- W empik go
Kwiat Magnolii - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
10 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kwiat Magnolii - ebook
Zbiór czterech opowiadań. Pierwsze toczy się w Indiach, w drugim zaś bohater, który jest Japończykiem, ląduje w górskiej Krynicy. Bohaterami dwóch kolejnych opowiadań są młodzi księża, zmagający się z wątpliwościami w wierze oraz trudną parafialną rzeczywistością.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2648-9 |
Rozmiar pliku: | 325 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KWIAT MAGNOLII
Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrnobłękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.
Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie coraz nowym językiem fal uspokajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.
Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolii. W oczach miał niespokojny płomień.
W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:
— Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko ode mnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łowić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię ode mnie.
— Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.
— Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.
— Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolia uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!
Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące spod gęstych złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:
— Drogi mój! Kwiat magnolii musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość do ciebie jest nieśmiertelną, nie może ulec prawom rośliny.
— A jednak Eno — rzekł Konrad zapatrzony w dal morską — dziwna mnie prześladuje myśl od chwili gdy zaręczyliśmy się tymi kwiatami. Pamiętasz, dziś przed południem, pod tym drzewem magnolii, nasz pierwszy pocałunek i te... rozsypane perły twoje?...
— Zbyt byłeś gwałtowny...
— Zbyt?... czy można być opanowanym w takiej chwili?
— A potem zbieraliśmy razem perły w trawie i...
— I?...
— No i całowałeś mnie znowu gdy nadszedł... twój brat.
— To mój brat stryjeczny — rzekł Konrad z żywością. — Ale dlaczego on nas tak spłoszył?
Rumieniec okrasił jasną twarz Eny.
— Po prostu przyszedł trochę... nie w porę i powiedział: nie zbiera się pereł gdy się już rozsypały — pamiętasz? przerwał nam taką cudowną chwilę i taki miał zły uśmiech na twarzy.
— Może był zazdrosny o... pocałunki?
Ena zamknęła mu usta żarem swoich ust.
— Radi — nie psujmy sobie chwil ostatnich przed tak długim rozstaniem. Ty wiesz jak cię kocham bardzo i jak będę tęskniła za tobą. Nazwałeś mnie kwiatem magnolii. Czy magnolia bez słońca mogłaby żyć? Patrz na ten kielich jakby z różowego alabastru, nasyca go purpura słońca, pełen jest krwi gorącej, którą słońce, jego kochanek, do żył mu wlewa.
— Do żył, nie do serca. Nasyca go płomieniem, lecz serce kwiatu zimne... potrzebuje zawsze nowego i silniejszego żaru i... blasku by żyć.
Konrad drgnął, odsunął się i oczy zmrużone, podejrzliwie utkwił w źrenicach narzeczonej.
— Więc i ty będziesz potrzebowała nowego słońca, z dala ode mnie?... — powiedział twardo.
— Ach drogi mój, czyż nie chcesz bym oczekiwała od ciebie nowej purpury, nowego blasku miłości, gdy wrócisz?...
On przeciągnął dłoń po płonącym czole.
— Strasznie jestem zdenerwowany! Jak zniosę rozstanie z tobą, Eno, nie wiem. Dla nauki to robię, dla naszej przyszłości, ale to będzie chwila okrutna.
— Dla mnie również. Przyznaję, że jak magnolia bez słońca tak ja zwiędnę po twoim odjeździe. Nie martw się przeto, Radi, pracuj spokojnie, zdobywaj potrzebną ci wiedzę i nie miej złych przeczuć patrząc na uschnięty kwiat nasz zaręczynowy. Niech ta zeschła roślinka będzie symbolem mego żalu, mej tęsknoty...
— Eno!!!...
— Jakże gorące twoje usta, Radi i... twoje uściski. Tak, drogi mój, patrząc na magnolię myśl sobie zawsze: ożywię ją na nowo, napoję ją purpurą i nasycę blaskiem uczucia, gdy będę znowu przy niej.
— Eno moja!!
— Tak myśl zawsze. I chyba wtedy mógłbyś się zaniepokoić i zatrwożyć, gdyby... gdyby ta magnolia nagle ożyła i zakwitła ci na nowo całą krasą swego piękna. Wtedy dopiero mógłbyś stracić wiarę w moją miłość i wierność. Nie wcześniej!
Spojrzała mu głęboko w jego, przyciemnione rzęsami, źrenice.
— Radi, nie patrz tak na mnie. Czyż możliwym jest by ta magnolia gdy uschnie ożyła na nowo i zakwitła? Wszak to nieprawdopodobieństwo — nieprawdaż? Niepodobieństwem przeto jest wygaśnięcie mojej miłości dla ciebie.
— Eno moja, umiesz trafić do serca, które w tobie tylko widzi swoje życie i swoją przyszłość. Eno, ty wiesz, że moja miłość dla ciebie jest tak potężna, tak święta i twórcza, że nawet, nawet potrafiłaby przemienić zeschłą roślinę... w bujny świeży kwiat!
Opletli się uściskiem, usta ich padły na siebie jak dwa płomienie i chłonęły się wzajemnie.
Złoto-purpurowy krąg słońca spływał w morze, coraz głębiej, głębiej a bezmiar wód ogarnięty blaskiem czerwieni stał się jak jeden ocean ognia. Zapach kwiatów pomarańczowych odurzał upojone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób statku pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana” lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.
Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, biegnący jak ta fala szalonym pędem i cofnąć chociażby tylko tę chwilę rozstania.
— Konradzie, Radi mój, nie odjeżdżaj, wróć, przecież mógłbyś jeszcze wrócić... czy widzisz jaka ja jestem biedna, sama bez ciebie — szeptały bezpamiętne usta Eny.
Cała jej istota wyrywała się i szła za nim. Ach ta chwila ostatnia, gdy on siadał na motorówkę dojazdową. Jego uścisk ostatni, pocałunek mocny, zachłanny, którym jakby chciał zdusić żal i ból serca przed rozstaniem. A potem nagle ten straszny błysk gniewu w oczach, gdy ujrzał zbliżającego się Adriana, z tym jego nieznośnym szyderczym uśmiechem na ustach. Po co nadszedł, po co zmącił im tę ostatnią chwilę?... Gdy Konrad wsiadł już na pokład statku, Adrian stał przy niej, prawie ramię w ramię. Odsunęła się od niego, ale znowu zbliżył się do niej.
— Czyż to taki dramat, pożegnanie z narzeczonym — spytał cynicznie.
Nie odpowiedziała.
On coś mówił żartobliwie, nie uważając na milczenie, lecz Konrad widział ich obok siebie stojących. Z tym widokiem w oczach oddalał się w przestrzeń.
Adrian zaś mówił:
— Konrad jest o panią piekielnie zazdrosny a mimo to zostawia panią na Jasnym Brzegu. Snać ufny w opiekę moją, gdyż wie, że ciotka nie jest właściwie opieką dla pani. Ale w tym całe zło, że opieka moja zdaje się przestrasza panią...
Odpowiedziała mu coś niegrzecznego, odrzekł jej, że pięknej kobiecie wolno być nawet brutalną, byle nie przestała być piękną. I... odsunął się dotknięty nieco.
Ale Konrad już tego nie widział.
Ena zapatrzona w mały, czarny punkt parowca na tafli błękitu, myślała z żalem tylko o tym, że... Konrad już tego nie widział. Przysłoniła go mgławica oddalenia i czarny punkt Lewiatana zmalał na linii horyzontu, aż wreszcie zniknął zupełnie, unicestwiony w błękitach wód.
Do Eny podszedł Adrian. Na ustach miał uśmiech zagadkowy. Rzekł przyciszonym głosem:
— Teraz już wszystko jedno, czy Konrad jest o parę mil stąd czy w Indiach.
Ena drgnęła.
— W Indiach?... Jakże to daleko, jak bardzo daleko!
— A tak, to daleko. Zanim najbardziej szybkoskrzydła tęsknota doleci tam, musi zatonąć w różnych morzach, które jej stoją na wstręcie. Może pani jednak oderwie nareszcie oczy od tych fal? Wszak one są już martwą kartą bez treści i tekstu. Czy tak? Chodźmy! Ciocia czeka a świat nie kończy się na jednym statku, ani nawet na Lewiatanie.
— Cynik — pomyślała Ena — i odwróciła oczy od pustyni morza.
— Jak tu pachnie!
— Kwitną pomarańcze, magnolie... proszę spojrzeć tam... całe drzewo w egzaltacji kwitnienia...
— Magnolia... rychło zeschnie — szepnęła Ena w zamyśleniu.
— O nie! Za dużo ma w sobie piękna i pragnienia życia. Nie uschnie! raczej nowym przystroi się kwiatem.
Ena spuściła głowę na piersi i odeszła w milczeniu..
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Na pokładzie „Lewiatana” Konrad wsparty o burtę parowca, rozpaczną tęsknotą serca i oczów, przenikał dal lazurową, gdzie jeszcze majaczyły mgliste kontury Villefranche.
Przymknął powieki i ujrzał odrysowany jakby na źrenicach własnych obraz Eny... Wstrząsnął się... Z jego zaciętych warg wybiegł szept syczący:
— Ona została tam... Z nim.
Uczuł w piersiach ból dotkliwy. Morze wydało mu się szare, świat cały jakby sadzą przyćmiony.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Fale Śródziemnego płynęły od brzegów Riviery śladem „Lewiatana” aż hen ku delcie Nilu. Płynęły szeroko, swobodnie, lecz zmieniały swój koloryt kalejdoskopowo... Pod przylądkiem Cap-Martin, gdzie kwitły magnolie, fale były takie słodkie, ciche, srebrem nalane. W Villefranche już ciemniały, jakby słodycz ich nabierała atomów goryczy... W miarę posuwania się „Lewiatana” siniały coraz bardziej, mętniały.
Czy stęsknione oczy z Cap-Martin nie mogły blaskiem swym i głębią, ożywić fal i nasycić je błękitem i... czarem, na tak już daleką przestrzeń? Dopływając do Port-Saidu Konrad przeczuwał w duszy zbolałej, że Śródziemne innym mieni się lazurem w Cap-Martin, niż tu, u brzegów Afryki... A jakże ponuro zalśnią mu wody Morza Czerwonego, a potem fale oceanu... dokąd już tęsknota Eny...
Z Port-Saidu Konrad wysłał do narzeczonej trzeci list pełen miłości i wiary.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Minęły miesiące dla Konrada długie jak wiek, przepojone tęsknotą i coraz potężniejszą miłością dla Eny. Listy od niej były źródłem ożywczym, z którego czerpał wiarę w swe wymarzone szczęście. Ale tempo tych listów osłabło znacznie od pewnego czasu i puls ich treści zmienił się w bardziej spokojny, jakby zrównoważony. Przedtem tęsknota buchała z tych kart upragnionych, potem była w nich spokojniejsza nuta. Konrad odczuł od razu pierwszy, słabiutki odcień tej zmiany... jak się odczuwa najlżejszy tyk zamierającego pulsu. Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłumaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał co dzień listy, przesycone tym większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczym przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkimi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść spod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.
Słońce zalewało okolicę szczodrym zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na której słońce krzesało iskry o bezcennych barwach kamieni. Strop szafiru nieba bez plamki obłoku, miał przeczystość i blask kryształu. Ale Konrad był pogrążony w mroku jakby te blaski dokoła cofnęły się od niego daleko... oddając go nocy.
— Czy to prawda... czy to przewidzenie? — powtarzał sobie ciągle głośno, i to proste pytanie przejmowało go chłodem. A dokoła wrzało życie. Na olbrzymich palmach otaczających bungalow, wrzeszczały i kłóciły się małe, zielone papużki, a na bambusowych drzewach kołysały się małpy z chrypliwym pokrzykiwaniem. Roje motyli jak płatki kwiatów krążyły dokoła korkowego hełmu Konrada. Białe ściany domostwa błyszczały w słońcu jak marmur, oplecione lianami zieleni i kwiecia. Dokoła bungalowu stróżowały kokosy i mirty.
Wtem rozległ się niezwykły, ostry krzyk i z gąszczów soczystej zieleni wypadł olbrzymi paw, paradując rozwiniętym ogonem, sadzonym klejnotami i pusząc się majestatycznie. Wnet zoczyły go małpy i nuż przedrzeźniać a puszyć się tak samo i jeżyć sierść. Głowy o brzydkich, płaskich, sinych twarzach podnosiły dumnie do góry.
Wszczął się krzyk, pawi przybyło więcej a małpy rzucały na nie orzechami kokosów.
Konrad patrzał tępo na zwierzęta jakby nic nie widząc i nie słysząc. Mała ulubiona papużka usiadła mu na ramieniu i jęła mu muskać twarz jednym skrzydłem, jakby go pieszcząc. Wzdrygnął się pod dotknięciem aksamitnych piór i odpędził ptaka... Wionęło chryzolitem, obrażona papuga usiadła w pobliżu na gałęzi bambusu i patrząc podejrzliwie czarnym, jak paciorek oczkiem na Konrada, jęła skrzeczeć żałośnie.
Konrad na nowo przeczytał list Eny.
— Nie, nie! przecie tu nic złego nie ma... po prostu trochę lakonicznie napisała... może spieszyła się by prędzej wysłać list, na który czekałem z upragnieniem. Wszak ona musiała to odczuwać, że tęsknota moja staje się już zabójczą... W pośpiechu pisała te słowa i dlatego są one jak martwe. A może chora?...
Ogarnął go lęk.
Zaczął uważnie rozpatrywać list, badał go jak grafolog.
— O jakie te litery dziwne... stawiane krzywo, nerwowo... rączka jej drżała... Boże wszak to wyraźne! i ja tego przedtem?... i ja ją posądzałem?... Ona chora, na pewno chora!... Boże!...
Konrad zdjął kask, przesunął ręką po mokrym czole.
— Najdroższa moja, co ci jest?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrnobłękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.
Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie coraz nowym językiem fal uspokajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.
Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolii. W oczach miał niespokojny płomień.
W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:
— Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko ode mnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łowić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię ode mnie.
— Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.
— Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.
— Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolia uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!
Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące spod gęstych złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:
— Drogi mój! Kwiat magnolii musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość do ciebie jest nieśmiertelną, nie może ulec prawom rośliny.
— A jednak Eno — rzekł Konrad zapatrzony w dal morską — dziwna mnie prześladuje myśl od chwili gdy zaręczyliśmy się tymi kwiatami. Pamiętasz, dziś przed południem, pod tym drzewem magnolii, nasz pierwszy pocałunek i te... rozsypane perły twoje?...
— Zbyt byłeś gwałtowny...
— Zbyt?... czy można być opanowanym w takiej chwili?
— A potem zbieraliśmy razem perły w trawie i...
— I?...
— No i całowałeś mnie znowu gdy nadszedł... twój brat.
— To mój brat stryjeczny — rzekł Konrad z żywością. — Ale dlaczego on nas tak spłoszył?
Rumieniec okrasił jasną twarz Eny.
— Po prostu przyszedł trochę... nie w porę i powiedział: nie zbiera się pereł gdy się już rozsypały — pamiętasz? przerwał nam taką cudowną chwilę i taki miał zły uśmiech na twarzy.
— Może był zazdrosny o... pocałunki?
Ena zamknęła mu usta żarem swoich ust.
— Radi — nie psujmy sobie chwil ostatnich przed tak długim rozstaniem. Ty wiesz jak cię kocham bardzo i jak będę tęskniła za tobą. Nazwałeś mnie kwiatem magnolii. Czy magnolia bez słońca mogłaby żyć? Patrz na ten kielich jakby z różowego alabastru, nasyca go purpura słońca, pełen jest krwi gorącej, którą słońce, jego kochanek, do żył mu wlewa.
— Do żył, nie do serca. Nasyca go płomieniem, lecz serce kwiatu zimne... potrzebuje zawsze nowego i silniejszego żaru i... blasku by żyć.
Konrad drgnął, odsunął się i oczy zmrużone, podejrzliwie utkwił w źrenicach narzeczonej.
— Więc i ty będziesz potrzebowała nowego słońca, z dala ode mnie?... — powiedział twardo.
— Ach drogi mój, czyż nie chcesz bym oczekiwała od ciebie nowej purpury, nowego blasku miłości, gdy wrócisz?...
On przeciągnął dłoń po płonącym czole.
— Strasznie jestem zdenerwowany! Jak zniosę rozstanie z tobą, Eno, nie wiem. Dla nauki to robię, dla naszej przyszłości, ale to będzie chwila okrutna.
— Dla mnie również. Przyznaję, że jak magnolia bez słońca tak ja zwiędnę po twoim odjeździe. Nie martw się przeto, Radi, pracuj spokojnie, zdobywaj potrzebną ci wiedzę i nie miej złych przeczuć patrząc na uschnięty kwiat nasz zaręczynowy. Niech ta zeschła roślinka będzie symbolem mego żalu, mej tęsknoty...
— Eno!!!...
— Jakże gorące twoje usta, Radi i... twoje uściski. Tak, drogi mój, patrząc na magnolię myśl sobie zawsze: ożywię ją na nowo, napoję ją purpurą i nasycę blaskiem uczucia, gdy będę znowu przy niej.
— Eno moja!!
— Tak myśl zawsze. I chyba wtedy mógłbyś się zaniepokoić i zatrwożyć, gdyby... gdyby ta magnolia nagle ożyła i zakwitła ci na nowo całą krasą swego piękna. Wtedy dopiero mógłbyś stracić wiarę w moją miłość i wierność. Nie wcześniej!
Spojrzała mu głęboko w jego, przyciemnione rzęsami, źrenice.
— Radi, nie patrz tak na mnie. Czyż możliwym jest by ta magnolia gdy uschnie ożyła na nowo i zakwitła? Wszak to nieprawdopodobieństwo — nieprawdaż? Niepodobieństwem przeto jest wygaśnięcie mojej miłości dla ciebie.
— Eno moja, umiesz trafić do serca, które w tobie tylko widzi swoje życie i swoją przyszłość. Eno, ty wiesz, że moja miłość dla ciebie jest tak potężna, tak święta i twórcza, że nawet, nawet potrafiłaby przemienić zeschłą roślinę... w bujny świeży kwiat!
Opletli się uściskiem, usta ich padły na siebie jak dwa płomienie i chłonęły się wzajemnie.
Złoto-purpurowy krąg słońca spływał w morze, coraz głębiej, głębiej a bezmiar wód ogarnięty blaskiem czerwieni stał się jak jeden ocean ognia. Zapach kwiatów pomarańczowych odurzał upojone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób statku pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana” lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.
Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, biegnący jak ta fala szalonym pędem i cofnąć chociażby tylko tę chwilę rozstania.
— Konradzie, Radi mój, nie odjeżdżaj, wróć, przecież mógłbyś jeszcze wrócić... czy widzisz jaka ja jestem biedna, sama bez ciebie — szeptały bezpamiętne usta Eny.
Cała jej istota wyrywała się i szła za nim. Ach ta chwila ostatnia, gdy on siadał na motorówkę dojazdową. Jego uścisk ostatni, pocałunek mocny, zachłanny, którym jakby chciał zdusić żal i ból serca przed rozstaniem. A potem nagle ten straszny błysk gniewu w oczach, gdy ujrzał zbliżającego się Adriana, z tym jego nieznośnym szyderczym uśmiechem na ustach. Po co nadszedł, po co zmącił im tę ostatnią chwilę?... Gdy Konrad wsiadł już na pokład statku, Adrian stał przy niej, prawie ramię w ramię. Odsunęła się od niego, ale znowu zbliżył się do niej.
— Czyż to taki dramat, pożegnanie z narzeczonym — spytał cynicznie.
Nie odpowiedziała.
On coś mówił żartobliwie, nie uważając na milczenie, lecz Konrad widział ich obok siebie stojących. Z tym widokiem w oczach oddalał się w przestrzeń.
Adrian zaś mówił:
— Konrad jest o panią piekielnie zazdrosny a mimo to zostawia panią na Jasnym Brzegu. Snać ufny w opiekę moją, gdyż wie, że ciotka nie jest właściwie opieką dla pani. Ale w tym całe zło, że opieka moja zdaje się przestrasza panią...
Odpowiedziała mu coś niegrzecznego, odrzekł jej, że pięknej kobiecie wolno być nawet brutalną, byle nie przestała być piękną. I... odsunął się dotknięty nieco.
Ale Konrad już tego nie widział.
Ena zapatrzona w mały, czarny punkt parowca na tafli błękitu, myślała z żalem tylko o tym, że... Konrad już tego nie widział. Przysłoniła go mgławica oddalenia i czarny punkt Lewiatana zmalał na linii horyzontu, aż wreszcie zniknął zupełnie, unicestwiony w błękitach wód.
Do Eny podszedł Adrian. Na ustach miał uśmiech zagadkowy. Rzekł przyciszonym głosem:
— Teraz już wszystko jedno, czy Konrad jest o parę mil stąd czy w Indiach.
Ena drgnęła.
— W Indiach?... Jakże to daleko, jak bardzo daleko!
— A tak, to daleko. Zanim najbardziej szybkoskrzydła tęsknota doleci tam, musi zatonąć w różnych morzach, które jej stoją na wstręcie. Może pani jednak oderwie nareszcie oczy od tych fal? Wszak one są już martwą kartą bez treści i tekstu. Czy tak? Chodźmy! Ciocia czeka a świat nie kończy się na jednym statku, ani nawet na Lewiatanie.
— Cynik — pomyślała Ena — i odwróciła oczy od pustyni morza.
— Jak tu pachnie!
— Kwitną pomarańcze, magnolie... proszę spojrzeć tam... całe drzewo w egzaltacji kwitnienia...
— Magnolia... rychło zeschnie — szepnęła Ena w zamyśleniu.
— O nie! Za dużo ma w sobie piękna i pragnienia życia. Nie uschnie! raczej nowym przystroi się kwiatem.
Ena spuściła głowę na piersi i odeszła w milczeniu..
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Na pokładzie „Lewiatana” Konrad wsparty o burtę parowca, rozpaczną tęsknotą serca i oczów, przenikał dal lazurową, gdzie jeszcze majaczyły mgliste kontury Villefranche.
Przymknął powieki i ujrzał odrysowany jakby na źrenicach własnych obraz Eny... Wstrząsnął się... Z jego zaciętych warg wybiegł szept syczący:
— Ona została tam... Z nim.
Uczuł w piersiach ból dotkliwy. Morze wydało mu się szare, świat cały jakby sadzą przyćmiony.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Fale Śródziemnego płynęły od brzegów Riviery śladem „Lewiatana” aż hen ku delcie Nilu. Płynęły szeroko, swobodnie, lecz zmieniały swój koloryt kalejdoskopowo... Pod przylądkiem Cap-Martin, gdzie kwitły magnolie, fale były takie słodkie, ciche, srebrem nalane. W Villefranche już ciemniały, jakby słodycz ich nabierała atomów goryczy... W miarę posuwania się „Lewiatana” siniały coraz bardziej, mętniały.
Czy stęsknione oczy z Cap-Martin nie mogły blaskiem swym i głębią, ożywić fal i nasycić je błękitem i... czarem, na tak już daleką przestrzeń? Dopływając do Port-Saidu Konrad przeczuwał w duszy zbolałej, że Śródziemne innym mieni się lazurem w Cap-Martin, niż tu, u brzegów Afryki... A jakże ponuro zalśnią mu wody Morza Czerwonego, a potem fale oceanu... dokąd już tęsknota Eny...
Z Port-Saidu Konrad wysłał do narzeczonej trzeci list pełen miłości i wiary.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Minęły miesiące dla Konrada długie jak wiek, przepojone tęsknotą i coraz potężniejszą miłością dla Eny. Listy od niej były źródłem ożywczym, z którego czerpał wiarę w swe wymarzone szczęście. Ale tempo tych listów osłabło znacznie od pewnego czasu i puls ich treści zmienił się w bardziej spokojny, jakby zrównoważony. Przedtem tęsknota buchała z tych kart upragnionych, potem była w nich spokojniejsza nuta. Konrad odczuł od razu pierwszy, słabiutki odcień tej zmiany... jak się odczuwa najlżejszy tyk zamierającego pulsu. Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłumaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał co dzień listy, przesycone tym większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczym przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkimi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść spod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.
Słońce zalewało okolicę szczodrym zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na której słońce krzesało iskry o bezcennych barwach kamieni. Strop szafiru nieba bez plamki obłoku, miał przeczystość i blask kryształu. Ale Konrad był pogrążony w mroku jakby te blaski dokoła cofnęły się od niego daleko... oddając go nocy.
— Czy to prawda... czy to przewidzenie? — powtarzał sobie ciągle głośno, i to proste pytanie przejmowało go chłodem. A dokoła wrzało życie. Na olbrzymich palmach otaczających bungalow, wrzeszczały i kłóciły się małe, zielone papużki, a na bambusowych drzewach kołysały się małpy z chrypliwym pokrzykiwaniem. Roje motyli jak płatki kwiatów krążyły dokoła korkowego hełmu Konrada. Białe ściany domostwa błyszczały w słońcu jak marmur, oplecione lianami zieleni i kwiecia. Dokoła bungalowu stróżowały kokosy i mirty.
Wtem rozległ się niezwykły, ostry krzyk i z gąszczów soczystej zieleni wypadł olbrzymi paw, paradując rozwiniętym ogonem, sadzonym klejnotami i pusząc się majestatycznie. Wnet zoczyły go małpy i nuż przedrzeźniać a puszyć się tak samo i jeżyć sierść. Głowy o brzydkich, płaskich, sinych twarzach podnosiły dumnie do góry.
Wszczął się krzyk, pawi przybyło więcej a małpy rzucały na nie orzechami kokosów.
Konrad patrzał tępo na zwierzęta jakby nic nie widząc i nie słysząc. Mała ulubiona papużka usiadła mu na ramieniu i jęła mu muskać twarz jednym skrzydłem, jakby go pieszcząc. Wzdrygnął się pod dotknięciem aksamitnych piór i odpędził ptaka... Wionęło chryzolitem, obrażona papuga usiadła w pobliżu na gałęzi bambusu i patrząc podejrzliwie czarnym, jak paciorek oczkiem na Konrada, jęła skrzeczeć żałośnie.
Konrad na nowo przeczytał list Eny.
— Nie, nie! przecie tu nic złego nie ma... po prostu trochę lakonicznie napisała... może spieszyła się by prędzej wysłać list, na który czekałem z upragnieniem. Wszak ona musiała to odczuwać, że tęsknota moja staje się już zabójczą... W pośpiechu pisała te słowa i dlatego są one jak martwe. A może chora?...
Ogarnął go lęk.
Zaczął uważnie rozpatrywać list, badał go jak grafolog.
— O jakie te litery dziwne... stawiane krzywo, nerwowo... rączka jej drżała... Boże wszak to wyraźne! i ja tego przedtem?... i ja ją posądzałem?... Ona chora, na pewno chora!... Boże!...
Konrad zdjął kask, przesunął ręką po mokrym czole.
— Najdroższa moja, co ci jest?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..