Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kunigas - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kunigas - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 345 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Obo­lei obo­li seka.

Teip se­nej Kał­ba­ma.

Owoc idzie za ja­bło­nią.

Tak mó­wi­li sta­rzy.

W krzy­żac­kim Ma­rii-gro­dzie dzwo­nio­no na wie­czor­ne pa­cie­rze Głos nie­wiel­kie­go dzwon­ka, ci­chy, smęt­ny, le­ni­wy ja­kiś, roz­le­gał się po zam­ko­wych po­dwó­rzach, to pod­no­sząc, to cich­nąc, w mia­rą jak wiatr to go od­pę­dzał gdzieś, to przy­bli­żał.

Ka­plicz­ka, któ­rej drzwi sta­ły otwo­rem, była jesz­cze pra­wie pu­sta i nie­mal ciem­na.

Pora była póź­nej je­sie­ni; mrok dnia mgli­ste­go okry­wał bu­do­wy zam­ko­we. W tym pół­świe­tle, pół­cie­niu przy­bie­ra­ły one kształ­ty fan­ta­stycz­ne; część ich ni­kła w ciem­no­ściach i roz­pły­wa­ła się w mro­kach; nie­któ­re ścia­ny wy­stę­po­wa­ły ostro, reszt­ka­mi dnia oświe­tlo­ne w po­ło­wie lub po­za­pa­la­ny­mi lam­pa­mi i po­chod­nia­mi, któ­re ota­czał krąg ja­sno­ści jak­by dy­mem osnu­tej.

Gdzie­nieg­dzie wro­ta otwar­te czar­ną zda­wa­ły się cze­lu­ścią; gdzie in­dziej za­kra­to­wa­ne okno, już ogniem wnę­trza za­ru­mie­nio­ne, na któ­re­go tle ciem­ne prze­su­wa­ły się po­sta­cie, go­rza­ło niby po­ża­rem ci­chym i tym strasz­niej­szym.

Za­mek cały po­nu­ry i po­sęp­ny był jak wię­zie­nie. W mil­cze­niu, smut­nie, wol­no, w po­dwó­rzach prze­su­wa­ły się po­sta­cie ry­cer­skie, cze­ladź w ku­sej odzie­ży, pa­choł­ki z ostrzy­żo­ny­mi gło­wa­mi.

Lu­dzie ci, na­wy­kli o jed­nej po­rze speł­niać obo­wiąz­ko­we czyn­no­ści, bez sło­wa, bez zna­ku ży­cia szli, jak kół­ka ja­kie­goś mi­ster­ne­go przy­rzą­du, gdzie ich pro­wa­dził roz­kaz nie­my.

Ci­szę tę strasz­ną prze­ry­wa­ło tyl­ko kie­dy nie­kie­dy za­wy­cie psa na uwię­zi lub rże­nie koni sta­jen­nych. Lecz i te stwo­rze­nia, jak­by na­wy­kłe do klasz­tor­ne­go mil­cze­nia, wpręd­ce uci­cha­ły.

W tej ci­szy ma­je­sta­tycz­nej był ja­kiś uro­czy­sty smu­tek a siła… któ­rą ma każ­dy czyn, speł­nio­ny bez od­gło­su, w spo­ko­ju, gdy się nań cała po­tę­ga ludz­kie­go du­cha zdo­by­wa.

Wszel­ka wrza­wa odej­mu­je dzie­łu czło­wie­ka to wra­że­nie mocy zwy­cię­skiej, któ­rej ozna­ką jest nie­mo­ta do­bro­wol­na.

Tu, oprócz mdłe­go gło­su dzwon­ka, któ­ry po­wo­ły­wał na pa­cie­rze bra­ci, nic wię­cej sły­chać nie było. Nie­kie­dy wiatr je­sien­ny prze­rzy­nał cięż­kie po­wie­trze, wil­go­cią prze­sią­kłe, i ci­snąc się mię­dzy wą­skie ścian prze­smy­ki urą­gał szy­der­skim gło­sem na­ka­za­ne­mu mil­cze­niu.

W ka­pli­cy, przed któ­rej oł­ta­rzem pa­li­ła się ze stro­pu zwie­szo­na lam­pa sła­bo oświe­ca­ją­ca ścia­ny, okry­te na­pi­sa­mi i cho­rą­gwia­mi gro­bo­wy­mi – nie­wie­lu po­boż­niej szych ry­ce­rzy ze­szło się le­ni­wo na wie­czor­ną mo­dli­twę.

Ka­pe­lan w ka­pie stał u stop­ni oł­ta­rza i mo­dlił się szyb­ko, pół­gło­sem, jak­by z obo­wiąz­ku, sen­ny i roz­tar­gnio­ny. Sto­ją­cy w swych ław­kach rzeź­bio­nych star­si bra­cia, któ­rzy wię­cej się ścią­gnę­li dla przy­kła­du i z po­win­no­ści niż przez na­bo­żeń­stwo, w mo­dli­twie nie oka­zy­wa­li wiel­kiej gor­li­wo­ści i za­pa­łu.

Nie­któ­rzy z nich, po­na­chy­la­ni ku so­bie, szep­ta­li; inni, ze zło­żo­ny­mi na pier­siach rę­ko­ma, zda­wa­li się z re­zy­gna­cją znu­dzo­ną wy­cze­ki­wać koń­ca. Je­den sparł się o stal­le i za­du­ma­ny, z za­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi, drze­mał czy usy­piał.

W mro­ku ka­plicz­nej głę­bi trud­no było roz­po­znać tych, co się u drzwi zgro­ma­dzi­li, zwo­ła­ni dzwon­kiem, nie przy­wią­zu­jąc wiel­kie­go zna­cze­nia do na­bo­żeń­stwa.

Świa­tło lam­py drga­ło fan­ta­stycz­nie na brą­zach i zło­ce­niach ob­ra­zów, sprzę­tów i na frę­zlach. Pło­myk jej po­ru­sza­ny falą po­wietrz­ną ska­kał pro­my­ka­mi jak żywa ja­kaś isto­ta, się­ga­jąc da­lej, rzu­ca­jąc się na boki, na prze­mia­ny od­kry­wa­jąc twa­rze i ob­ra­zy lub to­piąc je w mro­ku. On tu był je­dy­nym czymś, ży­ciem i wolą ob­da­rzo­nym. Wszyst­ko zresz­tą spa­ło, nie­me i zdrę­twia­łe.

W koń­cu ławy rzeź­bio­nej, wśród tego po­sęp­ne­go sze­re­gu płasz­czów bia­łych i suk­ni czar­nych jed­na tyl­ko po­stać wy­bit­niej­sza zwra­ca­ła na sie­bie oczy. Lam­pa wła­śnie rzu­ci­ła wiąz­kę świa­tła na twarz jej, wy­stę­pu­ją­cą wy­ra­zi­ście na tle mro­ków, któ­re ją ota­cza­ły.

Było to mę­skie ob­li­cze czło­wie­ka, już ży­ciem za­har­to­wa­ne­go, z któ­re­go lata zro­bi­ły brą­zo­wą ma­skę, na­pięt­no­wa­ną rysy mno­gi­mi, jak­by hie­ro­gli­fa­mi, któ­re prze­szłość wy­pi­sa­ła na niej – nie­czy­tel­ny­mi i ta­jem­ni­czy­mi.

Od­kry­te, wy­nio­słe czo­ło fał­do­wa­ły gru­be marszcz­ki, ciem­ny­mi pasy prze­rzy­na­jąc je na kil­ka czę­ści.

Ta­kież same fał­dy głę­bo­kie zo­ra­ły zej­ście się brwi czar­nych, buj­nych, roz­ro­słych, osła­nia­ją­cych parę oczu, ukry­tych głę­bo­ko pod wy­sta­ją­cą ko­ścią czo­ło­wą, a świe­cą­cych w opra­wie kształt­nej, któ­ra nie­gdyś pięk­ność ich pod­no­sić mu­sia­ła. Dziś i tu marszcz­ki się zbie­ga­ły, a po­ni­żej nie­li­to­ści­wie kra­ja­ły po­licz­ki i ust oto­cze­nie. Wąsy i bro­da, ciem­ne jesz­cze, już gdzie­nieg­dzie srebr­ny­mi wło­sy były po­sy­pa­ne.

Blask lam­py, sil­ne rzu­ca­jąc cie­nie, uwy­dat­niał rysy tej twa­rzy jak­by dłu­tem ener­gicz­nym wy­ku­tej.

Wy­raz jej był po­sęp­ny, su­ro­wy, dum­ny a spo­koj­ny ja­kąś siłą we­wnętrz­ną. Zwy­kły strój za­kon­ni­ków-ry­ce­rzy le­żał na sze­ro­kich ra­mio­nach i pier­siach, w wiel­kich fał­dach jak od nie­chce­nia rzu­co­ny. Nie wi­dać było naj­mniej­szej tu sta­ran­no­ści, a suk­no no­si­ło na so­bie śla­dy zu­ży­cia i zsza­rza­nia.

Usta głę­bo­ko wpa­dłe nie po­ru­sza­ły się mo­dli­twą, a z po­sęp­ne­go czo­ła zgad­nąć było trud­no, czy się mo­dli­ła du­sza. Oko to się za­trzy­my­wa­ło na przed­mio­tach obo­jęt­nych, bez my­śli, to śle­dzi­ło wszyst­kich w ka­pli­cy ze­bra­nych, rów­nie po­bliż­szych współ­bra­ci, jak da­lej sku­pio­nych u pro­gu pół­bra­tów, cze­ladź słu­żeb­ną i knech­tów.

Przed okiem tym nic ujść nie mo­gło; bie­gło ono w ciem­no­ści, pew­nym bę­dąc, że je prze­szy­je, a od­gad­nie, co się w nich skry­wa.

Coś się ka­za­ło do­my­ślać, iż ten świa­dek, lecz nie uczest­nik mo­dli­twy, wra­żał wszyst­kim przy­tom­nym pew­ną oba­wę i po­sza­no­wa­nie. Tak samo jak wzrok jego po lu­dziach, wej­rze­nie lu­dzi ukrad­kiem bie­gło ku nie­mu. Cze­ladź się in­stynk­to­wo uchy­la­ła, sło­ni­ła za przy­mur­ki, aby nie być wy­sta­wio­ną na wzrok ten prze­szy­wa­ją­cy i groź­ny.

Na za­sty­głych li­cach za­kon­ni­ka nie było ozna­ki naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Obok dumy, któ­ra pięk­nej tej twa­rzy ry­cer­skiej zda­wa­ła się dzie­dzic­twem krwi na­rzu­co­ną, była i po­ko­ra mni­sza przy­bra­na z musu.

Nie wi­dać było, aby szcze­gól­ne ja­kieś do­sto­jeń­stwo i wła­dza zwią­za­ne były z tym ry­ce­rza zna­cze­niem, ja­kie mu nada­wa­ło ob­li­cze. W ła­wie bra­ci stał on na naj­niż­szym miej­scu, ostat­ni z brze­gu.

Pa­trzał stąd, śle­dził…

Pa­cie­rze wie­czor­ne zbli­ża­ły się do koń­ca; mru­cze­niem głu­chym od­po­wia­da­no ze stal­lów na głos ka­pe­la­na. Przy­kląkł wresz­cie, od­wró­cił się i zwol­na, ze zwie­szo­ną gło­wą, ku za­kry­stii zmie­rzał.

Na­ów­czas po­ru­szy­li się wszy­scy, zbu­dził się za­kon­nik drze­mią­cy, cze­ladź od drzwi szyb­ko się wy­sy­pa­ła na po­dwó­rze.

Po­zo­stał chwi­lę na swym miej­scu ry­cerz ów nie­ru­cho­my, gło­wę tyl­ko zwró­ciw­szy ku oł­ta­rzo­wi. Ci, co go po­mi­ja­li wy­su­wa­jąc się z ka­pli­cy, nie po­zdra­wia­li ani ski­nie­niem gło­wy, prze­cho­dzi­li pa­trząc w inną stro­nę, jak­by uni­ka­li jego wzro­ku z pew­nym po­śpie­chem, nie­zręcz­nie ukry­wa­nym. Ża­den mu nie oka­zał usza­no­wa­nia, choć wi­dać było, że może wra­żał oba­wę.

Ka­pli­ca już pra­wie była pu­sta, gdy i on ze swe­go miej­sca po­ru­szył się na­resz­cie i cięż­kim kro­kiem iść po­czął ku drzwiom, u któ­rych jesz­cze kup­ka cze­la­dzi się za­trzy­ma­ła.

Wśród niej stał, py­ta­jąc o coś, brat szpi­tal­nik, czło­wiek nie­mło­dy, siwy, ru­chów ży­wych, mowy pręd­kiej, go­rą­ce­go tem­pe­ra­men­tu. Płaszcz z ra­mion mu się osu­wa­ją­cy nie po my­śli do­ku­czał nie­cier­pli­we­mu, któ­ry go po­pra­wiał i szar­pał na so­bie.

Wy­cho­dzą­cy za­kon­nik za­trzy­mał się przy nim. Zo­ba­czyw­szy go, knech­ty i służ­ba na­tych­miast roz­pierz­chać się za­czę­li.

Z sze­ro­kiej pier­si jego do­był się głos mę­ski, stłu­mio­ny, lecz sil­ny, wy­cho­dzą­cy jak­by z głę­bi­ny, i tak wła­ści­we­go so­bie dźwię­ku, żeby go wśród ty­sią­ca in­nych moż­na było roz­róż­nić. Jak cała po­stać, na­ka­zy­wał po­sza­no­wa­nie, nie do­pusz­czał prze­ci­wień­stwa.

Zwró­cił się do szpi­tal­ni­ka, któ­ry oczy w nie­go wle­pił nie­spo­koj­ne i błysz­czą­ce.

– Co się z mło­dym Je­rzym dzie­je? – za­py­tał.

– Cho­ry, cho­ry – od­parł za­py­ta­ny żywo, po­ru­sza­jąc ra­mio­na­mi i nie bar­dzo rad tłu­ma­czyć się sze­ro­ko.

Py­ta­ją­cy ba­dał go wzro­kiem. Byli już sami, bo cze­ladź się roz­pierz­chła. Szpi­tal­nik po­ru­szył się, jak­by chciał od­cho­dzić; zo­ba­czyw­szy, że za­kon­nik stał w miej­scu, nie­chęt­nie za­trzy­mać się mu­siał.

Ten po­wtó­rzył za­py­ta­nie:

– Cho­ry? za­wsze cho­ry?

Ru­chem gło­wy po­ta­ku­ją­cym od­po­wie­dział tyl­ko żywy szpi­tal­nik. Na­my­ślił się nie­co.

– Za­wsze cho­ry! tak! a ja na­wet nie umiał­bym po­wie­dzieć, na co cho­ry… Wie­cie, bra­cie Ber­nar­dzie, dużo prze­róż­nych cho­rób wi­dzia­łem w ży­ciu, ale tej nie znam i na tę po­ra­dzić nic nie umiem.

Chciał odejść, Ber­nard go za rękę po­wstrzy­mał.

– Za­cze­kaj chwil­kę – rzekł – wiem, że ci za­wsze pil­no; ale po­wiedz­że, co mu jest?

– Co mu jest? – z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią i pół­u­śmie­chem po­czął spy­ta­ny – ale wła­śnie w tym trud­ność, że nie wie­my, co mu jest. Opo­wie­dzieć trud­no. Skut­ki cho­ro­by wi­dzi­my ja­sno, ale jej sa­mej zro­zu­mieć i po­chwy­cić nie po­dob­na. Chło­pak wy­nisz­czał na­gle, wy­chudł, zżółkł, spo­sęp­niał, stra­cił ocho­tę do ja­dła… po­wie­dział­bym, że i do ży­cia. Go­dzi­na­mi sie­dzi jak osłu­pia­ły, z oczy­ma wle­pio­ny­mi w ścia­nę lub w okno, w pod­ło­gę lub su­fit.

I do­koń­czył no­wym ra­mion po­ru­sze­niem.

– Mło­dość po­trze­bu­je ru­chu i po­wie­trza; są­dzę, że wziąć by go może, na koń wsa­dziw­szy, na jaką przy­szłą wy­pra­wę, na świe­ży świat, po­mię­dzy lu­dzi; zmie­nić ży­cie, dać go gdzie na za­mek do któ­re­go z kom­tu­rów, tro­chę swo­bo­dy…

Szpi­tal­nik, słu­cha­jąc, gło­wą po­trzą­sał.

– Mo­że­cie, cze­go chce­cie, pró­bo­wać – rzekł – bo ja już z mo­jej ap­te­ki, co tyl­ko było do da­nia, wy­czer­pa­łem; nie są­dzę, żeby się to na co przy­da­ło… Na koń siąść bo­daj czy mu siły po­zwo­lą. Dać go do jed­ne­go z tych gród­ków, w któ­rych dzień i noc czu­wać po­trze­ba… to nie spo­czy­nek… No, ja nie wiem – do­koń­czył, za­bie­ra­jąc się zno­wu od­cho­dzić; ale Ber­nard jesz­cze go raz za płaszcz przy­trzy­mał.

– Jak są­dzi­cie? gro­zi jego ży­ciu nie­bez­pie­czeń­stwo? – za­py­tał.

– Gdy­by star­szym był – od­parł zży­ma­jąc się nie­co za­kon nik, któ­re­mu było pil­no – prę­dzej by się dało za­wy­ro­ko­wać, czy wy­zdro­wie­je, czy za­mrze… Z mło­do­ścią, któ­ra ma siły wiel­kie i dzi­wac­twa nie­spo­dzia­ne, nig­dy czło­wiek nie wie, czy ona zwy­cię­ży, czy od lada po­dmu­chu wia­tru, jak mało roz­pa­lo­ny knot lam­py, za­ga­śnie.

– A szko­da by było – za­mru­czał Ber­nard. – Cho­wa­li­śmy go od dziec­ka… no i ra­cho­wa­li nań.

Brat szpi­tal­nik, roz­tar­gnio­ny, le­d­wie mógł ostat­nie sło­wa do­sły­szeć.

– Bra­cie Ber­nar­dzie! – ode­zwał się, wy­bu­cha­jąc jak zmu­szo­ny ży­wym tem­pe­ra­men­tem: – Wierz­cie mi, sta­ry je­stem, wi­dzia­łem wie­le! Krwi nie prze­ro­bić w czło­wie­ku. Ma ona swe pra­wa. Ho­duj, jak chcesz, pta­szę dzi­kie; le­d­wieś mu okna uchy­lił, a gło­sy swo­ich po­sły­sza­ło – ule­ci.

– Na to się mu pod­ci­na­ją skrzy­dła! – ci­cho za­mru­czał Ber­nard, do ucha szpi­tal­ni­ko­wi do­da­jąc:

– Miał­że­by kto wy­dać mu i zdra­dzić ta­jem­ni­cę? To być nie może!

Ręce pod­niósł do góry z obu­rze­niem.

– Któż by mógł? ja­kim spo­so­bem? – prze­rwał szpi­tal­nik. – Oprócz nas kil­ku, przy­się­gą do mil­cze­nia zwią­za­nych, żywa du­sza o tym nie wie. Nikt! Do­my­ślić się na­wet nie po­dob­na. Je­rzy, jak wszy­scy tu, wie, iż go ma­łym chło­pię­ciem z Nie­miec przy­wie­zio­no.

– Tak! – od­parł Ber­nard – ale pa­mięć dziec­ka? Dzie­ją się rze­czy dziw­ne cza­sem. Nuż mu się tam, ja­kim cu­dem, lata chło­pię­ce przy­po­mi­na­ją, jak sen jaki?

Szpi­tal­nik gło­wą po­trzą­sał.

– To się za­tar­ło! tyle cza­su! – rzekł. – Ża­den czło­wiek nie pa­mię­ta nie­mow­lęc­twa, a on się tu pra­wie w na­sze ręce nie­mow­lę­ciem do­stał.

– Nie! nie! – za­prze­czył Ber­nard – Mó­wił już i tę aza­tań­ską, dzi­ką, bar­ba­rzyń­ską mowę, któ­rą beł­ko­tał, le­d­wie mu po­tem gro­zą i sztu­ką z gło­wy wy­bi­to.

– Bądź­cież spo­koj­ni; nie zna jej ani sło­wa! – rzekł szpi­tal­nik. – Nic po­dob­ne­go mu do gło­wy przyjść nie mo­gło. Coś in­ne­go cho­ro­bę spro­wa­dzić mu­sia­ło. Co? Któż to zba­da? Cia­ło gnę­bi du­szę w czło­wie­ku, du­sza cza­sem ła­mie cia­ło – obo­je po­tem cier­pią. Nie wia­do­mo co le­czyć? jed­no czy dru­gie? tak są z sobą po­wią­za­ne.

– Pa­trzeć po­trze­ba, co z dwoj­ga moc­niej do­tknię­te.

– Tak! – uśmiech­nął się szpi­tal­nik. – Gdy­by to oko ludz­kie do tych głę­bin zaj­rzeć mo­gło? Ła­ska chy­ba Boża oświe­cić o tym może.

To rze­kł­szy, ru­szył się od pro­gu ka­pli­cy szpi­tal­nik po­trzą­sa­jąc pę­kiem klu­czy, któ­ry mu wi­siał u pasa, a da­jąc tym do zro­zu­mie­nia, iż mu do jego obo­wiąz­ków pil­no było.

Brat Ber­nard, już go nie wstrzy­mu­jąc, szedł e nim ra­zem. Szpi­tal­nik obej­rzał się na nie­go, zdzi­wio­ny tro­chę, że mu to­wa­rzy­szył; co po­strze­gł­szy, Ber­nard się ozwał:

– Chciał­bym ja go sam zo­ba­czyć. Nic nad­zwy­czaj­ne­go nie bę­dzie, gdy ra­zem z wami zaj­dę do in­fir­me­rii.

Szpi­tal­nik się uśmiech­nął.

– Wam prze­cie – rzekł – przy­stęp nig­dzie i nig­dy wzbro­nio­ny nie jest. Rób­cie, jak wam się zda le­piej.

Z ka­pli­cy do domu cho­rych po­trze­ba było na dru­gi, niż­szy dzie­dzi­niec prze­cho­dzić. Od­le­głość była do­syć znacz­na.

Ciem­no się ro­bi­ło wśród mu­rów, lecz gdzie­nieg­dzie z okien pa­da­ją­ce świa­tło dro­gę wska­zy­wa­ło.

Ber­nard po­stę­po­wał mil­czą­cy i za­du­ma­ny. Nie prze­szka­dza­ło mu to, jak­by z na­ło­gu, po dro­dze tu i ów­dzie rzu­cać oczy­ma, w każ­de drzwi na pół otwar­te, w każ­de okno oświe­tlo­ne, zwra­cać się ku każ­de­mu prze­cho­dzą­ce­mu, któ­re­go spo­ty­ka­li, i pil­nie się weń wpa­try­wać. Zda­ło się to skut­kiem daw­ne­go na­wyk­nie­nia bar­dziej niż woli, gdyż za­kon­nik szedł cały w so­bie po­grą­żo­ny.

Szpi­tał­nik, któ­re­go ży­wość pę­dzi­ła, cią­gle go wy­prze­dzał i mu­siał krok swój mie­rzyć, aby cię­żej i po­wol­niej kro­czą­ce­go Ber­nar­da zbyt nie wy­prze­dzać, bo mu miał słu­żyć za prze­wod­ni­ka.

We­szli na­resz­cie do sie­ni, z któ­rej na pra­wo drzwi, nie do izb ob­szer­nych, gdzie naj­więk­sza licz­ba Cho­rych i ran­nych się mie­ści­ła, ale do kil­ku po­mniej­szych, dla bra­ci za­kon­nej i star­szy­zny prze­zna­czo­nych, pro­wa­dzi­ły.

We­szli. Pierw­sza, ciem­na, sta­ła pu­stą; z dru­giej przez szcze­li­ny u pro­gu i góry sła­be się świa­teł­ko prze­ci­ska­ło. Oj­ciec szpi­tał­nik otwo­rzył je zwol­na i sam nie wcho­dząc chciał przo­dem wpu­ścić Ber­nar­da, któ­ry na­wza­jem wska­zał mu, aże­by go wy­prze­dził.

Sta­ło się, jak roz­ka­zał.

Żwa­wy mały czło­wie­czek wszedł do izby szczu­płej, któ­rą nie­wiel­ka lamp­ka oświe­tla­ła.

Oprócz łóż­ka i nie­wiel­kie­go sto­li­ka, na któ­rym ta­lerz stał z je­dze­niem nie tknię­tym i dzba­nu­szek, kub­kiem na­kry­ty – ława tyl­ko w oknie wgłę­bio­nym i parę pół­ek były ca­łym sprzę­tem ma­łej celi.

Łóż­ko za­sła­ne było koł­drą weł­nia­ną – twar­de i wą­skie. Na nim, z no­ga­mi spusz­czo­ny­mi, z gło­wą w ręce za­nu­rzo­ną sie­dział mło­dy chło­pak, lat oko­ło sie­dem­na­stu mieć mo­gą­cy, na swój wiek wy­ro­sły buj­nie, ale wy­chu­dły.

Włos krót­ko przy­strzy­żo­ny, ja­sny, na­je­żo­ny i bez­ład­nie po­roz­rzu­ca­ny, okry­wał dość pięk­ną gło­wę jego, któ­ra pod­nie­sio­na ku wcho­dzą­cym i zwró­co­na ku nim twa­rzą wy­ra­zem smut­nym po­li­to­wa­nie wzbu­dza­ła. Oczy miał wpa­dłe głę­bo­ko, po­licz­ki ścią­gnię­te, usta za­klę­słe, czo­ło po­marsz­czo­ne.

Pięk­ne rysy mło­dzień­cze ból ja­kiś czy­nił sym­pa­tycz­ny­mi, ale groź­ny­mi ra­zem. Spod po­wiek pa­trza­ła go­rącz­ko­wa nie­cier­pli­wość, znę­ka­nie i wy­raz wal­ki we­wnętrz­nej, tłu­mio­nej w so­bie

Skrom­ny przy­odzie­wek, na pół mni­szy – pół ry­cer­ski suk­nie przy­le­ga­ją­ce cia­sno, da­wa­ły roz­po­znać bu­do­wę cia­ła sil­ną, ko­ści­stą, ale wy­chu­dzo­ną i ze­schłą.

Na wi­dok wcho­dzą­cych brwi mu się ścią­gnę­ły mi­mo­wol­nie i na­tych­miast sta­nął na nogi, z po­sza­no­wa­niem gło­wą spusz­cza­jąc;: lecz za­chwiał się i o stół oprzeć mu­siał.

Brat Ber­nard, któ­re­go ob­li­cze zwy­kle było su­ro­wym, sta­rał się wy­si­la­jąc na próż­no zła­go­dzić wy­raz jego i z do­bro­cią zbli­żył się ku chłop­co­wi.

– Cóż to? sły­szę, że­ście jesz­cze do­tąd cho­rzy! – rzekł głos miar­ku­jąc. – To źle! Cóż wam jest? Oj­ciec Syl­we­ster nic mi po­wie­dzieć nie umie!

Mło­dzian, sto­jąc z oczy­ma w zie­mię wle­pio­ny­mi, mil­czał. Szpi­tal­nik tym­cza­sem spoj­rzał na nie tknię­te ja­dło, na dzba­nek nie po­ru­szo­ny i ra­mio­na­mi zżym­nął.

– Boli was co? – do­dał py­ta­ją­cy tro­skli­wie.

– Nic, nic – od­parł chło­piec krót­ko i zim­no.

– A cóż wam jest?

Na to dru­gie py­ta­nie od­po­wiedź przy­szła nie­ry­chło.

– Sił nie mam – jęk­nął na­resz­cie cho­ry.

– Jak­że do tego przy­szło, że­ście je po­stra­da­li? – ba­dał Ber­nard.

Tym­cza­sem Syl­we­ster, przy sto­le sto­ją­cy, ma­chi­nal­nie z nie­cier­pli­wo­ści prze­bie­rał po nim pal­ca­mi i na strop pa­trzył, jak­by w sku­tek tych roz­py­ty­wań nie wie­rzył i wagi do nich nie przy­wią­zy­wał.

– Ja nie wiem! – mruk­nął cno­ry ci­cho i wes­tchnął.

Na tym zda­wa­ło się wszyst­ko skoń­czo­ne, gdyż chło­pak nie oka­zy­wał naj­mniej­szej chę­ci do szczer­szej spo­wie­dzi a Ber­nard pod­bu­dzić go do niej nie umiał. Oj­ciec szpi­tal­nik ze swej stro­ny po­ma­gać mu do tego nie oka­zy­wał ocho­ty.

Sta­li mil­czą­cy. Ber­nard po­my­ślaw­szy nie­co uznał za wła­ści­we do­koń­czyć na­uką mo­ral­ną:

– Po­trze­ba – ode­zwał się – dziec­ko moje, mo­dlić się, Boga pro­sić i Naj­święt­szej Mat­ki Jego, aby oni ła­ską swą was dźwi­gnę­li. Trze­ba sa­me­mu też sta­rać się tę bez­sil­ność prze­ma­gać, ocię­ża­łość otrzą­sać, pró­bo­wać, usi­ło­wać, nie pod­da­wać się. Nie­przy­ja­ciel rodu ludz­kie­go za­sta­wia si­dła na du­sze i cia­ła. Mo­dli­twa go od­pę­dza.

W cza­sie tej na­uki chło­pak stał nie­po­ru­szo­ny, z oczy­ma cią­gle spusz­czo­ny­mi, nie da­jąc zna­ku, by ona wra­że­nie na nim czy­ni­ła.

Stał jak ska­mie­nia­ły; drga­nie tyl­ko zdra­dza­ło we­wnętrz­ny wy­si­łek.

Nie od­po­wie­dział nic. Ber­nard pa­trzał nań dłu­go, ba­dał – ale mil­czą­cy. Szpi­tal­nik wtrą­cił:

– Masz może do cze­go smak? ocho­tę? mów. Do na­po­ju ja­kie
go? do ja­dła? Na­tu­ra lu­dziom rów­nie jak zwie­rzę­tom daje cza­sem
zbaw­cze in­stynk­ta.

Cze­ka­li dłu­go, nim chło­pak się ze­brał na od­po­wiedź.

– Oprócz cza­sem do wody – rzekł gło­sem sła­bym i przy
mu­szo­nym – ja do ni­cze­go nie mam sma­ku.

Skoń­czy­ło się tym roz­py­ty­wa­nie; brat Ber­nard za­mru­czał coś, lep­sze czy­niąc na­dzie­je ra­dząc spo­czy­nek… le­że­nie, sen i wy­cho­dził już. Szpi­tal­nik, za idą­cym ku drzwiom po­stę­pu­jąc zwol­na, ukrad­kiem po­pa­trzył na chłop­ca, wciąż sto­ją­ce­go przy łóż­ku, ru­szył ra­mio­na­mi i wy­szedł.

Cho­ry, gdy się drzwi za­mknę­ły, padł na­tych­miast na łoże i ręce na ko­la­na oparł­szy, oczy za­kryw­szy, za­du­mał się tak zno­wu jak przed przyj­ściem tych, co go ba­da­li.

Lamp­ka, pry­ska­jąc, pa­li­ła się bla­dym pło­my­kiem, któ­ry to się nie­co do góry pod­no­sił, to w gli­nia­ną mi­secz­kę opa­dał, gdzie knot był za­nu­rzo­ny.

Kro­ki od­da­la­ją­cych się nie­dłu­go sły­chać było; uci­chło zno­wu wszyst­ko w gro­bo­wym mil­cze­niu. Z dala skrzyp­nię­to drzwia­mi parę razy i in­fir­me­ria jak­by spa­ła już czy wy­mar­ła – nic się nie po­ru­sza­ło.

Cho­ry nie kładł się, choć go­dzi­na wy­zna­czo­na do spo­czyn­ku daw­no już była prze­szła. Nie­kie­dy pod­no­sił gło­wę, przy­słu­chi­wał się, to twarz rę­ko­ma osła­niał i jak pół­sen­ny sie­dział w obo­jęt­nym odrę­twie­niu.

Lamp­ka co­raz się głę­biej do­pa­la­ła. Le­d­wie do­sły­sza­ne drzwi skrzyp­nię­cie w pierw­szej izbie, któ­ra celę po­prze­dza­ła, roz­bu­dzi­ło osłu­pia­łe­go. Ci­che ja­kieś, ostroż­ne kro­ki zbli­ża­ły się ku pro­go­wi; drzwi się po­ru­szy­ły po­wo­li i płasz­czem otu­lo­na po­stać ja­kaś wsu­nę­ła się do celi.

Je­rzy cze­kać na nią mu­siał, bo z łóż­ka po­wstał i twarz mu się oży­wi­ła: tro­chę czu­cia, błysk ra­do­ści ją oświe­cił.

Sto­ją­cy w pro­gu był chło­pa­kiem tych­że lat albo mało co młod­szym. Twarz po­spo­li­tą miał, nie­pięk­ną, ale ła­god­ną, a w tej chwi­li wy­ra­zem ser­decz­ne­go współ­czu­cia uśmiech­nię­tą. Krót­ko ostrzy­żo­ny włos, suk­nia z gru­bej tka­ni­ny, li­che skórz­nie na no­gach, same rysy i bu­do­wa krę­pa a nie­zgrab­na ka­za­ły się do­my­ślać w nim pro­ste­go knech­ta.

W po­rów­na­niu z cho­rym, któ­re­go twarz mia­ła w so­bie coś pań­skie­go i od­zna­cza­ła się pra­wie nie­wie­ścim wdzię­kiem, krwią ja­kąś wy­szla­chet­nio­ną, wcho­dzą­cy wy­glą­dał gbu­ro­wa­to, na pa­choł­ka. Do­broć tyl­ko, na twa­rzy się ma­lu­ją­ca, czy­ni­ła tę brzy­do­tę miłą, rysy gru­be i nie­fo­rem­ne oświe­tla­ła.

Cho­ry, zo­ba­czyw­szy go, uśmiech­nął się. Gość zbli­żał się z nie­śmia­ło­ścią, po­sza­no­wa­niem i tro­skli­wo­ścią wiel­ką, na pa­kach, ostroż­nie.

– A co! – za­py­tał po ci­chu – nie le­piej wam?

Py­ta­nie za­dał w złej nie­miec­kiej mo­wie, prze­cią­głym ob­cym ak­cen­tem.

Cho­ry gło­wą po­trzą­snął, usiadł na łóż­ku i przy­by­łe­mu wska­zał ławę, bo in­ne­go sie­dze­nia nie było. Ten umie­ścił się na róż­ku jej, a ra­czej ucze­pił tyl­ko.

– Mów­że ty mi – rzekł, marsz­cząc się, cho­ry – mów mi o tym, o czym wczo­raj roz­po­wia­da­łeś. Ja, sam zo­staw­szy, gdy my­ślę a my­ślę, co­raz wię­cej przy­po­mi­nam so­bie. Tak! ta mowa wa­sza, któ­rej ty mi kil­ka słów po­wie­dzia­łeś, była mi zna­na w dzie­ciń­stwie. Jed­no two­je sło­wo wy­do­by­ło ze mnie jak­by uto­pio­nych i przy­sy­pa­nych dużo. Oni mi po­wia­da­ją, że sie­ro­tą z Nie­miec mnie przy­wieź­li, ale kła­mią. Dziec­kiem sły­sza­łem tę mowę, mó­wi­łem nią; li­tew­ska to mowa i ja Li­twi­nem być mu­szę… tak jak ty!

Te­raz, gdy w te mro­ki lat daw­nych się wpa­tru­ję, co­raz mi wię­cej rze­czy na pa­mięć przy­cho­dzi, któ­re jak­by mgłą były okry­te. Mgła się roz­pra­sza…

Chło­pak, sie­dzą­cy na ła­wie, pa­lec po­ło­żył na ustach, obej­rzał się trwoż­li­wie ku drzwiom. Wzdy­chał i tarł czo­ło.

– A! to nie­szczę­śli­wa go­dzi­na – wy­jąk­nął – gdy się o tym zga­da­ło! Co już po­mo­że my­śleć o tym? co wam po­mo­że wie­dzieć? Z ich rąk, co raz w nie wpa­dło, już się nie wy­do­bę­dzie. Pa­trzaj­cie na mnie. Mnie też po­chwy­ci­li gdzieś z cha­ty chło­pię­ciem, na po­wro­zie przy ko­niu, jak by­dlę przy­gna­li, ochrzci­li, ostrzy­gli, ka­za­li słu­żyć – i mu­szę. Idą oni na mo­ich, każą za sobą nieść tar­cze i mie­cze; idę za nimi i nio­sę. Pa­trzę, jak się moja krew leje, jak… moi bra­cia giną… aż wszyst­ko kipi we mnie, łzy do oczu się ci­sną; alem ja sam i siły nie mam!

Je­rzy pod­niósł się z łóż­ka tro­chę i brwi ścią­ga­jąc a ręce za­ci­snąw­szy szep­nął:

– Zbiec prze­cie moż­na!

– Do­kąd? jak? – prze­rwał za­stra­szo­ny pa­cho­łek. – Na co by się nam to dziś przy­da­ło? Tam by już nikt nas nie po­znał i nikt nie przy­jął. Jesz­cze by nas po­za­bi­ja­li jak krzy­żac­kich knech­tów, bo dla tych prze­ba­cze­nia nie ma. Słu­żyć im trze­ba, choć ich nie­na­wi­dzi­my. Taka dola, a swej doli nikt nie jest pa­nem.

Po­my­ślał tro­chę i cią­gnął zno­wu:

– Je­że­li oni was kę­dyś z Li­twy po­rwa­li, a cho­wa­li i pie­ści­li, kar­mi­li jak pa­niąt­ko i ubie­ra­li, czy oni dziś by zbiec po­zwo­li­li? Pa­trzą oni na was po­dwój­ny­mi oczy­ma, a gdy­by naj­mniej­sza po­szla­ka… ho! ho!

I ręką po­cią­gnął so­bie po szyi, jak­by ści­nał gło­wę.

Cho­ry Je­rzy du­mał głę­bo­ko.

Prze­rwa­ła się roz­mo­wa i za­czął pa­choł­ka sie­dzą­ce­go roz­py­ty­wać o li­tew­skie na­zwa­nia rze­czy róż­nych: jak się mat­ka, oj­ciec, brat, dom, ogień zo­wie? Słu­cha­jąc, za­du­my­wał się, za gło­wę chwy­tał, brwi ścią­gał, a oczy mu po­ły­ski­wa­ły.

Pa­cho­łek dzi­wił się, cie­ka­wił, wzdy­chał, ręce za­ła­my­wał i co­raz to przy­po­mi­nał, że ci­cho mó­wić było trze­ba.

– Był tu sta­ry Ber­nard? – spy­tał w koń­cu. – A co on tu ro­bił u was! On dar­mo nig­dy nie cho­dzi. Po­sy­ła­ją go wie­trzyć, gdy in­nym nosa brak­nie. Chy­try to a strasz­ny człek, co jak spoj­rzy, na wy­lot prze­ko­le. Na zam­ku on niby ni­czym – taki brat jak dru­dzy; do star­szy­zny nie li­czy się i z nią nie cho­dzi; stoi na boku. Urzę­du nie ma; a boją go się naj­star­si i może, co ze­chce. Wci­ska się wszę­dzie, nig­dzie mu drzwi nie za­my­ka­ją; pod­pa­tru­je, słu­cha, od­ga­du­je. Na kogo po­pa­trzy, ciar­ki mu bie­gną po skó­rze. Jego tu nie dar­mo do was wy­sła­li. – Czy­ście się przed nim z czym nie wy­ga­da­li?

Je­rzy na to py­ta­nie po­gar­dli­wie i dum­nie ra­mio­na­mi po­ru­szył.

– Och! – rzekł – ani sło­wa nie do­był ze mnie!

– Szpi­tal­nik – mó­wił pa­cho­łek – gbur, nie­cier­pli­wy, niby zły, gde­rze, po­py­cha; ale do­bre ma ser­ce. Łaje cho­rych, gdy mu wy­zdro­wieć nie chcą, a dzień i noc koło nich cho­dzi jak mat­ka; a ten!… Dość, by po­pa­trzył… zda­je się, że zje oczy­ma!

Cho­ry Je­rzy już du­mał, i na­gle, jak prze­bu­dzo­ny, za­wo­łał:

– Ku­ni­gas? Ku­ni­gas?

– Aha! tak u nas naj­star­szych pa­nów zo­wią – od­parł chło­pak.

– Ja do­brze pa­mię­tam – rzekł Je­rzy, bi­jąc się w czo­ło – że mnie dziec­kiem na ręku pia­stu­ją­ca ko­bie­ta tym imie­niem uspo­ka­ja­ła i wo­ła­ła.

Słu­cha­ją­cy pa­rob­czak obie ręce pod­niósł do góry i jed­ną z nich pręd­ko kła­dąc na ustach na­ka­zał mil­cze­nie mó­wią­ce­mu. Wstał aż, prze­stra­szo­ny.

– Na Boga! Na Boga! – szep­tał – ci­cho! ci­cho! Po mnie już dresz­cze prze­cho­dzą. Gdy­by oni do­szli, że wy się o tym prze­ze mnie do­wie­dzie­li­ście, żyw bym nie zo­stał, a i z wami co by było… któż wie?! Ci­cho, pa­nu­niu! ci­cho!

Je­rzy du­mał na ręku pod­par­ty. Ze zmarsz­czo­ne­go czo­ła wno­sić było moż­na, iż myśl w nim pra­co­wa­ła, aby z mro­ków prze­szło­ści do­być daw­ne wspo­mnie­nia. Pot kro­pla­mi okry­wał mu skro­nie.

– Li­twa! Li­twa! – po­czął po­wta­rzać. – Mów ty mi o niej. Ty ją mu­sisz le­piej pa­mię­tać… wi­dzia­łeś ją, cho­dzi­łeś na nią z nimi. Mnie oni mało kie­dy za wro­ta wy­pusz­cza­li; a na dal­sze wy­ciecz­ki, cho­ciaż się im pro­si­łem, nim się od­kry­ło, kto ja je­stem… brać mnie nie chcie­li.

Mó­wi­li mi, żem za mło­dy, i cze­kać ka­za­li. Li­twa! – po­wtó­rzył, wle­pia­jąc w pa­choł­ka oczy, któ­ry drgał sły­sząc ten wy­raz i cała po­czci­wa twarz jego okry­ła się cie­niem tę­sk­no­ty. – Li­twa! mów o Li­twie!

Pa­rob­czak się za­du­mał rzew­nie, w obie ręce ujął gło­wę i ko­ły­sał nią dłu­go, nim z ję­kiem wy­cho­dzą­cym z du­szy mó­wić po­czął:

Li­twa! oj, Li­twa! inny to kraj, oby­czaj inny, świat i lu­dzie inni.

Mnie ona jesz­cze w oczach stoi, w snach się roi! Tyle lat a jak­by wczo­raj czu­ją po­stro­nek, na któ­rym mnie przy­wle­kli. Li­twa, ku­ni­ga­sie mój, gdzież taka jest? taka, kędy nie do­siągł miecz krzy­żac­ki, jak ją przed wie­ka­mi nasi bo­go­wie stwo­rzy­li?

Tu, na zam­kach, co zo­ba­czysz, wszyst­ko ro­bo­ta czło­wie­ka, któ­ry psuł dzie­ło Boże; a tam in­a­czej. Bóg nie w ko­ście­le sie­dzi – wszę­dzie ich peł­no… Peł­no bo­gów, peł­no Boga. Ro­sną, so­bie nie trze­bio­ne lasy, pusz­cze ogrom­ne, a po nich dzi­ki źwierz buja ra­zem z dzi­kim czło­wie­kiem. Źwierz i ptak, czło­wiek i drze­wo, wszyst­ko bra­cia ro­dze­ni. Niedź­wiedź gada do lu­dzi, pies z pta­kiem roz­ma­wia, ro­zu­mie­ją się. Za­bi­ja­ją się jak bra­cia, ale jak swoi z sobą ga­da­ją.

Łoś z my­śliw­cem się łaje, ku­kuł­ka dziew­czę­tom pie­śni śpie­wa, któ­rych one od niej się uczą. Wiatr na­wet i bu­rza mowę dla nas mają zro­zu­mia­łą… Jak dąb Per­ku­nów za­szu­mi wej­da­lo­ci słu­cha­ją i tłu­ma­czą.

Wszyst­ko tam ta­kie jak ten wiel­ki Bóg, któ­ry ma­łych ma pod sobą ty­sią­ce, stwo­rzył, aby zie­mia pu­stą nie była, kie­dy jesz­cze księ­życ ze słoń­cem się że­nił. W każ­dym drze­wie i pnia­ku sie­dzi duch, co go strze­że; w każ­dym stru­mie­niu miesz­ka bo­gi­ni, co przez szkla­ne wody pa­trzy, pil­nu­jąc lu­dzi i stwo­rzeń. Diwy roz­ka­zu­ją zwie­rzę­tom, one wprost umie­ją do ser­ca mó­wić czło­wie­ko­wi, tak że on nie wie, skąd mu głos przy­cho­dzi, a czu­je, że to Boży… We śnie, na ja­wie, z góry y spod zie­mi szep­cą do nie­go, bo bo­gów wszę­dzie peł­no, na­wet w ziar­nach pia­sku.

O! pa­nu­niu mój! Ja­kie to tam ży­cie, ja­kie ży­cie! a swo­bo­da po la­sach i po­lach! Ja­kie tam pie­śni pły­ną i srebr­ny śmiech się roz­le­ga, gdzie Krzy­ża­ków nie było! Bo gdzie oni prze­szli, śmierć prze­szła z nimi.

Praw­da! nie ma szat ta­kich ani sprzę­tu ta­kie­go, ani do-

mostw z ka­mie­ni, ani ko­ścio­łów, w któ­rych Boga na klucz za­my­ka­ją. Tam wszyst­ko otwo­rem, drzwi chat na oścież, zie­mia – lu­dziom cała. Wszę­dy Bóg lata swo­bod­ny i miesz­ka, kędy chce, a czło­wiek też. Zie­mia wszyst­ka, jak sze­ro­ka, nie kra­ja­na, lasy bez­pań­skie. Ku­ni­gas sie­dzi na gród­ku, na wy­so­kim, ale po to tyl­ko, aby z da­le­ka pa­trzył, gdy wróg nad­cią­ga, a pa­nu­je, aby bro­nił od nie­go. Za to mu osyp dają i da­ni­ną.

Za­du­mał się pa­rob­czak i do­dał jesz­cze:

Na Li­twie nie ma, jak tu, lu­dzi, któ­rym nie wol­no spoj­rzeć w oczy ko­bie­cie i do dziew­ki się uśmiech­nąć. Nasi wej­da­lo­ci i dzie­wi­ce wej­da­lot­ki cho­dzą swo­bod­nie; a choć im się że­nić nie wol­no, żyć i śmiać się, i śpie­wać nie bro­nią. W wian­kach cho­dzą boże słu­gi, we­so­ło uśmie­cha­ją się so­bie i świa­tu.

My tu, jak by­dło w obo­rze, sie­dzi­my za­mknię­ci; na gród na­wet sta­rej baby nie pusz­czą, żeby im dziew­czy­ny nie przy­po­mi­na­ła. Oj! Li­twa! – wes­tchnął. – Ku­ni­ga­sie mój, świat inny a lep­szy… tyl­ko dla nas on za­mknię­ty!

Je­rzy się za­sę­pił i spy­tał:

– Ale oni prze­cież je­dy­ne­go, praw­dzi­we­go Boga zna­ją, ci Krzy­ża­cy, a my­śmy się Go od nich znać i chwa­lić na­uczy­li.

Pa­rob­czak gło­wę spu­ściw­szy wzro­kiem wy­lę­kłym po­to­czył po celi.

– Strasz­ny ten ich Bóg! – za­mru­czał – wo­ju­je i za­bi­ja! Praw­da! i nasz pio­ru­na­mi ci­ska, ale tyl­ko na win­nych, a oni krew leją, nie py­ta­jąc jaką. Wi­dzia­łem nie­mow­lę­ta po­mor­do­wa­ne po cha­tach, a czym one za­wi­ni­ły? Ich Bóg nie­na­sy­co­ny, bo mu ca­łej zie­mi po­trze­ba, a na­sze pa­no­wa­ły u sie­bie w domu i cu­dze­go nie po­żą­da­ły.

Je­rzy słu­chał bacz­nie, brwi mu się ścią­ga­ły i po­wie­ki opa­da­ły na oczy. Nic nie mó­wiąc, gło­wą po­trzą­sał. Pa­ro­bek od­wa­żył się do­dać:

– Oni prze­cie słu­ga­mi bo­ży­mi się mia­nu­ją i po­wia­da­ją, że peł­nią wolę Jego. Na­szym wej­da­lo­tom mie­cza nie wol­no tknąć ani in­nej krwi, nad by­dlę­cia ofiar­ne­go, prze­le­wać. Ich Bóg krwi po­żą­da.

Je­rzy sie­dział mil­czą­cy; wzdy­cha­li oba.

– Pa­mię­tasz Li­twę? – wtrą­cił cho­ry.

– Ja? le­piej od was – pra­wił dru­gi – mnie już spo­re­go po­rwa­li z lasu od tru­pa ojca i mat­ki, kie­dym już po zie­mi cho­dził sam i na drze­wa jak kot się wspi­nał. Był­bym zbiegł, ale gdy mi po­wro­zu po­pu­ści­li, za póź­no było. Knecht na pę­tle wziął i cią­gnął mnie za sobą, okrwa­wio­ne­go, zbi­te­go, choć jak wilk wy­łem z bólu i stra­chu. Za­mknę­li po­tem do szo­py z in­ny­mi, a my­śmy ją pod­pa­li­li, aby uciec. Nie po­mo­gło; po­chwy­ta­li. Bili po­tem i mę­czy­li, aby­śmy za­po­mnie­li mowy i pie­śni, a uczy­li się ich szwar­go­tu. Alem ja po­cho­wał tak głę­bo­ko, com wy­niósł z lasu, że mi ten skarb z ży­ciem od­bio­rą. Nie od­uczy­li mnie ko­chać, co swo­je, ale kła­mać na­uczy­li.

Uśmiech­nął się chy­trze i dzi­ko

– Po­py­taj­cie ich te­raz! Mó­wią, że lep­sze­go pa­choł­ka nie ma nade mnie ani po­słusz­niej­sze­go. A co? kła­niam się im do zie­mi, rą­bek sza­ty ca­łu­ję, sła­wię ich, dzię­ku­ję, śmie­ję się, żeby my­śle­li, żem taki szczę­śli­wy. A co u mnie w du­szy – to moje!

I na pół nu­cąc, pół mru­cząc, do­dał:

– Któż to wie? kto wie! Są ku­ni­ga­sy jesz­cze, ludu siła. Przyj­dzie może i na Li­twę go­dzi­na i dzień na li­tew­skie dzie­ci!

Je­rzy nie od­po­wia­dał. Ku­ni­gas! Ku­ni­gas! – cho­dzi­ło mu po gło­wie i szu­mia­ło.

Wtem lamp­ka przy­ga­sać za­czę­ła, sy­cząc; pa­cho­łek się po­rwał na­gle, prze­stra­szo­ny, że się opóź­nił. Zbli­żył się do za­my­ślo­ne­go, po­chy­lił się przed nim z po­ko­rą i czu­ło­ścią.

– Ku­ni­ga­sie mój! – szep­nął, usi­łu­jąc za rękę go po­chwy­cić – nie za­bi­jaj­cie się wy tę­sk­no­tą. To nie mę­ska rzecz kwi­lić. Mę­żo­wi przy­stoi gniew, a nie­wie­ście smu­tek. Ona go wy­śpie­wa i wy­le­je z sie­bie, gdy jej du­szę na­ci­śnie; my z nim jak z tru­ci­zną cho­dzić mu­si­my. Trze­ba żyć. Któż wie? kto wie? – po­wtó­rzył – i na nas przyj­dzie go­dzi­na i dzień na li­tew­skie dzie­ci. Je­rzy spoj­rzał nań i z lek­ka go po ra­mie­niu ude­rzył.

– Idź! – rzekł – to­bie czas. Szpi­tal­nik nig­dy nie śpi i po aocy na­wet śle­dzi. Nuż­by cię tu za­stał. Wra­caj; a ju­tro, gdy się wy­mknąć po­tra­fisz, przyjdź mi mó­wić o Li­twie. Tyś mi pierw­szy ob­ja­wił krew moję – i coś się we mnie zbu­dzi­ło. Czy to sen? czy spo­min­ki? czy po­ku­sy sza­tań­skie?

– Sza­tań­skie? – roz­śmiał się pa­ro­bek z nie­do­wie­rza­niem. – Na Li­twie, u nas, sza­ta­nów nie ma, tyl­ko bogi, słu­gi wiel­kie­go Boga, raz do­bre, dru­gi raz złe, jak On im przy­ka­że. To oni sza­ta­na so­bie zmy­śli­li. Nasz Per­ku­nas by go nie zniósł i wnet pio­ru­nem by go wgniótł w zie­mię, a nie dał­by mu prze­ciw so­bie go­spo­da­ro­wać! Ho! ho!

– Ci­cho, nie­ro­zum­ny! – za­wo­łał Je­rzy. – Spraw bo­żych z ludz­ki­mi nie mie­szaj; co ty wiesz?

I bo­jaź­li­wie, ukrad­kiem, krzyż za­kre­ślił na pier­si. Ale ru­chu tego nie doj­rzał już Ry­mos, bo się co prę­dzej przez drzwi, na pół otwar­te, wy­mknął i jak mysz, ci­cho do izby cho­rych na swój bar­łóg pu­sty prze­śli­zgnął.II

Za­mek Ma­rien­bur­ski (Mal­bor­ski) w owym cza­sie, choć do nie­go jesz­cze do­bu­do­wy­wa­no wie­le, choć go koń­czo­no i po­więk­sza­no, stał już tak wspa­nia­le za­ry­so­wa­ny, ja­kim póź­niej wi­dzie­li­śmy go w ma­je­sta­tycz­nych ru­inach, nim nie­smacz­na re­stau­ra­cja z nich… go do tru­pie­go ży­cia ja­kie­goś nie dźwi­gnę­ła.

Na szczy­cie pa­gór­ka pię­trzył się Wy­so­ki Za­mek, Hoch­burg, naj­star­szy z gma­chów, za­wie­ra­ją­cy ko­ściół, gro­by i salę ka­pi­tul­ną, ni­żej, od­dzie­lo­ne od nie­go głę­bo­kim prze­ko­pem, wzno­si­ło się Śred­nie Za­mczy­sko, w któ­rym ży­cie po­wsze­dnie ry­ce­rzy krzy­żo­wych się sku­pia­ło; ni­żej jesz­cze, ku łę­gom i No­ga­to­wi, Dol­ny Za­mek za­wie­rał go­spo­dar­skie bu­dow­le i miesz­ka­nia knech­tów i cze­la­dzi.

Mó­wio­no na­ów­czas, że te trzy obron­ne gro­dy, któ­re się sta­ły sto­li­cą Za­ko­nu, co się już wy­rzekł wal­ki z nie­wier­ny­mi na Wscho­dzie, po­łą­czo­ne z sobą były na wy­pa­dek nie­bez­pie­czeń­stwa pod­ziem­ny­mi scho­dy, kryp­to­por­ty­ka­mi, o któ­rych wnij­ściu i ta­jem­ni­cach wie­dzia­ła tyl­ko star­szy­zna.

Na co­dzien­ne na­ra­dy, w któ­rych uczest­ni­czy­li wiel­ki mistrz wiel­ki kom­tur, mar­sza­łek, pod­skar­bi, a cza­sem kil­ku star­szych ry­ce­rzy, zbie­ra­ło się zwy­kle na Śred­nim Zam­ku w sali, zwa­nej ry­cer­ską, któ­rej skle­pie­nie je­den gra­ni­to­wy słup pod­trzy­my­wał.

Tu też na­za­jutrz, o schył­ku dnia, znaj­du­je­my star­szy­znę, na ka­mien­nych ła­wach do­ko­ła sie­dzą­cą, przy ogniu, na wiel­kim ko­mi­nie roz­pa­lo­nym.

Same płasz­cze bia­łe, same po­sta­cie ry­cer­skie, ostre, po­nu­re­go wy­ra­zu, z brwia­mi na­je­żo­ny­mi, z po­ora­ny­mi po­licz­ki, o sze­ro­kich ra­mio­nach, o pier­siach roz­ro­słych, stwo­rzo­ne do no­sze­nia zbroi i na­wy­kłe do nich. Nie­mal bra­ter­skie ry­sów ich po­do­bień­stwo tłu­ma­czy­ło się i jed­no­ścią po­cho­dze­nia – bo na­ów­czas ni­ko­go jesz­cze oprócz Niem­ców nie przyj­mo­wa­no do Za­ko­nu – i szla­chec­ką krwią, i ro­dza­jem ży­cia, któ­ry jed­na­ko­wo pięt­no­wał wszyst­kich.

Każ­de jed­nak z tych mę­skich ob­licz, pra­wie ksią­żę­cą ja­kąś dumą i wy­ra­zem siły na­zna­czo­nych, mia­ło od­ręb­ny cha­rak­ter, gdy ży­cie w nich za­gra­ło.

Wiel­ki mistrz naj­bli­żej stał ko­mi­na. Był to mąż po­waż­ny, lecz nie­przy­jem­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. Oko jego bie­ga­ło nie­spo­koj­nie, usta gryzł, czo­ło marsz­czył i choć był po­mię­dzy swo­imi, mię­dzy naj­zau­fań­szy­mi, zda­wał się nie­do­wie­rza­ją­co na nich spo­glą­dać.

Nie­od­stęp­ny od nie­daw­ne­go cza­su, od za­bi­cia mi­strza v. Or­se­len przez mści­we­go En­dor­fa, kom­pan, do­da­ny wiel­kie­mu mi­strzo­wi, stał z dala u drzwi z sal­ki tej do miesz­ka­nia jego wio­dą­cych.

Był to naj­młod­szy ze zgro­ma­dze­nia, z by­strym wej­rze­niem, pięk­nej ry­cer­skiej po­sta­ci chło­pak, któ­ry trzy­mał się na ubo­czu, jak gdy­by na star­szy­znę nie zwra­ca­jąc uwa­gi, bo do jej na­rad nie miał pra­wa na­le­żeć. Po­sta­wio­ny na stra­ży, nie mógł opu­ścić sta­no­wi­ska. Zwa­no go hra­bią v. Hen­ne­berg.

Mistrz Lu­der, oprócz nie­spo­koj­ne­go ob­li­cza i dumy, jaką mu ksią­żę­ce uro­dze­nie da­wa­ło, nie od­zna­czał się ni­czym.

Twa­rze wiel­kie­go kom­tu­ra, mar­szał­ka i pod­skar­bie­go, dy­gni­ta­rzy skła­da­ją­cych radę ta­jem­ną, wię­cej mia­ły wy­ra­zu i do­zwa­la­ły się do­my­ślać, że wła­dza wpraw­dzie była w ręku mi­strza, ale siła kie­row­ni­cza w gło­wach tej star­szy­zny, spo­koj­nej, peł­nej siły i wia­ry w sie­bie, prze­ję­tej wiel­kim po­słan­nic­twem, ja­kie speł­nia­ła.

Oprócz wiel­kie­go kom­tu­ra i wy­mie­nio­nych, ry­cerz Ber­nard, któ­re­go­śmy już wi­dzie­li wczo­raj, tak odzia­ny jak w ka­pli­cy, tak niby mało zna­czą­cy i bez urzę­do­we­go sta­no­wi­ska jak wprzó­dy, w ciem­nym ką­cie sie­dział na ła­wie niby świa­dek nie­my i obo­jęt­ny.

Na twa­rzy mi­strza Lu­de­ra ma­lo­wa­ło się oprócz nie­po­ko­ju znu­dze­nie i znu­że­nie, jak­by go na tę na­ra­dę wy­rwa­no, gdy po­trze­bo­wał wy­tchnie­nia.

Roz­mo­wa ci­cho pro­wa­dzo­na była niby przy­go­to­wa­niem do ogól­nej.

Kom­tur parę razy, nim ją roz­po­czął, spoj­rzał na kom­pa­na mi­strza, Hen­ne­ber­ga; a wi­dząc, że ska­zów­ki, da­wa­ne mu oczy­ma, nie star­czy­ły, zbli­żył się doń, po­szep­tał i – kom­pan za próg się zwol­na wy­su­nął.

Mistrz Lu­der nie­cier­pli­wie nogą po­pchnął głow­nią, któ­ra się wy­to­czy­ła z ko­mi­na, obej­rzał się i za­mru­czał:

– Mów­cie; po­czy­naj­cie; słu­cham!

– Naj­le­piej pono bę­dzie, gdy wam tę spra­wę ta­jem­ną, któ­ra dla Za­ko­nu wiel­kiej wagi być może, opo­wie i ob­ja­śni brat Ber­nard – ode­zwał się wiel­ki kom­tur spo­glą­da­jąc ku nie­mu.

Mistrz na­marsz­czyw­szy się, oczy­ma groź­ny­mi rzu­cił na sie­dzą­ce­go w ką­cie. Z wy­ra­zu twa­rzy do­my­ślać by się było moż­na, iż tego bra­ta Ber­nar­da nie lu­bił.

Po­wo­ła­ny po­wstał zwol­na zda­jąc się o to nie­wie­le trosz­czyć i kro­kiem mie­rzo­nym przy­bli­żył się do zgro­ma­dzo­nych u ko­mi­na.

Mil­cza­no, on się na­my­ślał, ale bez tro­ski, zim­no; a przy­stą­pie­nie do wiel­kie­go mi­strza, któ­re­go ob­li­cze nie­chęć mu zwia­sto­wa­ło, nie zda­ło się go nic kosz­to­wać.

Dziw­nie był pew­ny sie­bie. – Mów­cie, bra­cie Ber­nar­dzie! – po­twier­dził mar­sza­łek.

– Spra­wa waż­na – ode­zwał się Ber­nard – nikt le­piej jej nie zna ode mnie. Trze­ba coś po­sta­no­wić, czas jest wiel­ki. Idzie o tego chło­pa­ka, ksią­żąt­ko li­tew­skie, któ­re­śmy lat temu dzie­sięć prze­szło po­rwa­li z rąk mat­ki i cho­wa­li nie bez celu. Jam oca­lił go i za moją radą da­li­śmy mu tu uro­snąć, aby z nie­go, swo­je­go cza­su, zro­bić na­rzę­dzie do­god­ne, któ­re nam krwi prze­le­wu oszczę­dzi. Chło­pak…

Wiel­ki mistrz prze­rwał opo­wia­da­ją­ce­mu ru­sze­niem ra­mion i gło­wy.

– Nie­wiel­ką ma­cie za­słu­gę, że­ście to wil­czę dzi­kie ho­do­wa­li Co nam po nim? Było mu łeb roz­bić o so­snę.

Roz­śmiał się po­gar­dli­wie brat Ber­nard, jak­by nie po­czuł szy­der­stwa.

– Przy­dać się może – rzekł obo­jęt­nie. – Mat­ka, wdo­wa, wła­da ka­wał­kiem kra­ju na gra­ni­cy i ma twier­dzę moc­ną, któ­rą zdo­być nam trud­no. Przy­wią­za­ną jest do dziec­ka. Któż wie?… Dziec­ko wy­cho­wa­ło się w wie­rze chrze­ści­jań­skiej i przy­wią­za­ło się do nas; sprzy­mie­rzeń­ca go­to­we­go mamy i len­ni­ka. Wszyst­ko to już­ci war­te ka­wał­ka chle­ba, któ­ry kosz­to­wa­ło…

Mistrz po­wtór­nie ra­mio­na­mi ru­szył i roz­śmiał się.

– Wo­lał­bym mieć kil­ku­set ry­ce­rzy i kil­ka ty­się­cy ludu na ten gró­dek niż ta­kie­go za­kład­ni­ka. Mat­ka mia­ła czas od­bo­leć i za­po­mnieć o nim; on – za­wsze nie­pew­ny. Nuż się tam krew ode­zwie. Cała ta ra­chu­ba dzie­się­ciu ko­pii nie­war­ta.

Bły­snął oczy­ma, Ber­nard stał nie­po­ru­szo­ny. Wtem mar­sza­łek prze­mó­wił, spo­glą­da­jąc na prze­mian to na mi­strza, to na bra­ta Ber­nar­da. W star­szyź­nie wi­dać było wiel­kie po­sza­no­wa­nie dla skrom­ne­go owe­go bra­ta; tyl­ko mistrz lek­ce­wa­żą­co nań spo­zie­rał.

– Owe­go cza­su, gdy się nam to dzie­cię do rąk do­sta­ło – rzekł – rada na­sza cała była tego prze­ko­na­nia, że je na­le­ży cho­wać i na ry­ce­rza spo­so­bić. Rzecz zresz­tą do­ko­na­na; dziś to, co wzię­li­śmy w spad­ku, zu­żyt­ko­wać na­le­ży.

– Nie za­ta­ję tego – prze­rwał spo­koj­nie Ber­nard – że nowe są trud­no­ści. Gdzie idzie o spra­wę Za­ko­nu, tam i do błę­du przy­znać się nie wstyd, obo­wią­zek. Chło­pak się ho­do­wał szczę­śli­wie aż do­tąd, a te­raz wła­śnie spró­bo­wać trze­ba, czy mat­ka, jak­by się go jej zwró­ci­ło, nie oku­pi­ła­by dziec­ka zie­mi ka­wał­kiem. Pil­le­ny by­śmy może zań wzię­li. Chło­piec też chrze­ści­ja­nin, po­boż­ny, gdy­by się do Li­twy do­stał, nam by, nie jej słu­żył.

Wnio­sek bra­ta Ber­nar­da wi­dać star­szyź­nie ca­łej przy­padł do sma­ku, bo spoj­rze­li po so­bie, jak­by mu po­ta­ki­wa­li. Wiel­ki mistrz tyl­ko stał u ko­mi­na, po­gar­dli­wie za­my­ślo­ny, nie prze­ko­na­ny.

– Ja w ta­kie ro­bo­ty pod­ziem­ne nie wie­rzę – za­mru­czał nie­chęt­nie – u mnie siła w mie­czu, zdo­bycz w woj­nie; z Pol­ską, Li­twą, z Po­mo­rzem spo­rzyć, ucie­rać się na sło­wa, do Sto­li­cy Apo­stol­skiej cho­dzić na skar­gi – to są mar­ne za­bie­gi. Czas tra­ci­my na to i pie­nią­dze. Na co nam to? Jak dłu­gi świat i sze­ro­ki – na na­sze za­wo­ła­nie do krzy­żo­wej woj­ny prze­ciw po­ga­nom bie­gną ry­ce­rze z ca­łych Nie­miec, An­glii, Fran­cji, ze wszyst­kich kra­jów chrze­ści­jań­skich. To na­sza siła; in­nej nam nie po­trze­ba. Dzieć­mi wo­jo­wać – mi­zer­na rzecz.

Nikt się nie sprze­ci­wił wy­gło­szo­ne­mu zda­niu; ale też po­tę­pie­nia rzu­co­ne­go na Ber­nar­da nikt nie po­twier­dził. Mil­czą­ca sta­ła star­szy­zna, a gdy mistrz się ku niej ob­ró­cił, ła­two mu było wy­ro­zu­mieć, że choć nie miał jej prze­ciw so­bie, nie miał jej za sobą.

– Wszyst­kie środ­ki do­bre, gdy do celu pro­wa­dzą – po dłuż­szym mil­cze­niu ode­zwał się wiel­ki kom­tur. – Nie gardź­my i tym, co nam w ręce dała Opatrz­ność.

Mistrz ra­mio­na­mi po­ru­szył.

– Kto po­czął, niech koń­czy – do­dał, spo­glą­da­jąc na Ber­nar­da. – Co się sta­ło, nie mo­że­my od­ro­bić.

– Jam w isto­cie to dziec­ko oca­lił i na nie ra­cho­wał – prze­rwał Ber­nard.

– Czyń­cież z nim, co chce­cie! – nie da­jąc mu do­koń­czyć za­mru­czał mistrz.

Zwró­cił się do ko­mi­na, jak­by twa­rzy swej na­sę­pio­nej uka­zać nie chciał obo­jęt­ne­mu Ber­nar­do­wi.

– Za po­przed­ni­ków mo­ich – po­czął – choć ja im za­sług nie uj­mu­ję, na­mno­ży­ło się En­dor­fów. Każ­dy chciał­by być pa­nem na swo­ją rękę, każ­dy chciał­by mieć za­słu­gi wła­sne, tu, gdzie ani suk­ni, ani ko­nia, ani sła­wy i zna­cze­nia ry­ce­rzo­wi mieć się nie go­dzi­ło. Więc czy­nił każ­dy, co chciał; ale na przy­szłość tak nie bę­dzie.

Ber­nard od­parł po­wo­li:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: