Kuna za kaloryferem - ebook
Kuna za kaloryferem - ebook
Wszystko zaczęło się od wrony o imieniu Kra – pisklaka znalezionego przez Adama Wajraka na warszawskim Żoliborzu. Potem Adam i Nuria Selva Fernandez przygarnęli jeszcze wiele dzikich zwierząt. A gdy zamieszkali razem w Teremiskach w Puszczy Białowieskiej, ich dom stał się istnym schroniskiem. Trafiły tu m.in.: wyrzucone z gniazda bociany (Kuternoga oraz szalony Declan), osierocone borsuki, małe wydry (w tym wydra Julek, która została holenderskim skarbem narodowym), kuny, nietoperze, jerzyki, srokosze czy gromada sów. A Nuria i Adam z naukowczyni i dziennikarza zamienili się w pełnoetatowych opiekunów tej wspaniałej menażerii.
Swoje perypetie opisali czule i z humorem w kultowej książce „Kuna za kaloryferem”. Po latach wznawiają ją w nowej oprawie graficznej, z mnóstwem pięknych zdjęć własnego autorstwa, a przede wszystkim uzupełnioną o dalsze losy ich podopiecznych
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3377-9 |
Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Niektóre z naszych mebli już nie dawały rady. Masa wrzuconych do nich książek, pudeł ze zdjęciami, raportów, segregatorów z publikacjami naukowymi oraz pamiątek z podróży dalszych i bliższych wyraźnie przekraczała już ich możliwości. Uginające się i przekrzywione półki ostrzegały przed nadciagającą katastrofą. Nie pomagało reperowanie, wzmacnianie i podpieranie. Trzeba było je wymienić. Mała szafka z naszej pracowni miała być następna w kolejności. Odsuwaliśmy ją bez entuzjazmu i z odrobiną wstrętu. No bo co można znaleźć za meblem, który stał w jednym miejscu od dwudziestu lat? Stare spinacze do papieru? Linijkę? Jakieś zdjęcie, które gdy wpadało za szafę, już nie było ważne? Może wyschnięty na wiór długopis? Do tego wiedzieliśmy, że to wszystko będzie zanurzone w zwałach kurzu i pajęczyn, bo pająki bardzo lubią nasz dom i nasze towarzystwo, choć nie wiemy dlaczego. Oraz mysich wyschniętych balaskach, bo myszy co jakiś czas próbują z nami zamieszkać, na co się zgadzamy, dopóki nie gryzą czego popadnie (wtedy łapiemy je w żywołapki i deportujemy do lasu). Tak więc nie spodziewaliśmy się niczego przyjemnego, biorąc się za tę szafkę. Nie była ciężka. Odsunąłem ją jednym zdecydowanym ruchem. A gdy to zrobiłem, nasz wzrok padł na coś, co z pozoru wyglądało na przypadkową plamę. Zabrudzenie. Ale to nie było żadne przypadkowe zabrudzenie. To była odciśnięta łapka. Trop, bardzo wyraźny, niepozostawiający wątpliwości, do jakiego zwierzaka należał i kto go odcisnął. Patrzyliśmy na niego i czuliśmy, jak ogarnia nas wielkie wzruszenie. Na ścianie przed nami widniał trop odciśniętej łapki naszego Julka. Wydry, która z nami mieszkała, która wiele nas nauczyła. Musiała to zrobić wtedy, gdy uczyła się pływać. Wskakiwała wtedy do wanny z wodą, po czym biegła się wytarzać w ziemi wygrzebanej z doniczek.
Julek jest jednym z głównych bohaterów tej książki, której już kolejne wydanie oddajemy w Wasze ręce, drodzy Czytelnicy. Oddajemy je również dlatego, że poczuliśmy, że Julek, którego nie ma już na świecie, pomachał do nas z przeszłości. Pora na nową, wznowioną i poprawioną „Kunę za kaloryferem”, bo czasy są już inne niż wtedy, w latach 90. ubiegłego wieku i na początku tego wieku, kiedy powstawała większość tekstów z tej książki.
W naszym domu nie ma już dzikich zwierząt. Głównie dlatego, że czasy partyzanckiego, domowego pomagania dzikim zwierzakom minęły. I całe szczęście. W Polsce działają profesjonalne ośrodki rehabilitacji dla dzikich zwierząt. Są w nich odpowiednie pomieszczenia, świetny pokarm, opieka weterynaryjna, tylko czasami brakuje im wsparcia ze strony państwa polskiego albo zasługują na większe wsparcie, niż otrzymują. Pracują w nich fachowi, oddani zwierzętom ludzie. Dziękujemy im za świetną robotę. Zmieniło się również społeczeństwo, no i my sami się zmieniliśmy. Zrozumieliśmy, że nie każdego zwierzaka warto ratować na siłę i za wszelką cenę. Że dzikie zwierzęta też mają prawo do śmierci i cierpienia na własnych warunkach. Tego nauczyły nas te lata życia w Puszczy.
Jest jednak coś, czego w tym wstępie nie zmienimy. Tę „Kunę...”, podobnie jak jej pierwsze i drugie wydania, chcemy zadedykować Rodzicom. Kiedy ktoś nas pyta, kiedy zaczęliśmy się interesować zwierzakami, z ręką na sercu odpowiadamy, że zupełnie nie pamiętamy. Albo było to szalenie dawno temu, albo te zainteresowania po prostu wyssaliśmy z mlekiem matki, choć to byłoby o tyle dziwne, że nasi Rodzice mało interesują się zwierzętami.
Interesują się czy nie, najważniejsze, że byli i są cierpliwi oraz tolerancyjni. Bo gdyby nie byli, zapewne mała Nuria nie mogłaby trzymać kaczki na balkonie, kameleonów w ogródku, żółwi na patio, papużki falistej, z którą chowała się szafie, i świerszczy w pudełku (tym razem w domu Babci) ani hodować powszechnie uważanych za obrzydliwe prosionków (to te przypominające małe pancerniki stawonogi żyjące w zatęchłych łazienkach) i jedwabników.
Gdyby nie tolerancyjni Rodzice i Babcia małego Adasia, nie mógłby on znosić do domu gołębi, w jego pokoju nie zamieszkałby puszczyk, w pokoju Babci drozd, a w całym mieszkaniu nie mogłoby być dziesiątków słoi z różnymi owadami wodnymi.
Nuria w Sewilli miała kaczkę, która za nią łaziła. Adaś miał mewę śmieszkę, również nieodstępującą go na krok, oraz bociana, który zamieszkał w kuchni i robił olbrzymie rzadkie kupy w całym domu. Nie jest to rzecz normalna, jeżeli ma się trzypokojowe mieszkanie w Warszawie. Gdyby nie tolerancja naszych Rodziców i Dziadków, to zapewne nigdy nie spotkalibyśmy się w Białowieży (bo niby dlaczego mielibyśmy tu przyjeżdżać, jeżeli mielibyśmy w nosie zwierzęta?), a i ta książka nigdy by nie powstała. Dlatego dedykujemy ją naszym Rodzicom, czyli po hiszpańsku A nuestros padres.
Robimy to też z nadzieją, że cała masa innych Rodziców pozwoli swoim dzieciom zbierać pająki i dżdżownice, hodować ślimaki albo opiekować się młodym gołębiem czy zapchlonym kotkiem. Pozwoli im biegać po łące za motylami, włóczyć się po lesie za ptakami albo patrzeć w bajorko, w którym żyją niezwykłe owady czy płazy. Dzięki temu wyrosną kolejne, bardzo liczne pokolenia przyrodników broniących dzikiego środowiska oraz pomagających dzikim zwierzętom w ośrodkach rehabilitacji. Na tym właśnie polega nasz chytry plan.
Nuria Selva Fernandez, Adam Wajrak
Teremiski, kwiecień 2011 – czerwiec 2020Zanim wrona Kra nauczyła się dobrze latać i lądować bez trudu na balkonie, bardzo się o nią obawialiśmy i aby jej to ułatwić, zrobiliśmy jej specjalny mostek z deski.
WRONA NA CENZUROWANYM
Wiedziałem, że nasza wrona nie była byle jakim ptakiem, ale o tym, że była uwikłana w politykę, dowiedziałem się dopiero wiele lat po jej zaginięciu.
– Co ja miałem przez tę wronę! – wzdycha do tej pory fotograf Tomasz Kłosowski. – Cenzura chciała zdjąć cały numer „Świata Młodych”. Zmienialiśmy wszystko w pośpiechu już w drukarni.
Rodzice wrony mieszkali na wysokiej topoli na Żoliborzu, jednej z bardziej zielonych dzielnic Warszawy. Małe przyszły na świat wczesną wiosną 1987 roku. Kiedy zaczęły im wyrastać na skrzydłach pierwsze lotki, zdarzyła się tragedia. Nie wiadomo, czy spowodowała to wichura, czy też wronka za bardzo się wychyliła z gniazda, dość, że mój kolega z klasy Maciek Wygnański znalazł ją na ulicy. Darła się okropnie.
Maciek wsadził ją do pudełka i wyniósł na dach – no bo może rodzice znajdą małą. Ale tak się oczywiście nie stało. Wrona trafiła więc do mnie. Nie miałem pojęcia, co z nią robić, jak ją karmić, jak ogrzewać. Na szczęście od pana Jerzego Desselbergera, który wychował masę ptaków, dowiedziałem się, że pisklętom daje się do jedzenia kluseczki zrobione z sera białego, glukozy, mączki kukurydzianej, witamin i nie pamiętam już z czego jeszcze. Za to znakomicie pamiętam naszą pierwszą wspólną noc.
Wrona spała w pudełku przykrytym szmatką, a z góry grzała ją żarówka. Leżałem już w łóżku, kiedy coś mnie podkusiło, żeby zajrzeć do pudełka. Podniosłem szmatkę i zdębiałem. Wronka leżała z wyciągniętym dziobem, jakoś tak sztywno rozciągnięta. „Umiera” – pomyślałem i omal się nie rozpłakałem, bo od razu pokochałem to ptaszysko. Bałem się jej dotknąć. Wstawałem co jakiś czas i zaglądałem do pudełka. Wronka nie zmieniała pozycji, ale cały czas oddychała.
To była strasznie długa noc. W końcu zasnąłem. Obudził mnie wrzask wrony. Siedziała w pudełku z rozdziawionym dziobem i wymachując skrzydłami, domagała się jedzenia. Uszczęśliwiony pognałem do lodówki po serowe kluseczki i nakarmiłem żarłoka. Kiedy się już najadła, wypięła kuper na zewnątrz pudełka i trysnęła na podłogę.
Dopiero później się dowiedziałem, że pisklaki śpią właśnie w tak dziwny sposób.
ŚWIAT PEŁEN POKUS
W końcu w lecie lotki wyrosły jej na tyle, że zaczęła latać. Każda młoda wrona zna mniej więcej teren, nad którym będzie latać, bo zanim przymierzy się do pierwszego lotu, rozgląda się tygodniami z gniazda. Dla naszej wrony, której daliśmy imię Kra, światem było nasze mieszkanie, a właściwie mój pokój. Przelot do kuchni lub sypialni rodziców był wyprawą w zupełnie nieznane jej lądy. Widać to było wyraźnie, bo wszystkie pióra kładła wtedy po sobie.
Powoli jednak opanowała geografię mieszkania na tyle, żeby poruszać się po nim swobodnie i zostawiać wszędzie ślady swej bytności w postaci rzadkich kup. Było to tak nieprzyjemne, że rodzina postanowiła eksmitować wronę na balkon. Ale wcześniej wydarzyło się nieszczęście – wrona sama wyleciała na dwór przez niedomknięte okno.
Co to była za tragedia! Świat pełen drzew nie przypominał mieszkania i z rozpędu wrona przywaliła w siatkę ogrodzenia. Jeszcze do niedawna w zbiorach rodzinnych przechowywano zdjęcie mojej siostry, na którym niesie do domu wronę z wybałuszonymi z przerażenia oczami i rozdziawionym dziobem. Szkoda, że się gdzieś zawieruszyło.
To był pierwszy krok do życia na wolności. Zaczęliśmy zostawiać ją na balkonie, aby mogła zobaczyć, jak naprawdę wygląda świat wron. Drugi przelot na drzewo skończył się upadkiem i Kra znowu musiała wrócić do domu na rękach jednego z członków rodziny. Ale już za trzecim razem usiadła całkiem sprawnie na gałęzi. Problemem był za to powrót na balkon.
Staliśmy na nim wszyscy – babcia, mama, tata, siostra i ja – i na zmianę krakaliśmy, żeby zachęcić ją do przelotu. Przechodnie podnosili głowy i z dziwnym uśmiechem szli dalej, a wrona siedziała na gałęzi i krakała do nas, żebyśmy po nią przylecieli – tak zrobiłby każdy wroni rodzic. W końcu sama zdecydowała się na lot. Najpierw wylądowała na sąsiednim parapecie, ale w końcu udało jej się osiągnąć cel. To był wielki sukces. Tak zaczęło się życie Kry na wolności. Bardzo szybko się zorientowała, że jest tam o wiele ciekawiej niż w mieszkaniu. Świat oferował różne atrakcje – przystanki, koty, psy, śmietniki.
Nie wiem, od kogo – bo przecież nie ode mnie – się nauczyła, jak skubnąć kota w ogon. A było to tak: wracał sobie taki biedny, wygłodzony kociak ze śmietnika, a tu nagle parę metrów przed jego nosem lądowało spasione ptaszysko. Zaczynał się więc powoli skradać. Wrona udawała, że go nie widzi, dopiero gdy gotował się do skoku, zrywała się i lądowała za nim. Skubała go mocno w ogon i zanim zdążył się odwrócić, była już na gałęzi.
WIELBICIELKA PIEŚNI KOŚCIELNYCH
Z punktu widzenia naszej wrony, wychowanej wśród ludzi, dwunożne istoty były jej gatunkiem. Wrony, kawki i gawrony jej nie interesowały. Przyjaźnie Kry koncentrowały się w dwóch miejscach: na przystanku tramwajowym, obok którego urzędowały kwiaciarki, i w okolicach nieistniejącego już baru-dansingu Kosmos, gdzie zbierały się najgorsze okoliczne szumowiny. Ci ludzie byli dla niej bardzo serdeczni.
– Ptaszek, ptaszek! – wołali i zawsze coś tam dla niej mieli.
Kiedyś wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Krę przycupniętą na oparciu drewnianej ławki na podwórku. Dwóch podchmielonych panów mocno pociągało z flaszki tanie wino i co chwila któryś nalewał ostrożnie złocistą ciecz do plastikowego kapsla i podawał wronie. Piła z ochotą. Tego było za wiele. Rozgniewany zakrakałem na wronę, która jak gdyby nigdy nic chwiejnym lotem przyleciała na balkon. Czuć było od niej alkohol. Zaprosiłem ją do mieszkania i powiedziałem, co o niej myślę i że lepiej by było, gdyby obracała się w innym towarzystwie. Chyba nie wzięła sobie tego do serca, bo jej zachowanie z dnia na dzień się pogarszało.
Pewnego dnia wpadła do mieszkania i rozpruła poduszkę. Notorycznie wydłubywała kit z okien i zabierała nam długopisy oraz inne małe przedmioty, które chowała w dziwnych miejscach. Kiedyś dostała parówkę. Jakoś sobie zasłużyła na ten rarytas lat osiemdziesiątych. Parówka zniknęła dziwnie szybko, a po paru dniach odnalazłem ją w bucie, który usiłowałem założyć.
Jakby tego wszystkiego było mało, wyciągnęła z terrarium maleńkiego żółwia wodnego i zaniosła do innego mieszkania. Nie złapałem jej na tym, ale to ona była główną podejrzaną. Przecież żółwik sam by nie przeszedł z mieszkania na pierwszym do mieszkania na czwartym piętrze, i to jeszcze na drugim końcu podwórka.
Najgorsze było jednak to, że z wielką namiętnością i niezwykle bezczelnie kradła pranie wieszane na podwórku. Nie pomagały groźby i prośby. Skarpety, bielizna damska i męska były zbyt wielką pokusą, wyciągała je nawet z miski, wystarczyło, że właściciel na chwilę się odwrócił. Gdy nie zwracało się na ptaszysko uwagi, było dobrze, ale gdy tylko próbowało się odgonić ją jakąś szmatą, nabierała jeszcze większej ochoty do zabawy. Skakała wokół, chwytając co chwila za szmatę albo szczypiąc dziobem w kostki.
Mimo tej całej masy kłopotów bardzo ją wszyscy kochaliśmy. Była oczkiem w głowie całej rodziny. Mama co prawda narzekała, że Kra zapaskudza mieszkanie, ale kiedy ptak znikał gdzieś na dłużej, strasznie się martwiła. Każdego ranka, kiedy tata szedł do pracy, wrona leciała za nim z głośnym krakaniem. Ze wszystkich ptaków, które miałem, ją lubił najbardziej. Uwielbiał ją tarmosić za dziób. Wtedy wrona puszyła się i dziwnie bulgotała, przymykając z rozkoszy oczy.
Wronę kochało też całe podwórko. Odwiedzała państwa Bellenów, panią Ulę Zaniewską, panią Bożenę Wyrzykowską, Jacka Kuronia. Kra uwielbiała msze za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki. Spacerowała wśród tłumu wiernych, a ponieważ była bardzo muzykalnym ptakiem, z namiętnością słuchała pieśni religijnych. Podobno pewien porządkowy, który pilnował grobu księdza Jerzego Popiełuszki, opowiadał, że dość często widywał Krę przesiadującą na klęczniku przy nagrobku.
Na dziedzińcu kościoła zachowywała się chyba przyzwoicie, bo nigdy nie dotarła do mnie żadna skarga na nią. Mówiono też, że kiedy kościół odwiedził wiceprezydent George Bush, wrona maszerowała razem z nim w szpalerze porządkowych aż do samego grobu księdza Popiełuszki. Nigdy natomiast nie była widziana w towarzystwie milicji, która co pewien czas pojawiała się tłumnie w okolicach kościoła. Widać do milicji miała wtedy taki sam stosunek jak my.
PRZYMUSOWY POBYT W ZOO
Czasami jednak trafiali się ludzie uważający Krę za jakiś dziw natury, który trzeba wtłoczyć w ramy cywilizowanego świata. W wypadku wrony miało to być zoo.
Ptaki w klatkach nie mogły nawet śnić o tym, co miała Kra. Zoo było wówczas skrzyżowaniem okropnej menażerii z więzieniem. Uwijało się wokół nich kilku kochających zwierzęta, ale zupełnie bezradnych w tej całej beznadziei, szaleńców. Znałem ich dobrze, bo przez rok byłem częstym gościem w zoo – zbierałem materiały o puszczyku na olimpiadę biologiczną.
Na Żoliborzu była pani, która należała do Towarzystwa Ochrony Zwierząt i która była typową działaczką tamtych czasów. Miała legitymację, i tyle. Wrona burzyła porządek jej świata, więc ją podstępnie schwytała i osadziła w odosobnieniu. Na szczęście, kiedy tylko Kra zniknęła, coś mnie tknęło i pobiegłem w te pędy do zoo. Siedziała, bardzo smutna i napuszona, w klatce na zapleczu. Kiedy mnie zobaczyła, zabulgotała po swojemu.
Ze znajomą pracownicą zoo zapakowaliśmy ją do pudełka. W domu zebrała się wokół niej cała rodzina. Dostała swoje ukochane płatki kukurydziane, z których połowę od razu rozsypała po całym pokoju, i od razu odetchnęliśmy z ulgą.
Po przygodzie z zoo pozostał jej jednak uraz. Poza domem nikomu już nie pozwalała się dotykać. Można było ją pogłaskać tylko w mieszkaniu.
KRA NA ŁAMACH
Wtedy się okazało, że wrona jest sławna nie tylko na Żoliborzu. Zainteresował się nią „Świat Młodych”, a dokładniej prowadzący kącik ornitologiczny „Klub ptakolubów” Tomasz Kłosowski, dziś znany fotograf przyrody. Było to dla mnie wielkie przeżycie, bo „Klub ptakolubów” był moim podstawowym źródłem wiedzy o ptakach.
Pan Tomasz zapowiedział się z wizytą. Mama z babcią wysprzątały pięknie pokój mojej siostry i mój z kurzu i wronich kup. W końcu miał nas odwiedzić prawdziwy reporter z prawdziwej gazety!
Pół godziny przed wizytą wrona została wezwana krakaniem do domu. Dziarsko wskoczyła na oparcie krzesła i rozejrzała się po pomieszczeniu, które wcale nie przypominało jej znajomego zabałaganionego pokoju. Na nasze nieszczęście dostrzegła na biurku kałamarz z atramentem i zanim ktokolwiek się zorientował, siedziała na oparciu krzesła z kałamarzem w dziobie.
– Tylko nie upuść! – błagaliśmy, mając chyba nadzieję, że gładko wyląduje z naczyniem na podłodze.
Ale gdzie tam, popatrzyła na nas, rozejrzała się po pokoju i szeroko otworzyła dziób. Kałamarz gruchnął o ziemię. Do dziś jestem przekonany, że zrobiła to z premedytacją.
Mama ścierała atrament, a tymczasem do drzwi pukał Tomasz Kłosowski. Reportaż o wronie powstał więc na podwórku. Nie pamiętam, co dokładnie opowiadaliśmy panu Tomaszowi, ale znalazł się tam i kościół, i Bush, i Jacek Kuroń. Pan Tomek skrzętnie notował.
Po pewnym czasie w „Świecie Młodych” ukazał się reportaż zatytułowany „Po prostu Kra”. Opowiadał o wronie, o sąsiadach, o barze Kosmos i jakoś nikt z nas nie zwrócił uwagi, że nie było w nim ani o kościele, ani o Bushu, ani o Kuroniu.
To zdjęcie zrobiła mi moja mama. Nie wiem, dlaczego ptaki krukowate bardzo lubią się bawić moim uchem. Tak robiła wrona Kra, a wiele lat później kruczyca Kura. Wrona była szalenie delikatna, a kruczyca wręcz przeciwnie.
FINAŁ PO LATACH
Kiedy nadeszła wiosna, stała się rzecz straszna. Na podwórko sprowadziły się dzikie wrony. A ponieważ są to ptaki terytorialne, czyli takie, które nie lubią, gdy ktoś przebywa na ich terenie, Kra wpadła w poważne tarapaty. Nie mogła już usiąść na drzewie bez narażania się na atak. Odkryła jednak, że wrony boją się ją zaczepiać, kiedy siedzi na parapecie lub na balkonie. Dla dzikich wron było to stanowczo za blisko człowieka.
Pewnego wiosennego dnia Kra zniknęła na zawsze. Chodziliśmy do zoo, krakaliśmy po całym Żoliborzu. Nic. Tęskniliśmy za nią i rozpaczaliśmy. Nawet bocian z przestrzelonym skrzydłem, który trafił do naszej kuchni, nie był w stanie nas pocieszyć. Do dziś w każdej wronie widzę Krę.
W 1994 roku, kiedy już wszyscy zapomnieli, że plac Wilsona nazywał się kiedyś placem Komuny Paryskiej i że istniał bar Kosmos, na otwarciu Biebrzańskiego Parku Narodowego spotkałem Tomasza Kłosowskiego.
– Poznaje mnie pan? – zapytałem. – Kiedyś robił pan reportaż o chłopcu z ósmej klasy i jego wronie...
– O wronie! – wykrzyknął pan Tomasz. – Oczywiście, co ja przez nią miałem! Napisałem artykuł, w którym był kościół, grób księdza Popiełuszki, Bush, chyba Kuroń i wrona. Cenzura chciała zatrzymać cały numer. Zmienialiśmy wszystko w drukarni w ostatnim momencie.
W domu znalazłem artykuł wycięty ze „Świata Młodych”. Z jednego tylko fragmentu można się było domyślić, co to naprawdę była nasza wrona: „...leci też na dziedziniec niedalekiego kościoła i siada na klęczniku, obserwując wiernych...”. Dziesięć lat temu każdy wiedział, że tylko w jednym kościele w Warszawie klęczniki stoją na dziedzińcu – u św. Stanisława Kostki. Tego cenzurze nie udało się wychwycić.
– Tak, tak, „wrona” to było kiedyś bardzo niecenzuralne słowo – wspomina Tomasz Kłosowski.
PS Sława wrony Kry, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach, nie ograniczyła się tylko i wyłącznie do artykułu Tomka Kłosowskiego sprzed lat w „Świecie Młodych” i mojego w „Magazynie Gazety Wyborczej”. Artykuł z „Magazynu” został przedrukowany do pewnego podręcznika do nauki polskiego dla szkół podstawowych. Dzieciaki miały się uczyć z tej czytanki nie tylko polskiego – świadczyły o tym bardzo poważne przypisy i wyjaśnienia. Pamiętam jedno z nich. Wyjaśnione było dokładnie, że „internowana” oznacza, iż moja wrona została „zatrzymana na czas nieokreślony w odosobnieniu”. Bardzo mnie to rozbawiło i ucieszyło.
Gdy wrona Kra szalała po warszawskim Żoliborzu, każde, nawet najmniejsze dziecko wiedziało, co to znaczy, że ktoś został internowany. Każdy dzieciak zdawał sobie również sprawę z tego, że wrona to może być ptak, ale również WRON, czyli Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – instytucja, która jest niedobra, bo wprowadziła stan wojenny i naszego sąsiada Jacka właśnie internowała. A tak poważnie to mamy chyba dużo szczęścia, że wystarczyło tylko nieco ponad dziesięć lat, aby dzieci dowiadywały się, co to znaczy „internowana”, z czytanek o sympatycznej wronie.W Białowieży zamieszkaliśmy w 1996 roku. Z początku dzieliliśmy dom, a właściwie sklep z pamiątkami, z naszymi przyjaciółmi Beatą i Piotrem Jachowiczami. Piotrek z Beatką prowadzili sklep, a my mieszkaliśmy u nich kątem. Było prześmiesznie, bo czasami, żeby umyć zęby, trzeba było się przeciskać przez tłum turystów kupujących nalepki, pocztówki albo rzeźbionego ptaszka (żubrów Piotrek nie miał rozmyślnie, bo ma je każdy białowieski stragan).
Sklep był kiedyś knajpką i tuż za nim znajdowało się coś w rodzaju klatki, która służyła do przechowywania butelek. Była całkiem spora i właśnie do niej trafił nasz pierwszy białowieski myszołów, który – o ile dobrze pamiętam – miał uszkodzony palec. Uszkodzony palec może być problemem, bo niby jak z takim palcem łapać zwinne gryzonie? No to postanowiliśmy się nim zaopiekować.
Myszołów, który zajadał się szyjkami kurczaków z pobliskiego sklepu, bardzo szybko wydobrzał i postanowiliśmy go wypuścić. W piękny, słoneczny dzień i przy licznej publice otworzyliśmy klatkę z nadzieją, że ptak opuści więzienie, ale myszołów nie reagował na otwarte drzwi, tylko głupio się na nas gapił. Nie pomagało walenie w siatkę, straszenie ani krzyki. W końcu Piotrek wpadł na pomysł, by położyć mu przed klatką kawałek kurzej szyjki. Myszołów, jak to tylko zobaczył, natychmiast wyleciał z klatki, po czym... powrócił do niej.
– Dziwicie się? Czego mu więcej trzeba? Dach nad głową ma, regularne jedzenie ma, to gdzie miałby lepiej? – mówił nam zaprzyjaźniony z nami na dobre i złe Andrzej Kruszewicz, jeden z najlepszych specjalistów od ptaków, na co dzień odpowiedzialny za ptaki w warszawskim zoo (a dziś jego dyrektor).
Ale przecież miejsce ptaka drapieżnego, i to zdrowego jak ryba, nie jest w klatce przy sklepie z pamiątkami, tylko na wolności. Wkurzyliśmy się i siłą go wywaliliśmy, a klatkę zamknęliśmy. Musiał w końcu odlecieć, leń opierzony.
To było nasze pierwsze zwierzę w puszczy. Czasy sklepowe się jednak skończyły. Zimą trzeba było poszukać czegoś lepszego. Całą czwórką wylądowaliśmy w domku, który wcześniej wynajął Piotrek. Zwierząt tam nie mieliśmy, dopiero później Piotrek kupił śliczną suczkę Kobi, którą przestraszyłem, kiedy była szczeniakiem, i nawet jak dorosła, to sikała na mój widok. Potem jednak Beatka i Piotrek wrócili do Warszawy. Takie życie.
Zanim wyjechali, znaleźli nam dom, do którego przenieśliśmy się wiosną 1997 roku. Był własnością Ani i Janka Buszków. W domu obok mieszkała jeszcze ich córka Paulinka oraz Dziadek Buszko i Babcia Buszko (oboje dziś już nie żyją). Dziadkowie Buszko byli chodzącymi skarbnicami wiedzy o przyrodzie. Dziadek Dymitr pamiętał jeszcze puszczę przedwojenną, gdy spacerowały po niej niedźwiedzie, których teraz w okolicy od dawna już nie było.
Ale wróćmy do wynajmowanej posiadłości. Składała się ona z maleńkiego domku, chlewka oraz rozsypującej się prastarej stodoły. „Idealne miejsce na bociany” – myślałem, bo od czasu, gdy pewien bocian defilował po naszej warszawskiej kuchni, bardzo za przyjaźnią z bocianami tęskniłem. Biedna Nuria, która w Polsce była dopiero od niedawna i z jasnym planem zajmowania się wyłącznie badaniem padliny nie przypuszczała, co ją jeszcze czeka.
Kiedy sprowadziliśmy się do Teremisek, mieszkały w nich aż trzy bocianie pary. Od paru lat jest tylko jedna albo nie ma żadnej. To jedno z moich ostatnich zdjęć pary bocianów w naszej wsi podczas pełni księżyca.
DO TRZECH BOCIANÓW SZTUKA
Latem 1997 roku zamieszkały z nami trzy bociany. Kiedy stada bocianów zbierały się pod koniec sierpnia do odlotu i krążyły nad Białowieżą, nasze boćki stały na podwórku i patrzyły w niebo. Wszystkie trzy wykluły się w tymże roku, ale los sprawił, że nie mogły odlecieć do Afryki. Taką wędrówkę, podczas której bociany przemierzają czasami nawet dziesięć tysięcy kilometrów, może przeżyć tylko ptak w pełni sprawny. A wszystkie trzy były niepełnosprawne. Ale zacznijmy od początku.
Właśnie tego roku bociany spóźniły się do Polski jakieś trzy tygodnie. Ptaki lecące z Afryki do wschodniej Europy przez Bliski Wschód i Bałkany zatrzymał powrót zimy nad Bosforem. Cała ornitologiczna Europa siedziała z tego powodu w internecie, śledząc każdy krok i denerwując się o los podróżników.
W Polsce brakiem bocianów najbardziej przejął się Maciek Zimowski, szef firmy Bird Service. Co kilka godzin kontaktował się z ornitologami z innych krajów, którzy przekazywali mu dane o tym, co się dzieje u nich, a on informował o tym, co dzieje się w Polsce. Wszyscy patrzyli na polskie bociany, bo u nas wtedy mieszkało ich najwięcej, ponad trzydzieści tysięcy par. Druga była Hiszpania – siedemnaście tysięcy par.
Obecnie się to zmieniło i u nas mieszka 45 tysięcy, a w Hiszpanii nieco więcej. U Maćka można było dostać najlepsze informacje o bocianach.
– Tysiące tkwią w cieśninie Bosfor. Nie mogą lecieć dalej, bo zatrzymuje je zła pogoda. Nie mają co jeść. Część może zawrócić do Afryki – alarmował Maciek. A kilka dni później pocieszał: – Pogoda się poprawia. Bociany powoli ruszają.
I rzeczywiście ruszyły i stopniowo zaczęły się pojawiać w Polsce. Nikt jednak nie wiedział, jak opóźnienie odbije się na ich potomstwie. Czy będą miały mniej młodych? Czy może młode będą cherlawe?
Coś mi podpowiadało, że jakieś boćki nieudaczniki trafią do mnie. Nie miałem nic przeciwko temu. Będąc jeszcze małym chłopcem, miałem bociana. Miał śrut w skrzydle, bo strzelił do niego jakiś idiota. Bocian nie mógł latać. Mieszkał w warszawskim mieszkaniu moich rodziców w kuchni i okropnie paskudził. Chodził za nami jak pies i wszyscy go bardzo kochali.
Kiedy wreszcie zapadła decyzja, aby oddać go do zoo w Płocku, moja mama przeciwstawiała się temu usilnie, twierdząc, że trzeba kupić działkę i tam go trzymać. Problem jednak nie polegał na działce, tylko na tym, że wtedy mięso było na kartki. Bociek objadał więc całą rodzinę, a szansa na otrzymanie dodatkowego przydziału na bociana była nikła. Trafił więc do zoo. A ja od tego czasu marzyłem, żeby mieć bociana, jakiegoś sierotę, który sobie nie poradzi bez pomocy człowieka.
Od tego czasu zmieniło się wiele. Plan Balcerowicza sprawił, że nie musiałem się martwić mięsem na kartki, i przeniosłem się do Białowieży, gdzie nasz przydomowy ogródek nadawał się do trzymania bociana dużo bardziej niż ciasna kuchnia.
SIEDEM NIESZCZĘŚĆ Z KRÓLICZEJ KLATKI
Pewnego sierpniowego popołudnia przyszli do nas dwaj chłopcy z pobliskiej ulicy Południowej. – Mamy bociana – zakomunikowali i natychmiast porzuciłem wszelkie zajęcia i poszedłem z nimi.
W klateczce po królikach coś się ruszało. Włożyłem ręce i wyciągnąłem boćka. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Pióra zniszczone, brudny jak nie wiem co, a na dodatek straszliwie okaleczony. U jednej z nóg brakowało mu palców. Musiało się to stać dawno temu, bo rana już była zagojona. „Sznurek” – pomyślałem od razu.
Sznurki do snopowiązałek to wielkie przekleństwo bocianów. Cała masa wala się po polach, a dorosłe bociany myślą, że jest to świetna wyściółka gniazda. Znoszą więc to paskudztwo do siebie. Kiedy wykluwają się młode, sznurek potrafi się zakręcić wokół maleńkiej nóżki. Nie dopływa krew, pojawia się martwica – i po nodze. Małe boćki mogą też zostać na zawsze uwięzione w gnieździe, giną wtedy w okrutnych męczarniach. Los niepełnosprawnego boćka nie jest zresztą dużo lepszy. Ginie także, tyle że nieco później.
Rana nie była jedynym problemem znajdy. Drugą nogę też miał słabą i trzeba było jeszcze chudzielca podtuczyć. Króliczą klatkę zamieniłem mu na naszą przestronną stodołę i od razu nakarmiłem mięsem. Biedaczek jadł za trzech.
– To dobrze, wyciągniemy go – powiedziałem do Nurii.
Po paru dniach zauważyliśmy, że rana na nodze krwawi. Zadzwoniłem do Andrzeja Kruszewicza.
– Zrób mu protezę. Coś twardego zamiast stopy, ale od ciała odseparuj to czymś miękkim. Tak jak sztuczna noga u pirata – wyjaśnił obrazowo.
Kuternoga, mimo swojej niepełnosprawności, był bardzo rezolutnym bocianem i dzielnie znosił wymiany opatrunku przy protezie. Zrobiliśmy ją z pudełeczka po glukozie.
Rozmowa zainspirowała nas podwójnie. Zdobyliśmy nie tylko pomysł na protezę, lecz także na imię dla boćka – Kuternoga. Z początku nogę tylko bandażowaliśmy, ale okazało się, że opatrunek szybko zamaka i rana zaczyna się babrać. Nuria skonstruowała więc za pomocą bandaża, plastra i denka od plastikowego pudełka specjalny bucik. Wymagał on co prawda długiego zakładania, ale opatrunek nie zamakał.
Kuternoga bardzo szybko przyzwyczaił się do swojej nowej stopy. Chodziło mu się w niej o wiele lepiej niż na kikucie. Czasami jednak robiło nam się strasznie smutno, kiedy patrzyliśmy, jak próbuje się podrapać po głowie kaleką nogą i nie może. Gimnastykował się, wymachując skrzydłami, przechylał – i nic. Na dodatek normalny bocian stoi na jednej nodze, ten nie mógł ustać na swojej protezie, co musiało być dla niego strasznie uciążliwe. Za to miał świetny apetyt i przytył.
PAN BOCIAN, CZYLI POJAWIA SIĘ SEÑORITA
Drugiego bociana przywiózł z Kleszczeli Piotrek Orzechowski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Ktoś zadzwonił do nich i powiedział, że jest bocian i że ma się świetnie, bo karmią go chlebem. Wzbudziło to moje przerażenie, bo bociany jedzą mięso, ryby, myszy, a nawet – choć, wbrew powszechnym sądom, niechętnie – żaby.
Z początku nie było wiadomo, dlaczego nie odleciał. Kiedy do nas dotarł, był bardzo wychudzony. Jadł nad wyraz elegancko: chwytał myszkę za ogon, podrzucał i od niechcenia połykał albo porzucał gdzieś, z czego momentalnie korzystał Kuternoga. Mielone mięso skubał po kawałeczku. Kuternoga myszy łykał w wielkich ilościach, bez żadnych wstępnych zabaw. Tak wielka była między nimi różnica w zachowaniu, że doszliśmy z Nurią do wniosku, że nasz nowy pacjent jest prawdziwym arystokratą, a Kuternoga, który pomimo niepełnosprawności potrafił odepchnąć nowego od jedzenia – zwykłym chamem.
– Ona zachowuje się jak señorita – powiedziała Nuria.
To, że nazwała nowego panienką, nawet mi się spodobało, ale nie wiedziałem, dlaczego Nuria mówi o bocianie „ona”. W końcu okazało się, że cigüena, czyli po hiszpańsku bocian, to rodzaj żeński. Więc Nuria mówiła: „Daj jej jeść”, a ja: „Daj mu jeść”, ale na Señoritę mówiłem czasem „ona”.
Kilka dni po tym, jak Señorita trafiła na nasze utrzymanie, wyszły na jaw przyczyny arystokratycznego zachowania – biedak prawie nic nie widział na lewe oko. Dlatego nie mógł trafić w talerz i chwytał patyczki, myśląc, że to ogon myszy. Pomyślałem, że kłopoty ze wzrokiem wzięły się z niedożywienia i że regularne jedzenie doprowadzi Señoritę do porządku. I rzeczywiście, po tygodniu na myszkach, które poza mięskiem, kostkami i futerkiem, miłym dla bociana w łykaniu, zawierają całą masę niezbędnych witamin, Señorita zaczęła dochodzić do zdrowia, tracąc dobre maniery. Teraz Kuternoga zaczął mieć kłopoty z dopchaniem się do żarcia. Señorita zaczęła jeść jak cham i zawsze przy misce była pierwsza. Mimo to imię pozostało.
UWAGA! PIES NA WOLNOŚCI
Boćki trzymaliśmy najpierw zamknięte w stodole. Gdy świeciło piękne słońce, było mi ich żal. Ale co zrobić, kiedy po podwórku biega suczka Antonia – pies wiejski, czyli taki, co raczej żywemu nie przepuści. Na dodatek Antonia była bardzo odważna. Tropiła z nami wilki, co opisuję w książce „Wilki”. Obgryzała po nich wszelkie kości, a gdy jakieś były w pobliżu, odważnie się do nich rwała. Nie wiemy, czy chciała się z nimi pobawić, czy je pogonić, ale trzymaliśmy ją krótko na smyczy i w szelkach. Taka zabawa z wilkami źle by się dla niej skończyła. Antonia nie bała się wilków, to co dopiero bocianów, w tym niepełnosprawnego bociana.
Andrzej Kruszewicz wynosi z chlewika Señoritę, która ma pojechać do Warszawy. Ma przygotowany worek, bo bociany najlepiej przewozi się w worku.
– Nie bój się o nie, bocian podporządkuje sobie każdego psa – zachęcał przyjaciel Karol Zub, który ma olbrzymiego wilczura i kiedyś też trzymał bociany.
Wcale nie byłem tego taki pewien. Może Señorita da sobie radę z psem, ale nie Kuternoga. Postanowiłem jednak zaryzykować. Zamknąłem Antonię w domu i poszedłem do stodoły wypuścić bociany. Z Kuternogą poszło łatwo, ale kiedy schwytałem Señoritę, nagle w stodole pojawiła się Paulinka, wówczas sześcioletnia córka naszych gospodarzy, a za nią ujadająca Antonia, która jakoś wydostała się z zamknięcia. I wtedy właśnie popełniłem straszliwy błąd. Señoritę, którą trzymałem w wyciągniętych rękach, przysunąłem do twarzy. Ułamek sekundy i dostałem potężny cios dziobem w nos. Rana była bardzo głęboka.
Paulinka na widok krwi zaczęła płakać, pies – szczekać jeszcze bardziej, a ja straciłem kontrolę nad wszystkim. Señorita wyrwała mi się i znalazła naprzeciw Antonii. Pióra na podgardlu bociana stanęły dęba na kształt jakiejś dziwnej grzywy, olbrzymie skrzydła się rozpostarły, a dziób wysunął do przodu niczym dzida. Señorita klekotała przy tym i syczała. Przypominało to jakiś szalony taniec.
Wystarczyło kilka szybkich ruchów dzioba w kierunku Antonii i suczka miała już dosyć. Kiedy Antonia doskoczyła do Kuternogi, ten zrobił dokładnie to samo co Señorita, co więcej – utykając, pogonił przerażonego psa. Klęska czworonoga była kompletna.
TRZECI DO KOMPLETU
Antonia próbowała jeszcze wiele razy zaczepiać bociany, ale widząc, że nie ma szans, dała sobie spokój. Bociany też stwierdziły, że pies to niegroźne zwierzę, i przestały w ogóle zwracać uwagę na zaczepki.
Antonia, nasza bardzo odważna suczka, na początku próbowała zaczepiać bociany, ale gdy parę razy dostała ostrym dziobem, przekonała się, że to kiepski pomysł.
Poradził sobie szybko z Antonią także Declan, nasz trzeci bociek. Był hodowany przez dobrych ludzi, którzy opiekowali się nim przez pierwsze tygodnie. Piotrek Orzechowski przywiózł go nam z pobliskiej Hajnówki.
– Wiesz, kiedy go brałem od tych ludzi, płakali. Tak się do niego przywiązali – opowiadał mi.
Nazwaliśmy go Declan na cześć naszego irlandzkiego kolegi. Z pozoru wyglądał na ptaka zupełnie zdrowego, no, może tylko lekko zwisające skrzydło od czasu do czasu budziło niepokój. Chodził za nami jak pies, szczypał w nogi i był bardzo przyjacielski.
Wtedy nawet nie przypuszczaliśmy, jaką będzie weterynaryjną niespodzianką. Gdy jednak nie tknął jedzenia przez kolejne dwa dni, zaczął rozkładać skrzydła i kwilić niczym mały pisklak, wpadliśmy w popłoch.
Declan wyglądał na zupełnie zdrowego bociana, był po prostu piękny. Niestety, poza tym był szalony.
WALCZYMY O ŻYCIE DECLANA
Przez długi czas z Declanem było bardzo źle. Słabł w oczach. Doszło do tego, że brakowało mu sił, aby stanąć na jednej nodze.
– Chyba go stracimy – martwiliśmy się z Nurią.
Declan został wychowany przez ludzi od małego pisklaczka, bo rodzice wyrzucili go z gniazda.
– To była taka mała, śliczna kaczuszka – wspominała jego pierwsza opiekunka. – Mąż się nad nim ulitował i zabrał do domu.
Przypuszczam, że już wtedy z Declanem było coś nie w porządku. Bociany dość często wyrzucają nieudane pisklęta z gniazda. Gdyby nie ludzie, Declan by nie przeżył. Ale znalazł przystań w Hajnówce, gdzie został wychowany na bardzo miłego boćka.
EGZORCYZMY NA ROBAKI
Przez pierwsze dwa dni to, że Declan nie je, nie wzbudzało jeszcze podejrzeń. Ptakom, które mają za sobą przenosiny, taki brak apetytu często się zdarza. Stres wywołany zmianą otoczenia robi swoje. Ale z każdym kolejnym dniem niepokoiliśmy się o niego coraz bardziej. Declan nie jadł i nie było różnicy, czy podawaliśmy mu biały ser, ryby, czy myszy.
Kuternoga opychał się w tym samym czasie jak nie wiem co i zaczął przypominać indora, Señoricie też poprawiła się linia. A Declan – ani kęska. Tylko pił. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że może to tylko jakieś pasożyty.
– Oj, boćki bywają bardzo zarobaczone, i to zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz – zgodził się ze mną Andrzej Kruszewicz, który doradzał nam we wszystkim, co związane z bocianami. Bez niego bylibyśmy jak dziecko zagubione w ciemnościach.
– Niedawno też miałem bociana, który nie jadł i nie jadł. Odprawiłem nad nim wszystkie możliwe egzorcyzmy, ale jednak padł – opowiadał Andrzej. – Okazało się w czasie sekcji, że ma mnóstwo pasożytów, nawet płuca były pełne zwapniałych cyst.
Pierwsze więc, co zrobiliśmy z naszymi boćkami, to odrobaczanie. Każdy otrzymał specjalny środek, który dostaliśmy od nieocenionego doktora Zbigniewa Krasińskiego z Białowieskiego Parku Narodowego. Zabieg odrobaczania był dość prosty – pół mililitra lekarstwa wypryskiwało się na gołą skórę pod skrzydłem. Po dziesięciu dniach całą operację trzeba było dla pewności powtórzyć.
Declan, podobnie jak pozostałe dwa bociany, został poddany kuracji, ale poprawy jak nie było, tak nie było.
PTAK SPECJALNEJ TROSKI
Declan zachowywał się inaczej niż Kuternoga czy Señorita. Kiedy się do niego zbliżaliśmy, syczał albo – jak kto woli – piszczał, opuszczał głowę, rozkładał skrzydła i lekko nimi wymachiwał. Nie było to jednak zachowanie agresywne. Z początku nie mogliśmy sobie zupełnie zdać sprawy, co nam to przypomina. Pewni jednak byliśmy, że było w tym coś znajomego. Może radość zwierzęcia, które się cieszy, że zbliża się do niego znajomy człowiek? Przecież Declan lepiej znał ludzi niż bociany, więc człowiekowi powinien okazywać swoje serdeczne uczucia, a nie Kuternodze i Señoricie.
Aż pewnego dnia wydobyłem z siebie kilka bardzo niecenzuralnych słów krytycznie oceniających własne zaćmienie umysłowe. To, co robił Declan (który wtedy jeszcze Declanem nie był), to nic innego jak żebranie pisklęcia o pokarm!
– Duży bocian, a myśli, że jest maleńki. Wariat po prostu – stwierdziłem, choć nie było to najwłaściwsze określenie.
– Jak wariat – podchwyciła Nuria – to nazwiemy go Declan (Declan był naszym kolegą z Irlandii, który rzeczywiście był trochę zwariowany, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, oczywiście).
Właściwie należałoby powiedzieć raczej, że nasz bociek z jakiegoś powodu cofnął się w rozwoju. Rówieśnicy Declana – Kuternoga i Señorita, także boćki z lęgu z tego samego roku, co można było poznać po czarnych końcówkach dziobów – nie wykazywali takich pisklęcych odruchów. Zresztą, co tu dużo gadać – inni kuzyni Declana, mający tyle samo tygodni co on, właśnie przechodzili największą próbę swego życia – pełen pułapek lot do Afryki. Tamte boćki już przynajmniej od drugiej połowy sierpnia same sobie znakomicie radziły z wyszukiwaniem pokarmu, a Declan za nic nie chciał jeść sam.
– Co to może być? – zapytałem Andrzeja Kruszewicza, a ten powiedział, że w zasadzie wszystko, od niedorozwoju wywołanego jakimś wewnętrznym uszkodzeniem do niedożywienia.
– Może on ma coś w przełyku, co nie pozwala mu łykać? – zastanawiał się, a ja macałem szyję bociana, ale nie znalazłem tam nic dziwnego.
Coraz bardziej skłaniałem się do tezy, że Declan musiał się o coś rąbnąć i że ma coś nie w porządku z mózgiem. Może jakiś krwiak. Już raz mi się zdarzył podobny przypadek – maleńki mysikrólik trzepnął się w jednym z warszawskich mieszkań o szybę. Kiedy go dostałem, ptaszek zachowywał się znakomicie, ale nie jadł. W końcu padł – nie pomogła nawet interwencja znakomitego specjalisty od ptasiej drobnicy, jakim jest Jerzy Desselberger.
Okazało się później, że ptak miał krwiak na mózgu. Może tak samo było z Declanem?
KARMIMY NA SIŁĘ
Skoro Declan nie chciał czy nie umiał jeść sam, zaczęliśmy go karmić na siłę. Brało się drania pod pachę i napychało mielonym mięsem. Choć ptak był osłabiony, nie było to wcale łatwe. Co prawda nie wyrywał się, ale otworzyć mu dziób było naprawdę trudno. Bocian cofał głowę, wykręcał się, a ponieważ miał długą szyję, wcale nie było łatwo przewidzieć, jaką pozycję przyjmie. Kiedy już udało się złapać za dziób, trzeba go było otworzyć. Podważyć palcami i następnie otwarty dziób zablokować tak, aby można było wepchnąć pokarm. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie krawędzie bocianich dziobów, które są szalenie ostre. Kaleczyliśmy sobie na tych krawędziach palce, najpierw ja, a później Nuria.
Karmienie nie przynosiło jednak efektów. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy to, co Declan z takim trudem przełknął, nie zostanie wyplute po piętnastu minutach. Declan potrafił wypluć pokarm nawet z głębi przełyku. Nie dość więc, że musieliśmy go karmić, to jeszcze pilnować, żeby nie zwrócił. Po pewnym czasie Declan się wycwanił – udawał, że pije, i wypluwał wszystko do garnka, w którym bociany miały wodę. To, co wepchnęliśmy do bocianiego dzioba i nie zostało wyplute, było zaledwie ułamkiem zapotrzebowania dorosłego boćka. Z Declanem było coraz gorzej – słabł z dnia na dzień.
– Musisz przyjechać do Warszawy, dam ci witaminę – zawyrokował Andrzej. – Jemu trzeba dać witaminowego kopa, może odżyje.
Zostawiłem Declana sam na sam z Nurią i udałem się do stolicy.
KOP WITAMINOWY W KLUSECZKACH
Po moim powrocie zaatakowaliśmy Declana witaminą. Z początku robiliśmy roztwór witaminy i glukozy, to do strzykawki – i do dzioba. Declanowi lekarstwo bardzo nie smakowało. Momentalnie zwracał żółty od witaminowego proszku płyn. Spróbowałem więc podać mu roztwór glukozy. Tym razem poszło nieco lepiej, łykał nawet jakby ze smakiem.
– Przynajmniej się nieco wzmocni – pocieszałem się.
Żółtą multiwitaminę zaczęliśmy podawać natomiast w mięsnych lub serowych kluseczkach. Czasami zwracał, czasami nie. Co godzina powtarzaliśmy karmienie, tak aby Declan dostał dziennie przynajmniej łyżeczkę żółtego proszku. Do tego cztery strzykawki roztworu glukozy.
Szalony taniec wokół szalonego bociana męczył nas coraz bardziej, sąsiedzi przyglądali się nam z rosnącym zdziwieniem (już fakt posiadania bocianów był w okolicy szeroko komentowany).
– Nie ma poprawy – informowałem Andrzeja po tygodniu kuracji witaminowej. Zrelacjonowałem, że Declan pije o wiele więcej niż pozostałe boćki i że na dodatek załatwia się na własne nogi. Oznaczać to może u bociana dwie rzeczy: albo jest mu za gorąco i w ten sposób się chłodzi, albo wyniszcza go jakieś choróbsko. Tylko jakie?
– Może mieć coś z nerkami. Zalecam ziółka na przeczyszczenie nerek – zawyrokował Andrzej.
Declan oraz automatycznie dwa pozostałe boćki dostały do picia ziółka, jakie podaje się ludziom na nerki, tylko w nieco innych proporcjach. Nie odstawiliśmy też ani glukozy, ani multiwitaminy.
Walka o życie Declana trwała więc na wielu frontach, ale kolejne dni nie przynosiły żadnej poprawy. Zaczynaliśmy się nawet zastanawiać, czy ma sens sztuczne utrzymywanie przy życiu ptaka, który myśli, że jest pisklakiem.
– Nie poddawajcie się – pocieszał Andrzej, którego codziennie informowaliśmy o postępach, a raczej ich braku. – Kiedy karmicie, pomasujcie szyję, może mu będzie łatwiej szło...
NIESPODZIANKA POWYBORCZA
Gdy nawet Andrzej powoli tracił nadzieję, w zanadrzu została nam ostatnia broń – silne uderzenie antybiotykami. Znów udałem się do Warszawy. Tym razem służbowo – redakcja ściągnęła mnie do pomocy w relacjonowaniu wyborów. Kazano mi obsługiwać Ruch Odbudowy Polski i Krajową Partię Emerytów i Rencistów. Ale zanim zacząłem wysłuchiwać smutnych relacji ze sztabów wyborczych obu partii, udałem się do zoo.
– Jeżeli ma jakieś uszkodzenia wewnętrzne, może to mu zrobi dobrze – Andrzej napełnił dwie ampułki antybiotykami. Jeden był żółty, drugi biały. – Pamiętaj, nie pomyl się, mililitr białego dziennie i dwa mililitry żółtego.
Wędrowałem przez Warszawę i co chwila powtarzałem: „Mililitr białego, dwa żółtego”. Kiedy dotarłem do redakcji, natychmiast zapisałem formułkę na kartce i zamiast martwić się o ROP i Emerytów, zadzwoniłem do Nurii do Białowieży.
– Jak się ma Declan? Mam dla niego superleki.
– A ja mam niespodziankę – powiedziała Nuria. – Declan dziś samodzielnie zjadł dwa kiełbiki! Bawił się z nimi przez godzinę, ale w końcu je pożarł.
Ale tak naprawdę niespodzianka czekała na mnie w powyborczy poniedziałek.
– Coś ci pokażę – powiedziała Nuria i napełniła kuwetę kluseczkami mielonego mięsa.
Z kuwetą w ręku udaliśmy się do bocianów. Zobaczyłem, jak biegnie ku nam Declan, rzuca się na kluseczki i łapczywie je pożera. Nie wierzyłem własnym oczom.
Co się stało z tym niejadkiem? Nuria też nie mogła uwierzyć, kiedy pierwszy raz się to zdarzyło. Dwa dni po tym, jak Declan sam zjadł dwie rybki, jak co rano poszła dać jedzenie bocianom. Dla Declana miała kluseczki z witaminą, które miała mu wpychać do dzioba, ale kiedy tylko postawiła jedzenie dla Kuternogi i Señority, Declan rzucił się na nie i zaczął się opychać. Biedna Señorita próbowała coś skubnąć, ale Declan pobił ją straszliwie i odpędził od kuwety. „No cóż, miał prawo się tak zachowywać, przecież tak długo nie jadł” – pomyślałem.
BOCIANY LEPSZE NIŻ JELENIE NA RYKOWISKU
Od czasu, kiedy Declan pobił przy misce Señoritę, upłynęło już wiele wody w białowieskiej rzeczce Narewce i dziwny bocian zaczął samodzielnie jeść i przybierać na wadze. A Señorita i Kuternoga, pamiętając wariactwo Declana, pozwalały mu zawsze jako pierwszemu zbliżyć się do kuwety i najeść. I choć tego roku straciłem przez bociany możliwość podglądania jeleni na rykowisku, wcale nie żałowałem.
Nie ma chyba nic piękniejszego niż bocian chodzący po zielonej trawie. Poza tym nie są to wcale kłopotliwe ptaki, tyle że na karmienie ich wydaje się majątek. Do tego bocianim jedzeniem żywią się też kury i koty, więc trzeba stać i pilnować kuwety, ale w naszym przypadku to akurat szybko się skończyło – po tym jak Declan usiłował pobić kwokę, a koty pogoniła suczka Antonia.
Na noc boćki same wchodziły do stodoły i wystarczyło je tylko zamknąć na skobelek. Rano wcale nie trzeba było ich wypędzać, bo same wylatywały, radośnie machając skrzydłami. W miarę możliwości próbowały się same żywić lub – jak kto woli – wzbogacać dietę. Jak podpatrzył nasz gospodarz Jan Buszko, po deszczu polowały na dżdżownice oraz na pasikoniki i chrząszcze.
Nadal nie wiem z całą pewnością, co wywołało u Declana cofnięcie się w rozwoju, ale wychodzi, że był to wynik braku witamin.
CZEKAMY NA WIOSNĘ
We wrześniu zaczęliśmy się głowić, co zrobić z bocianami zimą. W stodole nie mogły mieszkać, bo jak mielibyśmy ją ogrzewać? Co prawda starzy białowieżanie opowiadali mi o bocianie, który przezimował, grzejąc się na kominie domu dziecka (przez co wiosną był cały czarny), a żywił się w masarni, gdzie wyrzucano dla niego skrawki mięska, ale było to tak dawno, że nikt już nie wie, czy to w ogóle prawda.
W zimne dni bocianom najbardziej doskwierał chłód w stopy. Zamiast włóczyć się po zagrodzie, stały wtedy nieruchomo na deseczkach, które im wyłożyliśmy. Ale deseczki nie wystarczą, gdy przyjdzie prawdziwa zima. Marzyłem o ogrzewanym domku dla nich.
– Zrobiłbyś tak jak Szwajcarzy. Mają oni bociany, które nie odlatują na zimę, ponieważ jest to populacja odtworzona sztucznie. Więc kiedy przychodzi mróz, Szwajcarzy chowają wszystkie bociany do specjalnych domków, a kiedy przychodzi wiosna, wypuszczają je na łąki – żartował nasz przyjaciel Karol Zub.
Wszystko wskazywało więc na to, że cała trójka powędruje do warszawskiego zoo, które miało doskonałe warunki do trzymania tych ptaków. Nie dość, że był tam wielki wybieg z maleńkim jeziorkiem, to jeszcze domki z ogrzewaną podłogą. Boćki mogłyby mieszkać w Warszawie aż do wiosny i wiosną zadecydowano by o ich losie.
Nie sądziłem, by pozbawiony palców Kuternoga poradził sobie w naturalnym środowisku. Będzie mieszkać w zoo, a może kiedyś, kiedy będę miał dla niego małą chatkę z ogrzewaniem, wróci do Białowieży. Natomiast Señorita, według wszystkich znaków na niebie i na ziemi, opuści zoo wiosną i zacznie żyć na własną rękę wśród bocianów.
Co do zwariowanego Declana, to mieliśmy wiele wątpliwości. Co prawda już niewiele pozostało w nim z pisklaka, jednak był zbyt przywiązany do ludzi, by wypuścić go na wolność. Ale kto wie, może kiedyś dołączy do bocianiej wyprawy do Afryki.
Żurawie na łąkach w Teremiskach pojawiają się bardzo wczesną wiosną. Często jeszcze gdy sypie śnieg. Ta wczesna wiosna, niestety, ostatnio zaczyna się już w lutym.