- W empik go
Kwiat aloesu - ebook
Kwiat aloesu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWELA.
"Kobieto! ułomność imię twoje". ..
Shakespeare
– Mamusiu, czy pan Kazimierz przyjdzie dzisiaj napewno?
– Nie wiem, moje dziecko. Napisał, że jeśli mu tylko siły pozwolą, to przyjdzie.
– Ach, jak to dobrze!
Ostatnie wyrazy zostały wymówione ciszej, ale brzmiało w nich zadowolenie i prócz tego coś jeszcze, co się bliżej określić nie da, lecz co prawdopodobnie zrobiłoby przyjemność owemu panu Kazimierzowi, gdyby był mimowolny okrzyk dziewczyny usłyszał. Pokój, w którym prowadzono tę rozmowę, obszerny i ciepły, robił wrażenie tego właśnie, co Niemcy określają wyrazem "gemüthlich."
Jego ściany były obciągnięte pięknem, aksamitnem obiciem, naśladującem błękit nieba, nabity gwiazdami. Posadzkę pokrywał olbrzymi dywan, miękkie meble, poustawiane małemi grupami, zachęcały do wypoczynku i poufnej gawędki, a błękitna lampa rzucała księżycowe blaski na polne róże i rumiany kanapek, pogłębiała barwę palm, dracen i paproci i usposabiała do miłej zadumy.
W rogu pokoju, przed wysokiem lustrem, na którego kryształową szybę padał blask od zapalonego kandelabru, podtrzymywanego przez alabastrową Hebę, młoda panienka poprawiała bertę przy staniku i przypinała kwiaty.
Lustro odbijało wiernie jej białą cerę, jasne włosy, upięte z tyłu głowy w zgrabny węzeł, i szafirowe oczy, ozdobione długiemi, do góry poodwijanemi rzęsami, co je czyniło pobobnemi do oczu ździwionego dziecka, lub do oczu dzikiej kozy, gdy, uczepiona u skały, patrzy ciekawie na wschodzące słońce.
Z odkrytą szyją, w białym oparze gazy, dziewczyna wyglądała jak narcyz i powinna była być wdzięczna zwierciadłu, które bez żadnej dyplomacji mówiło jej: jesteś piękna.
Tymczasem w szafirowych oczach nie było nic więcej, tylko zdziwienie i ciekawość dziecka. Dziewczyna stała, obojętnie przypinając do stanika żółte róże, choć po okrzyku: – ach, jak to dobrze! w jej źrenicach coś zamigotało na chwilę, co możeby znowu zrobiło przyjemność panu Kazimierzowi.
Za to dama, siedząca w cieniu palmy na kanapie i przyglądająca się panience wzrokiem badawczym, miała w oczach i na ustach uśmiech, którego tamtej brakowało.
Był to uśmiech zadowolenia i dumy, uśmiech kupca, podziwiającego własny towar, uśmiech generała, robiącego przegląd armii w wilię głównego ataku i z tej armii zadowolonego zupełnie.
Wtem, na tle błękitnej portyery, ukazała się druga panienka. Była także w sukience z białej gazy i miała róże u gorsu, ale tej włosy były ciemniejsze, czarne oczy zaś patrzyły przed siebie, nie z wyrazem ciekawego dziecka, lecz kobiety, zdającej sobie sprawę z potęgi swego spojrzenia.
– Wszystko w porządku, mamusiu, nawet muzyka już jest – rzekła, stając obok siostry i spoglądając w zwierciadło z zadowoleniem.
– To dobrze, – odparła matka – niedługo zaczną się zjeżdżać, a teraz pokażcie mi się obie.
Panienki wzięły się za ręce i stanęły przed poważną damą, odzianą w złocisty jedwab. Jedna patrzyła na matkę z uśmiechem, druga ze zwykłym wyrazem zdziwienia, a poważna dama, zrobiwszy szczegółowy przegląd strojów i wyglądu tej ładnej armii, gotowej do szarży, rzekła:
– Jestem z was zadowolona, po dzisiejszym wieczorze, da Bóg, będę zupełnie szczęśliwa. Udały się Adeli te suknie, ale najważniejsza, że wam w nich dobrze. Wiesz, Aniu, na balu kostyumowym niektóre panie już mi składały powinszowania, naturalnie przedwczesne, ale dziś… Jak myślisz? Czy pan Adam…
– O! niech mamusia będzie zupełnie spokojna! – odrzekła panienka ciemnowłosa.– Gdybym była chciała, byłby mi się już dawno oświadczył, lecz jeśli się jest siebie pewną, dlaczego się nie podrożyć? Mógłby jeszcze pomyśleć, że mi robi łaskę!
– Zapewne, można się podrożyć, byle nie zanadto – zauważyła matka
– Wiem, wiem! i dlatego postanowiłam już go dzisiaj więcej nie dręczyć. Powiedział mi, że jak się ożeni, zaraz zawiezie żonę za granicę, słyszysz, mamusiu?
Szafirowe oczy blondynki zatrzymały się pytająco na twarzy starszej siostry.
– To ty się z tego tak cieszysz, Aniu?
– A naturalnie! Widziałaś Rzym, widziałaś Paryż?
– Nie widziałam, ale nie miałabym żadnej przyjemności, gdybym te cuda musiała oglądać w towarzystwie starego, grubego i do tego zupełnie obcego. Za nic na świecie nie pojechałabym tak daleko sama, z panem Adamem, albo z panem Arturem, brr. aż się zimno robi!
Matka zmarszczyła brwi i z niezadowoleniem popatrzyła na młodszą córkę.
– Jesteś nierozsądna, Wandziu i przytem złośliwa. Przedewszystkien?, pan Adam nie jest wcale stary, bo nie ma więcej jak czterdzieści lat, a że trochę tęgi… to przy innych przymiotach łatwo mu wybaczyć. Na męża nie szuka się ładnego, tylko dobrego, pamiętaj. Uroda, to dodatek, wprawdzie miły, lecz nie konieczny. Podróż poślubna, zagranicę, należy do najprzyjemniejszych rzeczy, to zaś, co ty mówisz, jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
– A ona ciągle mi wymawia okrągłą figurę i grube palce pana Adama, wszystko dlatego, że jej się udało złapać ładnego pana Artura! – poskarżyła się panna Ania, patrząc na siostrę z ogromnem oburzeniem. – Ona łapie mężczyzn, zupełnie tak samo jak koty, wprawiła sięl
Jasnowłosa panienka poczerwieniała jak mak i, zwróciwszy na siostrę oczy, które w jednej chwili zaszły łzami, zawołała z równem oburzeniem.
– Nieprawda! nie łapię nikogo! Mój kot sam się do mnie przyczepił na Świętokrzyskiej, a żebyś widziała, jak był pokaleczony przez psy, byłabyś także zabrała go ze sobą.
– Cicho, nie sprzeczajcie się, bo to dowód złego wychowania – godziła zwaśnione córki matka – Nie lubię, gdy używacie trywialnych wyrażeń. Żadna, z przyzwoitego domu panienka nie łapie sobie męża, pozostawia to pokojówkom, co zaś do panów Adama i Artura, myślę, że obie zrobiłyście dobry wybór i że dziś powinnyście się trochę postarać, aby losy tych panów się rozstrzygnęły. Pamiętajcie, że posagów nie macie. Jeśli wam dam porządne wyprawy, zaledwie tyle nam pozostanie, że mię nie będziecie potrzebowały zabierać do siebie. Posąg w osobie matki nie jest przyjemny ani dla córek, ani dla zięciów, nie zapominajcie o tem.
Podniosła się i majestatycznie przeszła do przyległego salonu. Panna Ania zbliżyła się do lustra. Wandzia zaś przeprowadziła zamyślonemi oczami matkę, chwilę stała bez ruchu, potem wolno poszła, za klomb paproci, oparła czoło o szybę i patrzyła w ogród.
Szron pokrył miękkim puchem sztywne gałęzie, księżyc pokładł na białym obrusie śniegu dużo jasnych smug, obok długich, szafirowych, cieni, gwiazdy iskrzyły się w górze, na dole lśniły zimne, lodowe ogniki i panowała w tym zakątku wielkomiejskim niezmiernie pusta cisza.
Dziewczyna patrzyła w srebrną noc, ale w duszy nie miała spokoju, którego może szukała, tam, na dole, wśród nieruchomych, martwych cieni i jasnych smug księżycowych.
Ją niepokoiła ciągle, bezustannie, jedna, jedyna myśl, uparta jak mucha, która się nie daje wypędzić za okno, męcząca jak włosek kaktusa, gdy utkwi w palcu i choć niewidoczny, wciąż o swojej obecności przypomina ledwie wyczuwanem ukłóciem.
– Czy on mię kocha? Czy ja go kocham? Ania jest pewna pana Adama, ale ja? I poczemby też można poznać, bo znać chyba trzeba? Małżeństwo, to już na całe życie, to właśnie ten, który ma mię zabrać na zawsze.
Ale fraki i tużurki są jednakowe, wszystkie mówią, to samo, czyli nie mówią nic…
– "Jeśli mię wybiera z pośród tylu kobiet, to już kocha", mówi mama, lecz zaco kocha, kiedy z pewnocią nie wie, kto ja jestem? Naprawdę, to nikt nie wie, kto ja jestem, nikt, tylko ja sama. A może nawet i ja sama siebie nie znam? Czasami nie wiem czy jestem zła, czy dobra? Tu, w Warszawie, szczególnie gdy deszcz pada i na ulicach leży błoto, jestem zła z pewnością, a na wsi, zwłaszcza na wiosnę, gdy się drzewa zaczynają rozwijać, gdy słonce zagląda mi w oczy serdecznie, gdy skowronek pocznie do mnie śpiewać i leci w górę, ach! wtenczas jestem bardzo dobra!
Oddałabym własną duszę ludziom, całowałabym zwierzęta, śmiałabym się cały dzień do lasu i łąki, do zagonów, choć czarne i rozmiękłe, nawet do rowów, choć pełne błota i choć jeszcze niezapominajek w nich niema…
Usta dziewczyny rozchyliły się cudnym uśmiechem dziecka, lecz tylko na chwilę. Uparta mucha nie dała się wypędzić, włosek tkwił jeszcze.
– Czy też on mię kocha? A jeśli kocha, czy zato, że jestem zła, czy zato, że jestem dobra, czy tylko zato, że jestem… ładna?….
Biedna Wandzia nie zdążyła rozwiązać zagadki. W przedpokoju dzwonek zadźwięczał raz, drugi i trzeci, potem już brzmiał ciągle, a z salonu zaczął dochodzić gwar coraz większy i śmiechy coraz głośniejsze.
Więc wyszła ze swego ukrycia, jeszcze chwilę stała na środku pokoju, a potem szepnęła:
– Niech się stanie, co się ma stać!
I, zrobiwszy na czole szybki znak krzyża, wybiegła.
W salonie, na tle malinowych obić i złoceń, w morzu światła, które zalewało błyszczącą posadzkę przeglądało się w zwierciadłach, a w kryształach zapalało rubiny i dyamenty, snuło się już mnóstwo kobiet, barwnopiórych kolibrów i mężczyzn, do czarnych jaskółek podobnych.
Wandzia ukazała się we drzwiach wśród bogatych fałd malinowej, ciężkiej portyery i ledwie postąpiła parę kroków, gdy z gromadki mężczyn wysunął się zgrabny, wysoki brunet. Kołyszącym, lekko niedbałym krokiem zbliżył się do panienki i, składając przed nią głęboki ukłon, rzekł:
– Pierwszy walc i pierwszy kontredans do mnie należą, prawda, panno Wando?
A ona utkwiła w jego twarzy oczy, może szukała rozwiązania zagadki?… I, zasmuconym głosem, w którym wyraźnie brzmiał zawód, rzuciwszy: – dobrze, pośpieszyła na środek pokoju i wmieszała się w tłum gości.
Zabawa się rozpoczęła, pary wirowały przy dźwiękach walca, uśmiechy wykwitały na ustach, z piersi ulatywały westchnienia, wywołane zmęczeniem, lub rozmarzeniem.
Któż jest w staniewniknąć w duszę i odtworzyć samą istotę balu tak, by zadowolić wszystkich, kiedy ona dla jednych jest wyobrażeniem tłoku, duszności, gorąca i nudnie powtarzanych melodyi, wyobrażeniem gromady szaleńców, czy starych dzieci, chwytających się w pół tylko poto, aby nienaturalni mi skokami zmęczyć nogi i pozbawić płuca równowagi oddechu? Kiedy dla drugich bal jest areną, raczej giełdą, na której się nabywa i sprzedaje renty, posagi, kapitały, a niekiedy nawet dusze i serca ludzkie; dla jeszcze innych zaś, opalowa chwila, odkradzioną prozie życia, zapomnieniem, upojeniem, szałem, poezyą.
"Wandzia, unoszona ramieniem młodego bruneta, płynęła wokoło wielkiego salonu, podobna do białego kwiatu.
Lubiła walca, a pan Artur był mistrzem tańca namiętności. Teraz, kołysał dziewczynę wolno, jakby sennie, lecz w miarę pochłanianej przestrzeni, jego ruchy przechodziły w rytm szybszy, coraz szybszy, szalony, a wtedy ramię, otaczające tancerkę lekko i pieściwie, zacieśniało się, tuliło do siebie miękko, lecz coraz silniej, wreszcie porwało ją w jakiś odmęt zawrotny, namiętny, na łaskę i niełaskę, aż cały pokój, światła, dźwięki muzyki, on i ona, zlali się i stopili w jedną całość, w jedną zapamiętałą pieśń uniesienia, zwaną walcem.
– Cudownie tańczą! ładna para! – powtarzano wokoło, gdy pan Artur się zatrzymał i, podtrzymując ramieniem odurzoną Wandzię, prowadził ją do wolnego krzesła.
Usiadła, chwilę patrzyła nieprzytomnie wprost przed siebie, a potem, westchnąwszy głęboko, rzuciła przymglonym wzrokiem na prawo i na lewo.
Na prawo, jakiś młodzieniec uprowadzał panienkę w niebieskiej sukience, na lewo patrzyły na nią poważne oczy…
Zaledwie Wandzia spojrzała na lewo, szybkim ruchem podniosła paluszki do trzepocących powiek i przetarła je, poczem obie ręce wyciągnęła do przypadkowego sąsiada i zawołała z ogromną radością:
– Pan Kazimierz!
Uścisnęli się za ręce, jak dobrzy koledzy i przyjaciele. Panienka utkwiła oczy w twarzy młodzieńca, patrzyła na niego uważnie, a w tym dziecinnym wzroku można było wtedy czytać, jak w otwartej książce. Najpierw zajaśniała w nim wielka radość, potem zaćmił go nagły smutek, a w końcu wyjrzało zeń tyle serdecznego współczucia, że młodzieniec powtórnie wyciągiął rękę i, choć milczała, on, jakby w odpowiedzi na dobre słowa, rzekł:
– Dziękuję.
Porwano ją znowu do walca, ale gdy po chwili wróciła na dawne miejsce, poczęła niecierpliwie odmawiać wszystkim tancerzom, do sąsiada zaś mówiła:
– Nie ma pan pojęcia, jak się dziś ucieszyłam, gdy nam przyniesiono pański list! Wiedziałam, że pan był bardzo chory i byłabym dała wiele, oh! nikt nie wie, jak wiele, żeby mię do pana zaprowadzono. Mama nigdy nie chciała mnie wziąć ze sobą… choć raz się nawet spłakałam. Mój Boże! czyż w tak wielkiem nieszczęściu powinno się pamiętać, co wypada, a co nie wypada?
Pan przecież był dla, nas zawsze najbliższym, jakby bratem i ja prócz tego czułam, że dla chorego moja obecność byłaby przyjemna, prawda?
Pan Kazimierz słuchał tej mowy serdecznej z niejakiem zdziwieniem, a gdy Wandzia umilkła, rzekł cicho, raczej do własnych myśli niż do niej.
– Bardzo mi się dziewczątko przez ten rok zmieniło, ale poczciwe serce dziwacznego dziecka z Olszówki pozostało to samo. Czyż naprawdę rok życia tu spędzony nic na panią nie wpłynął?
Panna Wanda poczerwieniała.
– O! wpłynął – odparła. – Jestem przecież panną na wydaniu, a na wsi, nawet nie wiedziałam, że taki fach istnieje.
Teraz umiem rozróżnić, co wypada, a co nie wypada, czem można ująć takiego pana we fraku, a czem zrazie, w czem mi do twarzy, a w czem mi brzydko!…. tylko, zapominam się czasami. Gdy pana zobaczyłam, zaraz mi się przypomniały dawne czasy i zupełnie wy – szłam z roli… Ach, panie Kazimierzu, jaka to szkoda, że te dawne czasy minęły!
– Szkoda – powtórzył Kazimierz jak echo, nie spuszczając swego poważnego wzroku z twarzy dziewczyny – ale… jakże pani może żałować tych czasów, pani, taka piękna, taka podobno uwielbiana? Czy to szczere, panno Wando?
Panna Wanda zarumieniła się jeszcze bardziej, śpuściła główkę i dopiero po chwili, z widocznym smutkiem w głosie odparła.
– Myślałam, że pan lepszy od innych, tak się cieszyłam, że pomówimy dzisiaj ze sobą szczerze i poczciwie!…. a tymczasem… widocznie wszyscy mężczyzni są jednakowi.
Westchnęła głęboko i mówiła dalej, teraz z goryczą.
– Piękna, piękna, zawsze tylko piękna. Toż to można własną twarz znienawidzić! Nawet gdy byłam malutka, już wiecznie o mnie: – jakie ładne dziecko – tylko tatuś zawsze mię wtedy gładził po głowie i poprawiał tych, co chwalili: – nie ładne, lecz grzeczne, prawda, Dziuniu? Ładne mówi się tylko o pieskach, bo pieski nie mogą się zdobyć na nic lepszego.
Tu dziewczyna niecierpliwym ruchem zamknęła wachlarz i zawołała z żalem:
– Wie pan, panie Kazimierzu, że teraz, ile razy tylko mówi mi kto: – ładna, śliczna, piękna! zawsze i choćbym nawet nie chciała, przypominają mi się słowa ojczusia, przyczem doznaję wrażenia, jakbym była psem, lub własną suknią od Herzego! Czyż naprawdę panna ma tylko tyle wartości dla ludzi, o ile jest piękna? Tu nikt się nie stara poznać, czy ja mam duszę i jaką? Nikogo nie obchodzi, nawet mamę, czem ja właściwie jestem, czego pragnę, co kocham! Ładna, to już dosyć. Ale… tylko proszę, słuchaj pan uważnie, przecież, gdy w Olszówce wpadłam do stawu, wskoczyłeś za mną do wody, choć miałeś febrę, więc musisz mię lubić; otóż tam, nikt nie mówił, że jestem ładna, a wszyscy mię kochali, tatko, mama, Ania, stara Krupecka, niania, kulawy Ignac, wszystkie dzieci ze wsi, wszystkie koty i psy. I ja wtenczas wyobraziłam sobie, że świat tylko po to istnieje, żeby na nim wszyscy byli dobrzy i żeby się wszyscy kochali. Czy pan pamięta starą nianię Agatę?…. Ona mi raz powiedziała bajkę, ale pan nie uważa?…. Ja pana nudzę, prawda?
Nachyliła się do Kazimierza, który, oparłszy łokieć na złoconym stoliku, zakrył sobie ręką oczy i siedział bez ruchu. Teraz lekko się wstrząsnął, lecz nie zmienił postawy, tylko odparł łagodnie.
– Nie, nie nudzisz mię Wan… panno Wando. Proszę, mów dalej i opowiedz mi bajkę starej niani Agaty.
Więc dziewczyna się uśmiechnęła, złożyła rączki na kolanach i przy dźwiękach nieustającego walca, wśród śmiechów, szelestu i gwaru balowego, mówiła dalej.
– Oto Agata tak opowiadała. Gdy pan Bóg stworzył ludzi, to potem się okazało, że miał zamało dusz. Była wielka narada, co z tem zrobić, ale jeden z aniołów wyprowadził Boga z kłopotu. Wszystkie dusze porozcinano na połowy mieczem świętego Michała i dopiero wtedy aniołowie porozdawali je ludziom. Jeśli jedną pół-duszę dostał mężczyzna, to drugą tej samej duszy dostawała kobieta. Potem wszyscy poszli na ziemię, pomieszali się, porozchodzili i teraz każda kobieta szuka mężczyzny, który zabrał połowę jej duszy, a każdy mężczyzna tęskni do kobiety, która wędruje z jego połową. I gdy się zejdą właściwe pół-dusze, muszą się kochać, choćby nie chciały, a jeśli się stanie przeciwnie, wtedy się kojarzą niedobrane małżeństwa. Mówią, że bajki są mądrością narodów, ta jest śliczna, prawda, panie Kazimierzu?
– Prawda, prześliczna!
Dziewczynie błysnęły oczy. Przysunęła się do złoconego stolika.
– Więc powiedz pan teraz, czy ludzie, którzy mają iść razem przez całe życie, nie powinni się starać poznać własne dusze? Powinni, ale tu o tem nikt nie myśli; tu o pannach mówią tylko: – ładna, albo dobrze ułożona, jak wyżeł i jeśli się nie ma posagu… uroda jest majątkiem kobiety. O brzydkie nikt nie dba, choć mnie się zdaje, że one są lepsze od ładnych. To wszystko jest bardzo smutne i dlatego mnie tak straszno wybierać męża. Sama nie wiem, kogo kocham, bo nikogo nie znam, nie wiem także, kto mnie kocha, a gdy pomyślę, że może przez całe życie będzie mi zimno i ciemno jak teraz, to się okropnie boję!
Kazimierz ciągle milczał, pomimo że dziewczyna już od chwili przestała mówić i oczami szukała na jego twarzy odpowiedzi, mającej rozwiązać niepokojącą zagadkę.
– Parne Kazimierzu! –zaczęła znowu i, nachyli wszy się, próbowała spotkać się z jego wzrokiem – powiedz mi koniecznie, po czem się poznaje miłość, ale powiedz dziś, teraz! Mama chce, żebym dziś dała stanowczą odpowiedź panu Arturowi, a ja nic, nic nie wiem i boję się.
W powietrzu zabrzmiała pobudka do kontredansa. Czarne jaskółki i barwne kolibry poczęły się dopierać parami, przez salon popłynęła fala mieniąca o kolorach białych, różowych, błękitnych, żółtych i zwolna zamieniała się w stubarwną, owalną tęczę, oprawną w ramę czarnych fraków.
Pan Kazimierz odjął rękę od oczu, wilgotny wzrok skierował na twarz czekającej dziewczyny i rzekł cicho:
– Dziękuję ci, panno Wandziu, za zaufanie, ale radzić nie umiem.
Pytaj serca, tylko własnego serca, więcej nikogo. Gdy przemówi, poznasz, zrozumiesz bez mojej rady.
– Służę pani!
Wandzia odeszła, uprowadzona przez Artura, Kazimierz powiódł za nią wzrokiem i już ten jego wzrok towarzyszył jej we wszystkich obrotach kontredansa.
… Czy to jednak nie dziwne, że on dopiero dziś zajrzał w samą głąb tego kryształowego serca? Przecież ją znał tak dawno! Tak często śmiał się z jej zabawnych uwag i zapytań! Ileż razy bawił się jej dziecinną ufnością i wiarą we wszystko, co mówił on, pan Kazimierz!
Jaka ona teraz ładna! Z dziecka wyrosła dziewczyna jak sama poezya i on dopiero dziś to spostrzegł. Tylko oczy, zawsze ździwione, pozostały te same. Śliczne oczy! Widocznie prawdą jest, że one właśnie są źwierciadłem duszy, bo jej dusza nie zmieniła się tak samo, jak oazy…
Czy też taki Artur umie w nich czytać? Zabawne pytanie! Przecież obaj twierdzili zawsze, że kobieta, to książka już dawno napisana. Niema w niej tajemnic, ani zagadek, człowiek, znający życie, podbije każdą, tylko trochę odmiennemi sposobami…
Jakim on sposobem podbije to dziecko? Ciekawa rzecz, tylko cóż to może obchodzić jego, Kazimierza?
Jego już nie obchodzi ani ten cały tłum, ani świat, nic. Gdyby był zdrów, albo miał przynajmniej pewność powrotu do zdrowia, kiedyś tam, niechby i za parę lat dopiero, może wtedy obchodziłoby go cośkolwiek na ziemi. Chociaż… i to wątpliwe. Prawdziwej filozofii uczy tylko nieszczęście, a gdy się raz zostanie filozofem, przepadło…