. – Wy­wie­zie­my pana Jana do Wied­nia, za­we­zwie­my naj­słyn­niej­szych spe­cy­ali­stów. Pi­sa­łem już na­wet do zna­jo­mych z za­py­ta­niem o szcze­gó­ły… Nie­chże pani do­bro­dziej­ka bę­dzie do­brej my­śli – do­dał i ująw­szy rękę Ol­szyń­skiej, po­ca­ło­wał ją.

Sta­rusz­ce łzy pu­ści­ły się ciur­kiem.

– Ach! jaki pan do­bry! – szep­nę­ła z prze­ję­ciem.

Po­trzą­snął gło­wą prze­czą­co.

– Za­wsty­dza mię do­praw­dy pani do­bro­dziej­ka nie­za­słu­żo­ną po­chwa­łą. Ja tyl­ko wdzięcz­nym być po­wi­nie­nem… ja i oj­ciec. Syn pani to bo­ha­ter, przed któ­rym ko­la­na giąć i czo­łem bić. Pani do­bro­dziej­ko! ja i oj­ciec mój uwa­żać się bę­dzie­my za szczę­śli­wych, je­śli choć w set­nej czę­ści uda nam się wy­na­gro­dzić ten… tę…

Nie zna­łazł od­po­wied­nie­go wy­ra­zu, więc urwał a po chwi­li spy­tał:

– Czy moż­na cho­re­go od­wie­dzić?

Na twa­rzy Ol­szyń­skiej od­ma­lo­wał się fra­su­nek.

Prze­szło jej przez myśl, że osła­bio­ne­mu nie­zmier­nie Ja­no­wi wszel­kie wzru­sze­nie za­szko­dzić może, jak rów­nież i to, że obec­ność Kurz­ba­cha może mu być mniej miłą. Przy­tem bo­le­sna rana nie do­zwa­la­ła cho­re­mu roz­ma­wiać, sam zaś wi­dok lu­dzi po­tę­go­wał w nim uczu­cie do­zgon­ne­go nie­szczę­ścia.

Po­mi­mo prze­to licz­nych wi­zyt i kon­do­len­cyj, z ja­kie­mi ogól­nie po­spie­szo­no, nie do­pusz­cza­ła do łóż­ka syna ni­ko­go. Raz je­den zro­bi­ła wy­ją­tek dla Bruz­do­wi­cza i Wan­dy, któ­rzy na­tych­miast na wieść o wy­pad­ku przy­by­li, a i tego mu­sia­ła ża­ło­wać. Jan w prze­bły­sku przy­tom­no­ści, po­sły­szaw­szy głos uko­cha­nej, ścią­gnął ob­wią­zu­ją­cą ranę opa­skę i ze strasz­nym ję­kiem ze­rwał się z po­ście­li. Od­tąd le­karz naj­su­ro­wiej za­bro­nił od­wie­dzin, nikt też, prócz mat­ki i sio­stry, nie wcho­dził do po­ko­ju cho­re­go.

Jed­nak­że Kurz­ba­cho­wi nie wy­pa­da­ło od­ma­wiać. Jemu za­wdzię­cza­ła ży­cie syna. Na wła­snych rę­kach wy­niósł po­ra­nio­ne­go Jana z dy­szą­cej za­gła­dą cze­lu­ści; pierw­szy, gdy inni przy­tom­ność stra­ci­li, on sta­rał się o po­moc le­kar­ską, a póź­niej z iście bra­ter­ską pie­czo­ło­wi­to­ścią do­wia­dy­wał o jego zdro­wie, z iście sy­now­skiem wy­la­niem chciał ulżyć jej cier­pie­niom, a i te­raz na­wet przy­cho­dził jak o ła­skę pro­sić, aby jego po­moc przy­ję­ła.

Przez chwi­lę za­wa­ha­ła się w roz­ter­ce sprzecz­nych uczuć, a po­tem spoj­rzaw­szy bła­gal­nie na go­ścia, prze­mó­wi­ła pro­szą­co:

– Ja­sio­wi nie wol­no jesz­cze roz­ma­wiać. Ale je­że­li pan chce zo­ba­czyć, to słu­żę. Po­drep­ta­ła na pal­cach i uchy­li­ła de­li­kat­nie drzwi wio­dą­ce do są­sied­nie­go po­ko­ju. Kurz­bach rów­nież na pal­cach po­spie­szył za nią. Przy­sta­nę­li w pro­gu.

Cho­ry spał.

Ol­szyń­ska po­ło­ży­ła pa­lec na ustach.

– Śpi – ostrze­gła szep­tem.

Siwe oczy Hor­sta po­wlo­kły się rzew­no­ścią i smut­kiem. Po­bladł. O kro­ków kil­ka miał przed sobą pa­su­ją­ce­go się mię­dzy ży­ciem a śmier­cią czło­wie­ka, wro­ga swej ro­dzi­ny, któ­re­go nie­gdyś nie­na­wi­dził, a te­raz mi­mo­wo­li sza­no­wać mu­siał, jak bo­ha­te­ra.

W po­ko­ju było ciem­no. Za­pusz­czo­ne szczel­nie ro­le­ty nie do­pusz­cza­ły dzien­ne­go świa­tła. Tyl­ko mała olej­na lamp­ka, osło­nię­ta ekra­nem, rzu­ca­ła ni­kłe bły­ski na sto­lik za­sta­wio­ny le­kar­stwa­mi. Wśród głu­chej ci­szy mia­ro­wo jak cy­ka­nie ze­gar­ka, roz­brzmie­wał le­d­wie do­sły­szal­nem echem, krót­ki ury­wa­ny od­dech cho­re­go.

Ol­szyń­ski le­żał na wznak z oban­da­żo­wa­ną wzdłuż czo­ła, po przez oczy, gło­wą. Ciem­ny nie­rów­ny za­rost, pod­no­sił jesz­cze bla­dość bez­kr­wi­stej cery. Wy­schnię­te ręce zwie­sza­ły się ku kra­wę­dzi łóż­ka bez­wład­nie. Pierś nie wzno­si­ła się pra­wie, tyl­ko nie­kie­dy bla­de war­gi po­ru­sza­ły się kur­czo­wo.

Nie­kie­dy roz­chy­la­ły się zlek­ka usta cho­re­go, wy­bie­gał z nich jęk ci­chy i twarz krzy­wi­ła się pięt­nem bólu.

Ol­szyń­ska, jak­by się bała spło­szyć ni­kłych oznak ży­cia, sta­ła nie­ru­cho­mie z rę­ko­ma przy­ło­żo­ne­mi do klam­ki, wstrzy­mu­jąc od­dech. Łza­we oczy sta­rusz­ki, śle­dząc z nie­po­ko­jem każ­dy ruch do­strze­gal­ny w ob­li­czu syna, zwra­ca­ły się chwi­la­mi na sto­ją­ce­go obok Hor­sta zda­jąc się mó­wić:

– Wi­dzi pan! wi­dzi pan! jak ten bie­dak cier­pi!

Kurz­bach, po­staw­szy chwil­kę, cof­nął się dys­kret­nie za próg. Wi­dok tej wal­ki o ży­cie wzru­szył go do głę­bi. Uczuł, że na­stę­pu­je ia­kiś prze­wrót w jego po­ję­ciach, że w du­szę wdzie­ra­ją się nie­zna­ne mu do­tąd re­flek­sye, że inne wie­rze­nia ro­bią wy­łom w jego ser­cu. Prze­biegł my­ślą do­tych­cza­so­wy sto­su­nek z Ol­szyń­ski­mi, aż do ostat­nie­go mo­men­tu. Ogar­nę­ło go wra­że­nie nie­sma­ku, pra­wie że za­wsty­dze­nie. Da­rem­nie usi­ło­wał tłu­ma­czyć się przed sa­mym sobą, że oso­bi­ście ni­czem tak da­le­ce wzglę­dem Jana nie za­wi­nił. Głos we­wnętrz­ny z bez­względ­ną otwar­to­ścią mó­wił co in­ne­go. Na­wet w tem, co do­brem mie­nił, do­strze­gał te­raz niz­kość po­bu­dek, na­wet dzi­siej­sza obec­ność jego nie była bez ska­zy. Po za osło­ną współ­czu­cia tkwi­ła chęć inna, sa­mo­lub­na, ozło­co­na je­dy­nie od­bla­skiem szla­chet­ne­go uczyn­ku, wy­ra­cho­wa­nie na po­pis i coś wię­cej jesz­cze.

Lu­dzie lu­bią, by ich wi­dzia­no, gdy są do­bry­mi. Po­dob­ne pra­gnie­nie owła­da­ło mło­dym Kurz­ba­chem, kie­ro­wa­ło jego wolą.

Rzu­cił się bez na­my­słu na ra­tu­nek Ol­szyń­skie­go, bo za­im­po­no­wa­ła mu bez­gra­nicz­na od­wa­ga czło­wie­ka, co nie za­wa­hał się przed nie­chyb­ną śmier­cią. Więc nie chciał być odeń gor­szym. Po­tem roz­bu­dzi­ła się w nim nie wdzięcz­ność sama, lecz po­czu­cie po­trze­by tej wdzięcz­no­ści, ro­dzaj przy­mu­so­we­go dal­sze­go cią­gu, któ­ry aż do krop­ki wy­koń­czyć na­le­ża­ło.

Wów­czas nie ana­li­zo­wał wpraw­dzie po­bu­dek, i zda­wa­ło mu się, że idzie wy­łącz­nie za gło­sem ser­ca, czy obo­wiąz­ku, ale dziś, wo­bec tego łoża, wo­bec tych ry­sów, z któ­rych lada chwi­la mo­gło ule­cieć ży­cie, po­zna­wał z wy­rzu­tem, że raz sta­nąw­szy na fał­szy­wym grun­cie, szedł po nim aż do tej pory.

Cała jego tkli­wość, współ­czu­cie, po­moc wresz­cie, ja­kiej zgod­nie z wolą ojca nie ską­pił, były wy­ni­kiem jego oso­bi­stych pra­gnień, za­słu­gą, ob­li­czo­ną na za­pła­tę, któ­rą sam so­bie wy­zna­czył.

Od­wie­dzi­ny Ol­szyń­skich były dlań przedew­szyst­kiem wy­god­nym pre­tek­stem do czę­ste­go spo­ty­ka­nia Wali, tro­skli­wość, z jaką wy­wia­dy­wał się o prze­bieg cho­ro­by, wy­try­chem, z po­mo­cą któ­re­go otwie­rał roz­rzew­nio­ne ser­ce mat­ki, zy­sku­jąc jej za­ufa­nie, do do­bre­go zaś za­mia­ru wy­pra­wie­nia Jana na ku­ra­cyę za gra­ni­cę, przy­cze­pi­ła się mi­mo­wol­nie ra­do­sna myśl, że przez to on, Kurz­bach, zy­sku­je swo­bod­niej­szy te­ren dzia­ła­nia.

Po­tę­pia­ją­cy ra­chu­nek su­mie­nia wy­wo­łał chmu­rę na czo­le Hor­sta. Wra­że­nie, zro­dzo­ne po­wa­gą chwi­li, od­kry­ło przed jego umy­słem taj­nie du­szy, żądz ukry­tych, któ­re wy­ło­ni­ły się te­raz w ca­łej na­go­ści. Zdjął go wstyd i kru­szą­ca trwo­ga przed praw­dą. W tym mo­men­cie go­tów był do naj­wspa­nial­szych po­sta­no­wień.

Ja­koż od­szedł­szy kro­ków kil­ka, za­my­ślił się głę­bo­ko. Ty­sią­ce spo­so­bów za­dość­uczy­nie­nia prze­su­wa­ło mu się w ka­lej­do­sko­pie do­brych chę­ci. Ża­den jed­nak nie wy­dał mu się dość bez­in­te­re­sow­nym; wszyst­kie mia­ły po­do­bień­stwo do po­przed­nich jego uczyn­ków. Uro­cza twa­rzycz­ka Wali szła, w pa­rze ze scho­rza­łem ob­li­czem Jana, jej dźwięcz­ny śmiech z ba­lo­wej sali spla­tał się w je­den akord z głu­chem rzę­że­niem zbo­la­łych pier­si, wci­ska­jąc się raj­ską po­nę­tą w go­rącz­ko­we my­śli mło­de­go Kurz­ba­cha. Horst chciał my­śleć uczci­wie, ale już nie mógł.

Chłódł też w mia­rę na­po­ty­ka­nych prze­ciw­no­ści, znaj­du­jąc do­sta­tecz­ne roz­grze­sze­nie w po­zo­rach, stop­nio­wo wszel­kie od­czu­wa­ne tak sil­nie oba­wy i skru­pu­ły z pa­mię­ci wy­ma­zu­jąc.

Po­pro­stu za­cie­ra­ło się wra­że­nie praw­dy i prze­sta­wa­ło dzia­łać.

Tym­cza­sem pani Ol­szyń­ska, któ­rej wzru­sze­nie przez czas pe­wien mó­wić nie do­zwa­la­ło, przy­mknąw­szy ostroż­nie drzwi, aby cho­re­mu roz­mo­wą snu nie prze­rwać, przy­stą­pi­ła do go­ścia z wy­ra­za­mi naj­szczer­sze­go po­dzię­ko­wa­nia.

Horst Kurz­bach był już sobą,. Od­po­wia­dał na wy­nu­rze­nia wdzięcz­no­ści zdaw­ko­wym ko­mu­na­łem, si­ląc się na spo­kój, któ­re­go jesz­cze w zu­peł­no­ści nie po­siadł. W koń­cu mię­dzy jed­nym a dru­giem fra­ze­sem rzekł:

– Oj­ciec wy­jeż­dża ju­tro. Jest bar­dzo przy­gnę­bio­ny tym strasz­nym wy­pad­kiem, któ­re­go ofia­rą padł syn pani do­bro­dziej­ki. Leży mu bar­dzo na ser­cu, aby ku­ra­cyę pana Jana naj­po­myśl­niej prze­pro­wa­dzić. Czy mogę mu dziś za­ko­mu­ni­ko­wać wia­do­mość, że pani do­bro­dziej­ka zga­dza się na wy­jazd do Wied­nia?

A wi­dząc, że sta­rusz­ka zwle­ka z od­po­wie­dzią do­dał po­śpiesz­nie:

– Ro­zu­mie się wte­dy, kie­dy stan cho­ro­by na to po­zwo­li. Mam na­dzie­ję, że chwi­la ta nie­ba­wem na­dej­dzie. Co do fun­du­szów – pro­szę mi wy­ba­czyć, iż bez ogród­ki tej kwe­styi do­ty­kam – to są, już wy­zna­czo­ne. Syn pani do­bro­dziej­ki za­po­biegł znacz­nym stra­tom. Gdy­by nie jego po­świę­ce­nie się i przy­tom­ność umy­słu, cała fa­bry­ka mo­gła ledz w gru­zach. Wy­da­tek na ku­ra­cyę bę­dzie za­le­d­wie czą­stecz­kę tego co­śmy mu win­ni. Za­tem? – spy­tał zno­wu.

Dzię­ku­ją­ca cią­głem ski­nie­niem gło­wy Ol­szyń­ska za­chli­pa­ła. Było to wy­star­cza­ją­cą od­po­wie­dzią, że się zga­dza.

Kurz­bach za­czął się że­gnać. Od­pro­wa­dzi­ła go do drzwi dy­ga­jąc co krok. W pro­gu za­trzy­mał się i ca­łu­jąc drżą­cą rękę sta­rusz­ki rzu­cił:

– Ale! ale! Nie wi­dzia­łem pan­ny Wa­len­ty­ny. Pro­szę oświad­czyć moje usza­no­wa­nie.

– Dzię­ku­ję! dzię­ku­ję! – wy­szep­ta­ła sta­ra Ol­szyń­ska. – Bied­ne dziec­ko zmę­czo­ne. Czu­wa­ła przy cho­rym noc całą, mnie wy­rę­cza­jąc.

– Rze­czy­wi­ście, prze­cho­dzą pa­nie na­der cięż­kie chwi­le – na­po­mknął. – Tyle nocy… Czy nie moż­na­by fel­cze­ra fa­brycz­ne­go osa­dzić przy cho­rym?

– O nie, nie! Jaś bu­dzi się w nocy… woła… Przy­wy­kły­śmy już do tego. Od­po­czy­wa­my z wie­czo­ra. Po­czci­wy pan Sta­ni­sław – do­da­ła z wes­tchnie­niem – za­stę­pu­je nas przez parę go­dzin.

– A! pan Sło­dow­ski? – wtrą­cił py­ta­ją­co. – I ten nosi śla­dy strasz­ne­go wy­pad­ku. Po­pa­rzo­ny był ogrom­nie.

– Jesz­cze mu się twarz cał­kiem nie wy­go­iła. Rzad­kiej za­cno­ści czło­wiek… a dla Ja­sia… dla nas.

Nie do­koń­czy­ła z roz­czu­le­nia. Kurz­bach po­tak­nął ge­stem, jesz­cze raz po­ca­ło­wał rękę sta­rusz­ki i wy­szedł. Prze­szedł wol­nym kro­kiem pod okna­mi, sta­ra­jąc się zaj­rzeć do środ­ka. W jed­nem z okien po­ru­szy­ła się fi­ran­ka. Horst przy­sta­nął. Zda­wa­ło mu się, że przez ha­fty mu­śli­nu doj­rzał twarz Wali. Istot­nie nie my­lił się. Drob­na rącz­ka uchy­li­ła rą­bek fi­ran­ki, ró­żo­wy pa­lu­szek do­tknął kil­ka­krot­nie szy­by. Horst od­sło­nił gło­wę.

– Dzień do­bry! – za­czął, zbli­ża­jąc się.

– Dzień do­bry – za­brzmiał dźwięcz­ny gło­sik i z po za fi­ra­nek wyj­rza­ła para zmę­czo­nych nie­co, ale mimo to opraw­nych w uśmiech, oczu.

Horst prze­słał ręką ukłon. Nie wy­pa­da­ło mu wy­sta­wać pod oknem, więc zro­bił ruch, jak­by miał za­miar za­wró­cić z po­wro­tem. Ru­szył na­wet kil­ka kro­ków ku gan­ko­wi, ale w tej chwi­li we wnę­trzu miesz­ka­nia roz­le­gło się stłu­mio­ne wo­ła­nie, twa­rzycz­ka Wali zni­kła, fi­ran­ki za­su­nę­ły się. Wi­docz­nie pani Ol­szyń­ska we­szła po po­ko­iku cór­ki.

Horst nie cze­ka­jąc dłu­żej, od­da­lił się po­spiesz­nie, po­mru­ku­jąc pół­gło­sem:

– Trze­ba Ol­szyń­skie­go co ry­chlej wy­słać za gra­ni­cę. Po­tem dam so­bie już z małą radę…

Po­krę­cił wąsa. W si­wych jego źre­ni­cach za­świe­ci­ło lu­bież­ne za­do­wo­le­nie, za­cie­ra­jąc od­nie­sio­ne przy łożu cho­re­go wra­że­nia.II.

Nig­dy jesz­cze Otto Kurz­bach nie ba­wił tak dłu­go nad Wi­słą, jak obec­nie.

Wy­buch ko­tła, prócz szkód po­czy­nio­nych w zruj­no­wa­nym bu­dyn­ku i ze­psu­tych ma­szy­nach, spo­wo­do­wał ko­niecz­na zwło­kę w sa­mej fa­bry­ka­cyi. Przez dwa ty­go­dnie sta­ła cu­krow­nia bez­czyn­nie. W do­dat­ku na­le­ża­ło zmniej­szyć dzien­ną, prze­rób­kę bu­ra­ków. Z dzie­się­ciu ko­tłów dwa oka­za­ły się zu­peł­nie nie­zdat­ne­mu do użyt­ku, a że o spro­wa­dze­niu no­wych na ra­zie nie mo­gło być mowy, wy­pa­dło tedy ogra­ni­czyw­szy kon­sum­cyę pary, zre­du­ko­wać prze­rób do mi­ni­mum. Wszyst­ko to na­ra­ża­ło na po­waż­ne ma­te­ry­al­ne stra­ty.

Sta­ry Kurz­bach stru­ty był i przy­gnę­bio­ny. Nie wąt­pił, że nie­przy­ja­cie­le nie omiesz­ka­ją wy­zy­skać nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku na jego nie­ko­rzyść. Gnie­wa­ło go to tem­bar­dziej, że je­dy­ny śro­dek po­we­to­wa­nia strat wy­my­kał mu się z ręki. Przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy róż­ne oszczęd­no­ści.

ob­ni­że­nie pła­cy ro­bot­ni­kom, ska­so­wa­nie za­sił­ku na szpi­tal, a na­de­wszyst­ko za­po­czę­te już po­przed­nio zre­du­ko­wa­nie ceny bu­ra­ków. Roz­wa­ga głęb­sza ka­za­ła jed­nak za­nie­chać tych środ­ków. W dzi­siej­szych oko­licz­no­ściach nie na­le­ża­ło ją­trzyć, lecz ła­go­dzić.

Na­braw­szy tego prze­świad­cze­nia, sta­ry Kurz­bach od­ra­zu zmie­nił tak­ty­kę. Odło­żyw­szy swój wy­jazd, przedew­szyst­kiem za­jął się jak­naj­szyb­szem usku­tecz­nie­niem naj­pil­niej­szych re­pa­ra­cyj, ze zdwo­jo­ną ener­gią kie­ru­jąc oso­bi­ście ro­bo­ta­mi. Rów­no­cze­śnie ro­ze­słał do plan­ta­to­rów okól­nik z za­wia­do­mie­niem, że fa­bry­ka­cya nie ule­gnie dłuż­szej prze­rwie, a kon­trak­ty nadal na daw­nych wa­run­kach od­na­wia­ne być mogą. Za­bez­pie­czyw­szy się z tej stro­ny, po­le­cił sy­no­wi za­jąć się pie­czo­ło­wi­cie cho­rym Ol­szyń­skim, sam też pod­su­nął myśl wy­sła­nia Jana kosz­tem fa­bry­ki na ku­ra­cyę do Wied­nia i był bar­dzo za­do­wo­lo­ny, do­wie­dziaw­szy się, że pani Ol­szyń­ska z wdzięcz­no­ścią tę pro­po­zy­cyę przy­ję­ła.

Swo­ją dro­gą pro­wa­dził naj­su­row­sze śledz­two, aby się o przy­czy­nie wy­pad­ku do­wie­dzieć.Śledz­two, pod­ję­te przez wła­dzę, nie wy­kry­ło nie zgo­ła. Pa­la­cze ze­zna­li pod przy­się­gą, że nikt obcy tej nocy do ko­tłow­ni nie za­cho­dził, co się zaś ty­czy szpaj­ze­ra Kunt­ze­go, ten po­padł­szy w obłęd, nie mógł dać żad­nych wy­ja­śnień.

Wia­do­mem tyl­ko było, że kran, słu­żą­cy do spusz­cza­nia wody z ko­tła, był na­umyśl­nie od­krę­co­ny, co nie po­zwa­la­ło już wąt­pić o ist­nie­niu zbrod­ni­czej ręki. Przez otwar­cie kra­nu, woda, pom­po­wa­na w ko­cioł, od­pły­wa­ła na­tych­miast i to wy­wo­ła­ło ka­ta­stro­fę.

Oko­licz­ność ta na­su­wa­ła do­mysł strasz­nej ze­msty.

Osta­tecz­nie za­nie­cha­no bez­owoc­ne­go śle­dze­nia, zwa­la­jąc całą, winę na nie­do­zór osza­la­łe­go Kunt­ze­go.

Na­resz­cie moż­na już było po­now­nie pu­ścić w ruch cu­krow­nię. Wszyst­ko wra­ca­ło do zwy­kłe­go try­bu. Sta­ry Kurz­bach mógł od­je­chać. Ja­koż na dru­gi dzień po ostat­niej byt­no­ści Hor­sta u Ol­szyń­skich po­sta­no­wił nie­odwo­łal­nie wy­je­chać.

Od rana go­to­wa­no się do po­dró­ży.

Otto Kurz­bach, żu­jąc nie­cier­pli­wie war­ga­mi, prze­cho­dził się w kan­to­rze, ocze­ku­jąc na ko­nie. Obok nie­go krę­cił się bu­chal­ter, ka­sy­er, ma­ga­zy­nier i ma­szyn­maj­ster. Przy­szedł rów­nież Sło­dow­ski po­że­gnać ad­mi­ni­stra­to­ra. Bra­ko­wa­ło tyl­ko Gżyc­kie­go, któ­re­go wy­pra­wio­no przo­dem na prze­jazd. Wszy­scy mie­li za­fra­so­wa­ne miny.

Sta­ry Kurz­bach, cho­dząc dłu­że­mi kro­ka­mi, rzu­cał ostre, ury­wa­ne zda­nia. Bur­czał, wy­my­ślał w ostat­niej chwi­li, nie oszczę­dza­jąc ni­ko­go. Te­ma­tu do­da­wa­ły mu stra­ty, ja­kie fa­bry­ka wsku­tek wy­bu­chu po­nio­sła. Do­sta­ło się każ­de­mu po ko­lei, a naj­wię­cej ma­szyn­maj­stro­wi, któ­re­mu po­zba­wie­niem gra­ty­fi­ka­cyi za­gro­ził. Jed­ne­go tyl­ko Sło­dow­skie­go nie za­cze­piał. Była to naj­wy­raź­niej­szą an­ti­nie­miec­ka de­mon­stra­cya.

Przy­wy­kli do kar­no­ści, ofi­cy­ali­ści mil­cze­li.

Nie­ba­wem za­je­chał czwo­ro­kon­ny po­jazd, i rów­no­cze­śnie we drzwiach kan­to­ru uka­zał się mło­dy Kurz­bach ze sło­wa­mi:

– Schon fer­tig.

Sta­ry jął się że­gnać, ale sztyw­no, wy­nio­śle, za­le­d­wie że koń­ce pal­ców po­da­jąc do uści­śnie­nia. Na­wet wzglę­dem bu­chal­te­ra był do ostat­ka wy­nio­słym. Kie­dy jed­nak zbli­żył się do trzy­ma­ją­ce­go się na ubo­czu Sło­dow­skie­go, przy­brał po­god­niej­szy wy­raz twa­rzy i ująw­szy che­mi­ka kor­dy­al­nie za rękę, rzekł z uśmie­chem:

– To, co przed chwi­lą mó­wi­łem, nie od­no­si się do pana. My, Niem­cy, je­ste­śmy spra­wie­dli­wi. Ży­czę so­bie, aby pan do chwi­li wy­zdro­wie­nia pana Ol­szyń­skie­go peł­nił jego obo­wiąz­ki. Niech się pan po­ro­zu­mie – wska­zał gło­wą na Hor­sta – z sy­nem.

Ostat­nie zda­nie wy­mó­wił pod­nie­sio­nym gło­sem, tak, aby wszy­scy sły­szeć mo­gli. Po­czem, nim za­sko­czo­ny nie­spo­dzia­ną ła­ską Sa­dow­ski zdą­żył po­dzię­ko­wać, ski­nąw­szy gło­wą wy­szedł w to­wa­rzy­stwie syna, zmie­rza­jąc ku po­wo­zo­wi.

Idąc, mó­wił:

– Słu­chaj Horst! Zro­bi­łem małą de­mon­stra­cyę, sły­sza­łeś?

Uśmiech­nął się.

– Uczy­ni­łem to umyśl­nie. Te­raz nie po­win­ni już ga­dać, że prze­śla­du­je­my Po­la­ków. Nicht wahr? Wy­praw ty tego Ol­szyń­skie­go naj­spiesz­niej. Bę­dzie nowy do­wód, że nie rzą­dzi­my się stron­no­ścią. Sło­dow­skie­mu da­łem za­stęp­stwo. Trze­ba mu pod­wyż­szyć na ten czas pen­syę. To była do­bra myśl… praw­da? Prze­sta­ną krzy­czeć? jak my­ślisz?

