- W empik go
Kuzynek mistrza Rameau - ebook
Kuzynek mistrza Rameau - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 242 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Hor., Serm., lib. II, sat. VII, w. 14.)
Czy deszcz, czy pogoda, przechadzam się zwyczajem swoim o piątej godzinie wieczorem w Palais Royal. Widują mnie zawsze samego, dumającego na ławce w alei d'Argenson. Zabawiam się sam z sobą, rozważaniami nad polityką, miłością, smakiem i filozofią, zdając umysł swój jego swawoli; pozwalam mu ścigać pierwszą myśl, która się zjawi, mądrą czy szaloną, jak to w Allée de Foi czynią nasi młodzi nicponie, ścigający kurtyzanę, o wyrazie płochym, twarzy uśmiechniętej, oku żywym, nosie zadartym, opuszczając tą dla innej, zaczepiając wszystkie, nie wiążąc się z żadną. Myśli moje to moje dziewki. Jeśli zbyt zimno lub zbyt dżdżysto, chronię się do Cafe de la Régence. Tam bawię się przypatrując się grze w szachy. Paryż jest miejscem na świecie, a Cafe de la Régence miejscem w Paryżu, gdzie gra ta kwitnie najlepiej; tam tomierzą się z sobą: głęboki Légal, subtelny Filidor, stateczny Mayot; tam widzi się najniespodziańsze posunięcia, tam słyszy się najlichsze rozmowy; bo jeśli można być człowiekiem szerokiego umysłu i wielkim graczem szachowym jak Légal, to można być też wielkim graczem szachowym i głupcem jak Foubert i Mayot. Pewnego popołudnia siedziałem tam patrząc wiele, mówiąc mało i słuchając, jak najmniej mogłem, gdy przystąpiła do mnie jedna z najdziwaczniejszych osób
w kraju, któremu ich. Bóg nie poskąpił. Jest to mieszanina wzniosłości i podłoty, zdrowego rozsądku i nierozumu; pojęcia o uczciwości i nieuczciwości muszą być dziwnie pogmatwane w jego głowie, gdyż zalety, którymi go obdarzyła natura, ukazuje bez przechwałki, a wady, które od niej otrzymał, bez wstydu. Zresztą jest mocnej budowy ciała, posiada niezwykle gorącą wyobraźnię i niecodzienną siłę płuc. Jeśli go kiedy spotkacie, a nie uderzy was oryginalność jego, to albo uszy zatkacie palcami, albo umkniecie! Boże! co za straszne płuca! I nie ma nic bardziej doń niepodobnego jak on sam. Czasem jest chudy i blady jak chory w ostatnim stopniu suchot; można by zęby jego policzyć przez policzki; rzekłbyś, że kilka dni nic nie jadł lub wyszedł od trapistów. Następnego miesiąca jest tłusty i gruby, jakby nigdy nie opuszczał stołu finansisty lub jakby był zamknięty u bernardynów. Dziś w brudnej bieliźnie, w spodniach podartych, łachmanami okryty, prawie bez trzewików, kroczy z głową spuszczoną, schodzi z oczu; pokusa bierze przywołać go, by dać mu jałmużnę. Jutro upudrowany, utrzewi – czony, uczesany, dostatnio odziany, stąpa z głową do góry, pokazuje się i wzięlibyście go niemal za przyzwoitego człowieka: żyje z dnia na dzień, smutny lub wesoły, wedle okoliczności. Pierwszą troską jego z rana, gdy wstanie, jest wiedzieć, gdzie obiadować będzie; po obiedzie myśli, gdzie pójdzie wieczerzać. Noc także sprowadza mu niepokój; już to zachodzi na stryszek, który zamieszkuje, jeśli gospodyni, znudzona oczekiwaniem czynszu, nie odebrała mu klucza; już to skręca do przedmiejskiego szynku, gdzie czeka dnia między kawałem chleba a garncem piwa. Jeśli nie ma sześciu sous w kieszeni, co mu się zdarza niekiedy, zwraca się bądź do jakiego dorożkarza, przyjaciela swego, bądź do jakiego wielkopańskiego woźnicy, który mu daje leże na słomie obok swych koni. Rano miewa jeszcze część materacu we włosach. Gdy pora roku łagodna, to przez noc całą przemierza Cours lub Pola Elizejskie. Z dniem zjawia się znów w mieście, odziany z wczoraj na dzisiaj, a z dzisiaj nieraz na resztę tygodnia. Nie szanują takich oryginałów; inni czynią z nich sobie poufałych znajomych, nawet przyjaciół. Zatrzymują moją uwagę raz na rok, gdy ich spotykam, gdyż charakter ich odcina się od charakteru innych i przerywa tę nudną szkaradę, którą wytworzyło wychowanie nasze, nasze towarzyskie konwencje i nasze utarte pojęcia o przyzwoitości. Jeśli taki zjawi się w towarzystwie, to jest on jak okruch drożdży, które fermentują, przywracając każdemu odrobinę jego wrodzonej indywidualności. Wstrząsa, wzburza, wywołuje pochwały lub nagany; wydobywa prawdę, daje poznać ludzi dobrych i odsłania łotrów; wówczas to człowiek o zdrowym rozumie słucha i uczy się rozróżniać ludzi. Tego znałem od dawna. Bywał w pewnym domu, gdzie wprowadził go talent. Była tam córka jedynaczka; przysięgał ojcu i matce, że się ożeni z ich córką. Ci wzruszali ramionami, śmiali mu się w nos mówiąc mu, że oszalał. I widziałem chwilę, gdy rzecz się do – konała. Pożyczał ode mnie po kilka talarów, które mu dawałem. Dostał się, nie wiem jak, do kilku domów przyzwoitych, gdzie miał swe miejsce u stołu, lecz pod warunkiem, że nie będzie mówił bez pozwolenia. Milczał i jadł z wściekłości; pyszny był widok jego w tych pętach. Gdy go brała ochota złamać układ i gdy otwierał usta, za pierwszym słowem krzyczeli wszyscy biesiadnicy: – Rameau! Wówczas gniew iskrzył się w jego oczach; i wracał do jedzenia z jeszcze większą wściekłością. Byliście ciekawi dowiedzieć się imienia tego człowieka i oto znacie je: to Rameau, wychowa – nek sławnego Rameau, który nas wyzwolił od śpiewu kościelnego, co go psalmodiujemy od stu lat z górą; który napisał tyle niezrozumiałych wizji i prawd apokaliptycznych o teorii muzyki, z czego ani on, ani nikt nigdy nic nie rozumiał; który obdarzył nas pewną liczbą oper, gdzie jest harmonia, okruchy śpiewu, myśli bez związku, zgiełk, wzloty, tryumfy, wybuchy, glorie, pomruki, śpiewy zwycięstwa do utraty tchu, melodie taneczne, co trwać będą wieczność; i który pogrzebawszy Florentczyka, pogrzeban będzie przez wirtuozów włoskich, jak to przeczuł i – spochmurniał, po smutniał i zjadowiciał. Gdyż nikt nie jest w tak złym humorze – ani nawet piękna kobieta, co budzi się z krostą na nosie – jak autor zagrożony tym, że prze żyje swą sławę: dowodem Marivaux i Crebillon młodszy.
Przystępuje do mnie: „Ach, to pan, panie filozofie! Cóż pan tu robi wśród tej zgrai darmozjadów? Czy i pan traci czas na przesuwaniu drewna?” (Tak zwą pogardliwie grę w szachy lub warcaby.)
Ja
Nie; lecz skoro nie mam nic lepszego do roboty, bawię się chwilę, patrząc na tych, którzy dobrze przesuwają.
On
W takim razie bawi się pan rzadko; prócz Legała i Fi – lidora reszta nie rozumie się na tym zgoła.
Ja
A pan de Bissy, co?
On
Ten jako gracz w szachy jest tym, czym panna Clai – ron jako aktorka: oboje wiedzą o swoich grach wszystko, czego by się można nauczyć.
Ja
Jest pan wymagający i widzę, że darzy pan łaską tylko
ludzi najznakomitszych.
On
Tak, w szachach, w warcabach, w poezji, w wymowie,
w muzyce i wszystkich podobnych głupstwach. Komu
na co mierność w tych rodzajach?
Ja
Zgadzam się z panem prawie zupełnie. Jednak wielu
musi się do tych sztuk przykładać, by powstał człowiek
genialny; wówczas jest on jeden wśród mnóstwa. Lecz
dajmy temu pokój. Nie widziałem pana wieczność ca-
łą. Nie myślę zgoła o panu, gdy pana nie widzę, lecz
miło mi zawsze pana spotkać. Cóż pan porabiał?
On
To, co pan, ja i wszyscy inni czynimy: trochę dobrego,
trochę złego i nic. Poza tym głodowałem i jadałem, gdy
nadarzyła się sposobność; zjadłszy, miewałem pragnie-
nie i pijałem niekiedy; tymczasem rosła mi broda i gdy
urosła, kazałem ją zgolić.
Ja
Żle pan uczynił; jedyna to rzecz, której brak panu, by
być mędrcem.
On
Oczywiście; mam czoło wysokie i pomarszczone, oko
płonące, nos wystający, policzki duże, brwi czarne
i gęste, usta szerokie, wargi grube i twarz czworoką-
tną. Gdyby ta ogromna broda pokryta była długim
włosem, wie pan, że wyglądałoby to wszystko bardzo
dobrze w brązie lub marmurze.
Ja
Obok Cezara, Marka Aureliusza, Sokratesa.
On
Nie. Wolałbym stać między Diogenesem i Fryne.
Jestem bezwstydny jak on i chętnie bywam u tamtych.
Ja
Czy zawsze czuje się pan dobrze?
On
Tak, zazwyczaj; lecz dzisiaj nieosobliwie.
Ja
Jak to! z pańskim brzuchem Sylena i twarzą…
On
Z twarzą, którą by wziąć można za zadek. Zły humor,
który wysusza mego drogiego stryja, przyczynia praw-
dopodobnie tłuszczu jego drogiemu… bratankowi.
Ja
À propos tego drogiego stryja. Widuje go pan czasem?
On
Tak, gdy przechodzi ulicą.
Ja
Czy nie dopomaga panu?
On
Jeśli czyni komu co dobrego, to nie wiedząc o tym.
Jest swego rodzaju filozofem; myśli tylko o sobie, re-
szta świata obchodzi go tyle, co śnieg zeszłoroczny.
Córka jego i żona mogą umrzeć, kiedy im się podo-
ba; byle dzwoniące po nich dzwony parafialne po-
brzmiewały duodecymą i septdecymą, to wszystko będzie w porządku. Szczęśliwy człowiek – i to właśnie cenię szczególnie w ludziach genialnych. Zdolni są tylko do jednego, do niczego poza tym. wiedzą">Niewiedzą, co to być obywatelem, ojcem, matką, krewnym, przyjacielem. Mówiąc między nami, należałoby być do nich podobnym, ale nie trzeba życzyć sobie, by nasie nie zbyt się rozpowszechniło. Trzeba ludzi, nie ludzi genialnych. Nie, zaiste, tych nie trzeba! Oni to zmieniają oblicze ziemi; a głupota w najmniejszych nawet sprawach jest tak powszechna i potężna, że nie poprawisz jej bez harmideru. Po części staje się, co uroili sobie, po części zostaje po staremu; stąd dwie ewangelie, kabat arlekina. Mądrość mnicha rabelesowego jest prawdziwą mądrością dla jego spokoju i spokoju innych: jako tako czynić swą powinność, mówić zawsze dobrze o księdzu przeorze i niech się świat toczy, jak mu się podoba. Dobrze się toczy, skoro tłum zadowolony. Gdybym znał historię, wykazałbym panu, że zło na ziemię sprowadzali zawsze ludzie genialni, lecz nie znam historii, bo niczego nie znam. Niech mnie diabli wezmą, jeślim się czego kiedykolwiek uczył, a mimo żem się niczego nie uczył, nie jest mi przez to gorzej. Byłem dnia pewnego u stołu królewskiego ministra , który ma rozumu za czterech. Otóż, wykazał nam jasno, jak dwa a dwa cztery, że nie było nic pożyteczniejsze go dla ludów nad kłamstwo i nic szkodliwszego nad prawdę. Nie pamiętam dobrze jego dowodów; lecz wynikało z nich jasno, że ludzie genialni są ohydni i że dziecko, które by przy urodzeniu miało na czole cechę tego niebezpiecznego daru natury, należałoby albo udusić, albo utopić.
Ja
Jednakże wszystkie te osoby, tak wrogie geniuszowi,
mają pretensje do posiadania go.
On
Sądzę, że w duchu tak myślą; lecz nie wierzę, by śmieli
się przyznać do tego.
Ja
To ze skromności. Więc powziął pan straszną niena-
wiść do geniuszu?
On
Nieprzebłaganą.
Ja
Lecz pamiętam czas, gdyś pan rozpaczał, żeś tylko człowiekiem pospolitym. Nie będzie pan nigdy szczęśliwy, jeśli jedno i drugie jednako pana dręczy. Trzeba prze chylić się na którąś stronę i trzymać się jednego. Godząc się nawet z panem, że ludzie genialni są zazwyczaj nieco osobliwi, lub jak powiada przysłowie, nie ma wielkich duchów bez szczypty szaleństwa, to jednak nie odda się ich za byle co w pogardzie będą wszystkie wieki, które żadnych nie wydały. Będą oni zaszczytem ludów, wśród których istnieli; prędzej czy później wznosi się im posągi i uważa się ich za dobroczyńców rodzaju ludzkiego. Niech mi wybaczy ten minister znakomity, którego zdanie pan powtórzył, lecz sądzę, że jeśli kłamstwo może służyć chwilowo, to jednak z czasem okazuje się bezwzględnie szkodliwe, a przeciwnie, prawda służyć będzie za wsze, choćby chwilowo miała szkodzić. Przeto pokusiłbym się wysnuć wniosek, że człowiek genialny, który wytyka jakiś błąd powszechny lub zdobywa wziętość wielkiej prawdzie, jest zawsze istotą godną czci naszej. Zdarzyć się może, że istota ta staje się ofiarą uprzedzenia i praw; lecz są dwojakiego rodzaju prawa: jedne bezwzględnie słuszne i powszechne; inne dziwaczne, zawdzięczające swe uświęcenie tylko śle pocie lub koniecznościom okolicznościowym. Te drugie pokrywają winnego, który je narusza, jeno prze mijającą hańbą, hańbą, którą czas przelewa na sędziów i narody, by pozostała na nich wiecznie. Kto jest dziś zbezczeszczony, Sokrates czy sąd, który mu kazał wy pić cykutę?
On
Ładna mi korzyść! Czyż to łagodzi jego los? Czyż to znosi wykonanie wyroku śmierci? Czyż był przez to mniej burzliwym obywatelem? Czyż gardząc złym prawem mniej ośmielał szaleńców do gardzenia dobry mi? Czyż był przez to mniej osobliwym śmiałkiem i dziwakiem? Był pan niedaleki, by wyznać rzecz mało korzystną dla ludzi genialnych.
Ja
Posłuchaj mnie, przyjacielu. Społeczeństwo nie powin no mieć złych praw; i gdyby miało tylko dobre, nie byłoby nigdy wypadku prześladowania ludzi genialnych. Nie powiedziałem, że geniusz jest nierozdzielnie przywiązany do złośliwości ni złośliwość do geniuszu. Częściej jest złym głupiec niż człowiek wielkich zdolności. A gdyby człowiek genialny był zazwyczaj w obcowaniu twardy, trudny, przykry, nieznośny; gdyby był nawet zły, co byś pan z tego wywnioskował?
On
Że tylko go utopić.
Ja
Powoli, przyjacielu! Nie chcę wziąć pańskiego stryja Rameau za przykład: jest to człowiek twardy i szorstki, nieludzki, skąpy, zły ojciec, zły mąż, zły stryj; lecz nie jest jeszcze rzeczą rozstrzygniętą, że to człowiek ta lentu, że doprowadził swoją sztukę daleko i że dzieła jego przetrwają próbę dziesięciu lat. Lecz Radne? Ten był na pewno genialny, a nie uchodził za zbyt dobrego człowieka. A Voltaire?
On
Nie przyciskaj mnie pan do muru, bo umiem być konsekwentny.
Ja
Co byś pan wolał: czy aby był człowiekiem dobrym, podobnym do swego księgarza Briassona lub do właściciela sklepu z jedwabiami Barbiera, płodzącym regularnie co roku prawowite dziecko swej żonie, dobrym małżonkiem, dobrym ojcem, dobrym stryjem… dobrym sąsiadem, uczciwym kupcem, lecz niczym po nadto – czy też oszustem, zdrajcą, ambitnym, chciwym, lecz twórcą „Andromachy”, „Brytannika”, „Ifigenii”, „Fedry”, „Atalii”?
On
Dla niego, dalibóg, byłoby może lepiej, by z tych dwóch ludzi był pierwszym.
Ja
Jest to nawet nieskończenie bardziej prawdą, niż pan myśli.
On
Oto, jacyście wy wszyscy! Jeśli powiemy coś dobre go, to przypadkiem, jak szaleńcy lub natchnieni. Tylko wy umiecie myśleć; tak, panie filozofie, umiem myśleć równie dobrze jak pan.
Ja
Słucham! Więc czemuż dla niego…?
On
Dlatego, że wszystkie te piękne rzeczy, które napisał, nie przyniosły mu dwudziestu tysięcy franków i że gdyby był dobrym handlarzem jedwabiu przy ulicy Saint-Denis lub Saint-Honore, dobrym kupcem korzennym en gros, wziętym aptekarzem, byłby zbił niezmierny majątek i użył przy tym wszelkich przyjemności; byłby kiedy niekiedy dał złotówkę takiemu biednemu błaznowi jak ja, który by go pobudzał do śmie chu, sprowadzał mu czasem ładne dziewuszki; bylibyśmy jedli u niego wspaniale, grali grubo, pili wspaniałe wina, wspaniałe likiery, wspaniałą kawę, urządzali wycieczki na wieś. I widzi pan, że umiem myśleć. Śmieje się pan?… Lecz pozwól mi pan powiedzieć: byłoby też lepiej dla jego otoczenia.
Ja
Niezaprzeczenie: byle nie używał w nieuczciwy sposób dostatku, który zdobył uczciwym handlem; byle wydalił z domu swego tych wszystkich graczy, tych wszystkich pasożytów, tych wszystkich ckliwych przy mileńców, tych wszystkich nierobów, tych wszystkich spaczonych nicponiów; byle przez parobków kijami kazał zatłuc usłużnisia, który rozmaitością wybawia małżonków od niesmaku jednostajnego współżycia ze swy mi żonami.
On
Zatłuc, panie, zatłuc! Nie zabija się nikogo w dobrze ucywilizowanym mieście. Usłużność ta to uczciwe za jęcie: wiele ludzi nawet z tytułami trudni się tym. I na cóż, do diabła, używać pieniędzy, jeśli nie na to, aby mieć stół dobry, dobre towarzystwo, dobre wina, piękne kobiety, rozkosze wszystkich odcieni, zabawy wszystkich rodzajów? Bez żadnej z tych przyjemności byłoby mi wszystko jedno, czy być żebrakiem, czy posiadać wielki majątek. Lecz wróćmy do Racine'a, Człowiek ten był dobry tylko dla nieznajomych i dla czasów, gdy już nie istniał.
Ja
Zgoda; lecz zważ pan dobro i zło. Za tysiąc lat będzie wywoływał łzy; będzie podziwiany przez ludzi we wszystkich krajach ziemi; będzie wszczepiał w dusze ludzkość, współczucie, tkliwość. Będą się pytać, kim był, z jakiego kraju – i będą go Francji zazdrościć. Sprawił cierpienie kilku istotom, których już nie ma, które nas prawie nic nie obchodzą; nie mamy się czego bać, ani ze strony jego występków, ani jego wad. Byłoby lepiej, bez wątpienia, gdyby był od natury otrzymał wraz z talentami człowieka wielkiego cnotę dobrego człowieka. Był drzewem, przez które uschło drzew kilka zasadzonych w jego sąsiedztwie, które za dusiło rośliny u stóp jego rosnące, lecz wzniósł swój wierzchołek aż w chmury, konary jego rozpostarły się w dal; użyczał cienia swego tym, którzy przychodzili, przychodzą i przyjdą spocząć wkoło jego pnia maje statycznego; zrodził owoce o smaku wybornym, które odnawiają się ustawicznie. Byłoby dobrze, by Voltaire był także łagodny jak Duclos, szczery jak abb é Tru blet, prosty jak abbv d'Olivet; lecz skoro to niemożliwe, patrzmy na rzecz ze strony prawdziwie zajmującej: zapomnijmy na chwilę o punkcie, który zajmu jemy w przestrzeni i czasie, i rozszerzmy spojrzenie na wieki przyszłe, regiony najdalsze, ludy, co zrodzić się mają. Myślmy o dobru rodzaju naszego; a jeśli nie jesteśmy dość wielkoduszni, przebaczmy przynajmniej naturze, że mędrsza była od nas. Jeśli zlejecie zimną wodą głowę Greuze'a, zgasicie może wraz z jego próżnością jego talent. Jeśli uczynicie Voltaire'a mniej czułym na krytyką, nie zdoła on już zstąpić w duszę Merope, nie wzruszy was.
On
Lecz jeśli natura jest równie potężna jak mądra, czemuż nie uczyniła ich równie dobrymi, jak ich wielkimi uczyniła?
Ja
Czy nie widzi pan, że podobnym rozumowaniem burzy pan porządek ogólny? i że gdyby wszystko na ziemi było wyborne, nie byłoby nic wybornego?
On
Ma pan słuszność: idzie głównie o to, byśmy, pan i ja,byli i byśmy byli mną i panem; reszta nic nas nie obchodzi. Najlepszym porządkiem rzeczy jest, moim zdaniem, ten, w którym istnieć muszę, i bierz czart najdoskonalszy z światów, gdy mnie w nim nie ma! Wolę
być i nawet być bezczelnym rezonerem niż nie być.
Ja
Każdy myśli jak pan, a wytacza proces porządkowi,który jest, nie spostrzegając, że wyrzeka się własnego istnienia.
On
To prawda.
Ja
Bierzmy więc rzeczy, jak są; zważmy, ile nas one kosztują, a ile nam przynoszą, i dajmy pokój całości, którą znamy nie dość, by ją chwalić lub ganić, i która, jeśli jest konieczna, nie jest może ani dobra, ni zła, jak wielu przyzwoitych ludzi to sobie wyobraża.
On
Rozumiem niewiele z tego, co mi tu pan prawi. Jest to widocznie filozofia. Uprzedzam pana, że się nią nie zajmuję. Wszystko, co wiem, to to, że chętnie chciałbym być kim innym, może byłbym wtedy człowiekiem genialnym, człowiekiem wielkim; tak, muszę to wyznać, jest we mnie coś, co mi to mówi. Jeśli kiedy chwalono przy mnie którego z nich, pochwała ta doprowadzała mnie do tajemnej wściekłości. Jestem zawistny. Jeśli dowiem się z ich życia prywatnego o jakimś rysie, który ich poniża, słucham z przyjemnością; to nas zbliża, łatwiej mi pogodzić się z tym, że jestem miernotą. Powiadam sobie: Oczywista nie byłbyś nigdy stworzył „Mahometa” ni nawet pochwały dla Maupeou. Więc złościło mnie i złości to, że jestem miernotą. Tak, tak, jestem mierny i zły. Nigdy nie słuchałem uwertu – ryz „Indes galantes”, nigdy nie słuchałem, jak śpiewają „Profonds abimes du Ténare; Nuit, éternelle nuit”, by nie rzec sobie z boleścią: Tego nie stworzysz nigdy. Zazdrościłem więc swemu stryjowi; i gdy by umierając zostawił w swej tece kilka pięknych utworów na klawesyn, nie wahałbym się, czy pozostać sobą, czy być nim.
Ja
Jeśli to tylko pana martwi – nie warto się tym nękać.
On
To nic. To tylko chwile, które mijają. (Potem zaczął nucić uwerturę z „Indes galantes” i arią „Profonds abimes” i dodał:) To coś, co słyszę w sobie, mówi: Rameau, chciałbyś był stworzyć te dwie rzeczy; gdybyś był stworzył te dwie rzeczy, byłbyś stworzył dwie inne; i gdybyś był stworzył ich pewną liczbę, grano by cię, śpiewano by cię wszędzie. Kroczyłbyś z podnie – sianą głową; sumienie twe przyświadczałoby ci o two jej własnej zasłudze; inni wskazywaliby na cię palcem; mówiono by: To ten, który stworzył piękne gawoty. (I śpiewał gawoty. Potem z miną człowieka wzruszonego, który pławi się w radości i oczy ma nią zwilżone, dodał zacierając ręce:) Miałbyś piękny dom (ramio nami mierzył jego wielkość), dobre łóżko (wyciągał się na nim niedbale), dobre wina (smakował je, klaszcząc językiem o podniebienie), dobry powóz (i podniósł no gę, by doń wsiąść), piękne kobiety (już się do nich zabierał patrząc na nie lubieżnie); stu kpów przychodziłoby okadzać mnie codziennie. (Zdawał się widzieć ich wokoło siebie: widział Palissota, Poinsineta, Fréronów ojca i syna, La Porte'a ; słuchał ich, nadymał się, przytakiwał im, uśmiechał się do nich, gardził nimi, wyganiał ich, przywoływał z powrotem; potem ciągnął da lej:) I mówiono by ci rano, że jesteś wielkim człowiekiem; czytałbyś w „Trois siécles”, że jesteś wielkim człowiekiem, i wielki człowiek Rameau usnąłby przy słodkim szmerze pochwał, które dzwoniłyby mu w uchu; nawet we śnie miałby minę zadowoloną: pierś jego rozszerzałaby się, wznosiła, opadała lekko; chrapałby jak wielki człowiek… (I mówiąc tak, osunął się miękko na ławkę; zamknął oczy i naśladował sen szczęśliwego. Upoiwszy się kilku chwilami tego słodkiego spoczynku, ocknął się, wyciągnął ramiona, ziewnął, przetarł oczy i szukał jeszcze wkoło siebie swych nie smacznych pochlebców.)
Ja
Sądzi więc pan, że człowiek szczęśliwy śpi inaczej?
On
Czy sądzę! Ja, biedny człeczyna, gdy wieczorem zawlokę się na swe poddasze i gdy wlezę w swój barłóg, leżę skurczony pod przykryciem, pierś moja ścieśniona, a oddech utrudniony; brzmi to jakby skarga, ledwo do słyszalna; natomiast finansista wstrząsa swą sypialnią i wprawia w zdumienie całą ulicę. Lecz co mnie dziś dręczy, to nie to, że chrapię i śpię skąpo jak nędzarz…
Ja
To jednak smutne.