Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kuzynek mistrza Rameau - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kuzynek mistrza Rameau - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 242 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ver­tum­nis, qu­otqu­ot sunt, na­tus in­i­qu­is.
(Hor., Serm., lib. II, sat. VII, w. 14.)

Czy deszcz, czy po­go­da, prze­cha­dzam się zwy­cza­jem swo­im o pią­tej go­dzi­nie wie­czo­rem w Pa­la­is Roy­al. Wi­du­ją mnie za­wsze sa­me­go, du­ma­ją­ce­go na ław­ce w alei d'Ar­gen­son. Za­ba­wiam się sam z sobą, roz­wa­ża­nia­mi nad po­li­ty­ką, mi­ło­ścią, sma­kiem i fi­lo­zo­fią, zda­jąc umysł swój jego swa­wo­li; po­zwa­lam mu ści­gać pierw­szą myśl, któ­ra się zja­wi, mą­drą czy sza­lo­ną, jak to w Al­lée de Foi czy­nią nasi mło­dzi nic­po­nie, ści­ga­ją­cy kur­ty­za­nę, o wy­ra­zie pło­chym, twa­rzy uśmiech­nię­tej, oku ży­wym, no­sie za­dar­tym, opusz­cza­jąc tą dla in­nej, za­cze­pia­jąc wszyst­kie, nie wią­żąc się z żad­ną. My­śli moje to moje dziew­ki. Je­śli zbyt zim­no lub zbyt dżdży­sto, chro­nię się do Cafe de la Régen­ce. Tam ba­wię się przy­pa­tru­jąc się grze w sza­chy. Pa­ryż jest miej­scem na świe­cie, a Cafe de la Régen­ce miej­scem w Pa­ry­żu, gdzie gra ta kwit­nie naj­le­piej; tam to­mie­rzą się z sobą: głę­bo­ki Légal, sub­tel­ny Fi­li­dor, sta­tecz­ny May­ot; tam wi­dzi się naj­nie­spo­dziań­sze po­su­nię­cia, tam sły­szy się naj­lich­sze roz­mo­wy; bo je­śli moż­na być czło­wie­kiem sze­ro­kie­go umy­słu i wiel­kim gra­czem sza­cho­wym jak Légal, to moż­na być też wiel­kim gra­czem sza­cho­wym i głup­cem jak Fo­ubert i May­ot. Pew­ne­go po­po­łu­dnia sie­dzia­łem tam pa­trząc wie­le, mó­wiąc mało i słu­cha­jąc, jak naj­mniej mo­głem, gdy przy­stą­pi­ła do mnie jed­na z naj­dzi­wacz­niej­szych osób

w kra­ju, któ­re­mu ich. Bóg nie po­ską­pił. Jest to mie­sza­ni­na wznio­sło­ści i pod­ło­ty, zdro­we­go roz­sąd­ku i nie­ro­zu­mu; po­ję­cia o uczci­wo­ści i nie­uczci­wo­ści mu­szą być dziw­nie po­gma­twa­ne w jego gło­wie, gdyż za­le­ty, któ­ry­mi go ob­da­rzy­ła na­tu­ra, uka­zu­je bez prze­chwał­ki, a wady, któ­re od niej otrzy­mał, bez wsty­du. Zresz­tą jest moc­nej bu­do­wy cia­ła, po­sia­da nie­zwy­kle go­rą­cą wy­obraź­nię i nie­co­dzien­ną siłę płuc. Je­śli go kie­dy spo­tka­cie, a nie ude­rzy was ory­gi­nal­ność jego, to albo uszy za­tka­cie pal­ca­mi, albo umknie­cie! Boże! co za strasz­ne płu­ca! I nie ma nic bar­dziej doń nie­po­dob­ne­go jak on sam. Cza­sem jest chu­dy i bla­dy jak cho­ry w ostat­nim stop­niu su­chot; moż­na by zęby jego po­li­czyć przez po­licz­ki; rzekł­byś, że kil­ka dni nic nie jadł lub wy­szedł od tra­pi­stów. Na­stęp­ne­go mie­sią­ca jest tłu­sty i gru­by, jak­by nig­dy nie opusz­czał sto­łu fi­nan­si­sty lub jak­by był za­mknię­ty u ber­nar­dy­nów. Dziś w brud­nej bie­liź­nie, w spodniach po­dar­tych, łach­ma­na­mi okry­ty, pra­wie bez trze­wi­ków, kro­czy z gło­wą spusz­czo­ną, scho­dzi z oczu; po­ku­sa bie­rze przy­wo­łać go, by dać mu jał­muż­nę. Ju­tro upu­dro­wa­ny, utrze­wi – czo­ny, ucze­sa­ny, do­stat­nio odzia­ny, stą­pa z gło­wą do góry, po­ka­zu­je się i wzię­li­by­ście go nie­mal za przy­zwo­ite­go czło­wie­ka: żyje z dnia na dzień, smut­ny lub we­so­ły, we­dle oko­licz­no­ści. Pierw­szą tro­ską jego z rana, gdy wsta­nie, jest wie­dzieć, gdzie obia­do­wać bę­dzie; po obie­dzie my­śli, gdzie pój­dzie wie­cze­rzać. Noc tak­że spro­wa­dza mu nie­po­kój; już to za­cho­dzi na stry­szek, któ­ry za­miesz­ku­je, je­śli go­spo­dy­ni, znu­dzo­na ocze­ki­wa­niem czyn­szu, nie ode­bra­ła mu klu­cza; już to skrę­ca do przed­miej­skie­go szyn­ku, gdzie cze­ka dnia mię­dzy ka­wa­łem chle­ba a garn­cem piwa. Je­śli nie ma sze­ściu sous w kie­sze­ni, co mu się zda­rza nie­kie­dy, zwra­ca się bądź do ja­kie­go do­roż­ka­rza, przy­ja­cie­la swe­go, bądź do ja­kie­go wiel­ko­pań­skie­go woź­ni­cy, któ­ry mu daje leże na sło­mie obok swych koni. Rano mie­wa jesz­cze część ma­te­ra­cu we wło­sach. Gdy pora roku ła­god­na, to przez noc całą prze­mie­rza Co­urs lub Pola Eli­zej­skie. Z dniem zja­wia się znów w mie­ście, odzia­ny z wczo­raj na dzi­siaj, a z dzi­siaj nie­raz na resz­tę ty­go­dnia. Nie sza­nu­ją ta­kich ory­gi­na­łów; inni czy­nią z nich so­bie po­ufa­łych zna­jo­mych, na­wet przy­ja­ciół. Za­trzy­mu­ją moją uwa­gę raz na rok, gdy ich spo­ty­kam, gdyż cha­rak­ter ich od­ci­na się od cha­rak­te­ru in­nych i prze­ry­wa tę nud­ną szka­ra­dę, któ­rą wy­two­rzy­ło wy­cho­wa­nie na­sze, na­sze to­wa­rzy­skie kon­wen­cje i na­sze utar­te po­ję­cia o przy­zwo­ito­ści. Je­śli taki zja­wi się w to­wa­rzy­stwie, to jest on jak okruch droż­dży, któ­re fer­men­tu­ją, przy­wra­ca­jąc każ­de­mu odro­bi­nę jego wro­dzo­nej in­dy­wi­du­al­no­ści. Wstrzą­sa, wzbu­rza, wy­wo­łu­je po­chwa­ły lub na­ga­ny; wy­do­by­wa praw­dę, daje po­znać lu­dzi do­brych i od­sła­nia ło­trów; wów­czas to czło­wiek o zdro­wym ro­zu­mie słu­cha i uczy się roz­róż­niać lu­dzi. Tego zna­łem od daw­na. By­wał w pew­nym domu, gdzie wpro­wa­dził go ta­lent. Była tam cór­ka je­dy­nacz­ka; przy­się­gał ojcu i mat­ce, że się oże­ni z ich cór­ką. Ci wzru­sza­li ra­mio­na­mi, śmia­li mu się w nos mó­wiąc mu, że osza­lał. I wi­dzia­łem chwi­lę, gdy rzecz się do – ko­na­ła. Po­ży­czał ode mnie po kil­ka ta­la­rów, któ­re mu da­wa­łem. Do­stał się, nie wiem jak, do kil­ku do­mów przy­zwo­itych, gdzie miał swe miej­sce u sto­łu, lecz pod wa­run­kiem, że nie bę­dzie mó­wił bez po­zwo­le­nia. Mil­czał i jadł z wście­kło­ści; pysz­ny był wi­dok jego w tych pę­tach. Gdy go bra­ła ocho­ta zła­mać układ i gdy otwie­rał usta, za pierw­szym sło­wem krzy­cze­li wszy­scy bie­siad­ni­cy: – Ra­me­au! Wów­czas gniew iskrzył się w jego oczach; i wra­cał do je­dze­nia z jesz­cze więk­szą wście­kło­ścią. By­li­ście cie­ka­wi do­wie­dzieć się imie­nia tego czło­wie­ka i oto zna­cie je: to Ra­me­au, wy­cho­wa – nek sław­ne­go Ra­me­au, któ­ry nas wy­zwo­lił od śpie­wu ko­ściel­ne­go, co go psal­mo­diu­je­my od stu lat z górą; któ­ry na­pi­sał tyle nie­zro­zu­mia­łych wi­zji i prawd apo­ka­lip­tycz­nych o teo­rii mu­zy­ki, z cze­go ani on, ani nikt nig­dy nic nie ro­zu­miał; któ­ry ob­da­rzył nas pew­ną licz­bą oper, gdzie jest har­mo­nia, okru­chy śpie­wu, my­śli bez związ­ku, zgiełk, wzlo­ty, try­um­fy, wy­bu­chy, glo­rie, po­mru­ki, śpie­wy zwy­cię­stwa do utra­ty tchu, me­lo­die ta­necz­ne, co trwać będą wiecz­ność; i któ­ry po­grze­baw­szy Flo­rent­czy­ka, po­grze­ban bę­dzie przez wir­tu­ozów wło­skich, jak to prze­czuł i – spo­chmur­niał, po smut­niał i zja­do­wi­ciał. Gdyż nikt nie jest w tak złym hu­mo­rze – ani na­wet pięk­na ko­bie­ta, co bu­dzi się z kro­stą na no­sie – jak au­tor za­gro­żo­ny tym, że prze żyje swą sła­wę: do­wo­dem Ma­ri­vaux i Cre­bil­lon młod­szy.

Przy­stę­pu­je do mnie: „Ach, to pan, pa­nie fi­lo­zo­fie! Cóż pan tu robi wśród tej zgrai dar­mo­zja­dów? Czy i pan tra­ci czas na prze­su­wa­niu drew­na?” (Tak zwą po­gar­dli­wie grę w sza­chy lub war­ca­by.)

Ja

Nie; lecz sko­ro nie mam nic lep­sze­go do ro­bo­ty, ba­wię się chwi­lę, pa­trząc na tych, któ­rzy do­brze prze­su­wa­ją.

On

W ta­kim ra­zie bawi się pan rzad­ko; prócz Le­ga­ła i Fi – li­do­ra resz­ta nie ro­zu­mie się na tym zgo­ła.

Ja
A pan de Bis­sy, co?

On

Ten jako gracz w sza­chy jest tym, czym pan­na Clai – ron jako ak­tor­ka: obo­je wie­dzą o swo­ich grach wszyst­ko, cze­go by się moż­na na­uczyć.

Ja

Jest pan wy­ma­ga­ją­cy i wi­dzę, że da­rzy pan ła­ską tyl­ko
lu­dzi naj­zna­ko­mit­szych.

On

Tak, w sza­chach, w war­ca­bach, w po­ezji, w wy­mo­wie,
w mu­zy­ce i wszyst­kich po­dob­nych głup­stwach. Komu
na co mier­ność w tych ro­dza­jach?

Ja

Zga­dzam się z pa­nem pra­wie zu­peł­nie. Jed­nak wie­lu
musi się do tych sztuk przy­kła­dać, by po­wstał czło­wiek
ge­nial­ny; wów­czas jest on je­den wśród mnó­stwa. Lecz
daj­my temu po­kój. Nie wi­dzia­łem pana wiecz­ność ca-
łą. Nie my­ślę zgo­ła o panu, gdy pana nie wi­dzę, lecz
miło mi za­wsze pana spo­tkać. Cóż pan po­ra­biał?

On

To, co pan, ja i wszy­scy inni czy­ni­my: tro­chę do­bre­go,
tro­chę złe­go i nic. Poza tym gło­do­wa­łem i ja­da­łem, gdy
nada­rzy­ła się spo­sob­ność; zjadł­szy, mie­wa­łem pra­gnie-
nie i pi­ja­łem nie­kie­dy; tym­cza­sem ro­sła mi bro­da i gdy
uro­sła, ka­za­łem ją zgo­lić.

Ja

Żle pan uczy­nił; je­dy­na to rzecz, któ­rej brak panu, by
być mę­dr­cem.

On

Oczy­wi­ście; mam czo­ło wy­so­kie i po­marsz­czo­ne, oko
pło­ną­ce, nos wy­sta­ją­cy, po­licz­ki duże, brwi czar­ne
i gę­ste, usta sze­ro­kie, war­gi gru­be i twarz czwo­ro­ką-
tną. Gdy­by ta ogrom­na bro­da po­kry­ta była dłu­gim
wło­sem, wie pan, że wy­glą­da­ło­by to wszyst­ko bar­dzo
do­brze w brą­zie lub mar­mu­rze.

Ja
Obok Ce­za­ra, Mar­ka Au­re­liu­sza, So­kra­te­sa.

On

Nie. Wo­lał­bym stać mię­dzy Dio­ge­ne­sem i Fry­ne.
Je­stem bez­wstyd­ny jak on i chęt­nie by­wam u tam­tych.

Ja
Czy za­wsze czu­je się pan do­brze?

On
Tak, za­zwy­czaj; lecz dzi­siaj nie­oso­bli­wie.

Ja
Jak to! z pań­skim brzu­chem Sy­le­na i twa­rzą…

On

Z twa­rzą, któ­rą by wziąć moż­na za za­dek. Zły hu­mor,
któ­ry wy­su­sza mego dro­gie­go stry­ja, przy­czy­nia praw-
do­po­dob­nie tłusz­czu jego dro­gie­mu… bra­tan­ko­wi.

Ja
À pro­pos tego dro­gie­go stry­ja. Wi­du­je go pan cza­sem?

On
Tak, gdy prze­cho­dzi uli­cą.

Ja
Czy nie do­po­ma­ga panu?

On

Je­śli czy­ni komu co do­bre­go, to nie wie­dząc o tym.
Jest swe­go ro­dza­ju fi­lo­zo­fem; my­śli tyl­ko o so­bie, re-
szta świa­ta ob­cho­dzi go tyle, co śnieg ze­szło­rocz­ny.
Cór­ka jego i żona mogą umrzeć, kie­dy im się podo-
ba; byle dzwo­nią­ce po nich dzwo­ny pa­ra­fial­ne po-
brzmie­wa­ły du­ode­cy­mą i sept­de­cy­mą, to wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku. Szczę­śli­wy czło­wiek – i to wła­śnie ce­nię szcze­gól­nie w lu­dziach ge­nial­nych. Zdol­ni są tyl­ko do jed­ne­go, do ni­cze­go poza tym. wie­dzą">Nie­wie­dzą, co to być oby­wa­te­lem, oj­cem, mat­ką, krew­nym, przy­ja­cie­lem. Mó­wiąc mię­dzy nami, na­le­ża­ło­by być do nich po­dob­nym, ale nie trze­ba ży­czyć so­bie, by na­sie nie zbyt się roz­po­wszech­ni­ło. Trze­ba lu­dzi, nie lu­dzi ge­nial­nych. Nie, za­iste, tych nie trze­ba! Oni to zmie­nia­ją ob­li­cze zie­mi; a głu­po­ta w naj­mniej­szych na­wet spra­wach jest tak po­wszech­na i po­tęż­na, że nie po­pra­wisz jej bez har­mi­de­ru. Po czę­ści sta­je się, co uro­ili so­bie, po czę­ści zo­sta­je po sta­re­mu; stąd dwie ewan­ge­lie, ka­bat ar­le­ki­na. Mą­drość mni­cha ra­be­le­so­we­go jest praw­dzi­wą mą­dro­ścią dla jego spo­ko­ju i spo­ko­ju in­nych: jako tako czy­nić swą po­win­ność, mó­wić za­wsze do­brze o księ­dzu prze­orze i niech się świat to­czy, jak mu się po­do­ba. Do­brze się to­czy, sko­ro tłum za­do­wo­lo­ny. Gdy­bym znał hi­sto­rię, wy­ka­zał­bym panu, że zło na zie­mię spro­wa­dza­li za­wsze lu­dzie ge­nial­ni, lecz nie znam hi­sto­rii, bo ni­cze­go nie znam. Niech mnie dia­bli we­zmą, je­ślim się cze­go kie­dy­kol­wiek uczył, a mimo żem się ni­cze­go nie uczył, nie jest mi przez to go­rzej. By­łem dnia pew­ne­go u sto­łu kró­lew­skie­go mi­ni­stra , któ­ry ma ro­zu­mu za czte­rech. Otóż, wy­ka­zał nam ja­sno, jak dwa a dwa czte­ry, że nie było nic po­ży­tecz­niej­sze go dla lu­dów nad kłam­stwo i nic szko­dliw­sze­go nad praw­dę. Nie pa­mię­tam do­brze jego do­wo­dów; lecz wy­ni­ka­ło z nich ja­sno, że lu­dzie ge­nial­ni są ohyd­ni i że dziec­ko, któ­re by przy uro­dze­niu mia­ło na czo­le ce­chę tego nie­bez­piecz­ne­go daru na­tu­ry, na­le­ża­ło­by albo udu­sić, albo uto­pić.

Ja

Jed­nak­że wszyst­kie te oso­by, tak wro­gie ge­niu­szo­wi,
mają pre­ten­sje do po­sia­da­nia go.

On

Są­dzę, że w du­chu tak my­ślą; lecz nie wie­rzę, by śmie­li
się przy­znać do tego.

Ja

To ze skrom­no­ści. Więc po­wziął pan strasz­ną nie­na-
wiść do ge­niu­szu?

On

Nie­prze­bła­ga­ną.

Ja

Lecz pa­mię­tam czas, gdyś pan roz­pa­czał, żeś tyl­ko czło­wie­kiem po­spo­li­tym. Nie bę­dzie pan nig­dy szczę­śli­wy, je­śli jed­no i dru­gie jed­na­ko pana drę­czy. Trze­ba prze chy­lić się na któ­rąś stro­nę i trzy­mać się jed­ne­go. Go­dząc się na­wet z pa­nem, że lu­dzie ge­nial­ni są za­zwy­czaj nie­co oso­bli­wi, lub jak po­wia­da przy­sło­wie, nie ma wiel­kich du­chów bez szczyp­ty sza­leń­stwa, to jed­nak nie odda się ich za byle co w po­gar­dzie będą wszyst­kie wie­ki, któ­re żad­nych nie wy­da­ły. Będą oni za­szczy­tem lu­dów, wśród któ­rych ist­nie­li; prę­dzej czy póź­niej wzno­si się im po­są­gi i uwa­ża się ich za do­bro­czyń­ców ro­dza­ju ludz­kie­go. Niech mi wy­ba­czy ten mi­ni­ster zna­ko­mi­ty, któ­re­go zda­nie pan po­wtó­rzył, lecz są­dzę, że je­śli kłam­stwo może słu­żyć chwi­lo­wo, to jed­nak z cza­sem oka­zu­je się bez­względ­nie szko­dli­we, a prze­ciw­nie, praw­da słu­żyć bę­dzie za wsze, choć­by chwi­lo­wo mia­ła szko­dzić. Prze­to po­ku­sił­bym się wy­snuć wnio­sek, że czło­wiek ge­nial­ny, któ­ry wy­ty­ka ja­kiś błąd po­wszech­ny lub zdo­by­wa wzię­tość wiel­kiej praw­dzie, jest za­wsze isto­tą god­ną czci na­szej. Zda­rzyć się może, że isto­ta ta sta­je się ofia­rą uprze­dze­nia i praw; lecz są dwo­ja­kie­go ro­dza­ju pra­wa: jed­ne bez­względ­nie słusz­ne i po­wszech­ne; inne dzi­wacz­ne, za­wdzię­cza­ją­ce swe uświę­ce­nie tyl­ko śle po­cie lub ko­niecz­no­ściom oko­licz­no­ścio­wym. Te dru­gie po­kry­wa­ją win­ne­go, któ­ry je na­ru­sza, jeno prze mi­ja­ją­cą hań­bą, hań­bą, któ­rą czas prze­le­wa na sę­dziów i na­ro­dy, by po­zo­sta­ła na nich wiecz­nie. Kto jest dziś zbez­czesz­czo­ny, So­kra­tes czy sąd, któ­ry mu ka­zał wy pić cy­ku­tę?

On

Ład­na mi ko­rzyść! Czyż to ła­go­dzi jego los? Czyż to zno­si wy­ko­na­nie wy­ro­ku śmier­ci? Czyż był przez to mniej burz­li­wym oby­wa­te­lem? Czyż gar­dząc złym pra­wem mniej ośmie­lał sza­leń­ców do gar­dze­nia do­bry mi? Czyż był przez to mniej oso­bli­wym śmiał­kiem i dzi­wa­kiem? Był pan nie­da­le­ki, by wy­znać rzecz mało ko­rzyst­ną dla lu­dzi ge­nial­nych.

Ja

Po­słu­chaj mnie, przy­ja­cie­lu. Spo­łe­czeń­stwo nie po­win no mieć złych praw; i gdy­by mia­ło tyl­ko do­bre, nie by­ło­by nig­dy wy­pad­ku prze­śla­do­wa­nia lu­dzi ge­nial­nych. Nie po­wie­dzia­łem, że ge­niusz jest nie­roz­dziel­nie przy­wią­za­ny do zło­śli­wo­ści ni zło­śli­wość do ge­niu­szu. Czę­ściej jest złym głu­piec niż czło­wiek wiel­kich zdol­no­ści. A gdy­by czło­wiek ge­nial­ny był za­zwy­czaj w ob­co­wa­niu twar­dy, trud­ny, przy­kry, nie­zno­śny; gdy­by był na­wet zły, co byś pan z tego wy­wnio­sko­wał?

On
Że tyl­ko go uto­pić.

Ja

Po­wo­li, przy­ja­cie­lu! Nie chcę wziąć pań­skie­go stry­ja Ra­me­au za przy­kład: jest to czło­wiek twar­dy i szorst­ki, nie­ludz­ki, ską­py, zły oj­ciec, zły mąż, zły stryj; lecz nie jest jesz­cze rze­czą roz­strzy­gnię­tą, że to czło­wiek ta len­tu, że do­pro­wa­dził swo­ją sztu­kę da­le­ko i że dzie­ła jego prze­trwa­ją pró­bę dzie­się­ciu lat. Lecz Rad­ne? Ten był na pew­no ge­nial­ny, a nie ucho­dził za zbyt do­bre­go czło­wie­ka. A Vol­ta­ire?

On

Nie przy­ci­skaj mnie pan do muru, bo umiem być kon­se­kwent­ny.

Ja

Co byś pan wo­lał: czy aby był czło­wie­kiem do­brym, po­dob­nym do swe­go księ­ga­rza Brias­so­na lub do wła­ści­cie­la skle­pu z je­dwa­bia­mi Bar­bie­ra, pło­dzą­cym re­gu­lar­nie co roku pra­wo­wi­te dziec­ko swej żo­nie, do­brym mał­żon­kiem, do­brym oj­cem, do­brym stry­jem… do­brym są­sia­dem, uczci­wym kup­cem, lecz ni­czym po nad­to – czy też oszu­stem, zdraj­cą, am­bit­nym, chci­wym, lecz twór­cą „An­dro­ma­chy”, „Bry­tan­ni­ka”, „Ifi­ge­nii”, „Fe­dry”, „Ata­lii”?

On

Dla nie­go, da­li­bóg, by­ło­by może le­piej, by z tych dwóch lu­dzi był pierw­szym.

Ja

Jest to na­wet nie­skoń­cze­nie bar­dziej praw­dą, niż pan my­śli.

On

Oto, ja­cy­ście wy wszy­scy! Je­śli po­wie­my coś do­bre go, to przy­pad­kiem, jak sza­leń­cy lub na­tchnie­ni. Tyl­ko wy umie­cie my­śleć; tak, pa­nie fi­lo­zo­fie, umiem my­śleć rów­nie do­brze jak pan.

Ja
Słu­cham! Więc cze­muż dla nie­go…?

On

Dla­te­go, że wszyst­kie te pięk­ne rze­czy, któ­re na­pi­sał, nie przy­nio­sły mu dwu­dzie­stu ty­się­cy fran­ków i że gdy­by był do­brym han­dla­rzem je­dwa­biu przy uli­cy Sa­int-De­nis lub Sa­int-Ho­no­re, do­brym kup­cem ko­rzen­nym en gros, wzię­tym ap­te­ka­rzem, był­by zbił nie­zmier­ny ma­ją­tek i użył przy tym wszel­kich przy­jem­no­ści; był­by kie­dy nie­kie­dy dał zło­tów­kę ta­kie­mu bied­ne­mu bła­zno­wi jak ja, któ­ry by go po­bu­dzał do śmie chu, spro­wa­dzał mu cza­sem ład­ne dzie­wusz­ki; by­li­by­śmy je­dli u nie­go wspa­nia­le, gra­li gru­bo, pili wspa­nia­łe wina, wspa­nia­łe li­kie­ry, wspa­nia­łą kawę, urzą­dza­li wy­ciecz­ki na wieś. I wi­dzi pan, że umiem my­śleć. Śmie­je się pan?… Lecz po­zwól mi pan po­wie­dzieć: by­ło­by też le­piej dla jego oto­cze­nia.

Ja

Nie­za­prze­cze­nie: byle nie uży­wał w nie­uczci­wy spo­sób do­stat­ku, któ­ry zdo­był uczci­wym han­dlem; byle wy­da­lił z domu swe­go tych wszyst­kich gra­czy, tych wszyst­kich pa­so­ży­tów, tych wszyst­kich ckli­wych przy mi­leń­ców, tych wszyst­kich nie­ro­bów, tych wszyst­kich spa­czo­nych nic­po­niów; byle przez pa­rob­ków ki­ja­mi ka­zał za­tłuc usłuż­ni­sia, któ­ry roz­ma­ito­ścią wy­ba­wia mał­żon­ków od nie­sma­ku jed­no­staj­ne­go współ­ży­cia ze swy mi żo­na­mi.

On

Za­tłuc, pa­nie, za­tłuc! Nie za­bi­ja się ni­ko­go w do­brze ucy­wi­li­zo­wa­nym mie­ście. Usłuż­ność ta to uczci­we za ję­cie: wie­le lu­dzi na­wet z ty­tu­ła­mi trud­ni się tym. I na cóż, do dia­bła, uży­wać pie­nię­dzy, je­śli nie na to, aby mieć stół do­bry, do­bre to­wa­rzy­stwo, do­bre wina, pięk­ne ko­bie­ty, roz­ko­sze wszyst­kich od­cie­ni, za­ba­wy wszyst­kich ro­dza­jów? Bez żad­nej z tych przy­jem­no­ści by­ło­by mi wszyst­ko jed­no, czy być że­bra­kiem, czy po­sia­dać wiel­ki ma­ją­tek. Lecz wróć­my do Ra­ci­ne'a, Czło­wiek ten był do­bry tyl­ko dla nie­zna­jo­mych i dla cza­sów, gdy już nie ist­niał.

Ja

Zgo­da; lecz zważ pan do­bro i zło. Za ty­siąc lat bę­dzie wy­wo­ły­wał łzy; bę­dzie po­dzi­wia­ny przez lu­dzi we wszyst­kich kra­jach zie­mi; bę­dzie wsz­cze­piał w du­sze ludz­kość, współ­czu­cie, tkli­wość. Będą się py­tać, kim był, z ja­kie­go kra­ju – i będą go Fran­cji za­zdro­ścić. Spra­wił cier­pie­nie kil­ku isto­tom, któ­rych już nie ma, któ­re nas pra­wie nic nie ob­cho­dzą; nie mamy się cze­go bać, ani ze stro­ny jego wy­stęp­ków, ani jego wad. By­ło­by le­piej, bez wąt­pie­nia, gdy­by był od na­tu­ry otrzy­mał wraz z ta­len­ta­mi czło­wie­ka wiel­kie­go cno­tę do­bre­go czło­wie­ka. Był drze­wem, przez któ­re uschło drzew kil­ka za­sa­dzo­nych w jego są­siedz­twie, któ­re za du­si­ło ro­śli­ny u stóp jego ro­sną­ce, lecz wzniósł swój wierz­cho­łek aż w chmu­ry, ko­na­ry jego roz­po­star­ły się w dal; uży­czał cie­nia swe­go tym, któ­rzy przy­cho­dzi­li, przy­cho­dzą i przyj­dą spo­cząć wko­ło jego pnia maje sta­tycz­ne­go; zro­dził owo­ce o sma­ku wy­bor­nym, któ­re od­na­wia­ją się usta­wicz­nie. By­ło­by do­brze, by Vol­ta­ire był tak­że ła­god­ny jak Duc­los, szcze­ry jak abb é Tru blet, pro­sty jak abbv d'Oli­vet; lecz sko­ro to nie­moż­li­we, pa­trz­my na rzecz ze stro­ny praw­dzi­wie zaj­mu­ją­cej: za­po­mnij­my na chwi­lę o punk­cie, któ­ry zaj­mu jemy w prze­strze­ni i cza­sie, i roz­szerz­my spoj­rze­nie na wie­ki przy­szłe, re­gio­ny naj­dal­sze, ludy, co zro­dzić się mają. Myśl­my o do­bru ro­dza­ju na­sze­go; a je­śli nie je­ste­śmy dość wiel­ko­dusz­ni, prze­bacz­my przy­najm­niej na­tu­rze, że mę­dr­sza była od nas. Je­śli zle­je­cie zim­ną wodą gło­wę Greu­ze'a, zga­si­cie może wraz z jego próż­no­ścią jego ta­lent. Je­śli uczy­ni­cie Vol­ta­ire'a mniej czu­łym na kry­ty­ką, nie zdo­ła on już zstą­pić w du­szę Me­ro­pe, nie wzru­szy was.

On

Lecz je­śli na­tu­ra jest rów­nie po­tęż­na jak mą­dra, cze­muż nie uczy­ni­ła ich rów­nie do­bry­mi, jak ich wiel­ki­mi uczy­ni­ła?

Ja

Czy nie wi­dzi pan, że po­dob­nym ro­zu­mo­wa­niem bu­rzy pan po­rzą­dek ogól­ny? i że gdy­by wszyst­ko na zie­mi było wy­bor­ne, nie by­ło­by nic wy­bor­ne­go?

On

Ma pan słusz­ność: idzie głów­nie o to, by­śmy, pan i ja,byli i by­śmy byli mną i pa­nem; resz­ta nic nas nie ob­cho­dzi. Naj­lep­szym po­rząd­kiem rze­czy jest, moim zda­niem, ten, w któ­rym ist­nieć mu­szę, i bierz czart naj­do­sko­nal­szy z świa­tów, gdy mnie w nim nie ma! Wolę
być i na­wet być bez­czel­nym re­zo­ne­rem niż nie być.

Ja

Każ­dy my­śli jak pan, a wy­ta­cza pro­ces po­rząd­ko­wi,któ­ry jest, nie spo­strze­ga­jąc, że wy­rze­ka się wła­sne­go ist­nie­nia.

On
To praw­da.

Ja

Bierz­my więc rze­czy, jak są; zważ­my, ile nas one kosz­tu­ją, a ile nam przy­no­szą, i daj­my po­kój ca­ło­ści, któ­rą zna­my nie dość, by ją chwa­lić lub ga­nić, i któ­ra, je­śli jest ko­niecz­na, nie jest może ani do­bra, ni zła, jak wie­lu przy­zwo­itych lu­dzi to so­bie wy­obra­ża.

On

Ro­zu­miem nie­wie­le z tego, co mi tu pan pra­wi. Jest to wi­docz­nie fi­lo­zo­fia. Uprze­dzam pana, że się nią nie zaj­mu­ję. Wszyst­ko, co wiem, to to, że chęt­nie chciał­bym być kim in­nym, może był­bym wte­dy czło­wie­kiem ge­nial­nym, czło­wie­kiem wiel­kim; tak, mu­szę to wy­znać, jest we mnie coś, co mi to mówi. Je­śli kie­dy chwa­lo­no przy mnie któ­re­go z nich, po­chwa­ła ta do­pro­wa­dza­ła mnie do ta­jem­nej wście­kło­ści. Je­stem za­wist­ny. Je­śli do­wiem się z ich ży­cia pry­wat­ne­go o ja­kimś ry­sie, któ­ry ich po­ni­ża, słu­cham z przy­jem­no­ścią; to nas zbli­ża, ła­twiej mi po­go­dzić się z tym, że je­stem mier­no­tą. Po­wia­dam so­bie: Oczy­wi­sta nie był­byś nig­dy stwo­rzył „Ma­ho­me­ta” ni na­wet po­chwa­ły dla Mau­pe­ou. Więc zło­ści­ło mnie i zło­ści to, że je­stem mier­no­tą. Tak, tak, je­stem mier­ny i zły. Nig­dy nie słu­cha­łem uwer­tu – ryz „In­des ga­lan­tes”, nig­dy nie słu­cha­łem, jak śpie­wa­ją „Pro­fonds abi­mes du Téna­re; Nuit, éter­nel­le nuit”, by nie rzec so­bie z bo­le­ścią: Tego nie stwo­rzysz nig­dy. Za­zdro­ści­łem więc swe­mu stry­jo­wi; i gdy by umie­ra­jąc zo­sta­wił w swej tece kil­ka pięk­nych utwo­rów na kla­we­syn, nie wa­hał­bym się, czy po­zo­stać sobą, czy być nim.

Ja
Je­śli to tyl­ko pana mar­twi – nie war­to się tym nę­kać.

On

To nic. To tyl­ko chwi­le, któ­re mi­ja­ją. (Po­tem za­czął nu­cić uwer­tu­rę z „In­des ga­lan­tes” i arią „Pro­fonds abi­mes” i do­dał:) To coś, co sły­szę w so­bie, mówi: Ra­me­au, chciał­byś był stwo­rzyć te dwie rze­czy; gdy­byś był stwo­rzył te dwie rze­czy, był­byś stwo­rzył dwie inne; i gdy­byś był stwo­rzył ich pew­ną licz­bę, gra­no by cię, śpie­wa­no by cię wszę­dzie. Kro­czył­byś z pod­nie – sia­ną gło­wą; su­mie­nie twe przy­świad­cza­ło­by ci o two jej wła­snej za­słu­dze; inni wska­zy­wa­li­by na cię pal­cem; mó­wio­no by: To ten, któ­ry stwo­rzył pięk­ne ga­wo­ty. (I śpie­wał ga­wo­ty. Po­tem z miną czło­wie­ka wzru­szo­ne­go, któ­ry pła­wi się w ra­do­ści i oczy ma nią zwil­żo­ne, do­dał za­cie­ra­jąc ręce:) Miał­byś pięk­ny dom (ra­mio nami mie­rzył jego wiel­kość), do­bre łóż­ko (wy­cią­gał się na nim nie­dba­le), do­bre wina (sma­ko­wał je, klasz­cząc ję­zy­kiem o pod­nie­bie­nie), do­bry po­wóz (i pod­niósł no gę, by doń wsiąść), pięk­ne ko­bie­ty (już się do nich za­bie­rał pa­trząc na nie lu­bież­nie); stu kpów przy­cho­dzi­ło­by oka­dzać mnie co­dzien­nie. (Zda­wał się wi­dzieć ich wo­ko­ło sie­bie: wi­dział Pa­lis­so­ta, Po­in­si­ne­ta, Fréro­nów ojca i syna, La Por­te'a ; słu­chał ich, na­dy­mał się, przy­ta­ki­wał im, uśmie­chał się do nich, gar­dził nimi, wy­ga­niał ich, przy­wo­ły­wał z po­wro­tem; po­tem cią­gnął da lej:) I mó­wio­no by ci rano, że je­steś wiel­kim czło­wie­kiem; czy­tał­byś w „Tro­is si­éc­les”, że je­steś wiel­kim czło­wie­kiem, i wiel­ki czło­wiek Ra­me­au usnął­by przy słod­kim szme­rze po­chwał, któ­re dzwo­ni­ły­by mu w uchu; na­wet we śnie miał­by minę za­do­wo­lo­ną: pierś jego roz­sze­rza­ła­by się, wzno­si­ła, opa­da­ła lek­ko; chra­pał­by jak wiel­ki czło­wiek… (I mó­wiąc tak, osu­nął się mięk­ko na ław­kę; za­mknął oczy i na­śla­do­wał sen szczę­śli­we­go. Upo­iw­szy się kil­ku chwi­la­mi tego słod­kie­go spo­czyn­ku, ock­nął się, wy­cią­gnął ra­mio­na, ziew­nął, prze­tarł oczy i szu­kał jesz­cze wko­ło sie­bie swych nie smacz­nych po­chleb­ców.)

Ja
Są­dzi więc pan, że czło­wiek szczę­śli­wy śpi in­a­czej?

On

Czy są­dzę! Ja, bied­ny człe­czy­na, gdy wie­czo­rem za­wlo­kę się na swe pod­da­sze i gdy wle­zę w swój bar­łóg, leżę skur­czo­ny pod przy­kry­ciem, pierś moja ście­śnio­na, a od­dech utrud­nio­ny; brzmi to jak­by skar­ga, le­d­wo do sły­szal­na; na­to­miast fi­nan­si­sta wstrzą­sa swą sy­pial­nią i wpra­wia w zdu­mie­nie całą uli­cę. Lecz co mnie dziś drę­czy, to nie to, że chra­pię i śpię ską­po jak nę­dzarz…

Ja
To jed­nak smut­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: