- W empik go
Kwiat dalekiej północy - ebook
Kwiat dalekiej północy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co za oczy! Co za włosy! Co za karnacja! Śmiej się jeśli chcesz, Whittemore, ale ja mówię, że nigdy nie widziałem tak pięknej dziewczyny!
Wyrazista twarz Gregsona, gdy patrząc przez stół na przyjaciela zapalał równocześnie papierosa, promieniała wprost entuzjazmem.
– Nie raczyła na mnie zerknąć, mimo że gapiłem się na nią otwarcie! – wzdychał. – I nie było rady! Wprost nie mogłem od niej oczu oderwać! Daję słowo, wymaluję ją jutro na okładkę dla Burkego. Burke przepada za okładkami do swego miesięcznika przedstawiającymi piękne kobiety. Słuchaj stary, dlaczego ty właściwie tak chichoczesz?
– Bynajmniej nie z powodu tej jednej historii! – tłumaczył Whittemore. – A widzisz, myślę sobie…
Powiódł wzrokiem po wnętrzu ubogiej chałupy, oświetlonej tylko jedną lampą olejną zwisjającą u sufitu. Gwizdnął cicho przez zęby.
– Myślę, czy znajdziesz na ziemi taki zakątek, gdzie nie groziłoby spotkanie z najpiękniejszą istotą świata. Ostatnia była w Rio Pedras, prawda Tom? Hiszpanka czy Kreolka? Zdaje się mam jeszcze przy sobie twój list, więc ci go jutro przeczytam. Wcale mnie zresztą nie zdziwiłeś. W Porto Rico są istotnie prześliczne dziewczęta. Ale nie sądziłem, że potrafisz nawet tutaj, w głuszy…
– Ach, ta doprawdy bije wszystkie inne! – odparł artysta, otrząsając popiół z papierosa.
– Nawet tę dziewczynę z Valencji, hę? Rozbawiony Filip Whittemore przechylił się nieco przez stół, przy czym na jego przystojną, ogorzałą od wichru i mrozu twarz padło jaśniejsze światło lampy. Tom Gregson stanowił z nim zupełny kontrast; policzki miał gładkie, okrągłe, wąskie, wypieszczone ręce i budowę tak delikatną, że nieomal kobiecą. Po raz dwudziesty chyba tego wieczoru mocno uścisnęli sobie dłonie.
– Ty także nie zapomniałeś Valencji, co? – cieszył się malarz.
– Daję słowo, ależ rad jestem, że cię znowu widzę, Fil! Zdaje mi się, jak byśmy się nie spotykali od wieków, a toć to jeszcze nie ma trzech lat od powrotu z Południowej Ameryki. Valencja! Czy o niej kiedyś potrafimy zapomnieć! Gdy Burke wręczył mi przed miesiącem pierwsze, znaczniejsze honorarium, mówiąc: Tom robisz się sławny, potrzebujesz teraz wypoczynku – pomyślałem o Valencji, i zatęskniłem gorzko do tych dawnych dni, gdy we dwójkę omal nie rozpętaliśmy rewolucji. Ledwo nie straciliśmy głów przy okazji. Ciebie wyratowała odwaga, a mnie piękna dziewczyna!
– No i zimna krew! – roześmiał się Whittemore. – Wtenczas właśnie doszedłem do przekonania, że jesteś człowiekiem o najzimniejszej krwi, jakiego sobie tylko można wyobrazić. Czy próbowałeś dowiedzieć się, co porabia donna Izabella?
– Umieściłem dwukrotnie jej portret w miesięczniku Burkego. Raz jako Boginię Południowych Republik, a drugi raz jako Dziewczynę z Valencji. Wyszła potem za mąż za tę nieciekawą kreaturę, plantatora z Carabobo, i sądzę, że są szczęśliwi.
– Zdaje mi się, że były jeszcze inne… – rozważał Whittemore z udaną powagą. – Na przykład ta w Rio, która miała przynieść ci majątek, byle zechciała tylko pozo – wać do portretu. W zamian za ten komplement mąż jej zamierzał ci wsadzić sześć cali noża pod żebro, lecz wytłumaczyłem mu w porę, że jesteś młody, niedowarzony, i nawet niespełna rozumu…
– Wytłumaczyłeś mu pięścią! – radośnie wrzasnął Gregson. – Ależ to był wspaniały cios! Widzę jeszcze ten nóż! Zaczynałem właśnie mówić Ojcze Nasz, gdy bac! I runął na podłogę. Zasłużył sobie na to w zupełności. Nie uczyniłem przecież nic złego. Moją najlepszą hiszpańszczyzną poprosiłem tylko piękną panią, czy nie raczy mi chwilę pozować? Kiego diabła uznał te niewinne słowa za obelgę? A ona naprawdę była piękna!
– Oczywiście! – przyznał Whittemore. – Jeśli sobie dobrze przypominam, była najpiękniejszą istotą na ziemi. Ale później przyszły jeszcze inne. Co najmniej ze dwadzieścia, każda bardziej czarująca niż jej poprzedniczka.
– Z tego się składa moje życie – rzekł Gregson, przy czym głos miał o wiele poważniejszy niż przedtem. – Mogę malować tylko kobiety, i to malować dobrze. Poczytałbym za wariata tego wydawcę, który zamówiłby u mnie rysunek bez ładnej twarzyczki. Niech im Bóg da zdrowie! Sądzę, że nie tak prędko zabraknie na świecie ładnych kobiet. Gdy w jakiejś kobiecie nie dostrzegam nic pięknego, chciałbym umrzeć…
– Tylko po co podnosić każdą rzecz do najwyższej potęgi?
– Kiedy właśnie o to chodzi! Jeśli przypadkiem jest nazbyt blada, jak na przykład donna Izabella, w myśli ożywiam jej cerę i mam piękno bez zarzutu! Lecz moja dzisiejsza nieznajoma jest naprawdę bez zarzutu! Chciałbym jedynie wiedzieć co to za jedna?
– To znaczy, gdzie można ją znaleźć i czy zechce pozować do paru szkiców oraz jednego portretu na okładkę? – wtrącił Whittemore. – Przecież o to chodzi?
– Właśnie. Masz wyraźne zdolności wnikania w istotę rzeczy, Fil!
– Burke kazał ci przecież wypocząć.
Gregson posunął w stronę przyjaciela pudełko z papierosami.
– Burke jest poetycznym poczciwcem nienawidzącym żmij, pająków i drapaczy chmur. Powiedział mi: Greggy, wypocznij sobie na łonie natury ze dwa tygodnie w ciszy i samotności zupełnej. Jako jedyne towarzystwo weź zmianę ubrania i bielizny oraz parę skrzyń piwa. Wypoczynek, przyroda, piwo co za banał! A ja marzyłem właśnie o Valencji, o donnie Izabelli, o krajach gdzie sama natura pieni się i musuje ustawicznie, jakby od zarania dziejów pojono ją szampanem. Tak Fil, twój list przybył w samą porę!
– A był przecież lakoniczny! – rzekł Filip. Wstał i niespokojnie począł przemierzać pokój wszerz i wzdłuż. – Obiecałem ci trochę przygód oraz prosiłem abyś przybył skoro ci tylko czas pozwoli. Dlaczego? Hm, dlaczego?…
Zawrócił ostro, stanął i spojrzał na Gregsona.
– Chciałem cię mieć, gdyż to co się przytrafiło w Valencji, i to co w Rio, to były fraszki w porównaniu do piekła, które się tu rozpęta niebawem. Potrzebuję pomocy, rozumiesz? I nie o zabawę idzie! Prowadzę sam jeden grę na straconej placówce. Jeśli kiedyś przydać mi się może wierny druh, to właśnie teraz! Dlatego do ciebie pisałem.
Gregson odsunął krzesło i wstał. Był o głowę niższy od towarzysza i raczej wątły. Ale w chłodnych stalowobłękitnych oczach, w twardym zarysie brody miał coś przykuwającego uwagę. Szczupłe palce uścisnęły dłoń Filipa niby stalowe kleszcze.
– Wreszcie przystępujesz do rzeczy, Fil! Czekałem cierpliwie niby Hiob albo niby nasz przyjaciel Bobby Tuckett, jeśli go pamiętasz, który począł zabiegać przed siedmioma laty o względy Minnie Sheldon, a ożenił się z nią nazajutrz po dniu, gdy otrzymałem twój list. Zanadto byłem pochłonięty dociekaniem, co się kryje między wierszami twojej epistoły, aby móc iść na ślub. Nic zresztą nie odgadłem. Głowiłem się nawet daremnie całą drogę z La Paz. Wezwałeś mnie! Przybyłem. O co chodzi?
– W pierwszej chwili wydam ci się wariatem, Greggy! – zachichotał Whittemore, zapalając fajkę. – Twoja estetyczna natura będzie niewątpliwie urażona. Spójrz!
Chwycił Gregsona za ramię i powiódł go do drzwi.
Chłodne niebo północne jarzyło się od gwiazd. Chata, której ściany tonęły w splątanej gęstwinie wyrosłych w ciągu lata pnączy, stała u szczytu wyniosłego wzgórza, na Dalekiej Północy noszącego szumne miano góry. Wokół leżała dzika głusza, białoszara w pobliżu, czarna w oddali. Dochodził z niej monotonny płaczliwy szmer wodnego przypływu. Filip, oparłszy dłoń na ramieniu Gregsona, wskazał na samotną pustkę.
– Nie tak znów wielka odległość dzieli nas od Oceanu Lodowatego – rzekł. – Czy widzisz to światło podobne do ogniska, które raz przygasa, to znów pnie się w górę? Czy nie przypomina ci tej nocy, podczas której zmykaliśmy z Carabobo, a donna Izabella wskazywała nam drogę ucieczki? Wtenczas świecił nam księżyc. Teraz jest zorza północna. Słyszysz łoskot przyboru w zatoce? A w powietrzu czuć nawet bliskość gór lodowych. Za przełęczą górską, o karabinowy strzał, leży fort Churchill. Pomiędzy nami a cywilizacją, na przestrzeni czterystu mil, nie ma nic prócz indiańskich osiedli oraz faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Co za spokój pozorny, co za cisza! Tss, słyszysz, jak w fort Churchill wyją psy pociągowe? To głos dziczy, głos tego kraju! I ten przypływ oceanu, tak pełen tajemniczości. Gwarzy o sprawach dla człowieka niepojętych i w mowie dla nas nie zrozumiałej. Znasz się na pięknie, Greggy, to cię musi nieco wzruszać.
– Owszem. Ale dokąd sterujesz, Fil?
– Do celu, Greggy, wprost do celu, tylko bez pośpiechu. Zamierzam ci wyjawić dlaczego sprowadziłem cię tutaj. Waham się z wypowiedzeniem ostatniego słowa. Wygląda tak trywialnie wobec tego całego piękna, wobec twojej filozofii życiowej. Jakże tu bowiem przejść od donny Izabelli, do ryb!
– Do ryb?
– Właśnie, do ryb.
Zapalając nowego papierosa, Gregson trzymał przez chwilę zapałkę w ten sposób, by oświetlić nią twarz przyjaciela.
– Słuchaj no! – wybuchnął. – Nie sprowadziłeś mnie tu chyba dla rybołówstwa?
– I tak, i nie. Ale jeśli nawet tak, cóż w tym złego? Ujął Gregsona za ramię i z twardego uścisku palców malarza poznał, że Filip tym razem mówi poważnie.
– Przypomnij sobie, co rozpętało rewolucję w Hondurasie, dwa tygodnie po naszym przybyciu do Porto Barrios? Dziewczyna, prawda?
– Słusznie, dziewczyna i nawet niezbyt ładna.
– I o jaki drobiazg poszło! Przypomnij sobie ten plac w Ceiba ocieniony palmami. Prezydent Belize pije wino z kuzynką, narzeczoną generała O'Kelly Bonilla, pół Amerykanina, pół Irlandczyka, wodza sił zbrojnych Republiki i najserdeczniejszego przyjaciela w dodatku. W chwili, gdy pozornie nikt nie zwraca na nich uwagi, Belize całuje kuzynkę, doprawdy jedynie po kuzynowsku. Lecz właśnie niepostrzeżenie nadchodzi O'Kelly i przyjaźń jego do prezydenta zmienia się w gorzką nienawiść o posmaku zazdrości. W ciągu trzech tygodni rozpętał potem rewolucję, pobił wojska rządowe, wygnał Belize'a ze stolicy, wciągnął do zamieszek Nikaraguę oraz zmusił do interwencji trzy francuskie, dwa niemieckie i dwa amerykańskie okręty wojenne. Sześć tygodni po owym niewinnym pocałunku O'Kelly sam został obwołany prezydentem. Pomyśl Greggy, taka błaha przyczyna i taki rezultat! Dlaczego ryba nie miałaby wywołać znacznie większej hecy?!
– Doprawdy zaczyna mnie to interesować! – rzekł Gregson. – Jazda Fil, przystąp do rzeczy. Nie przeczę, że ryby kryją w sobie wiele możliwości. Gadaj!ROZDZIAŁ II ROZWÓJ WYPADKÓW
Trwali obaj chwilę w milczeniu, nasłuchując posępnego łoskotu przypływu huczącego poza ciemną linią boru. Potem Filip pierwszy zawrócił ku chacie.
Gregson poszedł w ślad za przyjacielem. W świetle wielkiej lampy olejnej zwisającej u sufitu zauważył w twarzy Whittemore'a niedostrzeżony poprzednio wyraz: twardy skurcz szczęk, niepokój oczu, bezpodstawne na pozór wzruszenie. Pewien był, że te cechy pojawiły się dopiero w ostatnich paru sekundach. Radość z powodu dzisiejszego spotkania, po dwuletniej niemal rozłące, rozwiała na krótko troskę gromadzącą się teraz na nowo.
Przypomniał sobie portret Whittemore'a naszkicowany z pamięci, jako wspomnienie owych czasów, które obaj pamiętali tak wyraźnie: chłodne, nieugięte rysy i równocześnie pogodny zuchwały uśmiech, zdający się drwić z wszelkich przeciwności losu; uśmiech człowieka zawsze gotowego do walki z żartem na ustach. Dał ten rysunek do miesięcznika Burkego, opatrując go tytułem: Dzielny Człowiek. Burke skrytykował go z powodu uśmiechu właśnie. Ale Gregson wiedział, co robi. Portret przedstawiał przecież Whittemore'a.
Coś się teraz zmieniło w Filipie. Postarzał się, postarzał zadziwiająco. Wokół oczu miał głębokie zmarszczki, a policzki mu zapadły. Znikł żywiołowy dobry humor, a ożywienie sprzed kwadransa było zaledwie nieudolnym wspomnieniem dawnej beztroski. Te dwa lata musiały wpleść w egzystencję Filipa wiele spraw niezrozumiałych, toteż Gregson zastanowił się chwilę, czy właśnie tym sprawom należy zawdzięczać, że z wyjątkiem ostatniego listu, przez cały ten czas nie otrzymał od szkolnego kolegi ani jednego słowa.
Skoro zajęli miejsce po obu bokach stołu, Filip wyjął z kieszeni niewielki zwitek papierów. Spośród nich wyciągnął mapę, którą z kolei wygładził dłonią.
– Tak – powiedział w zadumie. – Ryby kryją w sobie wiele możliwości. – Nie po to cię zresztą sprowadziłem, byś walczył z wiatrakami. Obiecałem ci prawdziwą walkę. Czyś widział kiedy schwytanego w pułapkę szczura? Drzwi pułapki stoją otworem, lecz u wylotu stróżuje krwiożerczy terrier. Podniecający sport dla więźnia, nie ma co gadać. Wyobraź sobie teraz na moment, że więźniem jest istota ludzka!
– Sądziłem, że będziemy mówić o rybach – wtrącił Gregson. – Tymczasem powiesz mi zaraz, że w pułapce siedzi dziewczyna albo że ktoś schwytał dziewczynę na wędkę…
– A jeśli nawet tak – Filip uważnie obserwował towarzysza. – Jeśli ci powiem, że w pułapce siedzi kobieta… dziewczyna… niejedna dziewczyna nawet, tylko dziesięć, sto kobiet i dziewcząt. Co wtenczas. Greggy?!
– Walka oczywiście! I to co za walka!
– Na to się też zanosi, Greggy! Niecodzienna walka i niecodzienne zamieszanie. Przy tym weź pod uwagę, że łatwo nam przyjdzie zginąć, tobie i mnie. Jest nas przecież tylko dwóch. A zamierzam stawić czoło potędze, wobec której siły zaangażowane w rewolucjach południowoamerykańskich wyglądają jak cent przy dolarze. A teraz spójrz!
Podsunął mapę Gregsonowi, wskazując coś na niej palcem.
– Czy widzisz tę czerwoną smugę? To nowa linia kolejowa do Zatoki Hudsona. Dawno minęła już La Paz, przy czym jej twórcy pragną wykończyć pracę do wiosny. To najwspanialszy twór tego rodzaju na kontynencie amerykańskim, najwspanialszy, bo tak potrzebny, i tak długo odwlekany. Około stu milionów ludzi nie zauważyło dotychczas jego gigantycznego znaczenia i raptem otworzyły się im oczy. Ten szlak wiodący poprzez czterysta tysięcy mil dzikiej głuszy, otwiera dostęp do kraju zajmującego niemal połowę tej przestrzeni co całe Stany Zjednoczone, a bogactwa mineralne zawarte w tej ziemi dadzą więcej w ciągu lat pięćdziesięciu niż okolice Jukonu lub Alaska w ciągu całego okresu ich eksploatacji. Droga z Montrealu, Duluth, Chicago do Liverpoolu i innych portów europejskich skraca się o pełnych tysiąc mil. Zatokę Hudsona poczną nawiedzać liczne statki, na brzegach jej powstaną portowe miasta, a pod kręgiem polarnym wyrosną olbrzymie huty. Czy wiesz, że same okolice bieguna zawierają dość rudy żelaza i węgla kamiennego, by zaspokoić zapotrzebowanie całej kuli ziemskiej w ciągu setek lat. To tylko część korzyści, Greggy, jakie przynosi światu otwarcie nowej kolei. Pamiętasz, jak przed dwoma laty wybierałem się w te strony i proponowałem ci, byś jechał ze mną? Szukałem przygód, ale nie śniło mi się nawet…
Umilkł, uśmiechając się jak dawniej zuchwale i beztrosko.
– Nie śniło mi się nawet, do jakich zadań los mnie przeznacza. Dążyłem drogą wytyczoną dla nowej linii kolejowej, wyglądając zajmującej okazji. Kanada spała wtenczas i nie nadarzało się nic, co by mnie mogło nęcić. Na wschód od przyszłej kolei towarzystwa przemysłowe wzięły już opcję na góry zawierające rudę żelaza lub na pola kryjące złoża węgla kamiennego. Na zachodzie wałęsałem się ja sam. Spędziłem sześć miesięcy pośród francuskich osadników, Indian i Metysów. Byłem z nimi, polowałem, nauczyłem się nieco francuskiego i narzecza Cree. Czułem się tam doskonale. Stałem się z duszy i serca człowiekiem Północy jakkolwiek brakło mi nieco doświadczenia. Kluby, bale, miejskie rozrywki znikły z mojej pamięci. Pamiętasz zresztą, że nienawidziłem zawsze siedzącego trybu życia i że wpływało to na mnie fatalnie. Tu znienawidziłem go jeszcze bardziej. Byłem po prostu szczęśliwy. I wtenczas. Zwinął pierwszą mapę, wyjął natomiast spośród papierów drugi plan, tym razem narysowany ołówkiem.
– I wtenczas Greggy – rzekł, rozprostowując plan na stole – znalazłem to czego szukałem. Objawienie zstąpiło na mnie pewnej gwiezdnej nocy, gdy siedziałem przy ognisku przed namiotem. Spójrz na tę mapę i powiedz mi co na niej widzisz?
Gregson słuchał jak urzeczony. Szczycił się, że w żadnej sytuacji nie traci głowy ani nie ujawnia miotających nim uczuć. Ta pozorna obojętność mogła mu czasem silnie zaszkodzić. Obecnie jednak niczego nie udawał; był mocno przejęty. W palcach trzymał nie zapalonego papierosa. Nie spuszczał oczu z twarzy towarzysza. Czekał na rewelację. Wobec zachęty Filipa spojrzał na rozłożoną przed sobą mapę.
– Nie ma tu nic szczególnego – rzekł. – Tylko rzeki i jeziora.
– Słusznie! – wykrzyknął Filip. Zerwał się niespodzianie i począł nerwowo przebiegać pokój. – Rzeki i jeziora! Setki, co mówię, tysiące rzek i jezior. Greggy, pomiędzy nami a cywilizacją, niedalej jak czterdzieści mil od nowej kolei, leży do trzech tysięcy jezior! Z tych, dziewięć dziesiątych roi się od ryb, aż niedźwiedzie zamieszkujące pobrzeża stale śmierdzą rybą. Pstrągi, Gregson, najpiękniejsze pstrągi! Ogólnie biorąc, lustro wód na tej całej przestrzeni ma obszar trzykrotnie większy niż pięć Wielkich Jezior razem wziętych. Nikomu jakoś dotychczas nie przyszło na myśl, co to za bogactwo! Przecież tutejszą rybą można cały świat nakarmić! Przecież to milionowa wartość! Ta oto myśl spadła na mnie pośród nocy i rozważyłem zaraz, że gdybym tak mógł zapewnić sobie wyłączność na tych paru jeziorach zanim się zbuduje kolej…
– Zostałbyś milionerem – poddał Gregson.
– Nie tylko to! – wtrącił Filip, przystając na chwilę pośrodku izby. – Na razie doprawdy nie myślałem o pieniądzach. Były stanowczo na drugim planie w moich rojeniach nocnych. Zobaczyłem natomiast, co za cios mogłaby wymierzyć Daleka Północ, jak grzmotnąć w zachłannych aferzystów monopolizujących handel żywnością na całej przestrzeni Stanów! Przecież te niezmierzone zapasy ryby dałoby się sprzedać w Nowym Jorku, Bostonie lub Chicago z dużym zyskiem, a mimo to o połowę taniej niż sprzedaje trust! Nie myśl, że jestem wyłącznie filantropem! Spostrzegłem okazję do upokorzenia ludzi, którzy zrujnowali mego ojca, aż złamany umarł. Zabili go! Okradli mnie w parę lat później. Tak więc, opuszczając na krótko Daleką Północ, udałem się wpierw do Ottawy, a potem do Toronto i Winnipeg. Znalazłem Brokawa, starego kolegę mego ojca i wtajemniczyłem go we wszystko. Wspominałem ci kiedyś o Brokawie, jednym z najdzielniejszych, najzręczniejszych i najbardziej zajadłych bojowników zachodu. Rok po śmierci mego ojca stał już na nogach równie mocno jak wprzódy. Brokaw znalazł jeszcze paru wartościowych wspólników i poczęliśmy zabiegać o koncesję. Od razu szło jak z kamienia. Ledwo projekty nasze doszły do wiadomości ogółu, trudności jęły się piętrzyć zewsząd. Z dnia na dzień powstało Kanadyjskie Towarzystwo, zasobne w kapitał i poczęło się ubiegać o tę samą koncesję co my. Oczywiście Kanadyjskie Towarzystwo służyło do mydlenia oczu, a działał spoza niego trust! Czego tam nie było, oszczerstwa, kampania prasowa! I mimo to…
Twarz Whittemore'a zmiękła. Roześmiał się, wyjął z kieszeni fajkę i zapalał ją uważnie.
– Nie potrafili dać nam rady, Greggy! Pojęcia nie mam jak się Brokaw do tego zabrał, wiem tylko, że przeciągnął na naszą stronę trzech członków parlamentu i pół tuzina innych polityków co nas zresztą kosztowało sto tysięcy dolarów! Ale nasi oponenci podnieśli taki gwałt, dowodząc że rdzenni Kanadyjczycy będą oburzeni na inwazję obcego elementu, iż otrzymaliśmy jedynie koncesję prowizoryczną i to z zastrzeżeniem, że rząd ma prawo cofnąć ją nawet przed upływem terminu. Mało mnie to obeszło, byłem bowiem pewien, że prowadząc interes uczciwie, po upływie pół roku przeciągniemy na swoją stronę całą ludność. Na końcowym zebraniu wyraziłem moje poglądy, po czym podzieliliśmy się pracą. Brokaw i pięciu dalszych wspólników miało prowadzić interesy na Południu, ja zaś miałem wyłączne kierownictwo spraw na Dalekiej Północy. Nie minął miesiąc, a już pracowałem. O, tutaj – tu pochylony nad ramieniem Gregsona wskazał palcem skrawek mapy – rozbiłem główną kwaterę mając do pomocy Mac Dougalla, szkockiego inżyniera. W ciągu pół roku mieliśmy nad jeziorem Ślepego Indianina stu pięćdziesięciu robotników, a pół setki łodzi zwoziło zapasy. Wszystko szło nawet gładziej niż myślałem. Zbudowaliśmy już przystań, dwa składy, lodownie, magazyny i wykańczaliśmy własną bocznicę kolejową. Zatraciłem się w pracy. Zapomniałem nawet o istnieniu wspólników. Gospodarzyłem tak oszczędnie, że wydałem niespełna sto tysięcy dolarów. Po sześciu miesiącach, gdy zamierzałem właśnie wyjechać na południe, jeden z naszych magazynów wraz z towarem wartości dziesięciu tysięcy spłonął niespodzianie. Było to pierwsze niepowodzenie, gryzłem się więc należycie. Ledwo spotkałem Brokawa, ledwom się z nim przywitał, wygarnąłem od razu złą wieść.
Stanął przed Gregsonem, nieco blady, i spoglądał nań uważnie.
– Wiesz co mi odpowiedział, Greggy? Obserwował mnie chwilę mając w kątach ust zagadkowy uśmieszek, po czym rzekł: To wszystko głupstwo, Filipie, nie ma się czym tak przejmować! Zarobiliśmy już przecież na tej rybiej kampanii okrągły milion dolarów!…
Gregson wyprostował się na krześle.
– Milion dolarów! Bagatela!
– Milion! – potwierdził Filip z uśmiechem. – W Banku Narodowym miałem otwarty rachunek na sto tysięcy dolarów. Miła niespodzianka, co?
Gregson odłożył papierosa. Obie ręce oparł na stole. Milcząc oczekiwał dalszego ciągu.ROZDZIAŁ III REKINY GIEŁDOWE
Filip przechadzał się dobrą minutę wzdłuż i w poprzek izby. Przystanął znów.
– Milion, Greggy! Sto tysięcy czystego zysku dla mnie! Podczas gdy ja harowałem dniem i nocą chcąc pokazać społeczeństwu i rządowi co możemy i chcemy zrobić – podczas gdy w myśli święciłem zwycięstwo nad łapczywym trustem – oni również nie zasypiali gruszek w popiele. Brokaw i wspólnicy założyli przedsiębiorstwo pod nazwą Wielkie Północne Towarzystwo Rybackie, zarejestrowali je w New Jersey i zdążyli sprzedać akcje za milion dolarów! Gdy przybyłem, ruch wrzał w całej pełni. Ponieważ Brokaw miał upoważnienie do występowania w moim imieniu, więc okazało się raptem, że jestem wiceprzewodniczącym największej imprezy złodziejskiej ostatniego dziesięciolecia. Więcej pieniędzy szło na reklamę, niż na istotny rozwój przedsiębiorstwa. Moje listy pisane z Północy, pełne zachwytu dla podjętego dzieła, odbijano w setkach tysięcy egzemplarzy, i mydlono nimi ludziom oczu. Wyraziłem się w jednym liście, że gdyby eksploatować jedynie połowę znanych mi jezior, dałoby to jeszcze około miliona ton ryb rocznie. Ale w prospekcie Brokaw wykreślił ustęp następujący: „Dla eksploatowania połowy tych jezior trzeba by mieć około piętnastu tysięcy robotników, tysiąc wagonów chłodni i rozporządzać kapitałem pięciu milionów dolarów“. Rozmiar ich łotrostwa oszołomił mnie na razie, gdy zaś zagroziłem, że popsuję im szyki, Brokaw tylko parsknął śmiechem. Łotry, nie zaniedbali żadnej ostrożności! Zaznaczyli we wszystkich prospektach, że Towarzystwo posiada jedynie prowizoryczną licencję, którą rząd może cofnąć w razie jakichś wykroczeń. I ta klauzula zjednała im zaufanie drobnych ciułaczy. Ta biedota właśnie, którą chciałem poratować tanią żywnością, wysupłała krwawo oszczędzany grosz na milion dolarów z górą. Oszukano ich gorzej, niżby to uczynił trust, bowiem trust zwraca część wkładów w formie procentów, a tu niewątpliwie akcjonariusze mieli wszystko stracić. I to była moja wina, Greggy! Ja byłem za to odpowiedzialny! Ja wymyśliłem całą tę kombinację! Moje listy zrobiły reklamę temu towarzystwu! Figurowałem przy tym wszędzie jako założyciel i wiceprzewodniczący!
Upadł na krzesło. Twarz lśniła mu od potu, choć w izbie panował raczej ziąb.
– Zostałeś mimo to? – spytał Gregson.
– Musiałem zostać. Co miałem robić? Nie mogłem zahaczyć Brokawa w żaden sposób. W przebiegłości i sprycie moi wspólnicy prześcignęli Bismarcka. Nie przekroczyli przy tym prawa. Sprzedali akcje za milion, podczas gdy wkłady wynosiły dotychczas sto tysięcy, ale gdy zrobiłem Brokawowi ten zarzut, uśmiechnął się tylko. „Ale my cenimy samą koncesję na przeszło milion!“ Miał rację. Ustawa nie przeszkadzała im cenić koncesji na milion albo nawet wyżej! Cóż mogłem zrobić wobec tego? Zrezygnować ze stanowiska, z tych stu tysięcy i ogłosić publicznie, co mnie do tego skłania. Omal tego nie uczyniłem, ale w porę przyszła refleksja. Istniała jeszcze możliwość dać Towarzystwu uczciwy dochód. Brokaw i kompania zostali po prostu zaskoczeni moją decyzją. Przekonałem ich co do wielkich istniejących naprawdę możliwości. Obliczyłem, że w ciągu dwóch lat Towarzystwo powinno wypłacić udziałowcom pięćdziesiąt centów od akcji dziesięciodolarowej. Trzech członków zarządu wycofało się jednak i to z ogromnym zyskiem. Zagrabili cudze pieniądze, a ja byłem tego mimowolnym sprawcą.
Zacisnął ręce tak silnie, że błękitne żyły napęczniały na nich jak postronki.
– Potem…
– Co potem?… – nieśmiało spytał Gregson. Filip rozluźnił palce.
– Gdyby się na tym skończyło, nie wzywałbym cię – rzekł. – Wałkowałem długo tę sprawę, chciałem bowiem byś ją dobrze od początku pojął. Pożegnałem więc Brokawa i przybyłem znów na Północ. Miałem teraz wystarczające środki do postawienia przedsięwzięcia na właściwej stopie. Zwerbowałem jeszcze dwustu ludzi, założyłem dwadzieścia nowych stacji rybackich, zbudowałem drugą bocznicę do linii kolejowej i począłem wznosić olbrzymią tamę na jeziorze Ślepego Indianina. Mieliśmy już trzydzieści koni przygnanych z La Paz przez puszczę, a dwadzieścia dalszych zaprzęgów było w drodze. Nie liczyłem teraz na większe trudności, pewien, że dalsza praca pójdzie gładko, gdy Brokaw obwieścił mi nowy, gorszy kawał.
Niemal natychmiast po moim wyjeździe napisał list, który zresztą długo błądził w drodze. Powiadamiał w nim, że wykrył spisek mający na celu rozbicie naszego Towarzystwa, że potężne siły wchodzą tu w grę i mają nam szkodzić gdziekolwiek się ruszymy. Był najwidoczniej w wielkim strachu. Potężny trust, z którym ośmieliliśmy się zadrzeć, przystępował do likwidacji naszej spółki. Wysłali już na Północ swoich emisariuszy. Szło o wywołanie zamieszek pomiędzy nami, a miejscową ludnością, które zmusiłyby rząd do wkroczenia. Pamiętasz, że nasza licencja była jedynie czasowa? Właściwie ludność miała zdecydować, czy możemy tu zostać dłużej, czy nie. Jeśli wybuchnie antagonizm, rząd wkroczy niewątpliwie i stracimy koncesję.
Zrazu list Brokawa zaniepokoił mnie jedynie w drobnej mierze. Znałem przecież ludność miejscową. Wiedziałem, że Indianie, Metysi, Francuzi są również nieczuli na przekupstwo jak Brokaw na głos sumienia. Lubiłem tuziemców; ufałem im. Uczciwość jest wśród nich przysłowiowa, mimo że nie posiadają tak jak my kościoła na każdym rogu i kaznodziei na każdej ulicy, pod otwartym niebem nawet. Pełen oburzenia odpisałem Brokawowi, że ci dzikusi, jak ich nazywa, nie dadzą się z pewnością skusić ani pieniędzmi, ani wódką. A jednak…
Otarł czoło z potu. Zmarszczki wokół ust pogłębiły się silniej.
– Greggy, w tydzień po otrzymaniu przestrogi od Brokawa, spłonęły nam dwa składy nad jeziorem Ślepego Indianina. A jeden skład stał od drugiego o trzysta jardów. Nie wątpiłem ani chwili, że padły ofiarą podpalenia!
Czekał milcząc, lecz Gregson nadal obserwował go również w milczeniu.
– Tak się zaczęło przed trzema miesiącami. Odtąd, na każdym kroku czuję obecność złej siły. Tydzień po pożarze składów spłonęły warsztaty przeznaczone do budowy łodzi, które wystawiliśmy znacznym kosztem u ujścia Szarego Bobra. Nieco później, przypadkowy rzekomo i niewątpliwie przedwczesny wybuch dynamitu, przysporzył dwa tygodnie pracy dla pięćdziesięciu ludzi oraz dziesięć tysięcy dolarów wydatków. Zorganizowałem specjalną służbę bezpieczeństwa złożoną z pół setki najzaufańszych robotników, ale wynik był naprawdę żaden. Niedawna powódź zmyła trzy mile toru kolejki dojazdowej. U szczytu wzgórza, opodal było małe jeziorko; otóż czyjaś zbrodnicza ręka założyła tam potężną minę i wybuch rozsadzając skalną krawędź wyzwolił całą masę wód. Kimkolwiek są nasi wrogowie niewątpliwie orientują się znakomicie w naszych poczynaniach i uderzają zawsze w miejsce najczulsze a najsłabiej strzeżone. A najciekawsze, mimo iż usiłuję zataić nasze straty, wieść o tych zamachach rozlewa się coraz szerzej i dotarła już do Churchill. Ludzie plotą, że tuziemcy wypowiedzieli nam wojnę i chcą nas prze – gonić za wszelką cenę. Dwie trzecie robotników już w to wierzy. Mój inżynier, Mac Dougall skłania się także w stronę pesymistów. Pośród robotników: Francuzów, Indian i Metysów szerzy się podejrzliwość i ferment. Niepokój, niezadowolenie rosną z godziny na godzinę. Jeśli tak dalej pójdzie, nas czeka zupełna ruina, a wrogów naszych niewątpliwe zwycięstwo. Jeśli nie zdołamy położyć temu kresu, to w ciągu miesiąca najdalej cała ziemia od fortu Churchill po pustkowie spłynie krwią, budowa kolei stanie w martwym punkcie, a rozwój tego kraju cofnie się o dobrych sto lat. I ta zbrodnia, ta podłość…
Filip blady, skupiony, zaciskając szczęki, wyjął z kieszeni obszerny list pisany na maszynie. Podał go Gregsonowi.
– Ten list zawiera ostatnie słowo – wyjaśnił. – Przeczytaj go, a dowiesz się rzeczy, których nie zdążyłem powiedzieć. Nie jest przeznaczony dla mnie, ale przypadkowo otrzymałem go wraz ze swoją pocztą i spostrzegłem omyłkę dopiero po otwarciu koperty. Pochodzi ze sztabu naszych przeciwników, a szedł pod adresem ich głównego agenta.
Umilkł i obserwował jak Gregson pochylony, czyta szczelnie zapisane arkusze. Spostrzegł skurcz palców przyjaciela w chwili obracania pierwszej kartki. Zauważył, jak blednie twarz młodego malarza, jak mu sztywnieją ramiona i ręce. Skończywszy czytać Gregson podniósł głowę.
– O, Boże! – westchnął.
Po czym obaj mężczyźni spozierali na się długo bez słowa.ROZDZIAŁ IV PLANY WROGÓW
Filip przemówił pierwszy.
– Teraz już rozumiesz?
– Ależ to niemożliwe! – wyjąkał Gregson. – Nie mogę w to uwierzyć! Podobne rzeczy działy się być może przed tysiącem lat, ale nie teraz! Na miłość boską, człowieku nie mówisz mi chyba, że ty bierzesz to na serio?!
– A jednak tak! – oświadczył Filip krótko.
– To niemożliwe! – mówił Gregson, mnąc list w ręku. – Nie wierzę, by istniał człowiek zdolny do rozpętania podobnej klęski!
Filip uśmiechnął się posępnie.
– A jednak taki człowiek żyje i działa. Greggy, znałem ludzi, którzy wyrzucali miliony, poświęcali honor i uczciwość, wydawali na śmierć głodową tysiące kobiet i dzieci po to jedynie, by zwyciężyć w jakiejś kombinacji finansowej. Znałem aferzystów łamiących nieomal każde prawo boskie czy ludzkie. No, a ty? Czyż nie stykałeś się z nimi niejednokrotnie, czy nie rozmawiałeś z nimi, nie paliłeś ich cygar, nie siedziałeś przy ich stole? Spędziłeś przecież tydzień w wiejskiej posiadłości Seldena, a któż jak nie Selden spekulował przed trzema laty na pszenicy i podniósł sztucznie cenę chleba o dwa centy na funcie? To Selden wywołał zamieszki głodowe w Chicago, Nowym Jorku i dwudziestu innych miastach, a potem zapełnił więzienia tłumem nędzarzy! A Selden jest przecież zaledwie jednym z tysiąca żyjących dziś rekinów! Minęły czasy romantyczne, Greggy! Teraz wszechwładnie panuje dolar! Dolar nie zna łaski ani pobłażania! Ludzie pokroju Seldena nie dbają o łzy kobiet i dzieci! Dolar z pończochy nędzarki ma dla nich tę samą wagę, co pieniądz z kieszeni twojej lub mojej. Cóż ich w ogóle powstrzyma?!
Gregson rzucił na stół list zmięty niby szmatę.
– Muszę jeszcze coś wyjaśnić! – rzekł, patrząc uważnie w bladą twarz Filipa. – Sprawia przecież wrażenie, że toczyła się obszerna korespondencja między tymi osobami, a list który mi dałeś pieczętuje ją niejako. Wynikałoby stąd, że twoi wrogowie potrafili już podjudzić przeciw tobie ludność miejscową. Teraz obmyślają cios ostateczny…
Przerwał, mając w oczach wyraz przerażenia. Filip skinął głową twierdząco.
– Widzisz, Greggy, tu panuje jedno prawo, niepisane. Przed rokiem odwiedziłem Prince Albert i siedziałem sobie kiedyś na werandzie starego Hotelu Windsor. Towarzystwo składało się wyłącznie z myśliwych i traperów przybyłych na parę dni do miasta z głuszy leśnej. Większość spośród nich żyła w lesie okrągły rok. Dwóch od pięciu lat przebywało w głębi barren. Gdy tak siedzieliśmy, na ulicy pojawiła się kobieta. Skręciła w naszą stronę. Od razu rozmowy umilkły, a ten i ów niespokojnie poruszył się na krześle. W chwili, gdy nas mijała, wszyscy, co do jednego porwali się na nogi i stali tak długo z odkrytymi głowami, aż kobieta przeszła. Ja jeden tylko siedziałem nadal. Otóż Greggy, to jest właśnie prawo tutejsze, mocne choć niepisane: cześć mężczyzny dla kobiety. Wolno ci kraść, zabijać, ale nie wolno kobiety znieważyć! Złodzieja lub mordercę ściga tylko policja; ten kto złamie najwyższe prawo, ma przeciwko sobie całą ludność. I właśnie ten list zawiera plan spisku, który by obrażając w najwyższym stopniu uczucia leśnych mieszkańców cały ich gniew obrócił przeciwko nam! Jeśli plan się powiedzie, jesteśmy zgubieni!
Teraz Gregson zerwał się z krzesła. Przebiegł pokój, stanął, zapalił nerwowo papierosa i spojrzał w twarz Whittemore'a.
– Rozumiem już! – rzekł. – Jeśli plan się powiedzie mieszkańcy leśni zetrą was z powierzchni ziemi. Ale – tu zastanowił się chwilę – dlaczego nie oddasz tej sprawy w ręce władz albo w ręce policji? Przecież chyba musisz wiedzieć dla kogo list był przeznaczony?
Filip wręczył mu przybrudzoną kopertę, z rodzaju tych, w jakich przesyła się zazwyczaj dokumenty urzędowe.
– Tu masz adres?
Gregson gwizdnął cicho przez zęby.
– Lord Fitzhugh Lee! – przeczytał wolno jak gdyby własnym oczom nie wierząc. – Na miłość Boską angielski arystokrata?
Filip uśmiechnął się cynicznie.
– Może i arystokrata. Ale jeśli zamieszkuje tę okolicę to w każdym razie nikt go tu nie zna. Nikt o nim nie słyszał. Policja poczyta rzecz całą za głupi kawał. Co znaczy jeden list, bez żadnych innych dowodów? A zwracać się do sfer rządowych, na to znów nie starczy czasu. Za daleko i za wolno idzie procedura. Co do policji zaś: na całej tej przestrzeni mamy trzech przedstawicieli władzy, którzy patrolują obszar piętnastu tysięcy mil kwadratowych: gąszczy leśnych, gór i prerii. Nie Greggy, owego lorda Fitzhugh musimy znaleźć my sami. I to znaleźć bez zwłoki…
– A jeżeli nam się nie powiedzie, co wtenczas?
– Trzeba się będzie strzec. Wiesz obecnie tyle samo co i ja. Występują jednak dalsze zagadki. Sądziłem na razie, że rozumiem powód, dla którego nas tak zwalczają. Ale obecnie widzę, że musiałem się jednak mylić. Jeżeli zrujnują nasze Towarzystwo w tak ohydny sposób, zamkną tym samym na długie lata dostęp każdej innej kompanii. Więc musi tu być coś jeszcze…
– Niewątpliwie – powiedział Gregson. Filip zawahał się z odpowiedzią.
– Tak niewątpliwie – rzekł wreszcie. – Słuchaj Gregson, wysnuj teraz własne wnioski, a potem zestawimy nasze podejrzenia. Kluczem do sytuacji jest lord Fitzhugh Lee. Ktokolwiek kieruje akcją, lord Fitzhugh jest głównym jej wykonawcą. Mniej mnie obchodzi ten kto pisał list, niż ten dla którego był przeznaczony. Jak widzisz adresowano go do Churchill, ale lord Fitzhugh Lee wcale się tam nie pokazał. Sprawdzałem już te rzeczy. Mam wrażenie, że tajemniczy Anglik nie był tam nigdy.
– Dałbym rok życia za egzemplarz „Dod's Peerage“ albo „Who's Who“ – rozważał Gregson, strząsając popiół z papierosa. – Ki diabeł, ten lord Fitzhugh? Co za Anglik bawiłby się w ogóle w podobne świństwa?
Filip poweselał wyraźnie.
– Jak widzę – rzekł – zaczynasz już łamać sobie głowę. W ciągu ostatnich trzech dni niejednokrotnie zadawałem sobie to pytanie i nie zdołałem wymyślić odpowiedzi. Gdyby nazwisko brzmiało po prostu Tom Brown lub Bill Jones, sprawa byłaby jasna. Ale co ma tu do roboty lord Fitzhugh Lee?!
Pozostawali chwilę obaj w milczeniu.
– Nasuwa mi się myśl… – zaczął Gregson.
– Słucham!
– Że sprawa jest bardziej jeszcze skomplikowana niż się nam wydaje. Może te ryby i wasze Towarzystwo stoją na dalszym planie, a główną kwestią jest… bo ja wiem co? W każdym razie coś niezmiernie ważnego…
– Ja też tak sądzę! – potwierdził Filip spokojnie.
– Czy podejrzewasz chociaż, o co właściwie chodzi?
– Nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko, że kapitał brytyjski jest bardzo zainteresowany złożami mineralnymi, położonymi na wschód od przyszłej linii kolejowej. Ale oni nie mają żadnego przedstawiciela w Churchill. Kierują wszystkim agenci z Montrealu i Toronto.
– Czy pisałeś do Brokawa w sprawie tego listu?
– Jesteś pierwszym człowiekiem, którego w ogóle wtajemniczam w tę sprawę. Zapomniałem nadmienić, że Brokaw tak się przejął tutejszą pracą, że sam przybywa na Daleką Północ. Statek Kompanii Zatoki Hudsona, kursujący dwa razy do roku, odwiedzi niebawem Halifax i jeśli Brokaw nie zmienił zdania to powinien się zjawić lada dzień, ściślej mówiąc mniej więcej za tydzień. Ale, ale – tu Filip wstał, pracowicie grzebiąc w kieszeni i uśmiechając się do przyjaciela – cieszy mnie, że obok przykrych rzeczy, mogę ci także donieść coś przyjemnego. – Panna Brokaw przybywa wraz z ojcem. Jest bardzo ładna.
Gregson, zapalając właśnie papierosa, trzymał zapałkę w palcach tak długo, aż mu sparzyła palce.
– Serio? Słyszałem nawet o niej!
– Oczywiście, musiałeś słyszeć o jej urodzie. Nie jestem takim kobieciarzem jak ty, Greggy, ale tu skłaniam głowę. Przyznasz niewątpliwie, że jest to najpiękniejsza kobieta jaką widziałeś kiedykolwiek i zechcesz malować jej portret na okładkę do miesięcznika Burkego. Będziesz się tylko dziwił, po co tu w ogóle przyjeżdża. Ja również nie mogę tego zrozumieć.
Miał istotnie zamyślony wyraz oczu. Ale Gregson wstał właśnie i podszedłszy do drzwi spoglądał w mrok nocny.
– Powiedz mi Fil – spytał – skąd się tu biorą takie ogromne i tak silnie błyszczące gwiazdy?
– Po prostu powietrze jest przejrzystsze niż gdzie indziej. W porównaniu do naszej, miejskiej atmosfery, to tak jak kryształowa szyba wypucowana do czysta.
Gregson gwizdał chwilę po cichu. Potem rzekł nie odwracając głowy.
– Musiałaby być istotnie niezwykłą pięknością, by się równać z dziewczyną widzianą przeze mnie dziś wieczór. Mówię o pannie Brokaw.