- W empik go
Kwiaty belladonny - ebook
Kwiaty belladonny - ebook
Rodzinne tajemnice ukryte w gąszczu trujących roślin…
Lato 1868 roku. Adrianna ucieka od Witolda, bogatego, ale okrutnego ziemianina, który pojął ją za żonę, ale zamiast kochać, tresował jak jedną ze swoich klaczy. Uciekinierka rodzi bliźnięta, Florę i Florka, które porzuca u akuszerki. Latami ukrywa się w małym gospodarstwie na granicy puszczy, gdzie zajmuje się zielarstwem, kontynuując pracę naukową zmarłego ojca.
Dzieci dorastają, świat się zmienia. Emocje targające Adrianną i Witoldem także. Po latach ścieżki okaleczonej żalami i nienawiścią rodziny znów się krzyżują. Czy po tym, czego doświadczyli, możliwe jest pojednanie? Czy porzucone dzieci, maltretowana kobieta i skrzywdzony mężczyzna mogą sobie wzajemnie przebaczyć?
„Kwiaty belladonny” to kolejna znakomita powieść Weroniki Wierzchowskiej, która od lat zachwyca swoje Czytelniczki, przenosząc je w świat porywających intryg i dworskich romansów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68101-43-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LATO 1868 ROKU, WARSZAWA
Adrianna Seliga leżała na łóżku porodowym i patrzyła na wielkie płaty farby odłażącej z sufitu. Skupiła się na tym, by nie myśleć, co będzie, jeśli spadną wprost w jej krocze, właściwie w otwartą ranę, jaką było obecnie jej ciało. Z pewnością zgotowałyby jej gorączkę połogową i wysłały na tamten świat. Akuszerka Bukowska, jak się przedstawiła właścicielka lokalu, nie przejmowała się brudem w najmniejszym stopniu, tak samo jak tym, by choć wyszorować ręce przed odebraniem dziecka. Krzątała się przy łóżku i nuciła wesoło pod nosem. Dziś już odebrała jedno niemowlę i zaraz wyciągnie z klientki kolejne. I to jak łatwo! Ada bowiem nie była wymagająca i nie tkwiła w niby-klinice całymi tygodniami, co zdarzało się innym pacjentkom. Przyszła wczoraj i oświadczyła, że rankiem urodzi, zapłaciła z góry, i to bez gadania, po czym zgodnie z zapowiedzią o świcie zaczęła rodzić.
Sufit zaczął falować niczym coraz mocniej wzburzone morze. Ada widziała kiedyś równie niespokojne i groźne, z ojcem raz popłynęła do Londynu, gdzie ten został zaproszony do wygłoszenia odczytu. Wydawało się jej, że było to wieki temu, w innym życiu. Wówczas była panienką z dobrego domu, córką słynnego profesora, szanowanego przez osobistości świata nauki w całej Europie. Świat stał przed nią otworem, wydawało się jej, że nic jej nie zatrzyma i osiągnie, co zechce, wszystko wszak miała w zasięgu ręki. Marzyły się jej rzeczy wielkie, światła wielkich miast, błysk marmurów na posadzkach, panowie we frakach kłaniający się z szacunkiem, oklaski i uznanie, przede wszystkim dla jej intelektu. Była wówczas pewna, że to, iż nie przyjmują kobiet na uczelnie i nie dopuszczają do robienia prawdziwej nauki, to nieistotny drobiazg, z którym da sobie radę. Wówczas mogła wszystko i była pewna, że zdobędzie, czego zapragnie.
Jak to się stało, że teraz leżała w tej ponurej, obskurnej norze i nie miała wpływu zupełnie na nic, przede wszystkim na własne życie? W dodatku już nie tylko sufit falował, ale też ściany i pani Bukowska, która wiła się niczym wąż, zmieniała kolory i puchła. Jej twarz raz rosła, raz malała. Ada czuła pot spływający coraz obficiej po czole i szyi, szarpiące całym ciałem, powtarzające się skurcze, ale o dziwo, zupełnie nie cierpiała. Żadnego bólu, męki, żadnego strachu, dopadały ją co najwyżej mdłości. Nic dziwnego, wlała sobie do gardła solidną porcję morfiny rozpuszczonej w alkoholu, by cały ten okropny zabieg przeszedł bez tortur. Wczoraj wieczorem zaś przyjęła ekstrakt z wiesiołka i olej szałwiowy. Powinny były wzmocnić, może nawet zainicjować skurcze, to dzięki temu wiedziała, że rankiem zacznie się akcja porodowa. Zdaje się jednak, że zmieszanie kilku substancji aktywnych, w dodatku w jej stanie, wywołało jakieś dodatkowe efekty. To się zdarzało, nie było co teraz załamywać rąk.
Musiała wytrzymać i po prostu wydalić z siebie ten twór, to ciało obce. Nie chciała w nim widzieć żywej istoty, która kiedyś zacznie czuć i myśleć, która była ciałem z jej ciała, krwią z jej krwi. To był intruz. Stworzony przez potwora, przez jej męża, Witolda Seligę. Wyszła za niego, zmuszona przez sytuację rodzinną, nigdy go nie kochała. Myślała, że jakoś się im ułoży, że się porozumieją, byli przecież cywilizowanymi ludźmi, ale on od początku traktował ją jak własność. Jakby była jeszcze jedną kobyłą w jego stadninie. Kiedy mu odmówiła raz i drugi, sprał ją palcatem do popędzania konia, potem zgwałcił. Nie raz i nie dwa, robił to, aż zaszła w ciążę. Po to ją sobie kupił, by rodziła mu następców, przyszłych panów na włościach, dziedziców rozległych dóbr i spuścizny zamożnego ziemiańskiego rodu. Trzymał ją w zamknięciu i doglądał jak cennej klaczy. Kiedy brzuch jej urósł, bił tylko czasem, by podkreślić swoje władztwo, by ją oćwiczyć i okiełznać.
Uciekła. Znienawidziła go całym sercem, poprzysięgła mu zemstę, głównie zaś to, że nigdy się nie podporządkuje jego woli. Wiedziała, że ma niewiele czasu, że w Warszawie też ją znajdzie. To była kwestia kilku dni, miał wszak ludzi, pieniądze, a przede wszystkim niezachwianą pewność siebie, przekonanie o swojej sile i mądrości. Bestia, bezlitosna i pozbawiona cienia empatii oraz szacunku do słabszych. Szkoda, że wcześniej trzymał ją skrępowaną i nie była w stanie o czasie spędzić płodu ziołowymi specyfikami. Teraz musiała urodzić to dziecko, cień potwora. Nie zamierzała jednak nawet na nie spojrzeć, nie zamierza wziąć do rąk i przytulić.
Znalazła adres akuszerki w gazecie, było ich tam kilka. „Bukowska z ulicy Bednarskiej przyjmie osoby spodziewające się słabości. Ścisła dyskrecja, troskliwa opieka, umieszczenie dziecka w cenie piętnastu rubli”. Prosto i bez ogródek. Mnóstwo kobiet rodziło w takich mieszkaniach akuszerek jak to, udających kliniki położnicze, w tajemnicy i dyskrecji, by potem za opłatą zostawić dziecko i pójść sobie, wolne i wypełnione wielką ulgą. Na wszelki wypadek Ada dopilnowała, by zupełnie nic nie czuć, by nie odezwały się w niej matczyne instynkty. Dlatego szpitalik wirował jej coraz bardziej i falował niczym wzburzone morze. Nawet nie wiedziała, kiedy dziecko z niej wypadło, po prostu nagle zaczęło kwilić. Odetchnęła, to już koniec, zaraz będzie wolna.
– Jeszcze jedno! – ucieszyła się akuszerka. – Będą bliźnięta! Niestety opłatę za umieszczenie muszę naliczyć podwójnie.
Ada tylko skinęła ręką, by podała jej torebkę. Pięć rubli za pokój, pięć za poród i trzydzieści za pozbycie się dwójki dzieci. Masa forsy, robotnica szwalni musiałaby pracować na taką kwotę ze cztery miesiące.
– Będę łożyła więcej na ich utrzymanie, ale nie zostawię do siebie kontaktu. Odezwę się, kiedy będzie dogodna pora. – Włożyła duże ruskie banknoty w chciwą dłoń akuszerki, ale przytrzymała ją za nadgarstek. – Nie dopuścisz, by cierpiały, jasne?
– Co też, pani szanowna? Zawsze umieszczam dzieci w dobrych rodzinach, proszę się nie martwić, będą miały przyzwoite życie. Och, zdrowiuchne, chłopczyk i dziewczynka!
Ada odwróciła głowę, by nie patrzeć. Twarz Bukowskiej powiększała się, rosła niczym balon, wypełniała niemal cały pokój.
– Jak im dać na chrzcie?
– Miał być Florian lub Flora. Na cześć kwiatów, roślin... Rzymska bogini kwiatów tak się nazywała, nie wiem, czy można dać dziecku takie imię na chrzcie.
Akuszerka pokiwała głową, nie patrząc na położnicę, zajęta była myciem i przewijaniem niemowląt. Poruszała się szybko, wyćwiczonymi ruchami. Wiła się jak wąż, a cały świat wokół falował i burzył się niczym podczas sztormu.
II
WIOSNA 1877 ROKU, WARSZAWA
W mieszkaniu państwa Pawłowskich, na drugim piętrze kamienicy nSa Chłodnej, pachniało dziś mydlinami i rosołem. Były to aromaty typowo niedzielne: bulgocząca leniwie w garnku kura, gorące żelazko, którym gospodyni prasowała rzeczy na jutro, oraz para unosząca się z miski. Głowa rodziny, pan Józef, rozebrany aż do singletu na ramiączka, stał nad miednicą pełną parującej wody, by pędzlem do golenia, maczanym w puszce z rozdrobnionym białym mydłem, pokrywać sobie twarz grubą warstwą gęstej piany.
Dziewięcioletni Florian siedział obok i patrzył na ojca wielkimi, wiecznie zdziwionymi oczami, dziś dodatkowo wypełnionymi powagą i skupieniem. Był znacznie roślejszy od chłopców w swoim wieku, zanosiło się na to, że wyrośnie na wielkiego chłopa, silnego jak tur. Niestety nie grzeszył przy tym bystrością umysłu, najbardziej lubił w milczeniu bawić się drewnianymi konikami i lokomotywą, zrobioną własnoręcznie przez Józefa. Zachowywał się nadal niezwykle dziecinnie i musiał długo myśleć, zanim wykonał polecenie lub coś powiedział.
Florka była oczywiście znacznie drobniejsza od brata, za to ona zagarnęła całą inteligencję przeznaczoną dla nich obojga. Bliźniaki były jednak do siebie wyraźnie podobne, oboje mieli płowe czupryny i stalowe oczy, chłodne i świdrujące. Dziewczynka stała przy misce i wkraplała do parującej wody po kilka kropel wody kolońskiej i wody różanej, jedyne kosmetyki, którymi posługiwał się Pawłowski. Pozwalał na to córce, wiedział, że mała lubi takie rzeczy i jest bardzo uważna, nie uroni ani kropli, za to dobierze ich tyle, ile trzeba. Nie za dużo i nie za mało, w sam raz, by po ogoleniu się Józef miał w misce doskonały likwor do spłukania twarzy, zmycia mydlin i jednoczesnego jej nawonienia oraz odświeżenia. Nawet jeszcze jutro przed świtem, kiedy pomaszeruje do pracy, będzie się czuł, jakby wyszedł prosto z wytwornego zakładu fryzjerskiego.
Chłopak sięgnął po leżącą w drewnianym pudełku brzytwę, ale ojciec prasnął go pędzlem po dłoni i parsknął śmiechem.
– Jeszcze nie musisz się golić, kawalerze. Cierpliwości, przyjdzie i na to czas, teraz mógłbyś tylko zrobić sobie tym krzywdę – powiedział i poczochrał syna po głowie.
– Przydałybyście się do czegoś, zamiast przeszkadzać ojcu. Jutro ma podróż służbową, jedzie aż do Terespola, dajcie mu się spokojnie ogolić – odezwała się Maryla, niemal niewidoczna zza kłębów pary buchających z prasowanej koszuli. – Weźcie koszyki i migiem na dół po drewno i węgiel. Tylko nie kłóćcie się z dzieciakami na podwórku, bo Walendziakowa znów mi będzie głowę suszyć. Jeszcze mi przyjdzie płacić za nosy rozkwaszone przez Florka, skaranie boskie z tym chłopakiem.
Maryla marudziła, znów bolały ją plecy, pół nocy nie mogła przez nie spać. Rwało ją na wysokości nerek i na nic nie pomagały okłady ani wypite mleko makowe, zwykle kojące boleści i zapewniające głęboki sen. Dzieci ją drażniły, ale to się nie zmieniało niezależnie od stanu jej zdrowia. Nie mogła sama urodzić, doktory mówiły, że ma coś nie tak z drogami rodnymi, zgodziła się więc przyjąć znajdy, bo Józek nalegał, ale nigdy jakoś nie zapałała do nich mocniejszym uczuciem.
Teraz, kiedy chłopak robił się problematyczny, jej cierpliwość jeszcze bardziej topniała. Przy byle okazji goniła dzieciaki na dwór lub ze sprawunkami, byle nie musieć znosić ich obecności w domu. Flora wydawała jej się zbyt poważna i delikatna niczym królewna, nie pasowała do robociarskiej okolicy. Z kolei Florian był tępym, upartym tumanem o wielkich dłoniach i uporze byka. Nie chciała ich, liczyła, że niedługo, kiedy skończą szkołę elementarną, pośle się je do roboty. Chłopaka ojciec zabierze do warsztatów kolei, osiłek przyda się tam do pomocy. Małą da się na przyuczenie do krawcowej, może nada się do fabrycznej szwalni, potrafiła być przecież niezwykle dokładna.
Gdy bliźniaki wybiegły z mieszkania, Józef spojrzał na żonę z wyrzutem. On przybrane dzieci kochał całym sercem, od pierwszego dnia, kiedy wzięli je od akuszerki. Dużo pracował, był urzędnikiem kolejowym, pnącym się mozolnie po szczeblach kariery. Chciał spędzać z dziećmi jak najwięcej czasu, lubił się bawić konikami z Florkiem i czytać na głos Florze, a potem z nią rozmawiać o lekturze. I nieważne, czy studiowali razem gazetę, podręcznik do przyrody, czy powieść francuską, zawsze mieli mnóstwo zagadnień do omówienia. Józef chciałby wysłać Florę do pensji dla panien, stać ich było, poza tym prawdziwa matka dzieci czasem przesyłała pewne sumy. Musiał to jeszcze przedyskutować z żoną.
Dzieci zbiegły po schodach, jak zwykle galopem, skacząc po kilka stopni. Flora uciekała przed bratem, zwinniejsza i szybsza, on z kolei gnał z łomotem, mruczał przy tym niczym niedźwiedź. Wypadli na podwórko studnię, okoloną skrzydłami kamienicy zamykającej się w pierścień. Było chłodno, nie bawiły się tu dziś dzieci, nie kręcili się domokrążcy, szlifierze noży, sprzedawcy okazji „z ręki” czy choćby kataryniarz. Stróża też nie był widać, pewnie spał w swojej kanciapie, ululany wódką.
Bliźnięta, wymachując koszykami na opał, przebiegły przez podwórko i klatką schodową przedostały się na tyły kamienicy, gdzie znajdowały się budynki gospodarcze, studnia, latryna i śmietnisko. Tu się zatrzymały, zdyszane i zaskoczone, bo przed drewutnią siedziało czterech chłopaków. Trzej z kamienicy, zasmarkani synowie robotników z niedalekiej stalowni, oraz ich herszt, trzynastoletni Zbychu z budynku po drugiej stronie Chłodnej. Palili papierosy i gapili się na Zbycha, który nosił się już jak prawdziwy andrus z okolic pobliskiej Hali Mirowskiej.
– Jest i nasza blada zaraza oraz jej przygłupi braciszek – powiedział Zbych na widok przybyłych, po czym splunął.
Bliźniaki zwracały na siebie uwagę nietypowym wyglądem, ich niezwykle jasne włosy i rybie oczy o zimnej barwie ściągały na siebie wzrok. Wszędzie zaś musiały znaleźć się ofiary do dręczenia, ktoś, kogo można uważać za gorszego i wyładować na nim złość. Zwykle instynktownie wybierano kaleki, osobniki słabe, niepotrafiące się bronić, czasem innowierców lub obcych przybyszy, kogoś niepasującego do ogółu. Tak jak w sforze wilków osobnik chromy był przepędzany lub zagryzany, tak i na podwórkach rozprawiano się z odmieńcami. W tej okolicy padło na dwie znajdy, właściwie przypadkiem, może z braku innych ofiar. Flora wydawała się łatwą zdobyczą, jej nierozgarnięty brat jeszcze łatwiejszą. Florian jednak ostatnio przylał chłopcom, którzy ciągali jego siostrę za włosy i umazali jej sukienkę końskim łajnem. Musiał się bronić, choć nigdy jeszcze nie stanął przeciw prawdziwemu andrusowi, ulicznemu rozrabiace, w dodatku kilka lat starszemu.
– Chcemy tylko wziąć opał – powiedziała Flora i podeszła powoli.
– Bękarty. W dodatku brzydkie jak zdechłe ryby – dodał chłopak i ruszył im naprzeciw.
Flora uniosła brew. Bękarty? Pół dzielnicy było dziećmi z nieprawego łoża lub z rozbitych rodzin. Mało też który mieszkaniec był piękny, zarzuty były zatem raczej naciągane. Bała się jednak, bo widziała, jak kipi w nim złość, ale Flora nie uciekła, powoli kroczyła przed siebie. Nie chciała wracać na górę bez węgla i wysłuchiwać połajań matki, poza tym w brzuchu drążył ją robak przekory, jakiś wewnętrzny nakaz, by się postawić. Zbych uśmiechnął się złośliwie i zastąpił jej drogę, jednocześnie wyciągnął z przykrótkich portek majchra – brzydki nóż z blaszanego płaskownika.
– Nigdy się nie uśmiechasz, zarazo. Zaraz ci poprawię buźkę, poszerzę ten uśmiech. Będzie trochę bolało, ale co tam, dla piękności trzeba cierpieć – zarechotał rozbawiony własny pomysłem.
Jego trzej wyznawcy, zachwyceni i ośmieleni, podeszli bliżej, po czym oskrzydlili Florę, by nie mogła uciec. Zbych machnął jej nożem przed twarzą, aż świsnęło złowieszczo. Bawił się, tylko straszył, wiedziała o tym, ale i tak czuła się paskudnie i miała wrażenie, że w gardle rośnie jej gula łez. Andrus zrobił krok i machnął jeszcze raz. Florek, stojący z tyłu, nagle odepchnął siostrę i złapał za ostrze. Zatrzymał je jakimś cudem, ale stal rozpłatała mu wnętrze dłoni. Spojrzał na nią ze zdumieniem – bolało, paliło zimnem, by po chwili gorąca krew popłynęła obficie i zaczęła kapać na ziemię. Flora krzyknęła.
– Co żeś zrobił, draniu! Zraniłeś go! Złapała brata za ramię, chciała go odciągnąć.
Zbych stał mocno zaskoczony, ale i coraz bardziej zadowolony. Widok krwi podziałał na niego jak na gończego psa – złapał jej zapach i pomyślał, że fajnie byłoby zanurzyć ostrze w ciele jeszcze raz. Wiedział, że dziś zdobędzie wielki respekt na ulicy, właśnie stał się prawdziwym nożownikiem, posunął frajera majchrem.
Nie zdążył zrealizować pomysłu, by uderzyć po raz kolejny. Florian zacisnął krwawiącą dłoń w pięść i bez sygnalizowania czy brania zamachu prasnął nią wprost w usta andrusa. Mimo że był od niego cztery lata młodszy, rozmiarami się właściwie nie różnili, miał też więcej krzepy. Jego pięść zmiażdżyła usta Zbycha, te wybuchnęły krwią. Chrupnęły mu wyłamywane zęby. Andrus padł na klęczki, od razu plunął pokruszonymi zębami. Florian się pochylił, złapał go zdrową ręką za kark i zmusił do uniesienia głowy, po czym z nieruchomym, jakby pozbawionym emocji wyrazem twarzy grzmotnął go jeszcze raz. I kolejny.
Flora znów krzyknęła, ale tym razem na brata. Uderzał metodycznie, jakby zamierzał zamienić twarz ofiary w krwawą miazgę. Skoczyła mu na plecy, objęła ramieniem szyję i w ten sposób zmusiła, by odstąpił. Trzech gagatków pierzchnęło w popłochu z wrzaskiem, jakby ich sami diabli gonili. Na ziemi został ledwie przytomny, plujący krwią i zębami Zbych. Załkał i na czworaka ruszył do ucieczki, nikt go jednak nie gonił.
– Dlaczego? Co cię napadło, Floruś? Na litość boską, mało go nie zabiłeś! – Flora ciągnęła brata za rękaw, byle dalej od ofiary.
– Zezłościł mnie. Boli, ręka mnie boli, boli, boli – powtarzał, przyciskając zaciśniętą pięść do brzucha. – Mama będzie zła?
– Pewnie tak. – Flora kiwnęła głową. – Zabiorę jednak trochę węgla, by się nie piekliła. Ty leć, trzeba opatrzyć ci rękę. Aha, jeszcze jedno, to nie jest nasza prawdziwa mama.
III
JESIEŃ 1877 ROKU, GĄBIN
Świnia wbiegła pod koła pocztowego dyliżansu ledwie pół wiorsty przed dotarciem pojazdu do celu. Do stacji pocztowej w Gąbinie, znajdującej się zresztą w pierzei rozległego rynku, mieli ledwie kilka minut jazdy. Woźnica powoził w całkowitej trzeźwości, co było zjawiskiem dosyć rzadkim w jego fachu, konie zaś wciąż były niespecjalnie zmęczone po kursie z odległego o czterdzieści wiorst Sochaczewa. Może dlatego rwały dosyć raźno i landara toczyła się i podskakiwała wesoło na bruku niczym młode źrebię. Woźnica nie miał szans, by zatrzymać się w porę, szczególnie że świnia wypadła z obejścia, jakby gonił ją rzeźnik z nożem do szlachtowania, i z impetem wpadła koniom wprost pod kopyta.
Kwik, rżenie przerażonych koni, łomot paczek walących się na głowy pasażerów i krzyk tychże. Woźnica odruchowo zaciągnął hamulec, ale od razu tego pożałował. To była tylko świnia i gdyby po niej po prostu przejechał, nie naraziłby ludzi na uszkodzenia ciała. Teraz nie wiadomo, czy nie będzie odpowiadał za nadmierną prędkość i niezachowanie stosownej ostrożności w terenie miejskim. Zeskoczył z kozła, na co świnia się poderwała, najwyraźniej nadal w pełni sprawna, wyskoczyła spod kół i popędziła w dalszą drogę, salwując się ucieczką w kierunku rynku. Drzwi powozu się otworzyły i ze środka wyjrzał trzynastoletni, piegowaty niczym indycze jajo chłopak o brązowej, roztrzepanej czuprynie.
– Ksiądz dostał w głowę i zemdlał, trzeba doktora! – oznajmił.
– A reszta? – spytał woźnica.
Dopiero wówczas sobie przypomniał, że wiózł tylko dwóch pasażerów – młodego wikarego i tego piegowatego szczeniaka, poza tym samą ekstrapocztę. Nie zwrócił uwagi na lament kobiety, która wybiegła z obejścia przerażona tym, co zrobiła jej świnia, zaciął konie i pognał do rynku. Tam, jak wiadomo, znajdowało się bijące serce każdego miasteczka. Ratusz, karczma, kowal, kościół z plebanią, apteka, składy towarowe i doktor. To właściwie zestaw obowiązkowy, bez którego żyć się nie dało i żadna prowincjonalna miejscowość, próbująca utrzymać status miejski, istnieć nie mogła.
Akurat trwał dzień targowy i mimo że siąpił deszcz, na rynku kręciła się masa ludzi. Wyrosły stragany, ale najczęściej handlowało się z wozów, głównie płodami rolnymi i wyrobami gospodarstw kobiecych, czyli serami i przetworami, haftowanym materiałem, koronkami, obrusami, pościelą i tym podobnymi dziełami rąk gospodyń wiejskich. Dyliżans musiał zwolnić, woźnica zaczął gromkim głosem dopytywać o doktora, a kiedy mu wskazano jego dom, rykiem utorował sobie drogę przez ciżbę i stanął przed samymi drzwiami. Po chwili razem z chłopakiem wyciągnął wikarego z powozu. Woźnica trzymał go pod pachy, młody za nogi i tak wnieśli nieprzytomnego nieszczęśnika do domu doktora. Od razu zakłębiło się od gapiów i ciekawskich nowin – takie wydarzenie to było coś, wszyscy czekali na podobne afery. Oczywiście współczuli poszkodowanemu, ale gdyby ten umarł, to by dopiero było o czym gadać. Co najmniej do Bożego Narodzenia nie schodziłoby to z ust miejscowych. Szczególnie że wikary przybył, by pomagać staremu proboszczowi i pewnie z czasem zająć jego miejsce. A tu coś takiego! Zabity przez wystraszoną świnię. Trochę jak męczennik za wiarę, choć nie tak do końca.
Do sieni doktorowego domu, który na co dzień służył za poczekalnię, wtargnął jakiś wyjątkowo rosły mężczyzna, właściwie olbrzym. Piegowaty chłopak, który z woźnicą czekał z przejęciem na wynik reanimacji wikarego, przebiegł wzrokiem od wypastowanych na glanc butów do konnej jazdy, przez bryczesy, myśliwską kurtkę, aż do srogiej twarzy wielkoluda. To nie jakiś byle parobek od ciężkiej roboty – intruz odziany był co prawda w strój myśliwski, ale najwyższej jakości, czysty i skrojony na miarę. Po postawie i pewności siebie od razu dało się poznać w nim dziedzica.
To był bez wątpienia Witold Seliga, ziemianin i jeden z najbogatszych właścicieli w Ziemi Gościnińskiej. Chłopak nie widział go wcześniej, ale ojciec dokładnie opisał mu tego drania. Młodzieniec przyjechał właśnie do niego, ale spodziewał się, że do dworu będzie musiał maszerować piechotą lub z Gąbina odbierze go parobek. Kto to widział, by dziedzic osobiście się fatygował po syna jednego ze swoich rządców i plenipotentów. Po nikogo ważnego.
– To ty, młody? Syn Dańdy? – Seliga położył mu wielkie łapsko na ramieniu.
– Tak, Konrad Dańda, panie dziedzicu. – Chłopak pokiwał głową. – Właśnie czekamy, co powie lekarz. Ksiądz bardzo krwawi z rany na głowie, spadł mu kufer, kiedy...
– Ale co cię właściwie obchodzi, co się z nim stanie? Poznałeś go dziś, w powozie. Pojawił się w twoim życiu niczym przelotny wiatr, przemknął dalej, bez znaczenia, niczego nie ucząc, nic nie znacząc. Czy go Bóg do siebie dziś wezwie, czy nie, jakie to ma znaczenie? Od dziś jesteś moim podopiecznym i skupisz się wyłącznie na tym, co ci wskażę. Będziesz mi bezwzględnie posłuszny, niczym dobrze ułożony myśliwski pies. Choćby ci krwawiąca sarna przemaszerowała przed samym nosem, nawet nie drgniesz, nie mrugniesz, dopóki ci nie rozkażę.
Konrad spojrzał ze zdziwieniem w zimne, stalowe oczy olbrzyma. Nie tylko nie było w nich śladów ciepła, ale też żadnych ludzkich uczuć. Tak musiały wyglądać oczy rekina, bestii z lodowatych, mrocznych otchłani. Nie śmiał zaprotestować, zresztą ojciec nakazał mu być posłusznym dziedzicowi i robić, co ten sobie zażyczy. Tak w ogóle to Konrad nie miał pojęcia, czegóż od niego chce ktoś tak ważny i bogaty. Po co mu nic nieznaczący chłopak?
Zabrał z dyliżansu swoje rzeczy, czyli jeden kuferek podróżny, i wrzucił go na tył dwukółki należącej do jaśnie pana. Chłopak wychował się na wsi i trochę miał do czynienia z końmi, od razu więc jego uwagę przyciągnęły dwa zaprzężone do powozu. Były to piękne, wielkie konie o siwej maści, postawie dworskiej i dumnej oraz charakterystycznym łbie o zaokrąglonym nosie.
– To kladruby, prawa? – zwrócił się do dziedzica, gładząc jednego z koni po szyi.
Dziedzic skinął głową i jego usta wykrzywiły się na chwilę w nieznacznym uśmiechu.
– Podobne do lipcanów, ale jeszcze masywniejsze. Powstały z polecenia cesarza Maksymiliana jako ciężkie konie karetowe i pod wierzch dla cesarskich kirasjerów – wyjaśnił. – Mam do nich słabość. Jedną z niewielu.
Konrad pomyślał, że tylko tak wielkie i masywne konie pasują go jegomościa postury dziedzica, ale nie powiedział tego na głos.
Po chwili jechali przez rynek, dziedzic patrzył z góry na kłaniających się i schodzących z drogi wieśniaków, ale żadnemu nie odpowiedział. Skierowali się na zachód od miasta, szybko wyjechali na polną drogę, ciągnącą się po mazowieckiej równinie, piaszczystej i chętnie porastającej sosnowym lasem. Siąpił deszcz, ale było dość ciepło, chłopakowi nie przeszkadzało nawet to, że powóz nie ma budki chroniącej przed wilgocią.
– Czy mogę o coś zapytać, panie dziedzicu? Dlaczego mnie wezwaliście i na jak długo? Czy wrócę do domu, zanim szkoła zacznie się na całego? Inaczej narobię sobie zaległości i nasz nauczyciel będzie mnie ćwiczył linijką po łapach, ech... – westchnął ciężko.
– Nie musisz się tym kłopotać, kawalerze. Będziesz się uczył we dworze, w Kaszlewie. Najmę do ciebie guwernanta z pobliskiej szkoły i sam też się tobą zajmę jako nauczyciel życia czy może treser, jak zwał, tak zwał. – Dziedzic powoził od niechcenia, trzymał lejce jedną ręką i właściwie nikły w jego wielkiej dłoni. Mimo to konie szły równo, wysoko unosiły nogi w dworskim stępie. – Czemu tu jesteś? Bo twój ojciec zdradził mnie, oszukał i okradł. Zarządza moimi udziałami w Żyrardowie, obraca materiałami włókienniczymi w moim imieniu. Przyłapałem go na machlojkach, robieniu interesów za moimi plecami, moimi pieniędzmi i nieumieszczaniem rozchodów i przychodów w księgach. Zarabiał na mnie, przynosząc mi przy okazji straty, i zrzucał to na pazernych Żydów. Oczywiście, bo na kogóż innego? Złapałem go za rękę na gorącym uczynku. Myślę, że wykręcił na mnie kilkanaście ładnych tysięcy.
Konradowi stanęła przed oczami postać ojca z ostatnich dni. Jego zgarbiona sylwetka i twarz o oczach pełnych strachu. Wyglądał wówczas jak zaszczute zwierzę, właściwie jak szczur zagoniony do rogu przez kocura, który zaraz go zagryzie.
– Mógłbym wysłać go do więzienia, ale co mi po tym? Musiałbym szukać nowego rządcy. Wolę, by Dańda wszystko odpracował i przyniósł mi zyski. Ty stanowisz zabezpieczenie.
– Jestem zakładnikiem? – Konrad spojrzał z ukosa na wielkoluda.
– To zwyczaj jeszcze z czasów rzymskich, chłopcze. Jeden z cesarzy, kiedy pokonał w wojnie zbuntowanego germańskiego wodza, nakazał, by jego syn przybył do Rzymu i wychował się na cesarskim dworze. Nie dość, że zabezpieczył się przed kolejną zdradą, to wychował chłopaka na wiernego sobie wojownika i sojusznika. Ukształtował go, zamienił z barbarzyńcy w Rzymianina – Seliga po raz drugi dziś się uśmiechnął i znów do swoich myśli. – Potem powtarzano ten zabieg wielokrotnie na przestrzeni dziejów. Zdrajca powierzający syna zwycięskiemu władcy. Piękna tradycja. Pomyślałem, że to dobry pomysł...
Zamilkli. Deszczowy jesienny krajobraz przesuwał się powoli, koła cięły błoto bez pośpiechu, ale z łatwością. Silne konie pewnie nawet nie zauważały oporu, robiły to, co kazał im dziedzic Seliga delikatnymi pociągnięciami lejców. Konrad zadrżał, nagle zrobiło mu się zimno.
– Nieprędko wrócę do domu – stwierdził łamiącym się głosem.
Nagle zatęsknił do starszych sióstr, mamy, do swojego psa, do pokoju na poddaszu i kolegów, z którymi ganiał po łąkach. Nawet do szkoły elementarnej i nauczyciela, który prał ich przy każdej okazji.
– Nigdy nie wrócisz, teraz jesteś mój – odparł dziedzic po dłuższej chwili. – Tak jak te konie.