Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kuszenie szatana: opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kuszenie szatana: opowiadania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opo­wia­da­nia

WAR­SZA­WA

NAKŁ. GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

KRA­KÓW

G. GE­BE­TH­NER I SPÓŁ­KA

1910

1. KU­SZE­NIE SZA­TA­NA.

2. MO­DLI­TWA.

3. PAX.

4. Z DOMU OJ­CÓW.

5. MAT­KA.

6. BIA­ŁY SZCZUR.

7. PO UCZCIE.

8. ROZ­MO­WA Z DJA­BŁEM.

9. Z PA­PIE­RÓW PO NIE­DO­SZŁYM SA­MO­BÓJ­CY.

10. OKRU­CHY.

KU­SZE­NIE SZA­TA­NA

Sza­tan znu­żo­ny pra­cą ca­ło­dzien­ną szedł przez pu­sty wy­gon ka­mie­ni­sty po­nad wiel­kiem mia­stem, któ­re­go da­le­kie ko­pu­ły błysz­cza­ły jak zło­to w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Zdro­żo­ny był wiel­ce i pot ście­kał mu z ob­li­cza, ale nie od­po­czy­wał, dą­żąc na­przód, aby przed nocą peł­nić jesz­cze dzie­ło swo­je od­wiecz­ne, na któ­re był ska­za­ny, otrzy­maw­szy na udział swój w stwa­rza­niu świa­ta trud naj­uciąż­liw­szy i nie­ustan­nej wy­ma­ga­ją­cy czuj­no­ści. Szedł więc wiel­ki­mi kro­ka­mi przez pole roz­le­głe, po­trą­ca­jąc nogą gła­zy gę­sto po niem roz­sia­ne. Pię­ście utru­dzo­ne przy­ci­snął do na­giej pier­si wło­cha­tej; –pod na­chmu­rzo­ne­mi brwia­mi błysz­cza­ły mu oczy krwa­we, bez­sen­ne, wie­czy­ście w dal wy­tę­żo­ne.

A za­szedł mu dro­gę czło­wiek nie­ja­ki, przy­by­ły z mia­sta na wzgó­rze pu­ste, aby się mo­dlić wie­czor­ną go­dzi­ną do Boga swo­je­go. A że był po­god­ny i spo­koj­ny, więc pa­trzył z po­dzi­wem a li­to­ścią na znój nie­zna­ją­ce­go spo­czyn­ku wę­drow­ca, któ­re­go chód cią­gły, do wy­si­lo­ne­go bie­gu po­dob­ny, mą­cił sam je­den nie­ru­cho­mą ci­szę od­wie­cze­rza.

Wresz­cie, gdy tam­ten był już bliz­ko, za­gad­nął go znie­nac­ka:

– Do­kąd idziesz tak spiesz­no?

Sza­tan przy­sta­nął i od­parł, pot ocie­ra­jąc z czo­ła:

– Idę za­wsze. Przed wie­czo­rem mu­szę być w onem mie­ście, któ­re wid­no tam w dole…

Czło­wiek pa­trzył nań w mil­cze­niu chwi­lę nie­ja­ką, aż smu­tek przy­ćmił ja­sne jego źre­ni­ce.

– Ty je­steś Sza­tan? – rzekł wresz­cie.

– Tak.

Rze­kł­szy to, chciał iść da­lej, lecz Czło­wiek za­stą­piw­szy mu, ozwał się gło­sem smut­nym lecz słod­kim, ja­ko­by wia­nie wia­tru od mo­rza w dzień upal­ny:

– Wi­dzę, że je­steś znu­żo­ny. Usiądź a od­pocz­nij. I to­bie się po­kój na­le­ży.

Sza­tan się zdu­miał.

– Nie mó­wił tak do mnie jesz­cze nikt, – rzekł. – Ja nie wiem, co jest od­po­czy­nek… Puść mnie, abych szedł da­lej. Przecz mię za­trzy­mu­jesz?

Czło­wiek le­pak, unió­sł­szy dłoń bia­łą ku wie­czor­nej zo­rzy, pra­wić jął z ja­snym uśmie­chem na ustach:

– Patrz! wie­czór oto na nie­bie i od­po­czy­nie nia łak­nie stwo­rze­nie wszel­kie od tru­du a mo­zo­łu dzien­ne­go! Go­dzi­na jest ci­cha i do­brze wes­przeć te­raz skroń na rę­kach, po­glą­da­jąc na nie­bo ogrom­ne i od za­cho­du zło­te! Chłód od­wie­cze­rza idzie po­nad łany spa­lo­ne upa­łem dzien­nym i rosa wnet po­cznie pa­dać na kwia­ty pach­ną­ce. Wia­try na­wet przy­ci­chły i zio­ła won­ne mo­dlą się do Boga i lil­je po­lne otwie­ra­ją wscho­dzą­cym gwiaz­dom nie­ru­cho­me bia­łe kie­li­chy! Poco chcesz mą­cić ci­szę bożą na zie­mi? poco bu­dzić lu­dzi, któ­rzy w tem mie­ście kła­dą się już spać na da­chach do­mów swo­ich? Stru­dze­ni są i słod­ko im za­sy­piać! Ostaw ich w spo­ko­ju! – Ja ci­szę i po­kój w boże imię nio­sę na świat, a prze­to mó­wie i to­bie, jako wszyst­kim znu­żo­nym pra­cą dnia ca­łe­go: spo­cznij!

Sza­tan po­trzą­snął gło­wą.

– Nie moż­na spo­czy­wać. Ju­trzej­szy dzień na­sta­nie i trze­ba my­śleć o nim jesz­cze dzi­siaj, przez całą noc owszem, aby nie spadł na śpią­cych ran­kiem bez tro­ski i do prze­ży­cia go nie­przy­go­to­wa­nych. Jam jest od tego, abym ju­tro lu­dziom przy­po­mi­nał!

To mó­wiąc, zwró­cił się do dal­szej dro­gi, lecz Czło­wiek za­trzy­mał go zno­wu, chwy­ciw­szy za kraj piel­grzy­mie­go płasz­cza, po któ­rym nie znać już było na­wet, iż był nie­gdyś kró­lew­ski.

– Spo­cznij, – rzekł za­się. – Dość-ci ma dzień dzi­siej­szy na swem utra­pie­niu, po­cóż się jesz­cze ju­trem kło­po­tać? Oto pta­cy nie­bie­scy nie sie­ją i nie orzą, a kar­mi je Oj­ciec, któ­ry jest na wy­so­ko­ści!

– Kto cie­bie tych dziw­nych słów na­uczył? – rzekł Sza­tan, – kto wło­żył ci w usta tę mowę, co dro­gi moje krzy­żu­je?

– Nio­sę to po­sel­stwo, – od­parł tam­ten, – od Boga, Ojca mo­je­go, któ­ry jest Oj­cem wszyst­kich łu­dzi za­rów­no i po­kój im daje prze­ze mnie.

– I moim oj­cem jest Bóg, – rzekł Sza­tan,– lecz inne dzie­ło mnie peł­nić przy­ka­zał od świa­ta po­czę­cia. Je­śliś i ty jest prze­zeń po­sła­ny, ko­naj, coć zle­cił, ale mnie nie za­trzy­muj w dro­dze ku dzie­łu mo­je­mu. Puść mnie!

Lecz Czło­wiek go nie po­pusz­czał.

– Cza­sy są do­ko­na­ne, – mó­wił. – Zbyt wie­la tru­du było na zie­mi i nad­to gorz­ko­ści. Oj­ciec nie­bie­ski uli­to­wał się nę­dzy ludu swo­je­go i nie masz ty już co ro­bić na świe­cie! Oto znu­żo­ny je­steś tru­dem dłu­gim a próż­nym, usiądź więc, jako ci mó­wie, a dzię­kuj Bogu, iż pra­ca two­ja skoń­czo­na.

Sza­tan się za­śmiał.

– Nie koń­czy się nig­dy dzie­ło moje i nig­dy nie jest zby­tecz­ne! Beze mnie na świat-by pa­dła mar­two­ta i gwiaz­dy-by na­wet sta­nę­ły na nie­bie! Naj star­szym ja ci je­stem sy­nem Boga, Ojca mo­je­go, a cho­ciam jest wy­dzie­dzi­czo­ny, on sam­by śmier­ci mo­jej nie prze­żył!

– Bluź­nisz, – rzekł Czło­wiek. – Nikt cie­bie nie po­trze­bu­je już i ro­snąć mogą lu­dzie bez cie­bie, jako te lil­je po­lne, któ­re Oj­ciec nie­bie­ski w kró­lew­skie sza­ty odzie­wa!

– Wie­rzę, – od­parł Sza­tan, – ale jam jest wła­śnie od tego, aby czło­wiek nie był jako kwiat v bez­ro­zum­ny i szyb­ko pod kosą gi­ną­cy!

To po­wie­dziaw­szy, wy­cią­gnął ręce po­nad mia­sto, wid­ne w dole, i wo­łać po­czął cały krwa­wy od ostat­niej zo­rzy za­cho­dzą­ce­go słoń­ca:

– Idę wzbo­ga­cać du­cha ludz­kie­go i uczyć go wszel­kiej cie­ka­wo­ści i roz­wią­zy­wa­nia wszel­kich za­ga­dek, choć­by w nich było cier­pie­nie.

Ide uczyć wiecz­ne­go nie­uko­ju i ru­chu, aże­by świat snadź w ci­szy nie za­sty­gał.

Ide uczyć ra­do­ści moc­nych, po­nie­waż w niej jest ży­cie je­dy­nie!

Ide uczyć, jako zdo­by­wać chleb i na­pój, nie oglą­da­jąc się na nic i na ni­ko­go.

Ide przy­ka­zy­wać lu­dziom, iżby mie­li ser­ca twar­de i dą­żąc ku ce­lo­wi swe­mu nie za­trzy­my­wa­li się nad cu­dzem nie­szczę­ściem, któ­re jest sła­bo­ścią i upad­kiem.

Idę grze­chu wsze­la­kie­go na­uczać i jako nie po­chy­lać gło­wy pod rów­na­ją­cy stry­chu­lec. Woj­ny idę na­uczać tych, któ­rzy są sy­na­mi bo­ży­mi!

I za­się jesz­cze idę uczyć dumy i nie­pod­le­gło­ści i du­fa­nia we wła­sną moc, bo gło­wę schy­lo­ną do stóp każ­da sto­pa ude­rzy a cze­ka­ją­ce­go cu­dzej po­mo­cy nikt nie po­dźwi­gnie!

To jest po­sel­stwo moje i pra­ca, z któ­rą na świat idę i od któ­rej znój czo­ło me opły­wa, al­bo­wiem jest cięż­ka. –

Czło­wiek uśmiech­nął się smut­no lecz do­bro­tli­wie i unió­sł­szy dłoń, do­tknął nią brą­zo­we­go ra­mie­nia Sza­ta­na.

– Spo­cznij, – rzekł, – i oszczędź so­bie tru­du bez­u­ży­tecz­ne­go. Za­praw­dę jesz­cze raz po­wia­dam to­bie: nie jest to do­bre ani po­trzeb­ne, co lu­dziom za­no­sisz! Oto co mówi owszem Syn Boży w imię Ojca swo­je­go, któ­ry jest na nie­bie­siech:

Bło­go­sła­wie­ni ubo­dzy du­chem, al­bo­wiem ich jest kró­le­stwo nie­bie­skie!

bło­go­sła­wie­ni cisi, al­bo­wiem oni osię­dą zie­mię!

bło­go­sła­wie­ni, któ­rzy pła­czą, al­bo­wiem oni będą po­cie­sze­ni!

bło­go­sła­wie­ni, któ­rzy łak­ną i pra­gną, al­bo­wiem oni będą na­sy­ce­ni!

bło­go­sła­wie­ni mi­ło­sier­ni, al­bo­wiem oni mi­ło­sier­dzia do­stą­pią!

bło­go­sła­wie­ni czy­ste­go ser­ca, al­bo­wiem oni Boga oglą­da­ją!

bło­go­sła­wie­ni po­kój czy­nią­cy, al­bo­wiem na­zwa­ni będą sy­na­mi bo­ży­mi!

bło­go­sła­wie­ni, któ­rzy cier­pią prze­śla­do­wa­nie, al­bo­wiem ich jest kró­le­stwo nie­bie­skie!

Za­du­mał się Sza­tan i zdzi­wił, sły­sząc te sło­wa, gdyż sły­szał je po raz pierw­szy, choć od cza­su wy­gna­nia lu­dzi z raju krą­żył był wiecz­nie po świe­cie.

– Nowe to są sło­wa dla mnie, – rzekł, – i mogą być na­wet boże, ale nie dla ser­ca mo­je­go i nie dla czło­wie­ka, któ­re­go obo­wiąz­kiem jest żyć!

Ale tam­ten po­czął go ku­sić i mó­wił:

– Spo­cznij! Tem sło­wem bo­żem bę­dzie żył czło­wiek, kie­dy mu chle­ba za­brak­nie!

A Sza­tan od­po­wia­da­jąc mu, rzekł:

– Za­praw­dę, je­śli chle­ba za­brak­nie, na­uczę czło­wie­ka, aby te ka­mie­nie ra­czej na chleb za­mie­niał, niż­by miał ręce za­ło­żyć bez­czyn­nie!

Lecz ów nie ustał i ku­sił go da­lej, mó­wiąc:

– Spo­cznij! To jest wy­zy­wa­nie mocy Boga, któ­ry czy­ni sam jeno to, co ze­chce!

Od­rzekł mu za­się Sza­tan:

– A ja wam po­wia­dam, kto bę­dzie mocy swej pe­wien, przyj­dą na jego za­wo­ła­nie anie­li nie­bie­scy i no­sić go będą, iżby snadź o ka­mień nogi swej nie ob­ra­ził!

Do­bry ku­si­cie] jed­na­ko­woż nie od­stą­pił jesz­cze.

– Spo­cznij! – mó­wił. – Moc czło­wie­ko­wi wła­sna nie jest po­trzeb­na; oto na­pi­sa­no: Bogu się po­kło­nisz i jemu sa­me­mu słu­żyć bę­dziesz!

Tedy roz­gnie­wał się Sza­tan i za­wo­łał:

– Pójdź precz, ku­si­cie­lu! Kto mnie po­słu­cha, kła­niać się nie bę­dzie ni­ko­mu, owszem pa­nem świa­ta się sta­nie!

Od­szedł tedy Czło­wiek od nie­go smut­ny, i pa­trząc nań z li­to­ścią i po­szedł, aby się mo­dlić da­lej w sa­mot­no­ści i ci­szy do Boga swo­je­go, al­bo­wiem wi­dział, że w Sza­ta­nie jest duch nie­uko­ju i nie­po­dob­na go od­wieść od próż­ne­go mo­zo­łu…

Sza­tan za­się zwró­cił kro­ki utru­dzo­ne ku mia­stu wiel­kie­mu, któ­re­go zło­te ko­pu­ły ga­sły już w ostat­nich bla­skach za­cho­dzą­cej zo­rzy.

MO­DLI­TWA

1895.

Pa­mię­tam, raz tyl­ko w ży­ciu mo­dli­łem się – praw­dzi­wie…

By­łem wte­dy jesz­cze bar­dzo mały, mia­łem za­le­d­wie siedm lat… Do szko­ły nie cho­dzi­łem jesz­cze, uczy­łem się w domu, na wsi.

Pan An­drzej z pod No­we­go Tar­gu, słu­chacz pierw­sze­go roku praw, któ­ry z po­wo­du bra­ku fun­du­szów stu­dja prze­rwał i pu­ścił się na bel­fer­kę, przy­go­to­wy­wał mnie zwol­na do gim­na­zjum. Był bar­dzo do­bry dla mnie i ko­cha­łem go za to ser­decz­nie. Po od­by­tej lek­cji (przed któ­rą za­zwy­czaj oknem do ogro­du ucie­ka­łem), wy­cho­dził ze mną i z moim o rok młod­szym bra­tem na prze­chadz­kę i ba­wił się z nami, jak gdy­by sam był dziec­kiem. Po­dzi­wia­łem go ogrom­nie, gdyż pły­wał do­sko­na­le i umiał cho­dzić na rę­kach z no­ga­mi do góry. Być gim­na­zja­li­stą i umieć cho­dzić na rę­kach to było wte­dy szczy­tem mo­ich ma­rzeń. Wzdy­cha­łem do tego po­kry­jo­mu, a tym­cza­sem sta­ra­łem się ze swej stro­ny po­ka­zać panu An­drze­jo­wi, co ja umiem. Dra­pa­łem się tedy na drze­wa w ogro­dzie, wy­cho­dzi­łem na strze­chą po­kry­ty i buj­nem ziel­skiem za­ro­sły dach sto­do­ły i – ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu mego młod­sze­go i Ję­kli­we­go bra­ta – nie spa­da­łem. Za­chwyt mo­je­go bra­ta w tych wy­pad­kach po­chle­biał mi strasz­nie; wy­obra­ża­łem so­bie, że im­po­nu­ję mu tak swą zręcz­no­ścią, jak mnie pan An­drzej. Swo­ją dro­gą za te sztu­ki gim­na­stycz­ne do­sta­ła mi się nie­raz bura nie lada. Nie­po­praw­ny, ucie­ka­łem przed nią zwy­kle zno­wu na ol­brzy­mi świerk, w ogro­dzie ro­sną­cy.

Tuż pod ogro­dem pły­nę­ła nie­wiel­ka, ale bar­dzo by­stra gór­ska rze­czuł­ka. W le­cie – to była moja ucie­cha. Był­bym się chęt­nie cały dzień ką­pał. Lu­bi­łem wodę, jak ryba.

Za­raz za rze­ką wzno­si­ła się wy­so­ka góra a na niej szu­miał czar­ny las jo­dło­wy. Las ten miał dla mnie coś ta­jem­ni­cze­go w so­bie, coś, co prze­stra­chem przej­mo­wa­ło a za­ra­zem dziw­nie ku so­bie po­cią­ga­ło. Wie­czo­ra­mi, gdy się ci­cho na świe­cie ro­bi­ło, sły­chać było w ogro­dzie szum tego lasu: jed­no­staj­ny, wiel­ki, po­nu­ry.

Słu­cha­jąc tego szu­mu, za­lud­nia­łem las two­ra­mi dzie­cin­nej wy­obraź­ni. Na­bie­rał on dla mnie ży­cia i zna­cze­nia. Sły­sza­łem wy­raź­nie, jak tam coś pła­cze, coś się skar­ży i woła. Wszyst­kie ba­śnie i gad­ki, któ­re dziew­czę­ta w kuch­ni zi­mo­wy­mi wie­czo­ra­mi opo­wia­da­ły, sta­wa­ły mi wte­dy w pa­mię­ci. Za­klę­te księż­nicz­ki, smo­ki, pa­stu­szek, któ­ry gra­jąc na fu­jar­ce, dro­gę w pusz­czy za­gu­bił i z kró­lem wę­żów się spo­tkał – i wie­le, wie­le in­nych rze­czy – wszyst­ko to w tym le­sie być mu­sia­ło. By­łem

0 tem sil­nie prze­ko­na­ny, cho­ciaż mnie wy­śmie­wa­no, gdy o tem mó­wi­łem. Obie­cy­wa­łem so­bie w du­chu, że gdy do­ro­snę, zgłę­bię te ta­jem­ni­ce i wsła­wię się ogrom­nie. Na­wet dzie­ci po­cią­ga ta­jem­ni­ca i sła­wa… Ale nie zwie­rza­ją się z tego, tak samo, jak do­ro­śli…

1 o mo­jej też am­bit­nej my­śli dziec­ka nikt nie wie­dział.

Oj­ciec brał mię z sobą cza­sem do lasu. Gdy tyl­ko owiał mię cień od­wiecz­nych jo­deł i dziw­nie upoj­ny za­pach boru, sta­wa­łem się na­raz za­du­ma­nym i lę­kli­wym i za żad­ne skar­by świa­ta nie był­bym pu­ścił ręki ojca. Dziw­no mi tyl­ko cza­sem było, cze­mu nie spo­ty­kam tych widm i cza­rów, o któ­rych tyle my­śla­łem? Mchy tyl­ko a pa­pro­cie i jo­dły ol­brzy­mie o dziw­nie po­wy­krę­ca­nych ko­rze­niach, ale ani śla­du kró­le­wien, pa­stusz­ków – zgo­ła nic z tego, coby tu­taj być po­win­no. Tłó­ma­czy­łem to so­bie jed­nak­że, my­śląc, że za­klę­te du­chy boją się ojca wi­docz­nie i dla­te­go się nie po­ka­zu­ją… Ale nie­chbym się tu­taj tak sam zna­lazł!

Dziś jesz­cze czu­ję, jak na myśl tę prze­cho­dził mnie dreszcz stra­chu i ogrom­nej cie­ka­wo­ści za­ra­zem.

Po po­wro­cie z ta­kiej prze­chadz­ki wy­bie­ga­łem zwy­kle do ogro­du i pa­trząc zno­wu na bór z da­le­ka, dzi­wi­łem się ogrom­nie, że ja tam by­łem. W tym czar­nym ta­jem­ni­czym le­sie by­łem we wła­snej oso­bie! Upa­ja­łem się wte­dy wła­sną od­wa­gą i czu­łem za­ra­zem ja­kiś żal, że bę­dąc w le­sie, nie wi­dzia­łem wszyst­kie­go, co w nim jest. Bo że jest coś wię­cej, niż to, co ja wi­dzia­łem, naj­moc­niej by­łem prze­ko­na­ny. Niech ja tyl­ko do­ro­snę! – my­śla­łem.

A tym­cza­sem do­ro­słem i wie­le ta­kich bo­rów prze­sze­dłem, któ­re z da­le­ka wy­da­wa­ły się ta­jem­ni­czy­mi, cza­row­ny­mi i peł­ny­mi ży­cia, a w isto­cie były tyl­ko drzew peł­ne o su­chej ko­rze i próch­na w nocy świe­cą­ce­go i ze­schłych ba­dy­li i szy­szek próż­nych i ka­mie­ni…

Dru­gą rze­czą, nad­zwy­czaj­ny urok dla mnie ma­ją­cą, był sta­ry, drew­nia­ny młyn sród wi­klin nad rze­ką. W każ­dym sta­rym mły­nie musi być mły­narz cza­row­nik i mieć trzy cór­ki, z któ­rych dwie złe, a jed­na do­bra… Ta do­bra może być tak­że pa­sier­bi­cą, ale to nie ko­niecz­ne; jed­ne gad­ki wspo­mi­na­ją o mły­nar­ce-ma­co­sze, inne nie. W na­szym mły­nie był wpraw­dzie sta­ry mły­narz, wdo­wiec i tro­chę głu­chy, ale có­rek ani śla­du. A może, my­śla­łem, on ma cór­ki, tyl­ko je ukry­wa z ja­kichś nie­zba­da­nych i dziw­nych po­wo­dów? Młyn jest tak pe­łen ta­jem­ni­czych ką­tów i skry­tek…

Ma­rzy­łem, spo­dzie­wa­łem się cią­gle cze­goś nie­zwy­kłe­go, a przy­tem uczy­łem się z musu, z ocho­ty bie­ga­łem po łą­kach, wy­cho­dzi­łem na drze­wa i da­chy, har­co­wa­łem na źreb­cach po pa­stwi­sku – i tak sło­necz­nie, roz­kosz­nie pły­nął mie­siąc po mie­sią­cu.

Było to w czerw­cu czy w lip­cu – dnia już do­kład­nie nie po­mnę. Pan An­drzej szedł do mły­na z ja­kimś in­te­re­sem do sta­re­go Ja­kó­ba. Upar­łem się iść ko­niecz­nie z nim, ka­za­no mi jed­nak zo­stać w domu i uczyć się. Za­pła­ka­ny usia­dłem w po­ko­ju nad otwar­tą książ­ką, ani mi jed­nak w my­śli było czy­tać to, co mi za­da­no. My­śla­łem nad strasz­ną nie­spra­wie­dli­wo­ścią świa­ta w ogól­no­ści, w szcze­gól­no­ści zaś o nie­na­wist­nym lo­sie, któ­ry mnie każe nie­spra­wie­dli­wość tę zno­sić. Czu­łem się ser­decz­nie nie­szczę­śli­wym. Cóż komu mo­gło szko­dzić, że­bym był po­szedł z pa­nem An­drze­jem do mły­na? A może wła­śnie dzi­siaj był­bym zo­ba­czył któ­rą z ukry­tych czy za­klę­tych có­rek mły­na­rza?

My­śląc o tem, z ogrom­nym ża­lem spo­glą­da­łem w okno.

Chmu­ry fi­jo­le­to­we i skłę­bio­ne nad­cią­ga­ły; zbli­ża­ła się bu­rza. Co pe­wien czas sły­chać było da­le­ki grzmot, niby po­ryk niedź­wie­dzia, co się ru­sza z ko­my­szy… Lu­bi­łem, ko­cha­łem bu­rzę, któ­ra z ogrom­ną po­tę­gą do buj­nej fan­ta­zji dziec­ka prze­ma­wia­ła, za­chwy­ca­łem się grzmo­tem, co ol­brzy­mim gła­zem z nie­bios się sta­czał, ła­mał się po gó­rach i pa­ro­wach, aż ty­siąc­krot­nie od­bi­ty, w gruz po­nu­rych hu­ków roz­sy­pa­ny, ko­nał gdzieś w wą­wo­zach nie-wy­raź­nem echem, – lu­bi­łem bły­ska­wi­ce, w któ­rych świe­tle świat roz­ja­śniał się na chwi­lę dziw­nie, ta­jem­ni­czo, zie­lo­no albo ró­żo­wo… Gdy jed­nak by­łem sam pod­czas bu­rzy w po­ko­ju, ba­łem się, jak wszyst­kie dzie­ci. To było zbyt wiel­kie…

1 te­raz strach mnie prze­jął. Ojca nie było w domu, mat­ka wy­szła gdzieś do ogro­du czy na dru­gą stro­nę dwo­ru – a brat? – brat się nie li­czył; wszak był młod­szy ode mnie i lę­kli­wy. Sam nie­raz całą po­tę­gą dzie­cię­cej wy­mo­wy mu­sia­łem go prze­ko­ny­wać, że nie po­wi­nien się, bać por­tre­tu dziad­ka, któ­ry wszę­dzie za nami wo­dził oczy­ma. Co praw­da, tego por­tre­tu sam się ba­łem, ale przed bra­tem przy­znać się nie go­dzi­ło.

Nie wiem dla­cze­go, uro­ili­śmy so­bie z bra­tem, że gdy się stoi pod ze­ga­rem, jest się za­bez­pie­czo­nym od wszel­kiej złej mocy du­chów i stra­chów. Gdy­śmy sami w po­ko­ju zo­sta­wa­li a por­tret dziad­ka tak upo­rczy­wie i nie­swoj­sko pa­trzył na nas ze ścia­ny, sa­do­wi­li­śmy się czem­prę­dzej pod ze­ga­rem.

i te­raz zo­sta­wio­ny sam w po­ko­ju pół­ciem­nym od nad­cią­ga­ją­cych chmur, przy­su­ną­łem krze­seł­ko do ulu­bio­ne­go kąta, gdzie ze­gar tak uspo­ka­ja­ją­co mru­czał: tik, tak – tik, tak…

Brat przy­tu­lił się do mnie i gło­sem, w któ­rym łzy drża­ły, za­py­tał, czy na­praw­dę bę­dzie bu­rza?

– Bę­dzie, – od­rze­kłem z wiel­ką po­wa­gą i pew­no­ścią sie­bie. W tej chwi­li ja­sność ogrom­na za­la­ła po­kój i za­raz pra­wie po­tęż­ny huk wstrzą­snął po­wie­trzem. Pio­run ude­rzył gdzieś bliz­ko. Le­d­wie echo grzmo­tu prze­brzmia­ło, usły­sza­łem ten­tent ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. Mimo że mi za­ka­za­no wy­cho­dzić z po­ko­ju póki się lek­cji nie na­uczę, wy­bie­głem na ga­nek. Oj­ciec po­wró­cił z pola i stał we drzwiach sie­ni, roz­ma­wia­jąc z mat­ką. Słu­żą­cy od­pro­wa­dzał spie­nio­ne­go ko­nia do staj­ni.

– Czy pan An­drzej z mły­na po­wró­cił? – py­tał oj­ciec.

– Zda­je mi się, że jesz­cze nie, – od­rze­kła mat­ka.

– Trze­ba po­słać po nich na­tych­miast; bu­rza nad­cią­ga ogrom­na; wody w gó­rach tam już wez­bra­ły – oba­wiam się, by po­wódź mły­na nie do­się­gła…

Mó­wiąc to, oglą­dał się za po­słań­cem.

W tej chwi­li za­grzmia­ło zno­wu i deszcz za­czął pa­dać du­że­mi kro­pla­mi. Rów­no­cze­śnie szum ja­kiś nie­zwy­kły nas ude­rzył. Oj­ciec drgnął i szyb­ko po­biegł do ogro­du nad wy­so­ki brzeg rze­ki. Po­sze­dłem za nim.

Strasz­li­wy wi­dok…

Rze­ka pły­nę­ła w sze­ro­kiem wgłę­bie­niu, two-rzą­cem ro­dzaj płyt­kie­go jaru, wy­rżnię­te­go na kra­ju ob­szer­nej do­li­ny, utwo­rzo­nej przez roz­stę­pu­ją­ce się w tem miej­scu wzgó­rza. Do owe­go wgłę­bie­nia wła­śnie ogród przy­ty­kał. Dno jaru zie­le­ni­ło się za­zwy­czaj buj­ną wi­kli­ną i pa­stwi­ska­mi, a na­wet tu i ów­dzie zło­ci­ło się kli­na­mi zbóż, wsu­nię­ty­mi mię­dzy ka­mie­ni­ste ły­si­ny i za­drze­wio­ne kępy. Na jed­nej ta­kiej kę­pie stał młyn, a rzecz­ka, prze­pły­wa­jąc tuż obok nie­go, wiła się srebr­nem, krę­tem pa­smem wśród tej zie­le­ni, kry­ła się w za­ro­ślach i wy­pły­wa­ła znów sród ja­ło­wych ka­mień­ców.

Te­raz – ani śla­du tego wszyst­kie­go! Dno jaru zni­kło jak sen, za­la­ne wodą. Jak okiem za­się­gnąć, żół­te, roz­wście­czo­ne nur­ty rze­ki, wzdy­ma­ją­ce się, ro­sną­ce cią­gle. Młyn wid­niał zda­la, jak wy­spa wśród tego mo­rza. O do­sta­niu się do nie­go te­raz nie mo­gło być mowy; woda ob­le­wa­ła go ze wszech stron.

Kto nie zna gór­skich stru­mie­ni, w cza­sie ule­wy w prze­cią­gu kil­ku se­kund zmie­nia­ją­cych się w hu­czą­ce mo­rza, – kto nie wi­dział gór­skich po­wo­dzi, wy­ry­wa­ją­cych drze­wa z ko­rze­nia­mi, wa­lą­cych i uno­szą­cych cha­ty, urą­ga­ją­cych wszel­kie­mu opo­ro­wi czło­wie­ka, ten nie ma wy­obra­że­nia o po­dob­nym wi­do­ku. Wszel­ki opis jest tu bez­sil­ny.

Jo­dły ogrom­ne i buki, wy­kar­czo­wa­ne ude­rze­niem fali, da­chy całe i bel­ki do­mów, trum­ny po­roz­bi­ja­ne o ka­mie­nie, gdzieś z nad­brzeż­ne­go cmen­ta­rza wy­grze­ba­ne – wszyst­ko to nio­sła woda żół­ta, wście­kła, bry­zga­ją­ca pia­ną. Nie­kie­dy sły­szeć się da­wał bek lub ryk ża­ło­sny i owca weł­ni­sta lub ro­ga­ty łeb kro­wy uka­zy­wał się nad wodą, nie­rzad­ko jesz­cze łań­cu­chem do unie­sio­ne­go żło­bu przy­wią­za­ny… Z szu­mem roz­sza­la­łej wody mie­szał się co chwi­lę głu­chy ło­skot ob­su­wa­ją­cej się zie­mi z brze­gu falą pod­my­te­go. Za­go­ny całe, kępy drzew nad­brzeż­nych ni­kły w mgnie­niu oka. W gło­wie się krę­ci­ło, gdy było spoj­rzeć w tę ot­chłań wi­rów i pia­ny.

Grzmot za grzmo­tem ry­czał na nie­bie; już nie plusk kro­pel desz­czo­wych, lecz su­chy ło­mot tę­gie­go gra­du sły­chać było do­ko­ła. Bu­rza roz­sza­la­ła się na do­bre.

Strach mię przej­mo­wał, tem­bar­dziej, że wi­dzia­łem wy­raź­nie, jak oj­ciec po­bladł. Pan An­drzej i sta­ry Ja­kób znaj­do­wa­li się w za­to­pio­nym mły­nie, któ­ry lada chwi­la woda mo­gła za­brać…

– Koni! – za­wo­łaj oj­ciec, – ko­nie może jesz­cze doj­dą! Trze­ba ich ra­to­wać…

Sprzą­gnię­to ra­zem czte­ry naj­sil­niej­sze ko­nie i w miej­scu, gdzie brzeg naj­bli­żej pod młyn do­cho­dził, wpę­dzo­no je w wodę. Tegi pa­rob­czak, je­den z tych za­cię­tych, pod­gór­skich chło­pów pol­skich, dla któ­rych nie­bez­pie­czeń­stwo nie ist­nie­je, sie­dział na grzbie­cie jed­ne­go z nich. Pa­mię­tam go, jak dzi­siaj. Z od­wi­nię­ty­mi rę­ka­wa­mi ko­szu­li, bosy i bez ka­pe­lu­sza, ści­skał ko­nia ko­la­na­mi i wo­łał, wy­wi­ja­jąc bi­czem:

– Wio, ma­luś­kie, wio! Przed nim hu­czał po­top.

Ko­nie w wodę iść nie chcia­ły. Sta­wa­ły dęba i rzu­ca­ły się gwał­tow­nie w tył, prze­stra­szo­ne spie­nio­ną, żół­tą falą. Pa­rob­czak po­rząd­ko­wał wte­dy spo­koj­nie rze­mie­nie uprzę­ży, za­ga­niał je zno­wu i zno­wu wy­wi­ja­jąc ba­tem, po­wta­rzał:

– Wio!

Oj­ciec wszedł po pas w wodę i chwy­cił jed­ne­go ko­nia za uzdę.

– Wio!… Ko­nie rzu­ci­ły się na­przód i w jed­nej chwi­li za­pa­dły w toń po uszy. Przez ja­kiś czas wal­czy­ły jesz­cze z prą­dem, któ­ry je uno­sił, aż na­gle zwró­ci­ły się w bok i tar­ga­jąc uprząż, po­czę­ły na brzeg w nie­ła­dzie się wy­do­sta­wać. Pa­ro­bek, prze­mo­czo­ny do nit­ki, roz­ło­żył ręce z ru­chem zwąt­pie­nia.

– Ni­jak, pa­nie, nie po­ra­dzi! – ode­zwał się do ojca, – woda okrut­na, ko­nie się boją – a i tak­by wo­dzie nie wy­do­la­ły…

Tym­cza­sem woda ro­sła i ro­sła. Mły­narz i pan An­drzej sie­dzie­li już na da­chu i wi­dzia­łem, jak da­wa­li roz­pacz­li­we zna­ki. Pa­mię­tam, że jesz­cze parę razy pró­bo­wa­no wpę­dzić ko­nie, za­wsze jed­nak na­próż­no. Wspo­mi­na­no coś o tra­twie, ale oka­za­ło się to nie­po­do­bień­stwem. Żad­na siła ludz­ka nie po­tra­fi­ła­by prze­móc tego prą­du.

Ka­za­no mi iść do domu. Przy­sze­dłem zzięb­nię­ty prze­mo­czo­ny, drżą­cy ze stra­chu i wzru­sze­nia. Mat­ka prze­bra­ła mnie za­raz w su­che su­kien­ki, ka­za­ła się na­pić go­rą­cej her­ba­ty i za­wo­ła­ła do sie­bie.

– Pójdź­cie, dzie­ci, – mó­wi­ła, – bę­dzie­my się mo­dlić.

Klęk­nę­li­śmy z bra­tem obok mat­ki i po­wta­rza­li sło­wa li­tan­ji:

Boże, zmi­łuj się nad nimi…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: