- W empik go
Kuszenie świętego Antoniego. La tentation de Saint Antoine. The Temptation of St. Antony - ebook
Kuszenie świętego Antoniego. La tentation de Saint Antoine. The Temptation of St. Antony - ebook
Edycja trójjęzyczna. Text: Polski / Français / English.
Kuszenie św. Antoniego to powieść Gustave’a Flauberta, która została wydana w ostatecznej wersji w 1874 roku w Paryżu. Opowiada ona o nocy z życia egipskiego pustelnika Antoniego, podczas której jest on wystawiany na różne pokusy – jest to temat często poruszany poczynając od średniowiecza w sztuce i literaturze europejskiej. Flaubert inspirowany w 1835 roku postacią Kaina, z dzieła George Gordon Byron i a Fausta Goethego, podejmuje historię Pustelnika z Teb, który przywołując zbyt żywe wspomnienia ze swojej przeszłości, ponownie przywołuje demoniczne pokusy: pożądanie, moc lub pogoń za przyjemnością. Jeszcze bardziej niepokojące jest pojawienie się jednego z jego uczniów, Ilariona, który prezentuje „wszystkich bogów, obrzędy, modlitwy i wyrocznie” i podkreśla sprzeczności Pisma Świętego. Kiedy wreszcie prezentujący się pod nazwą Nauki, diabeł ujawnia Antonioowi tajemnice wszechświata, anachoreta dąży na chwilę do połączenia się z materiią, w której postrzega niezwykły wzrost; ale w tym miejscu, w tarczy wschodzącego słońca, rozbłyska twarz Chrystusa. To symboliczne dzieło, będące oryginalnym połączeniem wizji grecko-łacińskiego świata czwartego wieku z wypowiedziami współczesnych teorii, zawiera obrazy o wielkim pięknie. Kuszenie św. Antoniego było najukochańszym i najbardziej pracochłonnym ze wszystkich dzieł Flauberta. Zmagania duchowe pustelnika są prawdopodobnie alegorią cierpień pisarza. Prawdopodobnie opisał swoje własne doświadczenia z doznań w atakach psychotycznych, jako wizje św. Antoniego. Warto zauważyć, że Flaubert, opisuje wizje Antoniego w sposób naturalistyczny.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-562-3 |
Rozmiar pliku: | 961 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I.
(Tebaida. Na wierzchołku góry polana zaokrąglona półksiężycowato, otoczona wielkimi głazami. W głębi chata pustelnika zbudowana z gliny i sitowia, o płaskim dachu, bez drzwi. Wewnątrz dzbanek i chleb czarny; pośrodku, na stosie drzewa, wielka księga; na ziemi tu i ówdzie sitowie i narzędzia do wyplatania, koszyk, nóż. O dziesięć kroków od chaty wysoki krzyż, w ziemię wkopany. Na drugim końcu polany stare pogięte drzewo palmowe chyli się nad przepaścią, gdyż góra z tego boku ścięta jest stromo, a Nil u podnóża skały tworzy niby jezioro. Na prawo i na lewo zamyka widok półkole skał. Ale ze strony pustyni, jakby wybrzeża morskie jedne za drugimi, olbrzymie równoległe falistości, barwy złotopopielnej ciągną się w dal, coraz bardziej ku górze; potem za piaskami, w dali głębokiej, łańcuch gór libijskich tworzy ścianę barwy kredowej, z lekka mgłą fioletową ocieniony. Z przeciwnej strony słońce opuszcza się w morze. Niebo od północy ubarwione szaroperłowo, gdy na zenicie chmury purpurowe niby kędziory olbrzymiej grzywy roztoczyły się po błękicie. Te ogniste promienie z wolna ciemnieją, a lazury przybierają kolor masy perłowej. Krzaki, głazy, ziemia – wszystko zdaje się teraz jak z brązu, a w przestrzeni ulatuje złoty pył tak drobny, że się zlewa z drżeniem światła.)
ŚWIĘTY ANTONI
(długobrody, długowłosy starzec, odziany w tunikę ze skóry koziej, siedzi, skrzyżowawszy nogi; plecie rogoże. W chwili, gdy słońce znika, wydaje ciężkie westchnienie i patrząc na widnokrąg, mówi:)
Jeszcze jeden dzień! Jeden dzień przeminął! Niegdyś jednak nie byłem takim nędzarzem! Nim noc upłynęła, zaczynałem kazania; następnie schodziłem do rzeki po wodę i wracałem stromą ścieżką z wiadrem na ramieniu, śpiewając hymny. Potem bawiło mnie sprzątanie w chacie. Później brałem swe narzędzia: starałem się, aby plecionki były równiejsze, a koszyki lżejsze, gdyż najmniejszy trud wydawał mi się wówczas wielkim obowiązkiem i był mi słodki nad wyraz.
W określonych godzinach opuszczałem swą pracę i modląc się z wyciągniętymi dłońmi, czułem jakby krynica miłosierdzia z wyżyny niebios w serce moje spływała. Ale teraz wyschła... Dlaczego?
(Powoli kroczy po półkolistym okopie skalnym.)
Wszyscy mi zarzuty czynili, gdym opuszczał dom. Matka zemdlała półmartwa, siostra z daleka dawała mi znaki powrotu, a druga płakała, Amonaria, ta dzieweczka, którą spotykałem co wieczór u studni, gdy poiła krowy. Biegła za mną. Pierścienie na jej nogach świeciły w pyle, a tunika na biodrach otwarta ulatywała wiatrem kołysana. Stary pustelnik, który mnie uprowadzał, lżył ją urągliwie. Nasze dwa wielbłądy ciągle pędziły galopem – i już nie widziałem nikogo.
Naprzód za mieszkanie wybrałem mogiłę jakiegoś faraona. Ale nieznany czar krąży w tych zamkach podziemnych, gdzie mroki dyszą zgęszczonym kadzidłem aromatów odwiecznych. Z głębi sarkofagów słyszałem głos jękliwy, który mnie przyzywał; albo też nagle w oczach mi się ożywiały rzeczy okropne malowane na ścianach grobowca, i uciekłem stamtąd aż na brzegi Morza Czerwonego i ukryłem się w twierdzy powalonej w gruzy. Tam za towarzyszów miałem skorpiony pełzające śród kamieni, a nad głową moją szybowały wciąż po błękitnym niebie orły białe i czarne. W nocy rozdzierały mnie szpony, kąsały mnie dzioby, muskały miękkie skrzydła, a straszliwe demony, hucząc w mych uszach, przewracały mnie na ziemię. Raz nawet wędrowcy z karawany idącej do Aleksandrii dopomogli mi i wzięli mnie ze sobą. Wtedy zapragnąłem się uczyć u dobrego starca Dydyma. Chociaż był on niewidomy, nikt mu nie mógł dorównać w znajomości Pisma Świętego. Prowadziłem go na Paneum, skąd widać latarnię i szerokie morze. Później wracaliśmy przystanią, gdzie spotykaliśmy ludzi różnych narodowości, od Cymbrów przyodzianych w skóry niedźwiedzie aż do gymnosofistów znad Gangesu, przepasanych okrajką ze skóry krowiej. Ale wciąż jakieś bójki były tam na ulicach, już to z powodu Żydów, którzy nie chcieli płacić podatku, już to z powodu buntowników, którzy chcieli wypędzić Rzymian. Zresztą miasto jest pełne heretyków, wyznawców Manesa, Walentyna, Bazylidesa, Ariusza, a każdy cię zaczepia, spór z tobą zaczyna, chce cię przekonać.
Mowy ich czasami budzą się w mej pamięci. Na próżno staram się nie zwracać uwagi, niepokój mnie ogarnia.
Uszedłem do Kolzim, a pokuta moja była tak wielka, że już nie lękałem się Boga. Pewna gromadka zebrała się koło mnie, by prowadzić życie pustelnicze. Przepisałem im reguły praktyczne, wrogie szaleństwom gnozy i gadaninom filozofów. Ze wszech stron przysyłano mi gońców. Przychodzili też ludzie z daleka, by tylko mnie zobaczyć.
Jednakże lud nękał wyznawców i żądza męczeństwa pociągnęła mnie do Aleksandrii. Prześladowanie od trzech dni się zakończyło.
Kiedym powracał, ogromna fala ludzi zatrzymała mnie przed świątynią Serapisa. Był to, jak mówili, ostatni przykład, jaki chciał dać wielkorządca. Pośrodku portyku, w pełni słońca, naga kobieta stała przywiązana do słupa, a dwaj żołnierze biczowali ją rzemieniami. Przy każdym uderzeniu całe jej ciało wiło się i przeginało. Odwróciła się, usta miała otwarte – i oto ponad tłumem, poprzez długie jej włosy, zasłaniające twarz, zdawało mi się, żem poznał Amonarię.
A jednak... tamta była wyższa... i cudnie piękna...
(Czoło pociera dłońmi.)
Nie, nie! Ja nie chcę o tym myśleć.
Innym razem Atanazy mnie wezwał, abym mu dopomógł przeciw arianom. Skończyło się na obelgach i bójce. Ale od tej chwili oczerniono go, odebrano mu biskupstwo, musiał uchodzić. Gdzie teraz przebywa – nie wiem zupełnie. Nikt się teraz nie stara przynosić mi nowiny. Wszyscy uczniowie mnie opuścili, nawet Hilarion.
Może piętnaście lat temu zjawił się u mnie, a jego umysł był tak ciekawy, że co chwila zadawał mi pytania. Później słuchał z zamyśloną twarzą. Przy tym czego tylko potrzebowałem, przynosił mi bez szemrania, zręczniejszy od koźlęcia, a zarazem tak wesoły, że rozśmieszyłby patriarchów. Był on dla mnie synem prawdziwym!
(Niebo jest czerwone, ziemia zupełnie czarna. Od poświstów wiatru unoszą się kurzawy piasku niby wielkie całuny – i znów opadają. W błyskawicy nagle przelatują ptaki, formujące wić trójkątną, niby kawał metalu, którego brzegi tylko z lekka drżą. Antoni spogląda na ptaki.)
O, jakże chciałbym lecieć z nimi!
Ile razy też patrzałem z zazdrością na statki morskie, o żaglach podobnych do skrzydeł, a zwłaszcza wtedy, gdy odwoziły w dal tych, co u mnie gościli! Jakie miłe mieliśmy godziny, jakie wyznania! Najciekawszy był dla mnie Ammon; opowiadał mi o swojej podróży do Rzymu, o katakumbach, o Koloseum, o pobożności znakomitych niewiast, o wielu rzeczach... a ja nie chciałem z nim pojechać! Skąd płynie mój upór, aby takie życie prowadzić? Mógłbym był szczęśliwie zostać u mnichów nitryjskich, gdyż błagali mnie o to. Zamieszkują oni cele osobne, ale widują się często. W niedzielę trąba gromadzi ich w kościele, gdzie widać zawieszone na ścianie trzy dyscypliny, które służą do karania winowajców, złodziei i intruzów, gdyż ich reguła jest bardzo surowa.
Nie brak im jednakże pewnych przyjemności. Wierni im przynoszą jajka, owoce a nawet narzędzia pomocne do wyjmowania cierni z nóg. Są winnice dokoła Pisperi, a mnisi z Pabeny mają tratwę, by jeździć po żywność.
Ale ja lepiej bym służył braciom, będąc po prostu księdzem. Można pomagać biednym, rozdawać sakramenty, ma się powagę w rodzinach.
Zresztą ludzie świeccy nie wszyscy są potępieni i ode mnie tylko zależało być na przykład... gramatykiem, filozofem...
Miałbym w swej izbie zawsze wiązkę trzcinek do pisania, tabliczki w ręku, młodzież koło siebie, a na drzwiach jako znak zawiesiłbym wieniec laurowy.
Ale zbyt wiele pychy jest w tych tryumfach. Żołnierzem być lepiej. Byłem silny i śmiały, mogłem ciągnąć machiny, przebywać ciemne puszcze, w hełmie na głowie wchodzić do miast płonących... Nic mi też nie przeszkadzało kupić za pieniądze urząd celny na jakim moście, a podróżni nauczyliby mnie niemało widokiem różnych ciekawych rzeczy w swych tłumokach.
Kupcy aleksandryjscy w dni świąteczne żeglują po rzece Kanopie i piją wino w kielichach z lotosu, przy huku bębnów, od którego się trzęsą nadbrzeżne gospody. Dalej tam, drzewa w stóg wycięte chronią spokojne folwarki od wiatrów południa. Dach głównej chaty opiera się na małych słupkach, tak bliskich jak sztachety w parkanie. A wewnątrz gospodarz, siedząc na wysokim krześle, baczy na wszystkie równiny dokoła siebie: dostrzega żniwiarzy wśród zboża, tłocznie, gdzie wino zbierają, woły młócące słomę. Dzieci jego igrają na ziemi, a żona się przechyla do uścisku.
(W białawej ciemności nocy widać tu i ówdzie pyski ostro zakończone, uszy proste i oczy świecące. Antoni idzie ku nim. Żwir chrzęści. Zwierzęta uchodzą. Było to stado szakali. Jeden pozostał i stoi na dwóch nogach, z ciałem wygiętym spiralnie, a głową w bok wykręconą, w postaci pełnej niedowierzania.)
Ach! i on pobiegł do innych! Co za samotność! co za tęsknica!
(Śmiejąc się gorzko.)
Piękne to życie z palmowych pni rzeźbić łopaty, pleść koszyki, wiązać rogoże i wymieniać to koczownikom na chleb, który łamie ci zęby! O, nędzo moja! Czyż to się nigdy nie skończy? Nie mogę już, nie mogę! Dosyć, dosyć!
(Tupie nogą i szybkim krokiem zaczyna błądzić wśród skał. Naraz zatrzymuje się bez tchu i wybucha łkaniem ogromnym, potem rzuca się na ziemię, na twarz... Noc cicha. Drżą gwiazdy niezliczone. Słychać tylko szelest tarantul. Ramiona krzyża wielkim cieniem padają na piasek. Antoni we łzach dostrzega cień.)
Czyżem tak słaby, o Boże! Odwagi, wstańmy!
(Wchodzi do chaty, wyjmuje z komina węgiel gorejący, zapala pochodnię i ustawia ją na stosie drzew tak, aby wielką księgę oświecić.)
Gdybym wziął Żywoty Apostołów? Tak... gdzie bądź!
„Ujrzał niebo rozwarte, a wielki obrus z czterech stron jego spływał, a na nim był wszelki rodzaj zwierząt ziemskich i bestii dzikich, gadzin i ptaków. A głos mu rzekł: Piotrze, wstań! zabij i jedz.”
A więc Pan chciał, aby jego apostoł jadł wszystko?... Gdy tymczasem ja...
(Antoni zwiesił brodę na piersi. Drżenie kart księgi, poruszanych wiatrem, budzi go z marzeń. Podniósł głowę i czyta:)
„Żydzi zabili wszystkich swych wrogów mieczem i wielką rzeź sprawili, tak, iż postąpili dowolnie z tymi, których nienawidzili.”
Idzie teraz wyliczenie ludzi pomordowanych: siedemdziesiąt pięć tysięcy! O, jakże cierpieli ci pomordowani! Zresztą wrogowie Izraela byli wrogami Boga. A jakże cieszyć się musieli zwycięzcy, gdy pławili się we krwi bałwochwalców! Miasto pewnie rzęziło od umierających! Trupy leżały u progu ogrodów, na schodach, a w izbach tak ich było gęsto, że już drzwi się nie otwierały!... Ale oto pogrążyłem się w myślach krwawych i zabójczych!...
(Otwiera księgę gdzie indziej.)
„Nabuchodonozor rozciągnął się twarzą ku ziemi i ubóstwił Daniela.”
Ach, to dobrze! Najwyższy podnosi swych proroków ponad króle; ów jednak żył w ucztach, wciąż pijany rozkoszą i pychą. Ale Bóg za karę przemienił go w bydlę i król chodził na czterech łapach.
(Antoni śmiać się zaczyna i niedbale przewracając karty księgi, znowu czyta:)
„Ezechiasz wielce się radował ich przybyciem. Pokazał im swe pachnidła, swoje złoto i srebro, aromaty i wonne olejki, i drogocenne naczynia – i co tylko miał w skarbcu...”
Wyobrażam sobie... Były tam aż po samą powałę nagromadzone drogie kamienie, diamenty, złoto... Człowiek posiadający tak wielkie skarby nie jest podobny do innych... Dotykając ich, roi, że ma w ręku wynik niezliczonej liczby wysiłków i jakby życie ludów, które ześrodkował i które może rozlewać. Zapas taki jest użyteczny królom. Najmędrszy ze wszystkich nie zapomniał o tym. Okręty jego przynosiły mu kość słoniową, małpy... I, gdzież to jest?
(Żywo przewraca kartki.)
Ach, oto tu:
„Królowa Saby znała mądrość Salomona i przyszła go kusić, zadając mu zagadki”.
Jakże to zamierzała go kusić? Diabeł chciał kusić Jezusa. Ale Jezus zatryumfował, gdyż był Bogiem, a Salomon pewnie dzięki nauce czarnoksięskiej. Wspaniała jest ta nauka. Bo świat – jak mi to jeden filozof wytłumaczył – tworzy całość, której części wpływają na siebie wzajemnie jak organy ciała. Idzie więc o to, aby poznać miłość i nienawiść naturalną rzeczy pomiędzy sobą, a potem je poruszać odpowiednio. Więc można by zmienić to, co się zdaje porządkiem niezmiennym?
(Wówczas dwa cienie, jakie poza nim rysują ramiona krzyża, przesuwają się naprzód, formując niby wielkie dwa rogi. Antoni krzyczy:)
Pomóż mi, Boże!
(Cień powraca na dawne swe miejsce.)
Ach, to było złudzenie – i nic innego! Niepotrzebnie ducha swego udręczam. Nie mam nic do roboty, zupełnie nic do roboty.
(Siada i ręce na krzyż składa.)
A jednak... zdawało mi się, żem czuł... zbliżenie... Ale dlaczegóż miałby przyjść on? Zresztą czyliż nie znam jego podstępów? Odepchnąłem tego potwornego pustelnika, co mi ze śmiechem dawał ciepłe bułki; centaura, który mnie chciał wziąć na grzbiet, i to czarne dziecko, tak piękne, co mi się ukazało w pustyni, a które mi się nazwało duchem cudzołóstwa.La tentation de Saint Antoine
Chapitre I.
C'est dans la Thébaïde, au haut d'une montagne, sur une plate-forme arrondie en demi-lune, et qu'enferment de grosses pierres.
La cabane de l'Ermite occupe le fond. Elle est faite de boue et de roseaux, à toit plat, sans porte. On distingue dans l'intérieur une cruche avec un pain noir; au milieu, sur une stèle de bois, un gros livre; par terre, çà et là, des filaments de sparterie, deux ou trois nattes, une corbeille, un couteau.
A dix pas de la cabane, il y a une longue croix plantée dans le sol; et, à l'autre bout de la plate-forme, un vieux palmier tordu se penche sur l'abîme, car la montagne est taillée à pic, et le Nil semble faire un lac au bas de la falaise.
La vue est bornée à droite et à gauche par l'enceinte des roches. Mais du côté du désert, comme des plages qui se succéderaient, d'immenses ondulations parallèles d'un blond cendré s'étirent les unes derrière les autres, en montant toujours;–puis au delà des sables, tout au loin, la chaîne libyque forme un mur couleur de craie, estompé légèrement par des vapeurs violettes. En face, le soleil s'abaisse. Le ciel, dans le nord, est d'une teinte gris-perle, tandis qu'au zénith des nuages de pourpre, disposés comme les flocons d'une crinière gigantesque, s'allongent sur la voûte bleue. Ces rais de flamme se rembrunissent, les parties d'azur prennent une pâleur nacrée; les buissons, les cailloux, la terre, tout maintenant paraît dur comme du bronze; et dans l'espace flotte une poudre d'or tellement menue qu'elle se confond avec la vibration de la lumière.
SAINT-ANTOINE
qui a une longue barbe, de longs cheveux, et une tunique de peau de chèvre, est assis, jambes croisées, entrain de faire des nattes. Dès que le soleil disparaît, il pousse un grand soupir, et regardant l'horizon:
Encore un jour! un jour de passé!
Autrefois pourtant, je n'étais pas si misérable! Avant la fin de la nuit, je commençais mes oraisons; puis, je descendais vers le fleuve chercher de l'eau, et je remontais par le sentier rude avec l'outre sur mon épaule, en chantant des hymnes. Ensuite, je m'amusais à ranger tout dans ma cabane. Je prenais mes outils; je tâchais que les nattes fussent bien égales et les corbeilles légères; car mes moindres actions me semblaient alors des devoirs qui n'avaient rien de pénible.
A des heures réglées je quittais mon ouvrage; et priant les deux bras étendus je sentais comme une fontaine de miséricorde qui s'épanchait du haut du ciel dans mon coeur. Elle est tarie, maintenant. Pourquoi?...
Il marche dans l'enceinte des roches, lentement.
Tous me blâmaient lorsque j'ai quitté la maison. Ma mère s'affaissa mourante, ma soeur de loin me faisait des signes pour revenir; et l'autre pleurait, Ammonaria, cette enfant que je rencontrais chaque soir au bord de la citerne, quand elle amenait ses buffles. Elle a couru après moi. Les anneaux de ses pieds brillaient dans la poussière, et sa tunique ouverte sur les hanches flottait au vent. Le vieil ascète qui m'emmenait lui a crié des injures. Nos deux chameaux galopaient toujours; et je n'ai plus revu personne.
D'abord, j'ai choisi pour demeure le tombeau d'un Pharaon. Mais un enchantement circule dans ces palais souterrains, où les ténèbres ont l'air épaissies par l'ancienne fumée des aromates. Du fond des sarcophages j'ai entendu s'élever une voix dolente qui m'appelait; ou bien, je voyais vivre, tout à coup, les choses abominables peintes sur les murs; et j'ai fui jusqu'au bord de la mer Rouge dans une citadelle en ruines. Là, j'avais pour compagnie des scorpions se traînant parmi les pierres, et au-dessus de ma tête, continuellement des aigles qui tournoyaient sur le ciel bleu. La nuit, j'étais déchiré par des griffes, mordu par des becs, frôlé par des ailes molles; et d'épouvantables démons, hurlant dans mes oreilles, me renversaient par terre. Une fois même, les gens d'une caravane qui s'on allait vers Alexandrie m'ont secouru, puis emmené avec eux.
Alors, j'ai voulu m'instruire près du bon vieillard Didyme. Bien qu'il fût aveugle, aucun ne l'égalait dans la connaissance des Écritures. Quand la leçon était finie, il réclamait mon bras pour se promener. Je le conduisais sur le Paneum, d'où l'on découvre le Phare et la haute mer. Nous revenions ensuite par le port, en coudoyant des hommes de toutes les nations, jusqu'à des Cimmériens vêtus de peaux d'ours, et des Gymnosophistes du Gange frottés de bouse de vache. Mais sans cesse, il y avait quelque bataille dans les rues, à cause des Juifs refusant de payer l'impôt, ou des séditieux qui voulaient chasser les Romains. D'ailleurs la ville est pleine d'hérétiques, des sectateurs de Manès, de Valentin, de Basilide, d'Arius,–tous vous accaparant pour discuter et vous convaincre.
Leurs discours me reviennent quelquefois dans la mémoire. On a beau n'y pas faire attention, cela trouble.
Je me suis réfugié à Colzim; et ma pénitence fut si haute que je n'avais plus peur de Dieu. Quelques uns s'assemblèrent autour de moi pour devenir des anachorètes. Je leur ai imposé une règle pratique, en haine des extravagances de la Gnose et des assertions des philosophes. On m'envoyait de partout des messages. On venait me voir de très-loin.
Cependant le peuple torturait les confesseurs, et la soif du martyre m'entraîna dans Alexandrie. La persécution avait cessé depuis trois jours.
Comme je m'en retournais, un flot de monde m'arrêta devant le temple de Sérapis. C'était, me dit-on, un dernier exemple que le gouverneur voulait faire. Au milieu du portique, en plein soleil, une femme nue était attachée contre une colonne, deux soldats la fouettant avec des lanières; à chacun des coups son corps entier se tordait. Elle s'est retournée, la bouche ouverte;–et pardessus la foule, à travers ses longs cheveux qui lui couvraient la figure, j'ai cru reconnaître Ammonaria ...
Cependant ... celle-là était plus grande ..., et belle ..., prodigieusement!
Il se passe les mains sur le front.
Non! non! je ne veux pas y penser!The Temptation of St. Antony
A Revelation of the Soul
Chapter I.
A Holy Saint.
T is in the Thebaïd, on the heights of a mountain, where a platform, shaped like a crescent, is surrounded by huge stones.
The Hermit's cell occupies the background. It is built of mud and reeds, flat-roofed and doorless. Inside are seen a pitcher and a loaf of black bread; in the centre, on a wooden support, a large book; on the ground, here and there, bits of rush-work, a mat or two, a basket and a knife.
Some ten paces or so from the cell a tall cross is planted in the ground; and, at the other end of the platform, a gnarled old palm-tree leans over the abyss, for the side of the mountain is scarped; and at the bottom of the cliff the Nile swells, as it were, into a lake.
To right and left, the view is bounded by the enclosing rocks; but, on the side of the desert, immense undulations of a yellowish ash-colour rise, one above and one beyond the other, like the lines of a sea-coast; while, far off, beyond the sands, the mountains of the Libyan range form a wall of chalk-like whiteness faintly shaded with violet haze. In front, the sun is going down. Towards the north, the sky has a pearl-grey tint; while, at the zenith, purple clouds, like the tufts of a gigantic mane, stretch over the blue vault. These purple streaks grow browner; the patches of blue assume the paleness of mother-of-pearl. The bushes, the pebbles, the earth, now wear the hard colour of bronze, and through space floats a golden dust so fine that it is scarcely distinguishable from the vibrations of light.
Saint Antony, who has a long beard, unshorn locks, and a tunic of goatskin, is seated, cross-legged, engaged in making mats. No sooner has the sun disappeared than he heaves a deep sigh, and gazing towards the horizon:
˝Another day! Another day gone! I was not so miserable in former times as I am now! Before the night was over, I used to begin my prayers; then I would go down to the river to fetch water, and would reascend the rough mountain pathway, singing a hymn, with the water-bottle on my shoulder. After that, I used to amuse myself by arranging everything in my cell. I used to take up my tools, and examine the mats, to see whether they were evenly cut, and the baskets, to see whether they were light; for it seemed to me then that even my most trifling acts were duties which I performed with ease. At regulated hours I left off my work and prayed, with my two arms extended. I felt as if a fountain of mercy were flowing from Heaven above into my heart. But now it is dried up. Why is this? ...˝
He proceeds slowly into the rocky enclosure.
˝When I left home, everyone found fault with me. My mother sank into a dying state; my sister, from a distance, made signs to me to come back; and the other one wept, Ammonaria, that child whom I used to meet every evening, beside the cistern, as she was leading away her cattle. She ran after me. The rings on her feet glittered in the dust, and her tunic, open at the hips, fluttered in the wind. The old ascetic who hurried me from the spot addressed her, as we fled, in loud and menacing tones. Then our two camels kept galloping continuously, till at length every familiar object had vanished from my sight.
˝At first, I selected for my abode the tomb of one of the Pharaohs. But some enchantment surrounds those subterranean palaces, amid whose gloom the air is stifled with the decayed odour of aromatics. From the depths of the sarcophagi I heard a mournful voice arise, that called me by name–or rather, as it seemed to me, all the fearful pictures on the walls started into hideous life. Then I fled to the borders of the Red Sea into a citadel in ruins. There I had for companions the scorpions that crawled amongst the stones, and, overhead, the eagles who were continually whirling across the azure sky. At night, I was torn by talons, bitten by beaks, or brushed with light wings; and horrible demons, yelling in my ears, hurled me to the earth. At last, the drivers of a caravan, which was journeying towards Alexandria, rescued me, and carried me along with them.
˝After this, I became a pupil of the venerable Didymus. Though he was blind, no one equalled him in knowledge of the Scriptures. When our lesson was ended, he used to take my arm, and, with my aid, ascend the Panium, from whose summit could be seen the Pharos and the open sea. Then we would return home, passing along the quays, where we brushed against men of every nation, including the Cimmerians, clad in bearskin, and the Gymnosophists of the Ganges, who smear their bodies with cow-dung. There were continual conflicts in the streets, some of which were caused by the Jews' refusal to pay taxes, and others by the attempts of the seditious to drive out the Romans. Besides, the city is filled with heretics, the followers of Manes, of Valentinus, of Basilides, and of Arius, all of them eagerly striving to discuss with you points of doctrine and to convert you to their views.
˝Their discourses sometimes come back to my memory; and, though I try not to dwell upon them, they haunt my thoughts.
˝I next took refuge in Colzin, and, when I had undergone a severe penance, I no longer feared the wrath of God. Many persons gathered around me, offering to become anchorites. I imposed on them a rule of life in antagonism to the vagaries of Gnosticism and the sophistries of the philosophers. Communications now reached me from every quarter, and people came a great distance to see me.
˝Meanwhile, the populace continued to torture the confessors; and I was led back to Alexandria by an ardent thirst for martyrdom. I found on my arrival that the persecution had ceased three days before. Just as I was returning, my path was blocked by a great crowd in front of the Temple of Serapis. I was told that the Governor was about to make one final example. In the centre of the portico, in the broad light of day, a naked woman was fastened to a pillar, while two soldiers were scourging her. At each stroke her entire frame writhed. Suddenly, she cast a wild look around, her trembling lips parted; and, above the heads of the multitude, her figure wrapped, as it were, in her flowing hair, methought I recognised Ammonaria. ... Yet this one was taller–and beautiful, exceedingly!˝
He draws his hand across his brow.
˝No! no! I must not think upon it!