Kwiatki świętego Franciszka - ebook
Kwiatki świętego Franciszka - ebook
Jest to jedna z najczarowniejszych, najczystszych, najradośniejszych książek, jakie zna literatura. Jej drugim mianem mogłaby być: wolność. To uskrzydlony kielich wezbranego serca ludzkiego. Wdzięk i prostota podały tu sobie ręce. Tu kwitnie urok szlachetny jak ogień i czysty jak kryształ źródlany - Leopold Staff
Ponadczasowy zbiór legend i opowieści o życiu Biedaczyny z Asyżu i jego uczniów.
Od stuleci znajduje się w światowym kanonie literatury pięknej.
Książka powstała w języku łacińskim w XIII wieku. Tradycja przypisuje większość tekstów franciszkańskiemu bratu Ugolino z Montegiorgio.
Dopiero pod koniec wieku XIV dokonano przekładu książki na język włoski. Od tego momentu rozpoczęła się lawina tłumaczeń na inne języki. Opowieści o św. Franciszku oczarowały czytelników na wszystkich kontynentach. Łagodność, prostota, oraz niepowtarzalna atmosfera cudów Świętego żyjącego w zgodzie z Ewangelią i dostrzegającego Boga w każdym stworzeniu, stały się inspiracją dla wielu pokoleń ludzi żywej wiary.
Oddajemy do Państwa rąk klasyczny przekład autorstwa Leopolda Staffa po raz pierwszy opublikowany w 1910.
Kwiatki wciąż na nowo rozczulają i oczarowują swym naiwnym wdziękiem. To w jednym abecadło chrześcijanina i literacka klasyka. Jeśli pozostajesz, Czytelniku, nieczuły na uroki opowieści o oswajaniu przez świętego Franciszka turkawek czy nawróceniu okrutnie dzikiego wilka z Gubbio, to znaczy, że jest z Tobą coś nie tak. Ale pociesz się; w końcu Bóg kazał biedaczynie swemu, Franciszkowi, nieść lek dla zbawienia duszy swojej i innych. Twojej także. - Krzysztof Masłoń
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8079-824-3 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
utrzenka idei, z której w ciągu czasu urodzić się miała dusza tej książki, przedarła się spoza ciężkich i ciemnych chmur przysłaniających dziejowe niebo Włoch u schyłku wieku XII. Niesnaski i krwawe spory miast, spustoszywszy i wyludniwszy wojną grody i pola, rozdarły kraj cały i napełniły powietrze jękami rzezi i grabieży, a mury okropnymi towarzyszami oblężeń okrutnych – głodem i zarazą. Ogólnemu zniszczeniu opierały się jeno Bogate i możne opactwa, chronione od zaciekłości pożóg i żelaza wzniosłym urokiem swej duchownej nietykalności. Jeśli jednak materialna i fizyczna potęga tych twierdz klasztornych ostała się wśród klęsk wokół szalejących, to jako w twierdze moralne wdarł się w nie wróg przemożny i srogi: zepsucie, któremu bramy otworzyły zdradziecko Bogactwa niezmierne zakonów, narosłe jak lichwa najgrubsza na niesamowitym i niewyczerpanym majątku średniowiecza, jakim były relikwie. Równocześnie w szeregach duchowieństwa świeckiego, zwłaszcza niższego, zaniedbanie, ciemnota, symonia i rozpusta czyniły szalone spustoszenia – upadek, któremu głębią swą odpowiadał wyzyskiwany skrzętnie i pielęgnowany zabobon nieświadomego ludu. Skutki były zaiste opłakane. Zatracona istota i pojęcie religii zacieśniły się do obrzędów i martwego wykonywania przepisów zewnętrznych, łaski Boże stały się przedmiotem kupna i zamiany za ofiary i daniny sowite, modlitwa pustą formułą zaklęcia, służba Boża procedurą ofiarniczą, relikwie czarodziejstwem lub mechanicznym wprost środkiem lecznictwa. Zatraciła się i zginęła w Kościele i w kościołach wieść o kościele duszy, nowina radosna o „królestwie w sercu swoim”.
Jednakże przeciw temu stanowi rzeczy zaczęły coraz częstsze powstawać głosy. Chciano wydrzeć duchowieństwu klucze do nieba. Budziło się nowe przeczucie, nowa potrzeba. Wyjałowiałe serce ludzkie pragnęło się odnowić i odrodzić, i na zrębach własnego sumienia, własnych tęsknot i porywów zbudować nowy świat, świat pracy nad sobą samym, świat doskonalenia duszy własnej bez pośrednictwa księży, lecz w modlitwie zatapiania się w głąb własną, rozważania własnej istoty, która miast cnoty dla odpłaty pragnęła miłości i litości, miast dogmatu i zewnętrznych obrzędów – żywego chleba serca, zachwytu i objawienia, a w życiu codziennym serdecznej prostoty, dobroci, której wzorem najdoskonalszym było żyć wedle Chrystusa w pokorze, czystości i ubóstwie ewangelicznym.
Zaczęły mnożyć się sekty, zaciekle i daremnie przez Rzym zwalczane. Wśród nich z jednej strony najsilniejsza i najstraszniejsza, wskrzeszone echo manicheizmu, posępna sekta katarów lub albigensów, przyjmująca dwoistość zła i dobra i zalecająca samobójstwo jako zabójstwo materii, zła, dla wyzwolenia ducha, dobra. Z drugiej strony mrowi się od sekt dążących do przywrócenia pierwotnego chrześcijaństwa, a wśród nich najwybitniej zaznaczają się waldensowie, czyli „ubodzy z Lyonu”. Walki Kościoła z kacerzami przedstawiały obraz prawdziwego zamętu. Potworny pesymizm katarów groził obłąkanemu rozumowi i zrozpaczonemu sercu stulecia śmiertelnym zatopem i pochłonięciem. I kiedy wszystko zdawało się walić w grozie i przerażeniu ostatecznej ruiny – zjawił się Święty Franciszek.
Jego to dusza na skrzydłach swoich podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia i beznadziei w błękit powietrzny ku wiośnie nowej, radości i słońcu. Nie przyszedł, aby walczyć o zasady i dogmaty, aby ostrzem wiedzy teologicznej wojować i razić herezje. Wiedza była mu obca. Ten biedaczyna przyniósł tylko serce wielkie i gorące. Przyszedł z religią miłości i radości, i ona to zatryumfowała nad czarną nocą kataryzmu i w śpiew słoneczny porwała tłumy.
A myśl jego, wyszedłszy poza witraże tumów, rozlała się po świecie całym, i po wiekach, radosna i Święta żyje jeszcze i działa w sercach, które rozsiane po ziemiach dalekich, kwitnąc i rodząc owoce, nie wiedzą może, że w Asyżu mają swą kolebkę.
* * *
Franciszek urodził się około roku 1182 w mieście Asyżu, wieńczącym czarowną, pełną zieleni pól uprawnych i winnic Bogatych słoneczną dolinę umbryjską, z ojca Piotra Bernardonego, handlarza sukna, wędrującego po krajach dalekich, i z matki Piki. Wykształcenie jego nie było świetne. W szkole, będącej w rękach duchowieństwa, nauczył się licho pisać, trochę łaciny i po francusku, w którym to języku śpiewywał od młodości umiłowane pieśni trubadurów wędrownych, czerpiąc z nich zamiłowanie do rycerstwa i rycerskości. Będąc z rodziny bliskiej szlachcie przez matkę, mogąc do woli szafować pieniędzmi, oddawał się od wczesnej młodości życiu wesołemu i hulankom w gronie młodzieży szlacheckiej. Schlebiało to próżności ojca, jemu zaś dla błazeństw i wybryków zjednało nawet pewnego rodzaju sławę w mieście, które nocami rozbrzmiewało śpiewem i wrzawą wesołej gromadki. To jednakże nie przeszkadzało mu mieć dobrego serca, jak o tym świadczyła jego wielka hojność dla ubogich. Wskutek pomyślnych okoliczności politycznych Asyż wyzwolił się w roku 1198 spod panowania władzy niemieckiej, jednakże już w cztery lata później stracił nieopatrznie – wskutek sporu domowego – wolność, ulegając Perugii przyzwanej przez jedno ze stronnictw walczących. W bitwie dostał się Franciszek do niewoli, gdzie spędził rok cały, po którego upływie pogodzenie się miast wróciło mu wolność. Oddawszy się wówczas dawnemu życiu, popadł w chorobę. Rekonwalescencja, ten przedziwny okres budzenia się nowych sił ciała i ducha, stała się dlań zapowiedzią przyszłej zmiany. Lecz wyzdrowiawszy, uczuł pustkę w życiu, a w sercu brak miłości. Gardził sobą i swoją przeszłością. Szukając jakiegoś punktu zaczepienia czy środka zapomnienia, postanowił zaciągnąć się w walczące na południu szeregi Innocentego III. Wybrał się w drogę, na podziw świetnie uzbrojony, marząc o przyszłej sławie, lecz już nazajutrz zawrócił z niewiadomych powodów, ku wielkiemu wstydowi próżnego ojca. Ale nie znajdował odtąd spokoju ani w zabawie, ani w pracy. Szukał samotności na polach i w lasach okolicznych, gdzie w walce wewnętrznej, wśród budzącej się miłości przyrody, dokonywała się wielka tajemnica przełomu jego duszy.
Nie tu miejsce malować szczegół po szczególe przejścia i przemiany, które zwracały duszę jego na nową drogę. Są godziny, w których człowiek może posiwieć, są chwile, w których dusza o wiek odmłodnieć może. Biografowie Franciszka opowiadają szczegóły, które świadczą, jak potężnie nowe siły kłębiły się w tej duszy, jak niezwykłe działy się w niej rzeczy. „Od nienawiści zła do miłości dobra jest droga daleka” – mówi znakomity i głęboki badacz życia i myśli Świętego Franciszka, P. Sabatier. Kiedy młody Bernardone wybrał się do Rzymu, poddał głębokiej próbie nową moc swej duszy: pożyczywszy łachmany od żebraka, któremu dał w zamian własne swe szaty, siedział przez dzień cały pod kościołem, głodny, z wyciągniętą ręką. Ta chwila przesklepiła przepaść. I odtąd każda chwila chwiejności miała kończyć się jeno większym zwycięstwem miłości nad dumą. Wróciwszy do Asyżu i wyjechawszy raz konno na przechadzkę, spostrzegł Franciszek nagle trędowatego. Odwrócił konia mimowolnym ruchem strachu i odrazy. Lecz w tejże chwili uczuł wstyd i żal tak głęboki, że wrócił i – oddając choremu wszystkie swe pieniądze – w najgłębszej pokorze pocałował go w rękę.
Reszty dokonywała samotność, ta niewymowna tajemnica obcowania sam na sam z duszą swoją. Lecz najmniej mógł nową zmianę pojąć ojciec, Piotr Bernardone. Syn stał się dla rozumienia jego niedostępną obczyzną. Nie był mu pomocą, a tracił pieniądze na ubogich. Nie pomagało więzienie i katowanie syna, prośba ni groźba. Bernardone uciekł się do pomocy władz.
Lecz Franciszek, stawiony przed biskupa, zrzucił z siebie odzienie i nagi rzekł:
– Słuchajcie! Dotąd zwałem Piotra Bernardonego ojcem swoim. Odtąd chcę służyć jeno Bogu. Przeto oddaję ojcu pieniądze, o które się tak troska, odzienie i wszystko, co mam od niego, gdyż odtąd chcę mówić jedynie: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.
Ojciec – ku zgorszeniu wszystkich obecnych – zabrał szaty, a Franciszka okrył biskup swym płaszczem.
Nie znał ten mądry szaleniec rozdźwięku między uczuciem, słowem i czynem. Zbyt wielka to była dlań chwila, by jego szczera, prosta dusza, jego obrazowa, plastyczna wyobraźnia południowca nie miała tak doniosłego zwrotu w swym życiu wewnętrznym wyrazić dla siebie samej i dla wszystkich widomym, namacalnym, naiwnie realnym znakiem zewnętrznym.
W sercu Franciszka zapanował teraz nieznany spokój. Był wolny, biedny, bezdomny, jak żebracy i trędowaci wypchnięci z koła życia codziennego. Oddał się z całym współczuciem i miłością pielęgnowaniu trędowatych i odbudowie, tak samo jak oni zapomnianej i zaniedbanej, starej i podupadłej kaplicy Świętego Franciszka Damiana. Jest powinowactwo święte między wszystkim, co opuszczone, odbieżane, samotne, odepchnięte. Ruiny przemawiają do serca tak samo jak nieszczęśliwi, chorzy i więźnie. Istnieje najświętsze bractwo pocieszenia. Do stóp litości samo nieszczęście, jak pies potulny, przychodzi prosić odpuszczenia, a przebaczenie zmienia ból w najserdeczniejszy węzeł miłości. Chwile te znają tylko najświętsi i najnieszczęśliwsi. Dlatego Chrystus łotra mógł ukochać i jawnogrzesznicę. Szczęściem jest pocałunek, który nieszczęście składa na czole nieszczęścia. Róże wówczas cierniom zazdroszczą. Miłość duszę skrapia gwiazdami jak rosą hyzopu.
Pielęgnując trędowatych, odbudowując lichą kapliczkę Świętego Franciszka Damiana, w której tak często spędzał samotne chwile rozmyślania, chodził Franciszek po mieście i śpiewał swoje piosenki po ulicach, prosząc w zamian o kamienie. Pieśnią zarabiał na kamienie. Jest coś głęboko wzruszającego w prostocie tego czynu! Nie odmawiano mu też kamieni. Uważano go za obłąkańca i szydzono zeń srogo.
Ksiądz od Świętego Franciszka Damiana polubił cichego samotnika i chciał go żywić. Franciszek odmówił, chodził od domu do domu i żebrał. Pragnął żyć w ubóstwie i pokorze. To mu starczyło do szczęścia. Dręczył go jeno ból ojcowski.
Pewnego razu spotkał żebraka i rzekł doń:
– Będziesz mi odtąd ojcem, w zamian oddawać ci będę połowę mojej jałmużny. Jeśli Bernardone kląć mnie będzie, powiem ci: „Daj mi błogosławieństwo swoje. Wtedy uczyń znak krzyża i błogosław mi miast niego”.
Ukończywszy budowę Świętego Franciszka Damiana, zabrał się do odnowy ubożuchnej Porcjunkuli, tej kolebki, klejnotu i symbolu ducha franciszkańskiego. Tu, żyjąc w rozmyślaniach, pojął swe przeznaczenie: żyć wedle Chrystusa. A myśl ta wydawała owoce. W prostych, przewzbranych oczekiwaniem duszach tłumu nowe tętno tęskniącego serca nie zostało bez echa. Nie trwało długo, a zebrali się wkoło niego uczniowie, towarzysze. Przedziwna jest ta gromadka dusz czystych i jasnych, z którą przeżył najczarowniejszy okres swego życia, tę wzruszającą, świętą sielankę franciszkańską, odzwierciedloną później tak nieporównanie w _Kwiatkach_. Budowali chatki w małych pustelniach wokół Asyżu, chcąc być najBogatsi ubóstwem, jak owi opuszczeniem wybrani, których najbardziej umiłowali. Kazali do ludu w słowach najprostszych i najczulszych, pracowali, chwalili Boga w czystości serca, wśród przyrody, swobody i miłości cały świat obejmującej.
Lecz spokój ten nie trwał długo. Czym był Święty Franciszek i czym była jego idea „miłości, czystości i ubóstwa”, o tym powiedzą lepiej te niedokładne i legendarne kartki _Kwiatków_ od najwymowniejszej rozprawy. Zda się czasami, że niewymowną krzywdę czyni się Franciszkowi, chcąc serca jego wołanie ująć w to, w co nigdy ubrać go nie chciał i nie umiał – w paragrafy. On nie rozważał na zimno i ostrożnie. Myśl jego była dzieckiem natchnienia. Jakże był inny od mnichów, a gromadka jego – w wędrówkach, pracy, swobodzie i kazaniu żyjąca – od klasztorów. A jednak stało się z czasem: on, który powstał jako reakcja przeciw zakonom, stał się mimo chęci założycielem zakonu. On, który jeszcze w testAmencie swoim bronił namiętnie i z rozpaczą wolności i niezawisłości idei swojej, musiał po latach poddać się prawodawstwu i nieubłaganemu rygorowi Kościoła.
Jak tymczasem bolał, jak cierpiał, widząc myśl swoją wypaczaną w rękach opiekunów, którzy się znaleźli. To tragedia idei, tragedia lat długich. Nie chciał stworzyć zakonu. Chciał raczej prawa i obowiązki, które zakonnicy i duchowni w rękach swych piastowali, rozlać na świat cały, wszystkim uprzystępnić uczestnictwo w tajemnicy radości duchowej. Nie chciał stworzyć zakonu. Chciał, aby świat cały był bractwem miłości. On i bracia jego byli w wędrówkach swoich wyśmiewani i wyszydzani, obrzucani błotem, uważani za złodziejów i szaleńców, lecz znosił to z radością dla miłości Boga, i im to z weselem znosić zalecał. Chciał być najniższy, najuboższy, najbardziej poniżony, najkorniejszy, gdyż ci jedynie świętą posiadają wolność sumienia. Lecz nie dozwolono mu tego.
Rzym bał się coraz więcej popularności Franciszka. Kiedy Franciszek, broniący wszystkimi siłami nietykalności swego ideału, prosił w Rzymie o aprobatę swego przedsięwzięcia, udzielono gromadce po długich namysłach prawa kazania, lecz wnet narzucono tonsurę i wybór naczelnika. Rzym musiał ruchowi nowemu narzucić pęta i uczynić go powolnym narzędziem w swym ręku. W sercu Franciszka zwyciężyły pokora i posłuszeństwo.
Gromadka zamieszkała w dawnym szpitalu w Rivo Torto, potem w Porcjunkuli, dla czynów miłości i pracy.
Troskali się o ubogich, posługiwali trędowatym, to wiadomo. Lecz niesłusznie uważa się franciszkanów za zakon żebraczy. Franciszek kazał zarabiać swym uczniom na życie pracą rąk. Chciał stworzyć nie zakon ubogi żebraków, lecz zakon pracy.
Oto co mówi sam w testAmencie:
_Przebywaliśmy najchętniej w kościołach ubogich i opuszczonych i byliśmy niewiedzący i wszystkim ulegli. Pracowałem własnymi rękoma i pragnę w tym trwać nadal, i pragnę, by wszyscy inni bracia posiadali zacne rzemiosło. A którzy jeszcze żadnego nie umieją, niech się jakiegoś nauczą, nie w zamiarze, by otrzymywać zapłatę za pracę, lecz dla dobrego przykładu i aby ujść bezczynności. A jeśli odmówią nam zapłaty, to uciekniemy się do stołu pańskiego, by prosić jałmużny od drzwi do drzwi_.
Jakże mieli wstydzić się przyjmować pokarm w zapłatę, skoro dawali zań pokarm Słowa Bożego? Pieniędzy nie przyjmowali nigdy.
Tak też żyli pierwsi franciszkanie, zanim zjawili się wypaczyciele idei.
Oto przykład: Święty Idzi, jeden z pierwszych i najmilszych uczniów Świętego Franciszka, znalazłszy się w kraju dalekim, pożycza dzban i – sprzedając ochłodę źródlaną – woła: „Świeża woda!”. Plecie kosze z sitowia. Jest grabarzem. Nosi drzewo, pomaga przy zrywaniu oliwek i winobraniu, posługuje w kuchni, wynajmuje się jako służący, wszystko za jadło.
Święty Franciszek był dla próżniaków bardzo surowy. Sam był wzorem pracowitości. Nie uchylając się od posług najniższych, jak zamiatanie kościołów, życie strawił na kaznodziejskich wędrówkach po Włoszech i misjach, w których – acz nie udała mu się podróż do Syrii z powodu rozbicia się okrętu na brzegach Sławonii, i druga, do Maroka, bo w drodze rozchorował się ciężko w Hiszpanii – dotarł aż do Egiptu i Ziemi Świętej. Życia wśród modłów, pracy, pokory, ubóstwa żądał od uczniów swoich.
W testAmencie swym mówi:
_Niech bracia pilnie baczą, by nie utrzymywali ani kościołów, ani mieszkań, ani niczego, co by im zbudowano, lecz aby wszystko tak było, jak przystoi świętemu ubóstwu, które zaślubiliśmy w regule. Niech wszędzie tylko tyle gościnności przyjmują, ile jej się należy cudzoziemcom i podróżnym._
Lecz powróćmy do Porcjunkuli, gdzie Święty Franciszek, przyjąwszy Świętą Klarę i siostrę jej, Świętą Agnieszkę, zakłada klasztor żeński przy kościółku Świętego Franciszka Damiana.
W wieńcu otaczającym skronie Świętego Franciszka jest Święta Klara najpiękniejszym, najczystszym kwiatem. Dziewica szlachetnego rodu, oczarowana słowami prostaczka, opuszcza dom, by rzucić się w objęcia ideału franciszkańskiego. Stosunek miłości Klary do Franciszka jest jedną z najcudniejszych kart poezji i miłości serca ludzkiego. Jej uwielbienie dla niego, jej miłość i troskliwość nie mają sobie równych. Serce jej stało się płaszczem, dusza jej objęciem dla myśli brata Świętego Franciszka. Pruderia przyćmiewająca jasność tego uczucia narzucaniem zasłony źle zrozumianego łagodzenia i otaczająca jego niedwuznaczną prostotę gąszczami rzekomych usprawiedliwień jest obrazą nienaganności tego związku serc. Płomień miłości tej wypalił z ich myśli i uczuć wszystko, co tchnie zawiewem nizinnym. Serca Świętych są większe niż świątobliwe zakrystie i biblioteki pełne reguł. Przed cudem tej jedynej w świecie miłości godni uklęknąć aniołowie.
Tymczasem cicha walka z Kościołem trwa lata całe i stopniowo zaostrza się niepostrzeżenie. Wzmagająca się liczba braci, duchy grupujące się około idei, do której nie dorosły, paczą myśl wolnego ubogiego zakonu, dla którego Święty Franciszek tak serdecznie i bezskutecznie o jeden prosił tylko przywilej: by wolno mu było nie mieć żadnego przywileju. Wielu braci, którzy radzi by byli, aby zakon ich dorównywał innym, słynącym Bogactwami i wiedzą, przykładało mimo woli rękę do ruiny dzieła Franciszka. Po długich latach cierpień i zmagań umiłowania swej myśli z pokorą posłuszeństwa, odnowiciel Porcjunkuli, zmuszony w roku 1221 do ułożenia reguły, otrzymuje w dwa lata później potwierdzenie jej w formie, która z pierwowzorem swym ma wspólne tylko imię Franciszka. Walka kończy się klęską, a Święty Franciszek, zniechęcony, złamany i znużony śmiertelnie, zdaje władzę naczelną w ręce obce, zostając sam jednym z najpokorniejszych.
W roku 1224 dokonywa się najdziwniejsza tajemnica życia jego. W czasie postu na górze Alwerno otrzymuje stygmaty. Okres ten jest szczytem jego ekstatycznego żywota…
Wyczerpany pracą ducha, natężonego do najwyższego stopnia wszechobejmującej miłości, podupada na zdrowiu. Wraca do Porcjunkuli i po krótkim wypoczynku oddaje się kaznodziejstwu, objeżdżając na ośle południową Umbrię. Grozi mu ślepota. Wezwany przez papieża do Rieti, udaje się z pożegnaniem do Świętej Klary do Świętego Franciszka Damiana, lecz – przybity słabością – zostaje tam kilka tygodni pod pieczą Świętej, której troska siostrzana zbudowała mu w ogródku namiot ze słomy. Tu, w chwili zachwytu i porywu ducha, tworzy swój hymn miłości, pieśń słoneczną. Odtąd nie schodzi ona z jego ust. Obudził się w Świętym rycerz i trubadur. I oto jego marzenia: Wezwać brata Pacyfika, niegdyś uwieńczonego poetę, zebrać gromadkę braci i – chodząc od miasta do miasta – kazać, a po kazaniu śpiewać zgromadzonym tę pieśń słoneczną miłości. I mówić do tłumu: „Jesteśmy grajkowie Boży i prosimy o zapłatę za śpiew. A Jako o zapłatę dla siebie prosimy, byście trwali w pokucie. Czyż nie są słudzy Boga istotnie grajkami, którzy powinni podnosić serca ludzkie do radości duchowej?”. Lecz z tego marzenia wyrwało go wezwanie do Rieti. Papież wezwał lekarzy, którzy – by ulżyć choremu – przypiekali mu ogniem czoło do ran, bezskutecznie. Nie pomógł późniejszy lekarz sieneński. Chory ulega wybuchom krwi. Wraca do Asyżu, do pałacu biskupa, gdzie pielęgnują go bracia najmilsi. Lecz dochodzą wieści o coraz gorszym rozprzężeniu w zakonie. Biedaczyna Chrystusowy drży, boleje i śni. Gdybyż można zacząć na nowo dzieło swoje! Jedyną osłodą jest mu śpiew i myśl o Porcjunkuli: tam chce umrzeć! Przenoszą go. I oto pieśń nie umilkła w tym kochanym miejscu. Jeśli on śpiewać przestaje, zaczynają bracia. „Śpiewając, szedł naprzeciw śmierci” – mówi biograf Celano. Przed śmiercią kazał się położyć nagi na gołej ziemi. Nagi oddał się swojej idei, nagim też ona oddać go miała umiłowanej i opieśnionej przezeń ziemi, w ramiona śmierci.
Skonał w dwa dni potem, w sobotę, 3 października roku 1236, nie cierpiąc. Legenda mówi, że kiedy ducha wyzionął, niezliczone mnóstwo skowronków zleciało na dach celi jego, „by powitać duszę zrywającą się do lotu – dodaje Sabatier – i zgotować biedaczynie kanonizację, której najbardziej był godzien, jedyną, której byłby sobie życzył”.
* * *
Jeśli jakaś postać dziejowa, mimo kilkuwiekowego przedziału czasu, mimo przewrotu w warunkach i obyczajach życia, mimo zasadniczej zmiany w wyobrażeniach, uczuciach i myślach jest nam ciągle bliska, pęta nas czarem swym i wiąże do siebie serca nasze, znak to niechybny, że żyje ona ciągle, nieśmiertelna dzięki pierwiastkom z nami wspólnym, które objawiły się w niej, wcielając wieczyste jądro duszy ludzkiej. I jeśli wracamy do ludzi epok dawno minionych i już przeżytych nie z chłodną ciekawością muzealną, lecz z miłością, to tylko do tych, których życie i osobistość są zawsze jeszcze źródłem, gdzie można zwilżyć usta i orzeźwić pierś spragnioną. A właśnie znaczenie Świętego Franciszka dla dziejów duszy i sztuki ludzkiej wychodzi daleko poza sferę zakreśloną otokiem jego aureoli Świętego Franciszka i cudotwórcy.
Istnieją w duszy ludzkiej siły, które – mimo innej formy czucia, myślenia i wyrazu – są w istocie swej wiecznie niezmienne. Uczucie religijne (cóż bliższe mu niż poezja?) jest właściwe każdemu sercu ludzkiemu. To tęsknota łączności i poczucie łączności z bytem, poczucie się jednym z ogniw w ogromnym zjawisk łańcuchu, którego całość jest dla wyodrębnionej, przez indywidualizację osamotnionej części jej usprawiedliwieniem, wytłumaczeniem, a więc pewnością, ukojeniem. Tłumaczy to, co łączy, a łączy tylko miłość, ta najmędrsza jedyna tłumaczka i pojednawczyni najdalszych biegunów.
Sam fakt istnienia i niespożytości tęsknoty człowieczej świadczy wymownie o przyrodzonej, nieodzownej i nieodpartej potrzebie radości i szczęścia. Dusza ludzka stworzona jest dla słońca, wiosny i wesela. Mówi o tym nieomylny instynkt tej książki, cała w niej nieświadoma siebie niewinność poszukiwania ścieżek wyzwolenia. Zauważono, że najczęstszym w niej słowem jest Radość. Wnikanie w najgłębsze tajemnice zachwytem myśli i zapamiętaniem się w duszy oddaje ona równoważnikami radośnie upajających woni, świateł i słodyczy. Cudowny ten materializm wrażeń wykwita ze związku zmysłów uduchowionych i ucieleśnionej prawie duszy Boskim kwiatem niepojmowalnej, nienagannej jedności Tajemnicy.
Życiowa złuda rozdwojenia znachodzi czasem wszechmocnych pojednawców. Są nimi serca kochające. Miłość jest potwierdzeniem samej siebie i świata. W istocie i głębi życia nie ma dla niej zła ani dobra. Gdzieś w najdalszej dali zachwytu istnieje głębsza od nich, nienazwana prawda serca ludzkiego. W tej głębi rodzi się przebaczenie. Zło, które wybaczone być może, przestaje być złem. Przebaczenie to nieświadoma mądrość życia, to instynktowe prawdy odgadnienia. Sfinks w uścisku życiodajnym wyznaje nowemu Edypowi imię swe, którym jest Miłość. Odgaduje tylko miłujący. I on tylko rozumie. Rozumie uczuciem, czego uczuć rozumem nie może. I rodzi się harmonia.
Nie pogląd, nie doktryna jest źródłem harmonii. Wszystkie filozofie urodziły się ze spojrzenia utkwionego w niepocieszoność śmierci. W istocie uczą one, jak chcieć, czego się nie chce. Gdzie śmierć istnieje, tam pada od niej wielki cień na życie. Lecz dla tego, kto nierozerwalnym węzłem miłości zjednoczył się z światem i bytem, śmierć nie istnieje.
I nie świat jest pogodny, jasny i pewny. Jeno duch może być pogodny, jasny i pewny. Te same blaski słoneczne odbiją się inaczej w spokojnym, inaczej w mętnym i wzburzonym wód zwierciadle. Piasek pustynny nie zagra nigdy takim świateł akordem, jak szyba górskiego jeziora, która je wchłania i odzwierciedla. Świat musi wypełniać sobą całą duszę, a ona przenikać go wzajem. Cesarz Julian, który życiem swym chwiał się między dwoma biegunami wierzeń dwóch sprzecznych ze sobą światów (żył na przemian jednym i drugim), nie miał architektonicznej zgody ducha. Przeciwieństwem jego był Marek Aureliusz, Święty Franciszek, Goethe – różnicę wieków równoważy ich wieczność. Zgody i radości nie czerpie się z świata, lecz się je w świat wkłada. I wtedy rozkwita w całość człowiek. A droga doń długa: praca nad sobą, a ścieżka doń żmudna – doskonalenie się wnętrzne. A nieraz zwalić dom trzeba, by odbudować go na nowo, a na wysokim zrąb postawić szczycie.
Zachwyt jest najwyższym życia usprawiedliwieniem i jego afirmacją. Niewątpliwym znakiem dobroci życia jest radość. Święty Franciszek zdjął klątwę z ziemi, której piękno i świętość średniowiecze oddało włodarstwu szatana. On ją znowu uświęcił. Stopy jego, dotykając ziemi, zostawiały po śladzie swym kwiaty tam, gdzie wprzódy dymiły smutne zgliszcza potępienia. On ją całą przytulił do serca. On jest jej Świętym i poetą: najświętszym poetą i najpoetyczniejszym Świętym. On uświęcił radość i tęsknotę radości. Radość jest dlań najwyższą prawdą. Radość uważał wprost za obowiązek religijny.
Nie był ascetą w okrutnym tego słowa znaczeniu. Smutnej i niepocieszonej klątwie, rzuconej przez zagorzalców na najgłębszy akt życia, przeciwstawił błogosławieństwo dane stworzeniom: płódźcie i mnóżcie się. Prosta i naturalna czystość jego serca miała głębokie i błogosławiące zrozumienie dla związków ludzi i zwierząt. Życie całe było dlań święte. Jakże daleki był mu dualizm katarów! Nie miał też nic wspólnego z zaciekłymi pogromcami ciała. Najsurowiej przeciwny chutnym głodom ciała i dogadzaniu ich pokusom, widział w nim twór Boży, odblask piękności natury. Nazywał je _frater corpus_. Dręczenie ciała ganił. Noszącym kolczaste pasy i obręcze uciskające kazał je precz rzucić. Głodzącemu się jeść kazał i jadł sam dla przykładu. Wycieńczonego pokutą prowadził do winnicy i winne mu grono podawał. Ubóstwo jego nie jest utrapieniem. On kocha je, zowie je skarbem i poręką wolności. _Nihil habentes_, _omnia possedentes_. Uważa się za rycerza Oblubienicy-ubóstwa. Typowa to rycerskość średniowieczna. We wszystkim zawsze rycerz to i trubadur.
Umiłował też mowę radości: pieśń. Od wczesnego dzieciństwa i później, chadzając z towarzyszami swymi po drogach, śpiewał miłosne pieśni trubadurów. Sam tworzył pieśni i melodie do nich. Chory już ciężko, prosił o gitarę, lecz mu jej odmawiano z obawy zgorszenia. Śpiewał też, ostatnią niemocą złożony, ku niemiłemu zdziwieniu prostaczków: wszak w obliczu zgonu raczej grzechy swe opłakiwać wypada! Biograf Celano opowiada, że z dwóch kawałków drewna klecił nieraz flet i śpiewał przy nim pieśni francuskie. Śnił, by być grajkiem Bożym.
I jego kusił szatan. Kusił go w pełnej strachów wyobraźni średniowiecznej, nieoświeconej prawami przyrody. Chwile znużenia i upadku wiecznie wytężonego ducha, chwile zniechęcenia, zwątpienia i niewiary wobec ogromu dzieła swojego widział w zwierciadle strachu i trwogi w postaci pokus i złości szatańskich.
A jednak on był przedświtem nowego dnia, jaskółką nowej wiosny. Serce jego było źródłem natchnień prerafaelitów, poprzedników odrodzenia. On, to tęcza miłości nad zakrzepłym lodowiskiem surowego prawa, uświęcenie przeklętej ziemi, uśmiech słońca nad _Dies Irae_ albigensów, łodyga życia na ugorze bizantynizmu. On, to natchnienie i osobistość miast autorytetu i dogmatu.
* * *
W _Kwiatkach_ wchodzimy w wiosenne zaranie naszej kultury, pełne niewinności i czystości rzeczy niewymownych. Wieki dziś stare przeżywały tu swoje „sielskie anielskie” dzieciństwo. Karty te czynią wrażenie ogrodu pełnego pobożnych woni lilij i płomiennych zachwytów róż upajających. Kwiaty to dusze tych ludzi. Jedyną ich wonią jest miłość.
Jest to jedna z najczarowniejszych, najczystszych, najradośniejszych książek, jakie zna literatura. Jest ona pociechą i nadzieją. Uczy wiary w miłość i w dobroć serca ludzkiego. Książka ta cała śpiewa. Jej drugim mianem mogłaby być wolność. To uskrzydlony kielich wezbranego serca ludzkiego. Wdzięk i prostota podały tu sobie ręce. Tu kwitnie urok szlachetny jak ogień i czysty jak kryształ źródlany.
„Nieskończony urok tych kart – mówi Sabatier – leży w tym, co można by nazwać ich atmosferą. Niewątpliwie są legendarne, przekształcone, przesadne, nawet fałszywe, a jednak umieją jaśniej i żywiej niż jakiekolwiek inne dzieło przedstawić krąg życiowy, który otaczał Świętego Franciszka, lepiej od każdej innej biografii wyczarować nam przed oczy ducha Umbrię, dać nam dokładny, pełen miłości obraz małych pustelni marchii ankońskiej, półziemskiego a półboskiego życia, które uszczęśliwiało ich mieszkańców… Mimo wszystkich niedokładności szczegółów jest jednak istota przekazanych rysów pełna prawdy, ton doskonale trafiony… Nie można kłaść zbytniego nacisku na legendarny charakter _Kwiatków_, gdyż ostatecznie zaledwie w dwóch lub trzech opowiadaniach nie można rozpoznać rdzenia historycznego. Sławne zdarzenie z wilkiem z Gubbio – w każdym razie najdziwniejsze w całej podróży – jest w pewnej mierze tylko »trzecią odbitką« opowieści o zbójach z Monte Casale stopioną z legendą z Alwerno. A co do opowieści o zdarzeniach nadprzyrodzonych, »choćbyśmy nawet się zgodzili, że… diabeł nie chciał go przestraszyć i przerazić, ciskając złomy skalne, to jednak sądzę, że zjawiskom tym i wizjom przeczyć byłoby większym błędem, niż wierzyć w ich rzeczywistość«”.
Nic nie odda serdecznej prostoty i miłosnego żaru tej książki. Wszystko w niej jest święte, jak dzieciństwo, radość, słońce, ranek, wiosna, źródło i serce ludzkie. Język ten, który z powiJaków niemowlęctwa rozwija się, by wyrazić rzeczy najszczytniejsze i najtajniejsze, nie ma równoważnika. Te najprostsze, wprost bezradne słowa określające najbujniejsze stany duszy, najlotniejsze ekstazy, nie dadzą się uchwycić pióru, jak palcom skrzydła motyla, bez starcia najsubtelniejszych barw, nie dadzą się odbić, jak kwiat nie da się odcisnąć w wosku, który powstał przecie z kwietnego opyłu i lepkiego ziół soku, jak woń nie da się opowiedzieć. Radosne i niezapomniane chwile przeżywał tłumacz z tą książką wśród pinij umbryjskich i świerków tatrzańskich. I Jakkolwiek niejedno zatarł, niejedno niepowrotnie zepsuł, pracował z miłością wielką nad tej książki przekładem, który jest tylko lichym i niedołężnym wyrazem jego głębokiego podziwu, wzruszenia i serdecznej wdzięczności.
Może te choćby uczucia z tych kart nie uleciały i niechaj towarzyszą im w drodze, jak woń towarzyszy jeszcze równiance kwiatów, którym dłoń niezręczna, wiążąc je na nowo, odebrała ich polną i słoneczną świeżość. A sama za siebie przemawiać będzie dusza tej książki: MIŁOŚĆ.
_Leopold Staff_ZACZYNA SIĘ POCHWAŁA STWORZENIA, KTÓRĄ WYŚPIEWAŁ ŚWIĘTY FRANCISZEK ZŁOŻONY CHOROBĄ U ŚWIĘTEGO FRANCISZKA DAMIANA
_Najwyższy, wszechpotężny, dobry Panie,_
_Twoja jest sława; chwała i cześć, i wszelkie błogosławieństwo_
_Jedynie Tobie, Najwyższy, przystoją,_
_A żaden człowiek nie jest godzien nazwać Ciebie._
_Pochwalony bądź, Panie, z wszystkimi swymi twory,_
_Przede wszystkim z szlachetnym bratem naszym, słońcem,_
_Które dzień stwarza, a Ty świecisz przez nie;_
_I jest piękne, i promienne w wielkim blasku;_
_Twoim, Najwyższy, jest wyobrażeniem._
_Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, księżyc,_
_i nasze siostry gwiazdy;_
_Tyś ukształtował je w niebie jasne i cenne, i piękne._
_Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, wiatr,_
_I przez powietrze, i czas pochmurny, i pogodny, i wszelki,_
_Przez które dajesz tworom swoim utrzymanie._
_Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, wodę,_
_Co pożyteczna jest wielce i pokorna, i cenna, i czysta._
_Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, ogień,_
_Którym oświecasz noc,_
_A on jest piękny i radosny, i silny, i mocny._
_Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię,_
_Która nas żywi i chowa,_
_I rodzi różne owoce z barwnymi kwiaty i zioły._
_Pochwalony bądź, Panie, przez tych, co przebaczają dla miłości Twojej,_
_I znoszą słabość, i utrapienie._
_Błogosławieni, którzy wytrwają w pokoju,_
_Gdyż przez Ciebie, Najwyższy, będą uwieńczeni._
_Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, śmierć cielesną,_
_Której żaden człowiek żywy ujść nie może;_
_Biada tym, co konają w grzechach śmiertelnych;_
_Błogosławieni, którzy znajdą się w twej najświętszej woli;_
_Bowiem śmierć wtóra zła im nie uczyni._
_Chwalcie i błogosławcie Pana, i czyńcie mu dzięki,_
_I służcie mu z wielką pokorą._Rozdział 1.
W imię Pana Naszego, Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego, i Matki Jego, Dziewicy Maryi. Księga ta zawiera kilka kwiatków, cudów i przykładów pobożnych sławetnego biedaczyny chrystusowego, Świętego Franciszka, i kilku jego towarzyszy świętych. Na chwałę Jezusa Chrystusa. Amen
a wstępie zważyć należy, że sławetny Święty Franciszek we wszystkich czynach żywota swego podobien był Chrystusowi błogosławionemu. Jak Chrystus, kazać zaczynając, dwunastu wybrał apostołów, by – wzgardziwszy wszelką rzeczą świecką – naśladowali go w ubóstwie i w innych cnotach. Tak i Święty Franciszek, zakładając zakon, z początku dwunastu wybrał towarzyszy, którzy najwyższe posiedli ubóstwo. I Jak jeden z dwunastu apostołów Chrystusowych, odtrącon od Boga, obwiesił się w końcu, tak jeden z dwunastu towarzyszy Świętego Franciszka, któremu na imię było brat Jan z Kapelli, odpadł i obwiesił się w końcu. Jest to dla wybranych pouczenie wielkie i powód do pokory i bojaźni, jeśli się zważy, że nikt pewien nie jest wytrwania aż do końca w łasce Bożej. I Jak owi apostołowie święci zgoła cudowni byli świętością, pokorą i pełnią Ducha Świętego Franciszka, tak i ci prześwięci towarzysze Świętego Franciszka byli ludźmi takiej świętości, że od czasu apostołów aż dotąd świat nie widział ludzi tak cudownych i Świętych. Jednego z nich bowiem porwał zachwyt aż w trzecie niebo, jak Świętego Pawła, a był to brat Idzi. Innego, to jest brata Filipa Długiego, dotknął anioł węglem ognistym na wardze jak proroka Izajasza. Inny, to jest brat Sylwester, mówił z Bogiem, jak mówi przyjaciel z przyjacielem, podobnie jak Mojżesz czynił. Inny wzlatał bystrością umysłu aż w światło mądrości Boskiej, podobnie orłu, Janowi Ewangeliście, a był to brat Bernard przepokorny, który bardzo głęboko wykładał Pismo Święte. Inny, uświęcon od Boga, kanonizowany był w niebie, kiedy żył jeszcze na świecie, a był to brat Rufin, szlachetnie urodzony z Asyżu. Tak oto wszyscy odznaczeni byli szczególną cechą świętości, jak okazuje to, co nastąpi.Rozdział 2.
O bracie Bernardzie z Quintavalle, pierwszym towarzyszu Świętego Franciszka
ierwszym towarzyszem Świętego Franciszka był brat Bernard z Asyżu, który w taki nawrócił się sposób. Kiedy Święty Franciszek świecką nosił jeszcze szatę, acz już pogardził był światem i – chadzając w pogardzie – umartwiał się pokutą, a choć wielu uważało go za głupca i wyszydzało jako szaleńca, krewni zaś i obcy wyganiali go kamieniami i brudnym błotem, on mimo wszelkie lżenia i szyderstwa chadzał cierpliwy, jakby był głuchy i ślepy. Począł Bernard z Asyżu, jeden z najszlachetniej urodzonych, najBogatszych i najmędrszych w mieście, rozważać roztropnie tak ogromną świata pogardę, tak wielką wśród krzywd cierpliwość Świętego Franciszka i to, że – będąc już od dwóch lat u każdego we wstręcie i wzgardzie – zdawał się coraz stalszym.
Zaczął tedy rozmyślać i mówić sobie: _Nie może być zgoła, by brat ten nie posiadał wielkiej łaski Boga_. Przeto wieczorem zaprosił go na wieczerzę i na nocleg. Święty Franciszek przyjął zaproszenie i wieczerzał z nim, i został na nocleg. Wówczas Bernard postanowił w sercu zbadać świętość jego. Przeto kazał przysposobić dlań łoże w swej własnej komnacie, gdzie nocą zawsze paliła się lampa. Święty Franciszek, wszedłszy do komnaty, chcąc ukryć świętość swoją, rzucił się na łoże i przyjął pozór śpiącego. Podobnie i Bernard rzucił się po chwili na łoże i począł mocno chrapać, jak gdyby spał bardzo twardo. Święty Franciszek, sądząc prawdą, że Bernard śpi, wstał w czasie pierwszego snu z łoża i począł się modlić, podnosząc oczy i ręce ku niebu, i z ogromną pobożnością i żarliwością mówił: „Boże mój! Boże mój!”. Mówiąc tak i płacząc rzewnie, trwał aż do rana, powtarzając ciągle: „Boże mój! Boże mój” i nic więcej. A mówił to Święty Franciszek, rozpamiętując i podziwiając wzniosłość Majestatu Bożego, który raczył zejść do ginącego świata i kazał biedaczynie swemu, Franciszkowi, nieść lek dla zbawienia duszy swojej i innych. Tak oświecony Duchem Świętym, czyli duchem proroczym, przewidując wielkie sprawy, których Bóg dokonać miał przezeń i przez zakon jego, i rozważając niedostateczność i słabość swoją, wzywał i prosił Boga, by dobrocią i wszechmocą swoją, bez której nic nie sprawi ułomność ludzka, spełnił, poparł i zdziałał to, czemu on sam nie podoła. Bernard, widząc przy świetle lampy pobożne czyny Świętego Franciszka, rozważał pobożnie słowa, które mówił. Wtedy dotknął go i natchnął Duch Święty, by zmienił życie swoje.
Przeto z nastaniem ranka przywołał Świętego Franciszka i rzekł:
– bracie Franciszku, postanowiłem silnie w sercu swoim porzucić świat i słuchać ciebie we wszystkim, co mi rozkażesz.
Święty Franciszek, słysząc to, ucieszył się w duchu i rzekł:
– Bernardzie, to, co mówisz, jest tak wielkim i trudnym dziełem, że dobrze by było zasięgnąć w tej sprawie rady Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i prosić go, by raczył objawić nam wolę swoją i pouczyć nas, jak to w czyn wprowadzić. Przeto chodźmy społem do pałacu biskupa, gdzie jest ksiądz dobry, i każmy mszę odprawić. Potem będziemy modlić się do trzeciej, prosząc Boga, by przez trzykrotne otwarcie mszału objawił nam drogę, którą wybrać mamy.
Odrzekł Bernard, że mu to wielce po myśli. Przeto ruszyli i poszli do pałacu biskupa. Kiedy wysłuchali mszy i przetrwali na modłach do trzeciej, ksiądz wziął mszał na prośbę Świętego Franciszka i – uczyniwszy znak krzyża Świętego Franciszka – otworzył go w imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, trzy razy. Za pierwszym otwarciem wypadło słowo, które rzekł Chrystus w Ewangelii do młodzieńca pytającego o drogę do doskonałości: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, przedaj, co masz, rozdaj ubogim i pójdź za mną”.
Za drugim otwarciem wypadło słowo, które rzekł Chrystus do apostołów, posyłając ich, aby kazali: „Nie bierzcie nic ze sobą w drogę, ni laski, ni sakwy, ni obuwia, ni pieniędzy”, chcąc ich przez to pouczyć, że całą nadzieję życia winni pokładać w Bogu i starać się jedynie głosić Ewangelię Świętą.
Za trzecim otwarciem mszału wypadło słowo, które rzekł Chrystus: „Kto chce iść za Mną, niechaj się zaprze siebie i weźmie krzyż swój i naśladuje Mnie”. Wówczas rzekł Święty Franciszek do Bernarda:
– Oto rada, którą Chrystus ci daje. Idź więc i uczyń ściśle, co słyszałeś. Błogosławiony niech będzie Pan nasz, Jezus Chrystus, który raczył pokazać nam, jak żyć wedle Ewangelii.
Usłyszawszy to, poszedł Bernard i sprzedał, co miał. A był bardzo Bogaty. I w rozradowaniu wielkim rozdał wszystko wdowom, sierotom, więźniom, klasztorom, szpitalom i pielgrzymom. A we wszystkim pomagał mu Święty Franciszek wiernie i mądrze.
Człowiek niektóry, imieniem Sylwester, widząc, że Święty Franciszek daje i każe rozdawać tyle pieniędzy ubogim, opanowany chciwością rzekł do niego:
– Nie zapłaciłeś mi wszystkiego za kamienie, które kupiłeś ode mnie, aby odbudować kościół. Zapłać mi więc, skoro masz pieniądze!
Wówczas Święty Franciszek, dziwując się jego chciwości i nie chcąc się z nim spierać, jako prawdziwy naśladowca Ewangelii Świętej włożył ręce w zanadrze Bernarda i mając ręce pełne pieniędzy, włożył je w zanadrze Sylwestra, mówiąc, że jeżeli chce więcej, da mu więcej. Zadowolony Sylwester odszedł i wrócił do domu. Rozmyślając wieczorem o tym, co czynił za dnia, i wyrzucając sobie chciwość swoją, rozważał gorliwość Bernarda i świętość Świętego Franciszka.
Nocy następnej i podczas dalszych dwóch nocy miał takie od Boga widzenie: z ust Świętego Franciszka wychodził krzyż złoty, którego szczyt dotykał nieba, a ramiona sięgały od wschodu do zachodu. Skutkiem tego widzenia oddał gwoli Bogu wszystko, co miał, i został bratem mniejszym, i doszedł w zakonie do takiej świętości i łaski, że mówił z Bogiem, jak mówi przyjaciel z przyjacielem, co Święty Franciszek zauważył kilkakrotnie i o czym dalej jeszcze będzie mowa. Podobnie i Bernard doznał tyle łaski Bożej, że często wśród rozpamiętywania porywał go zachwyt do Boga. Święty Franciszek mawiał o nim, że godzien był czci wszelakiej i że on założył ten zakon. Bowiem pierwszy porzucił świat, nie zachowując dla siebie nic, lecz oddając wszystko ubogim Chrystusa.
I dał początek ubóstwu ewangelicznemu, oddając się nago w ramiona ukrzyżowanego, który błogosławiony niech będzie _in saecula saeculorum_. Amen.Rozdział 3.
Jak Święty Franciszek gwoli złej myśli, którą żywił przeciw bratu Bernardowi, rozkazał temuż bratu Bernardowi, by mu po trzykroć nastąpił stopami na szyję i na usta
obożny sługa ukrzyżowanego, Święty Franciszek, oślepł prawie wskutek srogiej pokuty i ustawicznego płakania i ledwo widział. Pewnego razu wyszedł z klasztoru, kędy przebywał, i udał się do klasztoru, kędy przebywał brat Bernard, by mówić z nim o rzeczach Boskich. Doszedłszy na miejsce, dowiedział się, że ów modli się w lesie, zachwycony i zjednoczony z Bogiem. Wówczas Święty Franciszek z drugim bratem poszedł do lasu i wołał owego:
– Chodź – rzekł – i rozmawiaj ze ślepcem.
Lecz brat Bernard nic nie odpowiedział, gdyż – oddany głębokim rozpamiętywaniom i porwany zachwytem – tonął w Bogu duchem. A że miał szczególny wdzięk mówienia o Bogu, przeto Święty Franciszek, który kilkakrotnie to poznał, pragnął z nim mówić. Po krótkiej chwili zawołał nań raz wtóry i trzeci, i w ten sam sposób.
Żadnym razem nie słyszał go brat Bernard, zatem nie odpowiadał ani szedł do niego. Święty Franciszek odszedł nieco markotny, zdziwiony i obruszony, że brat Bernard, którego przecież po trzykroć wołał, nie przyszedł do niego. Odszedłszy z tą myślą, gdy oddalili się nieco, rzekł Święty Franciszek do towarzysza swego:
– Czekaj mnie tutaj.
I udał się opodal na miejsce samotne, padł do modlitwy i prosił Boga, by mu objawił, czemu brat Bernard nic nie odpowiedział.
Kiedy tak leżał, doszedł go głos Boga, który rzekł:
– O biedny człeczyno, co cię wzburzyło? Winien że człowiek porzucać Boga dla stworzenia? brat Bernard, kiedyś go wołał, zjednoczony był ze mną, przeto nie mógł przyjść do ciebie ani ci odpowiedzieć. Nie dziwuj się tedy, że odpowiedzieć ci nie mógł. Bowiem tak był zachwycony, że zgoła twych słów nie słyszał.
Otrzymawszy tę odpowiedź Boga, Święty Franciszek wrócił natychmiast z największym pośpiechem do brata Bernarda, by oskarżyć się przed nim kornie za myśl, którą żywił przeciw niemu.
Kiedy brat Bernard ujrzał go idącego ku sobie, wyszedł naprzeciw i rzucił mu się do stóp. Wówczas Święty Franciszek kazał mu powstać i opowiedział z wielką pokorą myśl i wzburzenie, które żywił przeciw niemu, i co mu Bóg odpowiedział. I tak zakończył:
– Rozkazuję ci, w imię posłuszeństwa Świętego Franciszka, uczynić, co ci rozkażę.
Brat Bernard, bojąc się, by Święty Franciszek nie rozkazał mu jakiejś ostateczności, jak zwykł to czynić, chciał w sposób przystojny uchylić się od posłuszeństwa, więc odrzekł:
– Gotów jestem być wam posłuszny, jeśli mi obiecacie uczynić to, co ja wam rozkażę.
Kiedy mu Święty Franciszek obiecał, rzekł brat Bernard:
– Powiedzcie tedy, ojcze, co mam uczynić.
Święty Franciszek odparł:
– Rozkazuję ci, w imię posłuszeństwa Świętego Franciszka, dla ukarania pychy mej i gniewu serca mego, kiedy na wznak rzucę się na ziemię, postawić mi jedną stopę na szyi, a drugą na ustach i przejść tak po mnie trzy razy, z jednej strony na drugą, hańbiąc mnie i ganiąc, a zwłaszcza mówiąc mi: „Leż, nędzniku, synu Piotra Bernardonego, skądże ci ta pycha, najpodlejsze stworzenie ty?”.
Kiedy to brat Bernard usłyszał, choć bardzo srogim wydało mu się takie postępowanie, atoli w imię posłuszeństwa Świętego Franciszka spełnił, o ile mógł najgrzeczniej, co mu Święty Franciszek rozkazał. A kiedy to uczynił, rzekł Święty Franciszek:
– Teraz rozkaż ty mnie, co mam uczynić tobie. Bowiem przyrzekłem ci posłuszeństwo.
Rzekł brat Bernard:
– Rozkazuję ci, w imię posłuszeństwa Świętego Franciszka, każdym razem, kiedy społem będziemy, ganić mnie ostro i wieść do poprawy z błędów moich.
Przeto Święty Franciszek dziwił się wielce. Bowiem taka była świętość brata Bernarda, że żywił dlań cześć wielką i uznawał, że w niczym na naganę nie zasługuje. Odtąd wystrzegał się Święty Franciszek przebywać długo z nim razem, by nie musieć rzec słowa nagany temu, którego świętość znana mu była.
Lecz kiedy zapragnął widzieć go lub słyszeć mówiącego o Bogu, oddalał się znów od niego, jak mógł najszybciej, i uchodził. I budujące było widzieć, z Jaką miłością, czcią i pokorą Święty Franciszek, ojciec, obcował i rozmawiał z bratem Bernardem, synem pierworodnym. Na cześć i na chwałę Jezusa Chrystusa i biedaczyny Franciszka. Amen.