- W empik go
Kwiaty grzechu - ebook
Kwiaty grzechu - ebook
Kwiaty grzechu, inny tytuł to „Kwiaty zła” to książka pesymistyczna – o widnokręgu czarnym i ponurym – w którym jednak od czasu do czasu – słyszysz jakąś dziwną nutę pozaziemską, nadprzyrodzoną, duchową. Istotnie bowiem, jeżeli nikt nie umiał tak jak Baudelaire malować ohydy ziemskiej – to nikt również nie umiał tak jak on oddawać słowem, mistycznym jak tajemnicze głosy aniołów latających nocą po niebie – rzeczy niematerialnych: nikt tak jak on nie umiał dematerializować rzeczy, wrażeń i języka. Spirytualizm czysty, niemal religijny, płynie z jego słów, tych słów, w których on unosił się najwyżej i najdalej ponad ziemskie brudy – i w których był najbardziej sobą.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-321-6 |
Rozmiar pliku: | 147 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wypuszczając tomik „Kwiatów Grzechu” Baudelaire'a, zamierzyliśmy zapoznać ogół z nową i najnowszą poezją Europy i Ameryki. Nie chcąc się zacieśniać do chwili bieżącej, zwrócimy uwagę na wszystkich wielkich poetów XIX wieku.
Oto główniejsi autorzy, których pisma będą ogłoszone: Tennyson, Swinburne, D. G. Rossetti, Rob. Browning, Elżb. Browning, Mary Robinson, Wiliam Morris; Liliencron, Ibsen, Björnson, Tenger, Öhlenschläger; Baudelaire, Leconte de Lisle, Sully Prudhomme, Coppée, Banville, Richepin, Haraucourt, Bouchor; Mallarmé, Verlaine, Moréas, Rodenbach, Verhaeren, Maeterlinck; Zorilla, Becquer, Campoamor; Carducci, Giacomo, Scarfoglio, d'Annunzio; Kis, Władysław Arany; Nadson, Vrchlicky, Zeyer, Swiętopełk Czech, Neruda.
Również będą zamieszczeni: Byron, Shelley, Keats, Coleridge, Wordsworth; Goethe, Schiller, Lenau, Heine, Hammerling; Longfellow, Walt - Whitman, E. Poë; W. Hugo, Musset, Vigny, Lamartine; Giusti, Manzoni, Leopardi; Kisfaludy, Vörösmarty, Jan Arany, Petöfi; Lermontow, Kollar, Macha, Tupy i i.
Korzystać będziemy z tłumaczeń już istniejących, jak również postaramy się o współpracownictwo najlepszych pisarzy, którzy się oddają tłumaczeniom poezji.CHARLES PIERRE BAUDELAIRE
Karol Baudelaire urodził się w Paryżu w r. 1821, umarł w Brukselli w r. 1867. Przeznaczony do handlu przez ojczyma swego, wysłany został po ukończeniu szkół w podróż do Indji Wschodnich – zwiedził Madagaskar, wyspę Bourbon, morze Indyjskie, zatokę Perską, Cejlon, wybrzeża Indochin i Indostanu. Wcześnie już objawiły się w nim skłonności literackie, a podróż ta nietylko go nie odciągnęła, ale przeciwnie, dała mu tyle wrażeń nowych, nieznanych, pięknych, słonecznych, że tylko nowy obudziła w nim zapał do sztuki . To też po powrocie do Francji już nie było mowy o handlu: powołanie Baudelaire'a było zdecydowane. Niewielki majątek jaki przypadł mu w udziale, prędko został wyczerpany – i odtąd przez całe życie Baudelaire żył w wielkim niedostatku, niewiele bowiem mógł zarobić piórem. Prace pozostałe po nim są nieliczne, ale pierwszorzędnej wartości. Główną i najważniejszą książkę jego stanowią „Kwiaty Grzechu” (Fleurs du mal), tom poezji pisany od roku 1840, po raz pierwszy wydany w r. 1857. Mamy dalej „Poèmes en prose” i parę nowel; „Paradis artificiels”, dziwaczne studjum o działaniu opjum, haszyszu i wina; nadto, 2 tomy studjów literacko-artystycznych o salonie, o Rysz. Wagnerze, o pisarzach współczesnych. Nakoniec wydał 5 tomów tłumaczeń z Edgara Poe. W r. 1889 p. A. Crépet ogłosił tom pośmiertny Baudelaire'a: są tam próbki dramatów, nowel, plany studjów literackich i romansów; fragmenta wierszy, poematów; oderwane myśli, wreszcie noty w rodzaju pamiętnika: w ogóle jednak spadek-to nie bogaty.
Najważniejszem jego dziełem są „Kwiaty Grzechu”, można powiedzieć jedynem, gdyż, jak każdy istotnie wielki poeta, Baudelaire miał tylko jedną książkę w głowie i cokolwiek pomyślał – wchodziło do tej książki. Nie dajemy tu dzieła w całości i nie jest to wydanie takie, o jakiem tłumacze marzyli, ale czytelnik znajdzie tu niemal połowę dzieła i z podanego całość osądzić będzie w stanie. Od pierwszych niemal słów uderza nas zupełne niepodobieństwo tej poezji do wszystkiego, cokolwiek w życiu czytaliśmy. Język odrębny, ścisły, bogaty, pofałdowany; koloryt dziwny, ciemny, zachodowy; zapach i smak ostry, gryzący: budzą w czytelniku wrażenie nowe, czasami podziwu, czasami przerażenia, czasami bólu. Stworzyłeś nowy dreszcz – mówił o nim Wiktor Hugo. Sainte-Beuve nazwał jego poezję – kioskiem albo jurtą dziwnej architektury. Stoi on zawsze na ostatecznej granicy myślenia – powiada T. Gautier. Bourget zaś bardzo słusznie się wyraża: – Baudelaire wyobraża najwyższy szczyt rozwoju sztuki: po nim może nastąpić tylko upadek. Ten upadek widzi już w Baudelairze Teofil Gautier, określając jego język, jako „marbrée déjà des verdures de la décomposition”. Magnus parens – Wielki Ojciec – tak go nazwał Vrchlicky w swoich „Profilach poetów francuzkich” – i istotnie – cała dzisiejsza generacja poetów francuzkich wykształciła się na Baudelairze – i jemu zawdzięcza swe narodziny. Haraucourt, Bourget, Tailhade, Richepin, Bouchor; Rodenbach, Verhaeren; Verlaine, Mallarmé – i cała plejada najmłodsza – wszystko idzie z Baudelaire'a. Generacji tej nadają miano dekadentów, która to nazwa prawdopodobnie powstała z paru słów Teofila Gautier. Nazwa ta ma tyle sensu, co wszystkie etykiety: nie naszą zresztą jest rzeczą na tem miejscu mówić o tym przedmiocie.
Wrócimy tymczasem do „Kwiatów Grzechu”. Ta bolesna księga dzieli się na parę części, których nazwy w wydaniu naszem pominęliśmy, ale na tem miejscu je zaznaczymy. Są to – Spleen i Ideał – Obrazy paryzkie – Kwiaty Grzechu – Wino – Bunt – Śmierć. Księga Baudelaire'a wyobraża duszę ludzką w nudzie i utęsknieniu pogrążoną, – a która szuka i pragnie Ideału – i po przez szaleństwa – marzenia – upojenia – rozkosze – okrucieństwa – udręczenia – bunty – upadki – rozczarowania – rozpacze dąży do harmonji – do akordu – do szczęśliwości – ale znajduje ją tylko w jednej Śmierci.
Jestto więc książka pesymistyczna – o widnokręgu czarnym i ponurym – w którym jednak od czasu do czasu – słyszysz jakąś dziwną nutę pozaziemską, nadprzyrodzoną, duchową. Istotnie bowiem, jeżeli nikt nie umiał tak jak Baudelaire malować ohydy ziemskiej – to nikt również nie umiał tak jak on oddawać słowem, mistycznem jak tajemnicze głosy aniołów latających nocą po niebie – rzeczy niematerjalnych: nikt tak jak on nie umiał dematerjalizować rzeczy, wrażeń i języka. Spirytualizm czysty, niemal religijny, płynie z jego słów, tych słów, w których on unosił się najwyżej i najdalej ponad ziemskie brudy – i w których był najbardziej sobą.
A. L.PRZEDMOWA.
Głupota – grzechy – błędy – lubieżność i chciwość
Duch i ciało nam gryzą, niby ząb zatruty,
A my karmim te nasze rozkoszne wyrzuty
Tak jak żebracy karmią swych szat robaczywość.
Upór jest w naszych grzechach, strach jest w naszych żalach,
Za skruchę i pokutę płacim sobie drogo –
I wesoło znów kroczym naszą błotną drogą,
Wierząc, że zmyjem winy – w łez mizernych falach.
A na poduszce grzechu szatan Trismegista
Nasz duch oczarowany kołysze powoli,
I tak trawi bogaty kruszec naszej woli
Trucizną swą ten stary, mądry alchemista.
Diabeł to trzyma nici, co kierują nami!
Na rzeczy wstrętne patrzym sympatycznem okiem –
Co dzień do piekieł jednym zbliżamy się krokiem
Przez ciemność, która cuchnie i na wieki plami.
Jak żebraczy rozpustnik, co gryząc przyciska
Męczeńską pierś strudzonej starej nierządnicy,
Kradniem rozkosz przejściową – w mroków tajemnicy,
Jak zeschłą pomarańczę, z której sok nie tryska.
Niby rój glist, co mrowiem gęstem się przewala.
W mózgu nam tłum demonów huczy z dzikiem śmiechem,
A śmierć ku naszym płucom za każdym oddechem
Spływa z głuchemi skargi jak podziemna fala.
Jeśli gwałt i trucizna, ognie i sztylety
Dotąd swym żartobliwym haftem nie wyszyły
Kanwy naszych przeznaczeń banalnej, niemiłej,
To dlatego, że brak nam odwagi – niestety!
Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,
Pośród małp i skorpjonów, żmij i nietoperzy,
Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,
W ohydnej menażerji naszych grzesznych skoków –
Jest potwór – potworniejszy nad to bydląt plemię,
Nuda, co, chociaż krzykiem nie utrudza gardła,
Chętnieby całą ziemię na proch miałki starła,
Aby jednem ziewnięciem połknąć całą ziemię.
Łza mimowolna błyska w oczu jej pryzmacie,
Ona marzy szafoty, dymiąc swe haszysze,
Ty znasz tego potwora, co jak sen kołysze –
Hipokryto, słuchaczu, mój bliźni, mój bracie!I. BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.
Gdy poeta za potęg najwyższym wyrokiem,
Zstępuje na tej ziemi nudy i nieszczęście:
Jego matka, w rozpaczy, z przerażonem okiem
Bluźni – i przeciw Bogu podnosi swe pięście:
„O, czemuż raczej łona nie strułam gadziną,
Zanim na świat wydałam to szczenię ohydne!
Bądź przeklęta, chwilowej rozkoszy godzino,
Gdy tą pokusą drgnęło me łono bezwstydne.
Boże, skoroś mnie wybrał śród trzody niewieściej,
Abym memu mężowi była widmem kary,
I ponieważ nie mogę w całej mej boleści
Jak list miłosny w ogień rzucić tej poczwary:
Więc twą nienawiść dla mnie, ja odbiję w gniewie
Na tym tworze wyklętym twoich złości lutych,
I tak gałęzie pognę w tem nikczemnem drzewie,
Że nigdy nie wypuści pączków swych zatrutych”.
Tak szałem nienawiści warga jej się pieni,
I, nie pojmując wiecznych wyroków pochodni,
Sama przygotowuje w piekielnej bezdeni
Stosy dla macierzyńskich zapalone zbrodni.
Ale, pod niewidzialną anioła opieką,
Wyklęte dziecko słońca upaja się czarem,
I zatruty chleb czarny i zatrute mleko –
Zdaje mu się ambrozją i boskim nektarem.
Igra z wiatru powiewem, rozmawia z obłokiem
I upaja się dźwiękiem dróg krzyżowych pieśni,
A duch, co go w wędrówce śledzi krok za krokiem,
Płacze, widząc, że wesół, jak ptaszkowie leśni.
Wszyscy, których chce kochać, patrzą nań z bojaźnią,
Albo, rozzuchwaleni dziecięcia spokojem,
Próbują, jaką dotknąć mogliby go kaźnią
I łzy jego wywołać okrucieństwem swojem!
Do wina i do chleba, które on połyka,
Mieszają czarny popiół i nieczyste jady,
Obłudnie precz rzucają, czego on dotyka,
Skarżą się, że stąpali, gdzie nóg jego ślady.
Jego kochanka stawa na rynkach publicznych,
Wołając: „Gdym dość piękną dlań i dość wspaniałą,
Ażeby on mnie wielbił, więc wzorem klasycznych
Bogiń każę wyzłocić swe różane ciało!
Upoję się kadzidłem, i myrrą, i nardem,
Mięsem płeć swą odświeżę, wykąpię się w winie,
Aby poznać ze śmiechem, czy w tem sercu hardem
Wywołam, że mnie będzie czcił jako boginię.
A kiedy się bezbożną tą znudzę zabawą,
Położę na nim dłoń swą mocną, choć bezsilną,
I harpją swych paznokci bezlitośnie krwawą
Do serca jego drogę znajdę nieomylną.
I, jak omdlałe ptaszę, co drżąc się szamota,
Wydrę mu z łona serce, jeszcze krwią bijące,
I, ażeby nakarmić miłego mi kota,
Z pogardą mu i śmiechem na ziemię je strącę”.
Ale tam, gdzie słoneczny widzi tron – w błękity
Wznosi dłoń rozmodloną wieszcz pełen pogody,
I drżą w nim jasnowidzeń błyskawiczne świty,
I nie słyszy, jak huczą wzburzone narody.
„Błogosławionyś Boże, co dajesz cierpienie,
Jako boskie lekarstwo przeciw naszym grzechom,
Jak najlepszej esencji przeczyste płomienie,
Które silnych gotują ku świętym uciechom!
Wiem, że ty zachowujesz miejsce dla poety
W błogosławionych kołach twych świętych legjonów,
I że go przywołujesz na wieczne bankiety
Cnoty i rozanieleń, panowań i tronów.
Wiem, że ból – to jedyny herb na tym padole,
Którego nie poruszą piekła ani nieba,
I że, by mą mistyczną upleść aureolę,
Na to wszystkich stuleci, wszech globów potrzeba.
Lecz nieznane metale, perły z głębi morza,
Zatracone klejnoty Palmiry odwiecznej,
Cały ten skarb najdroższy, promienny jak zorza,
Byłby na jasny djadem mój niedostateczny.
Gdyż uwity on będzie z światłości przezroczej,
Czerpanej z pierwotnego ogniska promieni,
Z tych źródeł przenajświętszych, których ludzkie oczy
Są jedynie zwierciadłem nędznem, pełnem cieni.II. ALBATROS.
Czasami marynarze dla pustej zabawy
Chwytają albatrosy, wielkie morskie ptaki,
Co, niby towarzysze spokojni, mkną w szlaki
Gorzkich otchłani morza, które prują nawy.
Zaledwie je na pokład załoga poniosła,
A natychmiast te króle błękitu wspaniałe
Bezsilnie opuszczają swoje skrzydła białe
I ciągną je za sobą, jak drewniane wiosła.
Ten skrzydlak, jakże teraz na pokładzie nawy
Niezdarnie się porusza! Jak on śmieszny tobie,
Marynarzu, gdy fajkę twą glinianą dziobie
I na niepewnych nogach się chwieje kulawy!
Poeta jest podobny do tego chmur pana,
Który burze wyzywa, który drwi z łucznika;
Zaledwie gruntu ziemi stopą swą dotyka,
Wnet chodzić przeszkadzają mu skrzydła tytana.III. WZLOT.
Ach, ponad stawy, ponad doliny,
Nad góry, lasy, chmury i morza,
Aż poza słońce, za eter siny,
Za sfer gwiaździstych dalne przestworza –
Bujasz, mój duchu, zwijasz się w koło,
Jak dobry pływak gdy fale noszą.
Bezmierną głębię bruździsz wesoło
Z niewysłowioną, męzką rozkoszą.
Leć! niech cię wyższa sfera otoczy,
Oczyść w niej skrzydła, rzuć brudne męty,
I jasny ogień górnych przezroczy
Pij – jako nektar czysty i święty.
Ach ponad nudy, ponad zgryzoty,
Któremi życie jak mgłą się zmąca,
Szczęsny, kto wzbił się śmiałemi loty,
W pogodne kraje światła i słońca;
Kto jak skowronek myślą w lazury
Wylata rankiem pełen swobody;
Kto zdoła spojrzeć na życie z góry,
Pojąć szept kwiatu, mowę przyrody!IV. ODDŹWIĘKI.
Natura jest świątynią, kędy słupy żywe
Niepojęte nam słowa wymawiają czasem.
Człowiek śród nich przechodzi, jak symbolów lasem,
One zaś mu spojrzenia rzucają życzliwe.
Jak oddalone echa, wiążące się w chóry,
Tak sobie w tajemniczej, głębokiej jedności,
Wielkiej – jako otchłanie nocy i światłości –
Odpowiadają dźwięki, wonie i kolory.
Są aromaty świeże, jak ciała dziecinne,
Dźwięczne i niby łąki – zielone; są inne
Bogate i zepsute – silne, tryumfalne,
Które się rozlewają w światy idealne,
Jak ambra, benzoina, jako piżma wonie,
Gdzie duch przenika zmysły i wzajem w nich tonie.V. * * *
Lubię tych nagich epok bawić się wspomnieniem,
Których posągi Febus złocił swym promieniem.
Wówczas mąż i niewiasta, w pełnym sił rozwoju,
Pili rozkosz bez kłamstwa i bez niepokoju,
A niebo, podniecając ich mlecz pacierzowy,
Wzmacniało tylko zdrowie szlachetnej budowy.
Wówczas łono Cybeli, hojnej karmicielki,
Nie liczyło swych dzieci za ciężar zbyt wielki;
Wilczyca, z sercem wzdętem miłością, wspaniała,
U swych brunatnych piersi wszechświat wykarmiała
Mąż wyniosłej postaci, silny, mógł się śmiało
Pysznić gronem piękności, co go królem zwało,
Pysznić się ich powabem, nieskażonym niczem,
Gładkiem, twardem, nęcącem ich ciałem dziewiczem!
Poeta, w którym dziś się chęć poznania zbudzi,
Tych wielkości pierwotnych, – gdy wejdzie śród ludzi
Tam, gdzie się ciało mężów i niewiast obnaża,
Chłód mu owiewa duszę, oko się przeraża
Obrazem pełnym grozy ich nędz i skażenia.
Potwory, co zmuszacie żałować odzienia!
O, kalectwa! o, kształty śmieszne, godne maski!
Krzywe, chude: tu brzuchacz, ówdzie szkielet płaski,
Które bożek korzyści twardy, nieugięty,
Jeszcze w pieluchach ścisnął żelaznemi pęty!
I wy, niewiasty biedne, blade jak gromnice,
Które rozpusta żywi i żre; – wy, dziewice,
Dziedziczące występków matek smutne piętno,
I ohydę płodności, w zużytych tak wstrętną!
Mamy wprawdzie my, ludy w zepsuciu chowane,
Piękności starożytnym narodom nieznane:
Twarze, strawione rakiem, który serca toczy,
Rzekłbyś, chorobliwości jakiś wdzięk uroczy;
Lecz wymysły, stworzone przez Muzę późniejszą
Nigdy w schorzałych rasach podziwu nie zmniejszą,
Jakiego młodość ludzka jest przedmiotem godnym:
Święta, pełna prostoty, o czole pogodnem,
Młodość z okiem przejrzystem, jak wodne kryształy,
Co nie troszczy się o nic, tylko na świat cały
Zlewa jak niebo – błękit, jak ptak śpiew, woń – kwiaty,
Swoje ciepło serdeczne, pieśni, aromaty.VI. LATARNIE.
Rubens – ogród lenistwa, rzeka zapomnienia,
Puch ciał świeżych, od których miłość stroni zdala,
Lecz gdzie życie wciąż kipi pełne ruchu, wrzenia,
Jak powietrze pod Niebem, jako w morzu fala.
Da Vinci – duch jak głębia ciemnego zwierciadła,
W którem Anioły śliczne, z uśmiechy słodkiemi,
Tajemnicą okryte wstają jak widziadła
W kraju zamkniętym lody i jodły smukłemi.
Rembrandt – pełen stłumionych gwarów szpital smutny,
Gdzie tylko krzyż wyciąga ramiona olbrzymie,
Gdzie się z brudów modlitwa i płacz rwie pokutny,
I czarem znagła przemknie błysk słaby, jak w zimie.
Buonarotti – otchłań, gdzie jawią się oku
Herkule i Chrystusy i sztywne jak struny
Potężnych widm postacie powstające w mroku,
Które, prostując palce, drą swoje całuny;
Wściekłości zapaśników, faunowe bezwstydy
Tyś oddał, z dumnym sercem wyżółkły szkielecie,
Wielki odkrywco piękna śród nędz i ohydy,
Mocarzu galerników, tęskliwy Puget'cie!
Watteau – karnawał, kędy krocie serc szlachetnych,
Płomieniąc się, unoszą motylemi loty,
Tłum ozdób lekkich, świeżych, co przy ogniach świetnych
Pająków – tchną w balowy wir szału zawroty.
Goya – zmora, – świat ciemny, gdzie wiedźmy trup dziecka
Warzą pośród sabatów, gdzie u luster baby,
A pończoszki – dziew rzesza naga i zdradziecka
Tak wdziewa, by szatanów skusiły powaby;
Delacroix – przez piekieł opętany mary,
Staw krwi pośród zielonych wiecznie sosen cienia,
Kędy pod niebem chmurnem dziwaczne fanfary
Płyną, jakby Webera tłumione westchnienia:
Te przekleństwa, bluźnierstwa, te skargi, zachwyty,
Te krzyki, i łzy rzewne i hymny weselne,
To przez sto labiryntów głos echem odbity,
Opjum boskie, co serca upaja śmiertelne;
To hasło, przekazane przez legjony straży,
To rozkaz, przez tysiączne tuby powtarzany,
Majak, co się ze szczytu wież tysiąca żarzy,
Sygnał w puszczy zbłąkanym myśliwcom podany.
Bo, zaprawdę, najlepsze godności swej, Panie,
Świadectwo, jakie ludzkość składa tobie, Bogu,
Jest to wrzące, przeciągłe z wieków w wieki łkanie,
Co aż tam u wieczności twej zamiera progu!VII. MUZA CHORA.
Biedna ty, Muzo moja! cóż ci się dziś stało?
W oczach twych płoną jeszcze nocne twe chimery,
I widzę, jak kolejno mienią blask twej cery
Szał ze zgrozą milczącą i zlodowaciałą.
Czyliż zielony sukkub i djabełek sprzeczny
Miłość i strach ci wlały do swego kielicha?
Czy cię dłoń despotyczna jakiejś mary spycha
W toń jakiejś Minturnowej głębiny bajecznej?
Chciałbym, ażebyś zdrowia zapachem dyszała
I by w łonie twym zawsze silna myśl mieszkała.
I by twa krew chrześcijańska drgała w takt rytmiczny,
Tak jak w melodji greckiej dźwięków szereg liczny,
Gdzie raz Feb, ojciec pieśni, niby król przebywa.
To znów Pan włada boski – wielki ojciec żniwa.