– Po­win­ni.

– A ten wy­pa­dek – za­czął zno­wu – mógł nam gru­bo za­szko­dzić. Mu­sia­łem temu za­po­biedz. Do cie­bie na­le­ży resz­ta. Gdy­by było coś waż­ne­go, pisz lub te­le­gra­fuj. A te­raz bądź zdrów.

Po­ca­ło­wał syna dwu­krot­nie w czo­ło i, sta­jąc na stop­niach po­jaz­du rzu­cił jesz­cze szep­tem:

– Ko­chaj się w Ol­szyń­skiej… Fe­sches Mädelt ale pa­mię­taj, że by­ło­by nie­źle, gdy­byś się z Bruz­do­wi­czów­ną oże­nił. Asy­mi­luj­my!

Horst od­po­wie­dział uśmie­chem. Sta­ry, za­głę­biw­szy się w po­wo­zie, jesz­cze raz po­wtó­rzył: "pa­mię­taj!" i roz­ka­zał stan­gre­to­wi ru­szyć.

– Zum Wie­der­se­hen! Zum Wie­der­se­hen! za­brzmia­ły okrzy­ki ugru­po­wa­nych w sie­ni ofi­cy­ali­stów.

I po­jazd, wio­zą­cy Ot­to­na Kurz­ba­cha, po­to­czył się po bru­ko­wa­nem po­dwó­rzu fa­bry­ki.

Czas ja­kiś sta­li jesz­cze wszy­scy, po­trzą­sa­jąc wznie­sio­ne­mi w górę czap­ka­mi. Wresz­cie po­wóz znikł za bra­mą. Te­raz roz­legł się szmer po­uf­nych uwag. Ura­że­ni su­ro­wem, obej­ściem zwierzch­ni­ka nie­miec­cy ofi­cy­ali­ści, nie ta­ili oznak nie­za­do­wo­le­nia i w ocze­ki­wa­niu ja­kich­kol­wiek ła­go­dzą­cych wy­ja­śnień, spo­glą­da­li cie­ka­wie na mło­de­go Kurz­ba­cha, któ­re­go twarz nie­mniej zda­wa­ła się mó­wić: "na­ko­niec po­zby­łem się kło­po­tu".

Czem ośmie­lo­ny bu­chal­ter, pod­szedł­szy doń, za­gad­nął to­nem wy­mów­ki:

– Dy­rek­to­rze! Oj­ciec na wy­jezd­nem był w nie­zwy­kle złym hu­mo­rze.

– Są­dzę, że ostat­nie wy­pad­ki ni­ko­go z nas nie mo­gły uspo­so­bić do­brze – od­rzekł Horst Kurz­bach chłod­no z na­ka­zu­ja­cem wej­rze­niem. Po­czem, od­szu­kaw­szy oczy­ma Sło­dow­skie­go, rzekł:

– Pa­nie Sło­dow­ski! pro­szę ze mną. I skie­ro­wał się do swe­go miesz­ka­nia. Land­sma­ni spoj­rze­li z uko­sa.

– Das ist etwas ganz neu­es! – mruk­nął ma­szyn­maj­ster.

– Nowy kurs! – za­śmiał się drwią­co bu­ch­hal­ter.

Coś po­dob­ne­go prze­szło przez gło­wę Sło­dow­skie­go.

Idąc, my­ślał:

– Miz­drzą się Szwa­by. To nie bez ko­ze­ry. Musi być z nimi kru­cho. Ale co im na mo­jej fi­gu­rze za­le­ży, to jak Boga ko­cham, nie wiem.

I po­sta­no­wił być ostroż­nym.

Ja­koż zna­la­zł­szy się w ga­bi­ne­cie dy­rek­to­ra, dłu­go z nie­uf­no­ścią śle­dził za­cho­wa­nie się mło­de­go Kurz­ba­cha.

Ten na wstę­pie po­czę­sto­waw­szy go­ścia cy­ga­rem, po­ło­żył przy­ja­ciel­sko rękę na jego, ra­mie­niu i po krót­kiem wa­ha­niu prze­mó­wił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: