- W empik go
Kwiaty oranżady - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kwiaty oranżady - ebook
Kwiaty oranżady to książka, w której fantastyczne postrzegania świata i doznań z tym związanych przeplatają się z dojmującą wrażliwością i mądrością tej wówczas 15-letniej autorki. Przenieść się do krainy bajki i marzeń, uciec przed szarą rzeczywistością i poczuć tę lekkość bytu jest niepowtarzalnym uczuciem.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-365-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień 1
Otworzyłam oczy i sennie rozejrzałam się po moim pokoju. Słońce delikatnie przeświecało przez żaluzje, tańcząc na drobinkach kurzu unoszących się w powietrzu. Leniwie spojrzałam na zegarek i przez chwilę mrugałam, by wyostrzyć spojrzenie i móc coś dojrzeć na niewielkim ekranie. Gdy w końcu mi się to udało, moje gardło gwałtownie ścisnęła panika. Za dwadzieścia minut byłam umówiona z przyjaciółką w pobliskim parku — chciałyśmy pójść do kina, dlatego zdecydowanie nie mogłam się spóźnić. Wyskoczyłam z łóżka i kilka długich sekund stałam, usiłując odpędzić mroczki. W chwili, kiedy pojawiły się przede mną pierwsze kształty i kolory, podskoczyłam do szafki z ubraniami i wyjęłam pierwszą lepszą bluzkę oraz spodnie. W pośpiechu naciągając na siebie bluzę, wybiegłam na korytarz, kierując się w stronę kuchni. Złapałam suchą drożdżówkę samotnie leżącą już od kilku dni na stole i jedną ręką włożyłam buty. Nie mówiłam rodzicom, że wychodzę — mało obchodziło ich moje życie i udowadniali mi to na każdym kroku, zachowując się, jakby od zawsze byli bezdzietni. Wybiegłam z domu i popędziłam do parku. Moje buty stukały po chodniku, a drzewa zlewały się w rozmazaną masę. W biegu gryzłam drożdżówkę, by zaćmić głód spowodowany zapachem dochodzącym z lokalnej pizzeri. Przebiegłam skrótem przez młodą wiosenną trawę, która łamała się pod moimi stopami. W końcu zdyszana usiadłam na ławce i sprawdziłam godzinę — jeszcze pięć minut. Odetchnąwszy z ulgą, z zadowoleniem oparłam się wygodniej o twarde drewno. Kiedy okolica zatonęła w półmroku, był to wielki szok dla moich oczu i miałam wrażenie, jakbym właśnie budziła się ze snu o słonecznym dniu w środku nocy. W momencie, gdy dotarło do mnie, że to po prostu kolejnych samolot, który startuje bądź ląduje na odległym o kilka kilometrów lotnisku, uspokoiłam się nieco. Spojrzałam z zaciekawieniem w niebo — co tym razem? Czarterowy, liniowy, wojskowy… wariantów było bez liku. Raz nawet trafił się samolot popularnej firmy produkującej żelki, który zgodnie z kolorem jej loga był pomalowany na neonowe barwy, co stanowiło całkiem niecodzienny widok. Jednak tym razem czekało na mnie jeszcze większe zaskoczenie. Coś zniżało się w stronę parku. Zniżało się lotem pionowym, co było dla mnie zupełnie nielogiczne biorąc pod uwagę poziom rozwoju współczesnej techniki. Dookoła poderwały się drobne okruchy ziemi, wskakując na ławkę i plamiąc moje spodnie, a drzewa pochyliły swoje gałęzie przez nagły, porywczy podmuch wiatru. Włosy wpadły mi na twarz, przez co nie mogłam dokładniej przyjrzeć się maszynie — zdążyłam jedynie zarejestrować, że jest zbyt duża nawet jak na samolot i ma trudny do określenia kształt. A jeśli lądowała tutaj, w dodatku pionowo, do głowy przyszła mi tylko jedna możliwa przyczyna — była katastrofa, a ona nie ląduje, lecz spada. W niektórych filmach moment tuż przed śmiercią także pokazują w zwolnionym tempie — jakby w obliczu nieśmiertelnego bytu człowiek zyskiwał nagle zupełną jasność istnienia i swojej porażki. To pewnie dlatego mogłam obserwować, jak powoli zniża się ku ziemi. Dlatego, że nie było już dla mnie ratunku. Moje obawy zyskały potwierdzenie, gdy zorientowałam się, że nie mogę się ruszyć. Nie mogłam wstać, położyć się na ławce ani zwinąć w pozycję obronną, a nawet w panice odgarnąć włosy z oczu. Kiedy w końcu udała mi się ta jedna czynność, dostałam szansę na ostateczną obserwacje mojej śmierci… Czy też statku, który wylądował kilkanaście metrów dalej, z wyglądu przypominając popularne w filmach sci-fi oraz pseudodokumentach UFO. Niewielkie drzwi, metalowe, położone z boku maszyny drgnęły i powoli zaczęły piąć się w górę, równocześnie z podestem, który wysuwał się w dół. Nie sądziłam, że jest możliwe, by czas zwolnił jeszcze bardziej, ale teraz widziałam wszystko dokładniej. Słyszałam, jak serce bije w mojej piersi tak szybko, jakby próbowało wyrwać się na wolność, jak ryczą silniki odrzutowe, jak pozostałości wiatru szumią w liściach i trawie. Czułam, że moje ręce i nogi drżą w pierwotnej chęci ucieczki, a mózg nie może poradzić sobie z całą sytuacją, zatrzymując mnie w miejscu. Gdy z maszyny wyłoniły się dwie postacie zyskałam moment, w którym wszystko stanęło. Mogłam dokładnie przyjrzeć się twarzom o nieznanych mi, ale całkowicie ludzkich rysach, zobaczyć jak słońce tańczy na ich lśniących włosach, przyjrzeć się wytwornej szacie jednego z nich. Mogłam napawać się uśmiechem drugiego, który patrzył się na mnie jak na odnaleziony skarb, tak, jak jeszcze nikt nigdy na mnie nie patrzył. Mogłam to wszystko… w ostatnim momencie obrony przed wszechogarniającym bezwładem i ciemnością.
Otworzyłam oczy. To był jednak tylko sen. Tylko… to nie był mój pokój. Zostałam położona na miękkiej leżance w dziwnym pomieszczeniu o półokrągłym suficie. Przez maleńkie okna widać było całkowitą ciemność. Z przodu pomieszczenia, przy rozległym urządzeniu o nieznanej mi funkcji, gdzie cały czas coś pikało i strzykało, stali ludzie, których wcześniej widziałam. Ludzie… to określenie straciło swój sens w tamtym momencie. Skrzydła jednej z tych istot były śnieżnobiałe, a jasnobrązowe włosy zostały zebrane w kucyk. Miał na sobie długą szatę przepasaną złotym sznurem. Skrzydła drugiego były czarne, zresztą tak jak włosy. Odezwał się do towarzysza:
— To całkiem dobrze działa. Liczyłem na większe wyniki, ale w ciągu kilku dni powinniśmy być na miejscu. A ty naprawdę mogłeś darować sobie zakładanie tej sukienki…
Blondyn parsknął śmiechem, a ja poruszyłam się delikatnie, chcąc zmienić pozycję. Zastygł w bezruchu, a ja wstrzymałam powietrze, kiedy odwracał się w moją stronę. Miał ostre rysy, a jego oczy były nieomal czarne. Nie było mi dane zobaczyć twarzy tego, który się odezwał, bo wciąż pracował przy maszynerii.
— Co tu się dzieje? — zapytałam cicho, słysząc drżenie własnego głosu.
— Lecimy do twojego domu — odparł blondyn obojętnie.
— Przed kilkoma minutami z niego wyszłam. Ale… był dzień. Teraz jest noc, widocznie zemdlałam, tak, ale skąd się tu znalazłam? Kiedy zdążyli tak unowocześnić te karetki? Jeju, te mroczki przed oczami to pewnie był jeden z pierwszych objawów, czemu ja nie zwróciłam no to uwagi? To wszystko bez sensu…
Z początku zdzwiony moją paplaniną, mężczyzna szybko otrząsnął się z szoku i podszedł bliżej, wyciągając rękę w moją stronę. Odruchowo cofnęłam się przed jego dotykiem, ale nie uniknęłam delikatnego muśnięcia ramienia.
— Dobranoc — usłyszałam.
I znów zapadła ciemność. Chyba będę musiała się do tego przyzwyczaić…Dzień 2
Nie miałam pojęcia, ile spałam, ale wydawało mi się, że wieczność. Ostrożnie usiadłam i zlustrowałam wzrokiem otoczenie. Siedziałam na soczystej trawie, a w zasiegu mojego wzroku dostrzegłam chłopaka na oko zbliżonego do mnie wiekiem. Za nim pięły się pod niebo potężne, czarne skrzydła. Moim pierwszym odruchem było omdleć niczym panienki z podrzędnych horrorów, ale opanowałam to odczucie na rzecz chociaż powierzchownego rozeznania się w nowej sytuacji. Zmrużyłam oczy, usiłując dojrzeć na nich choć kropelkę kleju charakteryzatorskiego, kawałek wystającego spod piór kartonu albo przytrzymujące je szelki. Nie doszukałam się jednak ani jednego z tych szczegółów i ze strachu mocniej przełknęłam ślinę. Młodzieńcze rysy twarzy chłopaka podkreślały jasne, szare oczy, przez co wydawało mi się, jakby świdrował mnie wzrokiem.
— Nazywam się Brokin — powiedział, podchodząc do mnie — Od teraz będę twoim przewodnikiem.
Wyciągnął do mnie rękę, którą pokazowo zignorowałam i, wciąż obserwując ten dziwny twór, sama niezgrabnie podniosłam się z ziemi, z trudem utrzymując się na drżących nogach. Chciałam otrzepać ubranie, ale okazało się, że nie ma na nim ani jednej grudki ziemi. Byłam zbyt oszołomiona, by myśleć racjonalnie i ruszyłam za chłopakiem niczym cielątko na rzeź. Dookoła mnie rozpościerała się zielona łąka, pełna dorodnych, pięknie pachnących, różnobarwnych kwiatów. Szliśmy po trawie, która natychmiast po zdeptaniu spokojnie wracała do pierwotnej pozycji. Na skraju polany znajdował się pierwszy dom, oznajmiający, że niedaleko znajduje się wioska. Stwierdziłam, że to musiała być wioska, gdy tylko zobaczyłam, że nie ma w niej samochodów, ulic, że nie wspomnę o jakichkolwiek wyższych budynkach. Dookoła chodziły postacie podobne do Brokina, jeśli faktycznie tak nazywało się to coś. Były tam rodziny z dziećmi, staruszkowie i nastolatki. Przystanęłam i zaczęłam się przyglądać tym istotom. Zabaczyłam, że jedno skrzydlate dziecko nagle rozbłyska światłem, dosłownie na sekundę. Na jego miejscu stał przez chwilę kruk, radośnie podskakujący na cienkich nóżkach, pomagając sobie w tym wymachami skrzydeł. Jedno z dorosłych zwróciło się do niego karcąco. Kruk pokiwał głową, jakby zrozumiał, i w rozbłysku światła dziecko powróciło na jego miejsce. Gdy tylko chciałam podejść tam i zapytać co się właśnie stało, czy to iluzja, czy jakiś żart, zostałam przepchnięta dalej i wprowadzona do jednego z domów.
— Proszę, rozgość się — powiedział chłopak, który mnie tam przyprowadził.
Usiadłam niepewnie na najbliższym meblu. Brokin poszedł do jakiegoś pokoju, który wydawał mi się kuchnią, ponieważ przylegał do salonu. Rozejrzałam się. Siedziałam na fioletowej, miękkiej kanapie w pokoju z białymi ścianami, na których wisiały obrazy i coś, co uznałam za telewizor. Kiedy rozglądałam się z ciekawością zmieszaną ze strachem, wrócił Brokin. Spojrzałam na niego badawczo, na co on tylko uśmiechnął się i usiadł obok mnie, kładąc na stoliku fiolkę z podejrzaną brunatną substancją. Zerknęłam na niego oczekując wyjaśnień.
— Pewnie chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego tu jesteś — powiedział.
— Pan domyślny się znalazł — mruknęłam pod nosem, przyjmując jedyną obronę, jaką byłam w stanie.
— Słucham?
— Nieważne — mimo pozornego bezpieczeństwa z całych sił starałam się opanować drżenie.
Chłopak spojrzał na mnie z ukosa.
— Jesteś na planecie znacząco oddalonej od Ziemi.
Ciekawie się zaczyna. Interesujący wystrój wnętrz mają w tym szpitalu dla umysłowo chorych…
— Nie wiem, czemu to takie dla was ważne, ale mamy tu wodę, więc z pragnienia nie umrzesz. Nasza planeta nazywa się Krauron. Są tu cztery kontynenty: Lenna, Norna, Krasta i Stancja, na której obecnie się znajdujemy. Oprócz tego jest tu kilkadziesiąt wysp i jeden wszechocean. Doba tutaj trwa kilka godzin więcej niż ziemska, do której jesteś przyzwyczajona. Zwykle jest tu dość ciepło, rzadko pada deszcz, a zmiany pogody są ledwo wyczuwalne. To tyle jeśli chodzi o lekcję geografii, bo pewnie i tak wszystkiego tego nie spamiętasz. Jesteśmy rasą Kraunów. Potrafimy zależnie od własnej woli zmieniać się w kruki, czyli jesteśmy, jak wy to mówicie, zmiennokształtnymi, jednak rzadko z tego korzystamy. Na stałe, w ludzkiej postaci, zawsze mamy skrzydła — nie są ozdobą, dzięki nim naprawdę latamy i możemy przemiszczać się po planecie. Normalnie chodzimy, tak jak wy. Mamy organizm zbudowany podobnie do waszego, jednak żywimy się kwiatami, które dostarczają nam wszystkich potrzebnych składników odżywczych. Nie zabijamy zwierząt, które też żyją na naszej planecie, a one same różnią się od ziemskich. Prawie wszystkie przebywają na wolności, choć są łagodne, więc łatwo można je oswoić. Moja rasa jest spokojna i zżyta. Jeszcze nigdy nie wydarzyła się tu żadna wojna. Wszystkie lądy i wody należą do wszystkich, nikt nie może odebrać niczego drugiej osobie. Spory są rozstrzygane za pomocą sprawiedliwego głosowania. Nikt nigdy nie pracuje. Na zasadzie — z rozkazu innych. Dla siebie — tak. Trzeba zbudować sobie dom oraz każdą inną rzecz, korzystając z zasobów natury. A przyrodę to my tu mamy naprawdę dziwaczną, ale o tym będziesz mogła przekonać się sama. Mam wrażenie, że jestem ci winny nieco więcej wyjaśnień. Kilka tygodni temu doszedł do nas sygnał radiowy z Ziemi. Pierwszy raz usłyszeliśmy o tym miejscu, więc zaczęliśmy szukać o niej informacji. Gdy zobaczyliśmy tę zatrutą przez maszyny, zniszczoną wojnami, nieprzyjazną planetę, na której natura cierpiała, przeraziliśmy się. Czym prędzej wsiedliśmy w jeden z naszych pojazdów kosmicznych i przemieściliśmy się tam. Zastaliśmy burych ludzi, myślących tylko o pracy, smutnych i wściekłych na życie, które przecież jest wielkim darem. Tylko ty się wyróżniałaś. Byłaś szczęśliwa, promieniałaś. To dlatego cię wzięliśmy. Znaczy, wzięli cię nasi astronauci. Zostałaś wyznaczona, by żyć na tej planecie — skończył na wdechu, jakby cytował wyuczoną formułkę.
Choć spijałam każde jego słowo, chcąc zrozumieć moje położenie, nabrałam wątpliwości. Czy to mogła być prawda? Lęk ścisnął mnie za gardło, nerowowo przebierałam palcami po oparciu kanapy.
— A-ale… co z moją rodziną? — wyjąkałam — Nie, żebym narzekała — dodałam pośpiesznie, nie chcąc okazać słabości.
Jeśli to była szansa na przygodę mojego życia…
— Twoja rodzina zapomniała o tobie. Ubzdurali sobie, że uciekłaś z jakimś chłopakiem i nawet cię nie szukali. Jeśli mi nie wierzysz, mogę ci ich pokazać. Zostawiliśmy na Ziemi kamery, gdyż spodziewaliśmy się, że o to zapytasz
— Nie… nie.
Jeśli cokolwiek mi groziło, mogłam liczyć tylko na siebie.
— Dlaczego cały czas wyrażasz się jako „my”? Z kimś współpracujesz?
Chłopak zmieszał się.
— Po… pomyliło mi się coś. Rozumiesz, czasami tak się mówi, my, wy…
Spojrzałam na niego sceptycznie, jednak niedługo, bo do ust cisnęły mi się pytania.
— Macie tu technologię? Skoro nie pracujecie, jak zaopatrujecie się w produkty i funkcjonujecie jako społeczeństwo?
— Mamy technologię. Nie brak wśród nas wybitnych umysłów. Każdy pracuje i wyrabia dla siebie. Jeśli kogoś ciągnie pasja, zaczyna ją wypełniać, a nadmiar produktów rozdaje innym.
— Praca z powołania nabiera nowego znaczenia.
— Tak… Masz jeszcze jakieś pytania?
Pokręciłam głową, a chłopak uśmiechnął się nieco nerwowo.
— Pozostaje tylko dorobić ci skrzydła, moc zmiennokształtnych i będziesz mogłą tu żyć w spokoju.
— Słucham?! Wiedziałam, że skończy się na handlu organami, wiedziałam! — wykrzyknęłam i zerwałam się na równe nogi, gotowa uciec jak najdalej z tego wariatkowa.
— Uspokuj się. To nie żadna operacja. Musisz tylko to wypić — wskazał palcem na podejrzaną fiolkę.
Niepewnie usiadłam z powrotem. Na Ziemi większość ludzi marzy o lataniu. A skoro teraz jest to dla mnie na wyciągnięcie ręki… Wzięłam w dłoń naczynie i przekręciłam kilkakrotnie, by popatrzeć jak gęsty płyn przelewa się wewnątrz.
— Narkotyki, tak? — zapytałam.
— Co proszę?
— Skoro wy wszyscy tu sobie latacie z tymi krukami, to nie zdziwiłabym się, gdyby każdy tutaj był na haju.
— Zaręczam ci, że to dokona jedynie zmian w twoim ciele, nie umyśle.
— To mnie nie uspokaja — oderwałam wzrok od fiolki i spojrzałam na niego, ale miałam wrażenie, że jest równie zagubiony jak ja.
Albo gra. A ja jestem tylko marionetką. Odrzuciwszy na bok korek, jednym ruchem łyknęłam substancję, nie pozostawiając czasu dla logicznej części mojego umysłu. W smaku była zbyt kwaśnia, więc mimowolnie wzdrygnęłam się. Nagle poczułam, że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Zsunęłam się z kanapy, fiolka wypadła mi z ręki i z brzdękiem upadła na drewnianą podłogę. Świat zawirował raz, drugi… Zdążyłam jeszcze tylko pomyśleć o tym, że mogła być to trucizna, a potem nastała ciemność.
Przerażona otworzyłam oczy. Nie, twarz Brokina zdecydowanie nie przypominała anielskiej, ale diabelskiej także nie. Czyli żyłam — to wielki plus. Chłopak podtrzymywał mnie za ramiona, więc gdy tylko odzyskałam w nich władzę, wyrwałam się mu. Niepewnie wstałam i obejrzałam siebie. Wszystko było w jak najlepszym porządku — żadnych zmian skórnych, wielkich szponów, zęby w porządku, brak dodatkowych kończyn… Spojrzałam w bok. Nad moim ramieniem wystawała kość pokryta skórą z czarnymi, kruczymi piórami. Dotknęłam ich delikatnie i natychmiast to poczułam. Czyli mam nowe zakończenia nerwowe… Co mi się stało, że nagle zaczęłam tak interesować się biologią? Porozciągałam się ostrożnie, czując na plecach nieznane mi wcześniej mięśnie. Na próbę zamachałam skrzydłami. Wszystko było tak naturalne, tak bardzo w porządku. Zadowolona z wyników machnęłam tak, że nieumyślnie wzniosłam się nad ziemię. Skutek tego był natychmiastowy — w panice machnęłam nogami, a głową uderzyłam sufit. Spadłam z powrotem na podłogę i zatoczyłam się, gdy tylko stopy dotknęły gruntu. Nie udało mi się trzymać równowagi i upadłam, nieświadomie próbując pomóc sobie skrzydłami Chłopak stał obok i usiłował powstrzymać śmiech. Przypomniałam sobie, że mówił coś o zmiennokształtności. Tylko jak się za to zabrać… Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w organizm. Wyobraziłam sobie wielkiego, czarnego kruka, z ludzkim błyskiem w oku i takimi piórami jakie miałam na sobie. Wyobrażałam to sobie tak długo i wyraźnie, aż upadłam na ziemię w nowej postaci. Obniżyłam głowę — a raczej dziób — do klatki piersiowej. Poruszałam się dziwacznie, miałam wrażenie jakbym była w wodzie. Moje ciało było małe jak na człowieka, ale dość duże jak na ptaka. Pokrywały mnie czarne, lśniące pióra. Stałam na małych, szarych nóżkach. Poruszyłam skrzydłami, co było uczuciem jeszcze dziwniejszym niż ruszanie nimi w ludzkiej postaci. Chciałam zapytać, czy jest tu gdzieś lustro, ale zorientowałam się, że nie mogę mówić. Z dzioba wyszedł tylko skrzek. Zamknęłam oczy (o ile nadal można by tak to nazywać) i wyobraziłam sobie siebie. Jednak przez dłuższy czas nic się nie działo. Byłabym w naprawdę kiepskiej sytuacji jeśli nie potrafiłabym przemienić się z powrotem.
— O skrzydłach nie zapomniałaś? — jak przez pierzynę dotarł do mnie głos Brokina.
Miał rację. Dodałam do mojej postaci czarne skrzydła i już chwilę później wylądowałam na nogach. Utrzymałam się na nich przez ułamek sekundy, zanim z powrotem upadłam. Zyskałam widocznie nowy środek równowagi i nie mogłam się do niego przyzwyczaić. Podniosłam nieco niestabilnie i spojrzałam kontrolnie na swój strój. Leżał na swoim miejscu. Gdzie podziewa się podczas transformacji? Czułam, że to pytanie jest jednak nie na miejscu. Wszystko wydawało mi się dziwnie w porządku. Nie czułam węzła w żołądku, który towarzyszył mi od tamtej pamiętnej chwili w parku ani drżenia rąk. Byłam ja, moje skrzydła, moja nowa forma i było to dla mnie bardziej normalne niż całe moje życie na Ziemi. Czyli jednak narkotyk. Narkotyk, który zrobił mi coś z głową.
— Tak, zapomniałam — powiedziałam i miałam na tym skończyć, ale przypomniałam sobie o zasadach kultury — Dzięki. Mam tutaj przeznaczone jakieś miejsce, gdzie mogłabym spać? Może mi to trochę zająć zanim wybuduję własny dom. Będę tu miała oddzielną sypialnię? W zasadzie wystarczy mi tylko łóżko i własny kąt.
— Oczywiście, że będziesz miała sypialnię. Jak mogłaś pomyśleć o jakimś tam kącie? Choć, jest na górze — przywołał mnie gestem i ruszył schodami.
Poszłam za nim
— Tak to już będzie wyglądać? Jesteś moim przewodnikiem i współlokatorem, koniec, kropka? A jeśli się nie zgodzę?
Popatrzył na mnie przez ramię.
— Zamierzasz się nie zgodzić? Dobrze, bardzo proszę, możesz wracać na swoją planetę. Ale nikt ci w tym nie pomoże. Dom też możesz sobie wybudować jeśli zdołasz. Albo możesz odejść gdzieś w głąb Krauronu. Nikt cię nie zatrzymuje.
Speszyłam się i wbiłam wzrok w schody.
— Tak tylko pytam.
Brokin w milczeniu pokazał mi drzwi po prawej gdy tylko stanął na szczycie schodów. Otworzyłam je ostrożnie i już w przejściu zatrzymałam się ze zdumieniem. Wielkie, szerokie łóżko otoczone było złocistym baldachimem. Ściany były perłowo białe, bez żadnej newet smugi kurzu czy dziury po źle wbitym gwoździu. Duże, jasne biurko stało w kącie, a na półkach piętrzyły się książki niczym ze starej biblioteki. Szafa została otoczona lustrami, które rzucały refleksy na cały pokój. Już z daleka widziałam, że dywan w ciepłym kolorze jest niezwykle miękki. Jedna ze ścian była z rzeczywistości prawie całkowicie oknem, a parapet — ławą, którą pokryto puszystymi poduszkami. To było piękne pomieszczenie. Piękne, ale puste, smutne, tak jak cały ten dom, jakby nikt nigdy tu nie mieszkał. W pojemniku na długopisy nie było zakreślaczy czy obgryzonych ołówków, na biurku nie leżały rozrzucone piapiery, na ścianach nie wysiały zdjęcia czy obrazy, a koc na łóżku wydawał się pokryty cieniutką, ledwo dostrzegalną warstwą kurzu, jakby nikt nigdy tam nie spał.
— Przede mną tu ktoś mieszkał? — zapytałam, kiedy wyszłam już z szoku wywołanego tym zaskakującym przepychem.
— Nie, znaczy… w zasadzie tak, chociaż… — w końcu machnął ręką — To nieważne, i tak wszystko jest odnowione.
Po tym stwierdzeniu odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Patrzyłam za nim skonsternowana. Co miał na myśli? Od tego pytania niemalże natychmiastowo odwiodły mnie bradziej przyziemne sprawy. Weszłam głębiej do pokoju. Bose stopy zatopiły się w dywanie, który okazał się tak miękki jak się wydawał i dopiero wtedy odkryłam fakt, że do tego domu wchodziłam jeszcze w butach. Czy ja coś z nimi… Zamyślona przeszłam do łóżka i wyciagnęłam się na nim.
Dookoła uniosły się delikatne drobiny kurzu, łaskocząc mnie w nos. Z takiej perspektywy baldachim wydawał się tylko delikatną, subtelnie połyskujacą mgiełką. Mimo woli poczułam dziwny spokój i poczucie bezpieczeństwa, Może wydawało się to egoistyczne. Może byłam materialistką. W tej chwili mnie to nie obchodziło, a w głowie ciągle kołatała się myśl, że to jednak głupie marzenie senne. Byłam zmęczona. Oczy same opadły, choć był dopiero ranek, a ja ostatnimi czasy spałam jak nigdy w życiu.
Obudziło mnie ciche pukanie w drzwi. Z trudem otworzyłam oczy i usiadłam. Wpatrzyłam się w drzwi nieco nieprzytomnie, aż pukanie powtórzyło się. Zmarszczyłam brwi, ale odruchowo spojrzałam po sobie i wygładziłam ubranie, nim rozsunęłam poły baldachimu i krzyknęłam niewyraźnie:
— Proszę!
Usłyszałam odgłosy szamotaniny za drzwiami, ale nim zdołałam zaniepokojona pójść na ratunek, otworzyły się i do spialni wszedł Brokim, balansując w jednej ręce dwoma talerzami pokrytymi wielkimi, białymi kwiatami, które polane były ciemnoróżowym syropem. Jeden położył przede mną na łóżku, a z drugim zasiadł na parapecie.
— Nie schodziłaś, kiedy wołałem na obiad. Coś się stało?
— Ni-nie — zająknęłam się, nie wiedząc, co powiedzieć.
O co w tym wszystkim chodziło? Dlaczego praktycznie obcy człowiek… Kraun, czy co tam… właśnie podał mi jedzenie do łóżka? Od cyklu trzech posiłków dziennie zdążyłam odzwyczaić się już lata temu i upomniałabym się o jedzenie dopiero, gdy stałoby się to koniecznością za sprawą moich protestujących trzewi. Niepewnie spojrzałam na kwiaty i złapałam za jeden płatek. Oderwałam go delikatnie i pełna obaw włożyłam do ust. Myślałam, że będzie smakował jak trawa, jednak grubo się myliłam. Ugryzłam raz, po czym przerwałam, zdziwiona bukietem nieznanych mi smaków, a gdy niepewnie ponowiłam przeżuwanie, odkryłam, że smakuje mi to bardziej niż cokolwiek, co jadłam wcześniej. Zaabsorbowania jedzeniem, niemalże nie usłyszałam Brokina.
— Jak ci smakuje? — zapytał.
Czułam się, jakby kelner zapytał się mnie o ocenę potrawy w czasie tych nielicznych wizyt w restauracjach, kiedy to zwykle miewałam usta pełne jedzenia i nie potrafiłam wydusić słowa. Tak też było i tym razem, więc zmusiłam się tylko do niejasnej gestykulacji.
— Wezmę to za „tak, bardzo mi smakuje”, w porządku? — powiedział z półuśmiechem.
Pokiwałam głową, wciąż walcząc z kilkoma główkami kwiatów, które zamiast grzecznie czekać na swoją kolej, na wyścigi wepchnęły się do moich ust. Mogłabym przysiąść, że nie miałam z tym nic wspólnego. Kiedy w końcu uporałam się z jedzeniem i nieco przyhamowałam swój entuzjazm, zapytałam o jakiś napój, poniewczasie zorientowawszy się o swoim wytrwale ignorowanym nie tylko głodzie, ale i pragnieniu.
— Mogę zaproponować ci miód, wodę ze strumyka bez niczego albo z jakimś słodkim syropem. Co byś chciała?
— Chętnie… chętnie spróbuję miodu — odparłam po chwili namysłu, kiedy moja pedantyczna część głośno zaprotestowała w odpowiedzi na wizję nieprzefiltrowanej wody, w której pływają małe kawałki rzecznego zielska i drobny piasek lub, co gorsza, nic nie pływa, a groźne bakterie i pasożyty kryją się przed ludzkim okiem.
Druga część mnie protestowała natomiast na myśl o zaspokajaniu pragnienia słodkim alkoholem. Brokin widocznie zauważył zmieszanie odbijające się na mojej twarzy, bo szybko zaoponował:
— Woda ze strumienia jest czysta, nie martw się. Z pewnością nadaje się do picia, przeprowadzaliśmy nad tym badania, nie ma się czego obawiać. Ale jeśli nadal chcesz, mogę ci też podać miód, jak mówiłem. Na Ziemi chyba tego nie macie, to słodki napój na bazie wody i nektarów.
— Tak, tak, chętnie go spróbuję — odparłam zmieszana — Może sama go sobie przyniosę, nie jestem przyzwyczajona, że ktoś mi aż tak usługi… pomagał, chciałam powiedzieć. Tylko powiedz mi, gdzie jest.
— Nie kłopocz się, odniosę talerze, to po drodzę ci wezmę, nie ma problemu.
Brokin zabrał z moich kolan wyczyszczony do cna talerz i, trzymając oba w jednej dłoni, wyszedł z sypialni. Przez niezamknięte drzwi słyszałam szelesty i postukiwania dochodzące gdzieś z parteru. Brokin wrócił po kilku chwilach, niosąc dwa lekko niebieskawe, elastyczne naczynia, które ze szklankami miały chyba niewiele wspólnego. Przyjęłam podany mi pojemnik. Materiał, z którego był zbudowany wyglądał jak guma, choć w dotyku był nieco szorstki. W środku pływała jasnożółta, dość gęsta substancja o złotawym połysku. Spróbowałam, oczekując wszystkiego, nawet mocno kwaśnego smaku, ale znów czekało mnie miłe zaskoczenie. Miód w ustach rozwadniał się i nie był wcale mdliście słodki jak ten na ziemi, a jego smak był delikatny i przyjemnie wyważony, jak słodycz bitej śmietany. Z zadowolenim opróżniłam cały kubek i powstrzymałam odruch, by położyć go obok łóżka, ponieważ nie wiedziałam, jak zareaguje na to gospodarz i tylko niepewnie przełożyłam naczynie z jednej dłoni do drugiej. Brokin wstał, więc także to zrobiłam i ruszyłam za nim z kubkiem w ręku. Zeszłam po schodach w stronę kuchni, gdzie przystanęłam w progu, by się rozejrzeć. Miała jasny wystrój, ale jej wyposażenie w nawet najmniejszym stopniu nie przypominało mi tego, które znałam. W rogu stała tylko jedna, wysoka do sufitu szafa, której ze względu na obudowę nawet nie śmiałam nazwać lodówką. Po lewej stronie pomieszczenia wisiała pojedyncza szafka kuchenna, a pod nią coś, co przypominało mały piekarnik, przypominający mi ten z zestawów dla dzieci, a przy podłodze coś, co wydawało się zamrażarką. Była to kolejna szafka, lecz bez drzwiczek, z półkami z siatki i wewnętrznymi ściankami wypełnionymi małymi, niebieskimi łodyżkami. Gdy włożyłam do niej rękę, poczułam na skórze przyjemny chłód. W drugim rogu pomieszczenia, na cienkiej nóżce stała misa ze wbudowanym z boku urządzeniem, które przypominało filtr do wody. Meble nie były zrobione z dobrze znanego mi drewna czy plastiku, lecz z miękkiego, chropowatego materiału. Pozostałą część pomieszczenia zajmował stół i kilka białych krzeseł. Położyłam puste naczynie na stole, bo nie wiedziałam co z nim począć, a Brokin już dawno wyszedł do swojego pokoju, który, jak zauważyłam, znajdował się na górze po drugiej stronie korytarza. Wróciłam na piętro. Gdy weszłam do pokoju, mój wzrok padł na książki na półkach. Cicho zamknęłam za sobą drzwi i zaczęłam czytać tytuły powieści. Mój wzrok przykuła cienka książka w okładce zrobionej z czegoś, co do złudzenia przypominało liście. Było na nich wyraźnie wyryte jedno słowo „Krauron”. Chciałam latać i zwiedzać, ale wiedziałam, że najpierw powinnam dowiedzieć się trochę o tym miejscu. Niechętnie wzięłam książkę i wygodnie rozłożyłam się na łóżku. Słońce dobrze oświetlało lekko żółtawe strony. Historia nie była zbyt ciekawa czy też dynamiczna. Jednak było w niej coś takiego, że chciało się tu zostać, jak w obcym nieznanym kraju, który nigdy nie wprawi cię w rutynę i codziennie będzie zaskakiwał. Czytałam, dopóki litery przestały być dobrze widoczne, a niebo za oknem pociemniało. Znalazłam na ścianach coś podobnego do lampki i pociągnęłam za wystający sznureczek. Pokój oświetliło łagodne, ciepłe światło. Powoli zeszłam z łóżka i skierowałam się w stronę kuchni, odłożywszy książkę z powrotem na półkę. Już ze schodów zobaczyłam, że Brokin leżał na kanapie i oglądał film. Przeszłam do salonu i usiadłam na rąbku kanapy, po czym wpatrzyłam się w ekran. Scena ukazywała
jasnowłosego Krauna, który skrzydła zakrył za dużym płaszczem i błądził po lesie. Rozsiadłam się nieco wygodniej, wciąż jednak starając się nie stracić czujności, i zaczęłam śledzić losy bohatera. Ku mojej konsternacji po jakimś czasie powieki zaczęły mi niepokojąco opadać, a chwilę później, pomimo mojej szlachetnej walki o zachowanie przytomności, zaczęłam nieuchronnie zapadać w sen.Dzień 3
— Pobudka! — rozbrzmiał rozbawiony głos nad moją głową.
Niemrawo zamrugałam i z wysiłkiem skupiłam wzrok na twarzy Brokina.
— Już ranek — powiedział tuż po tym, kiedy zdążyłam się o tym fakcie zorientować — Wczorajszy film niezbyt cię zaciekawił?
— Najwidoczniej tak — mruknęłam zgodnie z prawdą i podniosłam się do pozycji siedzącej.
Oparłam się o podłokietnik kanapy i rozejrzałam wokół. Leżałam pod miękkim kocem, pierwsze promienie słońca prześwitywały przez cienkie firanki. Brokin nadal stał nade mną, jakby wyczekująco.
— Kto… — ziewnęłam, zasłaniając usta dłonią i zmrużyłam oczy
— A zresztą, nieważne. Mam iść na pole, pozrywać kwiatki, żeby mieć co jeść? Czy lepiej się wypasać? — spytałam z przekąsem.
Brokin uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Pójdę zrobić śniadanie.
Skrzywiłam się i odprowadzałam go wzrokiem, dopóki nie zatrzasnął kuchennych drzwi za sobą. Spojrzałam na siebie. Ubrania miałam już całkiem wymięte, jakbym spędziła w nich co najmniej tydzień. Po dotknięciu ręką włosów zrozumiałam, że także nie wyglądają dobrze. Zwlokłam się z kanapy i złożyłam schludnie koc, po czym położyłam go na brzegu. Już miałam iść do swojego pokoju, by się przebrać, jednak na szczycie schodów przystanęłam i rozejrzałam się. Po prawej znajdowały się drzwi do pokoju Brokina, ale na wprost…? Otworzyłam je, a moim oczom ukazała się w pełni urządzona łazienka. Przy jednej ze ścian stała taka sama misa na nóżce jak z kuchni. W rogu znajdował się prysznic, który niezbyt przypominał swój ziemski odpowiednik. Wąż podłączony miał do jednej dziwacznej beczki, a spływ do drugiej. Beczki łączyły się przezroczystym przewodem, w którym kręcił się taki sam filtr jak w misach. Z boku stała toaleta, w budowie także niepodobna do tej ziemskiej. Zamknęłam za sobą drzwi i po kilku próbach udało mi się wziąć krótki prysznic. Woda nie miała regulacji i była dosyć chłodna, ale to tylko pomogło mi się rozbudzić. Owinęłam się w ręcznik, który, jak mogłam się spodziewać, normalnym ręcznikiem nie był. Była to duża połać szarego materiału, w działaniu bardziej przypominającego gąbkę niż ręcznik. Udało mi się jednak w niego zawinąć i jednym susem przejść do swojego pokoju. Popatrzyłam niepewnie na wielką szafę, zastanawiając się, co takiego może kryć. Czyżby znajdowała się tam tylko bluzka i spodnie? A może kilka sukienek niczym ze średniowiecza? Kombinezony? Z drugiej strony Brokin ubierał się całkiem normalnie. Z powątpieniem otworzyłam drzwiczki i przez chwilę stałam jak zamurowana. Dziesiątki ubrań tłoczyły się w całkowitym porządku. Od zwyczajnych czarnych podkoszulków i spodni, przez zwiewne, letnie sukienki, po błyszczące ekstrawaganckie stroje. Przesunęłam ręką po aksamitnych tkaninach, lecz po chwili postanowiłam, że nie ma sensu marnować czasu na szukanie. Wzięłam pierwszą lepszą rzecz. Okazała się nią błękitna bluzka z wyhaftowanym na przodzie wymyślnym wzorem, który przypominał pnącą się winorośl. Z tyłu widniały dwa otwory, jak się domyśliłam, na skrzydła. Chwilę namęczyłam się zanim udało mi się ulokować ją w odpowiednim miejscu, bo nowe kończyny zwijały się i blokowały w zupełnie niespodziewanych miejscach. Obejrzałam bluzkę, którą zdjęłam — na plecach była zupełnie podarta i ze zdziwieniem zorientowałam się, że wcześniej nie pomyślałam o tym i nie czułam kawałków materiału na plecach. Odrzuciłam ją na dywan, starając się nie myśleć o tym, że to jedna z ostatnich rzeczy, jaka została mi z Ziemi. To wciąż mógł być tylko sen. Sen, w którym inną rzeczywistość przyjmowałam zbyt dobrze, zbyt prosto. Zamyślona sięgnęłam na kolejną półkę, na której poukładane były spodnie i spódnice. Wzięłam białą, krótką spódniczkę, która falami układała się wokół nóg. Butów także nie zabrakło. Wybrałam białe sandały splecione z cieniutkich sznureczków o aksamitnej powierzchni. Ku mojemu zdumieniu, pasowały jak ulał. Zszedłszy na dół, spostrzegłam, że w kuchni czeka już na mnie współlokator.
— Skąd wzięły się te wszystkie ubrania? — zapytałam wprost.
— Kiedy dowiedziałem się o misji, poprosiłem znajomą krawcową, żeby uszyła kilka ubrań. A że jest nadgorliwa, uszyła troche więcej niż kilka.
— Skąd wiedziałeś, że mam akurat ten rozmiar?
— Ja… eee…. — zająknął się — się… się domyśliłem. Popatrzyłam na niego z ukosa. Domyślił się?
— Pokażesz mi dzisiaj to miasteczko? — zapytałam, chcąc zmienić temat.
Niemalże czułam, jak w duszy odetchnął z ulgą.
— Tu raczej niewiele jest do oglądania. Kilka domów, ot co. Zajmie nam to tylko chwilę, zdążymy jeszcze pójść na łąkę.
— Jest tu gdzieś łąka? — zapytałam ze szczerym entuzjazmem.
— A co, myślałaś, że kwiaty produkujemy w fabrykach?
Że też musiał mi się trafić taki chłopak. Nie mogli dać mi za przewodnika jakiejś współczującej dziewczyny, która nie naśmiewała by się tak ze mnie?
— Nie — odpowiedziałam całkiem poważnie na ten jawny sarkazm.
Zerknęłam na talerz leżący na stole. Piętrzyły się na nim kwiaty przypominające niezapominajki, pływające w płytkiej kałuży wody pomieszanej z malinowym sokiem — jak się domyśliłam, miał to być sos. Niepewnie sięgnęłam po jedną z nich. Smakowały zbyt dobrze, więc zaskakująco szybko znikły z mojego talerza. Brokin, skończywszy jeść, postawił przede mną kubek z krystalicznie czystą wodą. Wypiłam kilka łyków. Smakowała orzeźwiająco, delikatnie słodko, bez metalicznego czy plastikowego posmaku. Po posiłku wstałam niepewnie i spojrzałam na Brokina, po czym na puste naczynia na stole.
— Nie martw się, pozmywam — powiedział.
— Ja naprawdę mogę…
— Jeszcze masz czas. Poczekaj na mnie w salonie, jakbyś mogła. Chciałam zaprotestować, gdyż czułam się niesłusznie niańczona przez osobę niewiele starszą ode mnie, ale posłusznie wyszłam, obawiając się sytuacji, gdy zostanę w obcym świecie bez dachu nad głową jedynie przez czczą dyskusję o podziale obowiązków. Chłopak pojawił się kilka minut później, a ja ruszyłam za nim do wyjścia. Wyszłam na uklepaną, oświetloną słońcem drogę i rozejrzałam się dookoła — w końcu mogłam przyjrzeć się dokładnie Krarom. Kobieta i mężczyzna bawili się z małym dzieckiem w ogródku sąsiedniego domu. Jakiś staruszek wolno kroczył przed siebie, obserwując z zainteresowaniem fasady budynków. Młoda dziewczyna, trochę starsza ode mnie, zmieniła się właśnie w kruka i podfrunęła na biały płot, na którym zaczęła skubać w zamyśleniu skrzydło. Wszystko było takie… normalne. Nie wyglądało na tandetny efekt, na coś nienaturalnego. Czułam się tu zwyczajniej niż na Ziemi… Głos Brokina wyrwał mnie z zamyślenia.
— Jak widzisz, nie ma tu sklepów ani targów. Żyjemy dzięki handlowi wymiennemu. Jeśli ktoś wyprodukował czegoś za dużo, rozdaje tym, którzy tego potrzebują. Wtedy wymienia się tylko za dobre słowo. Jeśli chodzi o jedzenie — kontynuował — Kwiaty to samosiejki, więc nie ma z tym problemów. W razie gdy ktoś chce zasadzić sobie jakiś rodzaj w ogródku, wyrywa po prostu roślinę z korzeniami i sadzi u siebie, by sama się rozsiała.
— Czyli niemożliwy jest głód na świecie — klasnęłam w dłonie — Dużo Kraunów decyduje się na ogród?
— To sensowne rozwiązanie, przy naszym domu również się taki znajduje. Dlatego nie musisz latać na pole — odparł, nawiązując do mojej zaczepki.
— Naszym? — spytałam ze zmieszaniem,
— Jesteśmy współlokatorami. Rozumiem, zbyt duży natłok informacji, nowe miejsce i tak dalej, ale to jedno chociaż powinnaś zapamiętać.
— To… Tak. Tak — zacięłam się — Kiedy wrócimy, muszę koniecznie zobaczyć ten ogródek.
Po tym słowie zapadła cisza. Spokojnie spacerując po trakcie, obserwowałam otoczenie wokół mnie. Stało tu pełno domów, a w nich telewizory, dywany, meble. Wszystko tak jak na Ziemi, a jednak inne, różniące się w szczególe i w ogóle. W pewnym momencie wędrówki spostrzegłam majaczące na horyzoncie skupisko drzew.
— Pójdziemy do lasu? — zapytałam towarzysza, bo tamto miejsce zainteresowało mnie o wiele bardziej niż to, do którego zmierzaliśmy.
— Myślę, że dzisiaj już nie zdążymy. Jeśli chcesz iść na łąkę, musimy się cofnąć, lecz wtedy nie zobaczysz całej naszej okolicy…
— To chodźmy tam już teraz — stwierdziłam — Biorąc po uwagę, że na razie nigdzie się nie wybieram, to zdążę tu jeszcze pozwiedzać.
Brokin zawrócił i znów szliśmy tą samą trasą. Z zaciekawieniem obserwowałam nielicznych Kraunów. Po chwili minęliśmy nasz dom i skierowaliśmy się w boczną ścieżkę w lewo. Przez chwilę przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, a po chwili ukazała nam się łąka — wielkie pole aż po horyzont, ciasno wypchane kwiatami o tysiącach kolorów i zapachów. Wpatrywałam się w to oszołomiona.
— I wszystko stąd można zjeść? Tak po prostu? — zapytałam z niedowierzaniem.
— E, raczej nie polecam jeść trawy — Brokin zaśmiał się krótko, lecz po chwili jakby coś sobie przypomniał — Choć jest pewien wyjątek.
Zapatrzył się w ziemię, wyraźnie czegoś poszukując. Po chwili przeszedł kilka metrów i schylił się, a wyprostował już z zerwanym kwiatem. Przeszedł do mnie, taranując małe kwiatki, które od razu po zagięciu prostowały się z powrotem. Już z daleka dokładnie widziałam roślinę którą niósł. Duże, złotawe płatki lśniły w słońcu. Niemożliwym wydawało mi się, że utrzymują się na łodydze cienkiej jak nić i czarnej jak noc.
— Jego nawet nie próbuj — Brokin odrzucił go z teatralnym wstrętem na twarzy, prezentując co ja powinnam zrobić, tak jak małym dzieciom pokazuje się, co powinny zrobić, gdy zaczepi je ktoś obcy — Jest trujący. Nie powstrzymuje to oczywiście niektórych od próbowania go, a na każdy organizm reaguje inaczej. Najłagodniejszym skutkiem są wszelakie reakcje alergiczne, a najgorszym śmierć.
Próbowałam wypatrzyć w trawie porzucony kwiatek, by się mu lepiej przyjrzeć, ale kolorowe płatki myliły mój wzrok i mieszały w głowie.
— Będę pamiętać — westchnęłam, porzuciwszy wysiłki.
Brokin zdawał się już mnie nie słuchać, zrywając najbliższe kwiaty, ale pomimo całkowitego zaaferowania wykonywanym zajęciem, kiwnął lekko głową. Z naręczem roślin w dłoni zaczął przedzierać się przez łąkę, bez słowa zostawiwszy mnie na pastwę losu. Ani mi się śniło biec za nim, więc odgarnęłam kwiaty pode mną i usiadłam na trawie, próbując nie dopuścić, by co większe smagnęły mnie twarzy, usiłując wrócić do pierwotnej pozycji. Wyrwałam jedno z długich, zakończonych kłosami ździebeł trawy i zaczęłam je mechanicznie skubać. Brokin wrócił, nim zdążyłam zupełnie je ogołocić. Jego nadejście zauważyłam dopiero, gdy zawisł nade mną bukiet ociekających wodą kwiatów, który sprawił, że na moją głowę zaczęły spływać zimne krople. Wzdrygnąwszy się, wzięłam go z nadstawionej uczynno ręki. Spojrzałam z dołu na Brokina, unosząc brwi w pytającym geście.
— Spróbuj — powiedział, więc wzięłam kilka pączków i próbowałam wziąć je naraz do ust, chcąc uzyskać choćby namiastkę objętości zwykłego jedzenia.
— Nie! — zawołał Brokin na tyle dramatycznie, że zamarłam z otwartymi ustami.
— Po jednym — dodał już spokojniej.
Przewróciłam oczami i wybrałam pojedynczy kwiat. To sobie znalazł czas na wtajemniczenie mnie w procesy degustacji roślinek. Przymknęłam oczy i spróbowałam jego płatków.
— To smakuje… — zrobiłam krótką przerwę na namyślenie się — Jak kurczak z jabłkami. Ta konsystencja jest nienaturalna dla tego smaku.
— Nie do końca wiem, jak smakuje kurczak… ani jabłka– stwierdził Brokin — ale zaufam ci na słowo.
Chłopak urwał jeden z płatków kwiatów znajdujących się po bokach i zaczął żuć.
— Tak w zasadzie — powiedziałam pomiędzy jednym płatkiem a drugim — to w jaki sposób przy tylu kwiatach nie ma tu żadnych owadów?
— Owady nie istnieją na tej planecie. Matka Natura zbyt kocha nasz lud, by męczyć nas szkodnikami.
— Owady to nie szkodniki. Pomagają rosnąć kwiatom.
— Ale są liczne, a ich środki obrony przynoszą szkody innym gatunkom. A nasze rośliny, jak już wspominałem, są samowystarczalne.
Pokiwałam powoli głową, przyswajając nową informację. Koniec ugryzień komarów i pajęczyn w domu? Bajka. Po zjedzeniu zebranych okazów prozmawiałam jeszcze chwilę z Brokinem, dokładniej obejrzałam kilka gatunków roślin, ochlapałam się wodą ze strumienia i jakiś czas z uwielbieniem wpatrywałam się w niewidoczny w mieście horyzont. Ani się obejrzałam, a słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.
— Chyba nie zdążę dzisiaj zajrzeć do naszego przydomowego ogrodu — stwierdziłam, z namysłem obserwując jego tarczę — No cóż, jutro też jest dzień,
Kiedy zaczęło się ściemniać, z przyzwyczajenia skierowałam się do domu, torując sobie drogę pomiędzy roślinami. Po zaledwie kilku krokach Brokin dogonił mnie i zatrzymał, ciągnąc za ramię, które wyszarpnęłam bez zbędnego zaangażowania.
— Jesteś pewna? — zapytał.
Spojrzałam na drogę przed sobą. Najbliższy teren porastały długie trawy i nieliczne drzewa. Spojrzałam się za siebie, od razu zauważając wyróżniającą się spośród roślinności ścieżkę.
— Ja po prostu właśnie miałam skręcać — odpowiedziałam i obróciłam się na pięcie.
Brokin szedł u mego boku niczym pies, który pilnuje, by niewidomy właściciel nie zboczył z chodnika. Po kilku minutach, gdy część nieba pokryła się już ciemniejszymy kolorami, dotarłam do domu.
Później, będąc już w sypialni odkryłam, że jeśli chodzi o piżamy, też miałam spory wybór. Z długimi spodniami, krótkimi, bluzki na ramiączkach, z krótkim i długim rękawem. No i oczywiście koszulę nocną, którą chwyciłam bez zastanowienia. Była całkiem biała, z koronkowym wykończeniem, miękka i ciepła. Z lubością położyłam się na łóżku, zgasiłam lampkę i niedługo później zasnęłam, mając nad głową błyszczący się w świetle księżyca baldachim.Dzień 11
Ziewnęłąm i przekręciłam się na drugi bok, lecz mimo prób nie udało mi się zasnąć ponownie. Zrezygnowana wstałam z łóżka i przebrałam się. Wolno zeszłam na dół, gdzie okazało się, że jednak nie jest tak wcześnie jak sądziłam. Śniadanie złożone z kilku zarumienionych kwiatów już czekało na stole, a Brokin leżał na kanapie.
— Tobie chce się tak wcześnie wstawać? — zapytałam zaskoczona.
— Jeszcze kilka dni temu mógłbym zadać ci to samo pytanie. Pokręciłam głową z uśmiechem i poszłam zjeść śniadanie. Gdy tylko skończyłam, wróciłam do salonu i przysiadłam na rogu sofy. Telewizor był włączony, a na ekranie widniał obraz kosmosu.
— Skąd wy macie kablówkę? Nie widziałam żadnej anteny na zewnątrz — powiedziałam zaciekawiona.
— W każdym kraurońskim telewizorze montuje się specjalny korzeń srebrnego drzewa. To on jest odpowiedzialny za wszelkie programy telewizyjne. W każdym telewizorze leci to samo. Powodują to najbliższe sebrne drzewa, mające między sobą i swoimi oderwanymi korzeniami jakiś niewyjaśniony związek, dzięki czemu wywołują te same informacje na ekranach. W jednym miejscu na planecie kilka Kraunów założyło instytut, w którym chętni nagrywają programy — wyjaśnił.
— A telewizor?
— Sam skonstruowałem. Wystarczy poszukać odpowiednich elementów w lesie i połączyć z korzeniem.
— Może ja też bym zbudowała taki telewizor?
— Potrzebujesz drugiego? — zapytał zerkając na mnie z boku.
— Po prostu chciałabym spróbować. Skoro i tak nie miałby żadnego zastosowania w domu, to zawsze może stanąć w moim pokoju…
Chłopak zaśmiał się.
— Nie ma sprawy. Na strychu zostało mi trochę części. Jednak pamiętaj — nie ma instrukcji. Na całym Krauronie nie ma żadnej instrukcji. Trzeba kombinować.
— W takim razie chyba już zacznę — uśmiechnęłam się.
Poszłam na górę po schodach i stanęłam pod klapą w suficie. Rozejrzałam się.
— Gdzie drabinka? — zawołałam do Brokina.
— Masz skrzydła, zapomniałaś? — odkrzyknął.
No tak — mam skrzydła. Delikatnie wzniosłam się i pociągnęłam za rączkę od klapy. Ukazało mi się przejście na strych. Wzleciałam wyżej i stanęłam stabilnie na podłodze. Było tu pełno pudeł, a wszystkie opierały się o ścianę, tworząc pokrywę, która ją zasłaniała. Podłoga była wyłożona drewnopodobnymi segmentami, na których leżał szary dywan o wysokim włosiu. W pomieszczeniu stała lampa, dwa fotele i komoda na kółkach. Odwróciłam wzrok od wystroju wnętrza, skupiając się na pudłach, na których widniały opisy ich zawartości. Dopiero po kilku długich chwilach przeszukiwania pudeł znalazłam to z napisem „części do budowy”. Szybko je wyjęłam, o mało nie zburzając całej konstrukcji, i zeszłam na dół.
Gdy tylko Brokin mnie zobaczył, zaproponował wyjście do ogrodu.
— Dlaczego? — spytałam zaskoczona.
— Wiesz, gdyby coś wybuchło, to jednak wolałbym, żeby to nie stało się pod naszym dachem.
Spojrzałam na niego przerażona, a on roześmiał się.
— Na świeżym powietrzu lepiej się pracuje. Idź, ja w tym czasie pójdę na spacer z Sisi.
Już bez słowa odwróciłam się i wymaszerowałam na zewnątrz. Usiadłam na trawie, w jedynym miejscu wolnym od kwiatów. Otworzyłam pudło i wypakowałam jego zawartość na trawę. Moim oczom ukazały się różorakie przekładnie, metalowe płytki, części obudowy i jeden błyszczący, srebrny korzeń. Wyglądało to dla mnie jak zwykła masa części zamiennych i długo myślałam, jak dopasować do siebie poszczególne elementy. Szło mi to dosyć opornie i dopiero po kilku godzinach stworzyłam ogólny zarys tego, co powinno znajdować się w środku obudowy, której, swoją drogą, także jeszcze nie stworzyłam.
Dopiero, gdy zaczęło robić się ciemniej ujrzałam coś na kształt telewizora, co jednak nie miało ekranu, połowy ramy i głównego elementu — korzenia, jednak z powodu uporczywego głodu zrobiłam sobie krótką przerwę, w trakcie której zerwałam kilka kwiatów z tych, które rosły wokół i zjadłam łapczywie. Po tym nie miałam już siły ani chęci, żeby budować dalej, więc wróciłam zrezygnowana do domu. Światła były już pogaszone, więc po omacku próbowałam dotrzeć do schodów. Boleśnie uderzyłam palcami w pierwszy stopień, a gdy próbowałam wlecieć na górę, źle wymierzyłam odległość i walnęłam głową w sufit, przez co spadłam na schody, stoczyłam się na sam dół i zwinęłam w poobijany kłębek. Kiedy otrząsnęłam się z szoku, rozejrzałam się i przez chwilę nasłuchiwałam, czy Brokin się nie obudził. Gdy upewniłam się, że cisza trwa i ma się dobrze, ostrożnie wpełzłam na górę. Weszłam do pokoju i już chciałam rzucić się na łóżko, gdy pośrodku materaca wyczułam coś podejrzanie futrzanego. Prychnęłam cicho pod nosem i delikatnie złapałam całą miękką kulkę, która była zdecydowanie zbyt ciężka niż powinna. Ostrożnie przełożyłam ją na parapet i w końcu położyłam się na łóżku.
Otworzyłam oczy i sennie rozejrzałam się po moim pokoju. Słońce delikatnie przeświecało przez żaluzje, tańcząc na drobinkach kurzu unoszących się w powietrzu. Leniwie spojrzałam na zegarek i przez chwilę mrugałam, by wyostrzyć spojrzenie i móc coś dojrzeć na niewielkim ekranie. Gdy w końcu mi się to udało, moje gardło gwałtownie ścisnęła panika. Za dwadzieścia minut byłam umówiona z przyjaciółką w pobliskim parku — chciałyśmy pójść do kina, dlatego zdecydowanie nie mogłam się spóźnić. Wyskoczyłam z łóżka i kilka długich sekund stałam, usiłując odpędzić mroczki. W chwili, kiedy pojawiły się przede mną pierwsze kształty i kolory, podskoczyłam do szafki z ubraniami i wyjęłam pierwszą lepszą bluzkę oraz spodnie. W pośpiechu naciągając na siebie bluzę, wybiegłam na korytarz, kierując się w stronę kuchni. Złapałam suchą drożdżówkę samotnie leżącą już od kilku dni na stole i jedną ręką włożyłam buty. Nie mówiłam rodzicom, że wychodzę — mało obchodziło ich moje życie i udowadniali mi to na każdym kroku, zachowując się, jakby od zawsze byli bezdzietni. Wybiegłam z domu i popędziłam do parku. Moje buty stukały po chodniku, a drzewa zlewały się w rozmazaną masę. W biegu gryzłam drożdżówkę, by zaćmić głód spowodowany zapachem dochodzącym z lokalnej pizzeri. Przebiegłam skrótem przez młodą wiosenną trawę, która łamała się pod moimi stopami. W końcu zdyszana usiadłam na ławce i sprawdziłam godzinę — jeszcze pięć minut. Odetchnąwszy z ulgą, z zadowoleniem oparłam się wygodniej o twarde drewno. Kiedy okolica zatonęła w półmroku, był to wielki szok dla moich oczu i miałam wrażenie, jakbym właśnie budziła się ze snu o słonecznym dniu w środku nocy. W momencie, gdy dotarło do mnie, że to po prostu kolejnych samolot, który startuje bądź ląduje na odległym o kilka kilometrów lotnisku, uspokoiłam się nieco. Spojrzałam z zaciekawieniem w niebo — co tym razem? Czarterowy, liniowy, wojskowy… wariantów było bez liku. Raz nawet trafił się samolot popularnej firmy produkującej żelki, który zgodnie z kolorem jej loga był pomalowany na neonowe barwy, co stanowiło całkiem niecodzienny widok. Jednak tym razem czekało na mnie jeszcze większe zaskoczenie. Coś zniżało się w stronę parku. Zniżało się lotem pionowym, co było dla mnie zupełnie nielogiczne biorąc pod uwagę poziom rozwoju współczesnej techniki. Dookoła poderwały się drobne okruchy ziemi, wskakując na ławkę i plamiąc moje spodnie, a drzewa pochyliły swoje gałęzie przez nagły, porywczy podmuch wiatru. Włosy wpadły mi na twarz, przez co nie mogłam dokładniej przyjrzeć się maszynie — zdążyłam jedynie zarejestrować, że jest zbyt duża nawet jak na samolot i ma trudny do określenia kształt. A jeśli lądowała tutaj, w dodatku pionowo, do głowy przyszła mi tylko jedna możliwa przyczyna — była katastrofa, a ona nie ląduje, lecz spada. W niektórych filmach moment tuż przed śmiercią także pokazują w zwolnionym tempie — jakby w obliczu nieśmiertelnego bytu człowiek zyskiwał nagle zupełną jasność istnienia i swojej porażki. To pewnie dlatego mogłam obserwować, jak powoli zniża się ku ziemi. Dlatego, że nie było już dla mnie ratunku. Moje obawy zyskały potwierdzenie, gdy zorientowałam się, że nie mogę się ruszyć. Nie mogłam wstać, położyć się na ławce ani zwinąć w pozycję obronną, a nawet w panice odgarnąć włosy z oczu. Kiedy w końcu udała mi się ta jedna czynność, dostałam szansę na ostateczną obserwacje mojej śmierci… Czy też statku, który wylądował kilkanaście metrów dalej, z wyglądu przypominając popularne w filmach sci-fi oraz pseudodokumentach UFO. Niewielkie drzwi, metalowe, położone z boku maszyny drgnęły i powoli zaczęły piąć się w górę, równocześnie z podestem, który wysuwał się w dół. Nie sądziłam, że jest możliwe, by czas zwolnił jeszcze bardziej, ale teraz widziałam wszystko dokładniej. Słyszałam, jak serce bije w mojej piersi tak szybko, jakby próbowało wyrwać się na wolność, jak ryczą silniki odrzutowe, jak pozostałości wiatru szumią w liściach i trawie. Czułam, że moje ręce i nogi drżą w pierwotnej chęci ucieczki, a mózg nie może poradzić sobie z całą sytuacją, zatrzymując mnie w miejscu. Gdy z maszyny wyłoniły się dwie postacie zyskałam moment, w którym wszystko stanęło. Mogłam dokładnie przyjrzeć się twarzom o nieznanych mi, ale całkowicie ludzkich rysach, zobaczyć jak słońce tańczy na ich lśniących włosach, przyjrzeć się wytwornej szacie jednego z nich. Mogłam napawać się uśmiechem drugiego, który patrzył się na mnie jak na odnaleziony skarb, tak, jak jeszcze nikt nigdy na mnie nie patrzył. Mogłam to wszystko… w ostatnim momencie obrony przed wszechogarniającym bezwładem i ciemnością.
Otworzyłam oczy. To był jednak tylko sen. Tylko… to nie był mój pokój. Zostałam położona na miękkiej leżance w dziwnym pomieszczeniu o półokrągłym suficie. Przez maleńkie okna widać było całkowitą ciemność. Z przodu pomieszczenia, przy rozległym urządzeniu o nieznanej mi funkcji, gdzie cały czas coś pikało i strzykało, stali ludzie, których wcześniej widziałam. Ludzie… to określenie straciło swój sens w tamtym momencie. Skrzydła jednej z tych istot były śnieżnobiałe, a jasnobrązowe włosy zostały zebrane w kucyk. Miał na sobie długą szatę przepasaną złotym sznurem. Skrzydła drugiego były czarne, zresztą tak jak włosy. Odezwał się do towarzysza:
— To całkiem dobrze działa. Liczyłem na większe wyniki, ale w ciągu kilku dni powinniśmy być na miejscu. A ty naprawdę mogłeś darować sobie zakładanie tej sukienki…
Blondyn parsknął śmiechem, a ja poruszyłam się delikatnie, chcąc zmienić pozycję. Zastygł w bezruchu, a ja wstrzymałam powietrze, kiedy odwracał się w moją stronę. Miał ostre rysy, a jego oczy były nieomal czarne. Nie było mi dane zobaczyć twarzy tego, który się odezwał, bo wciąż pracował przy maszynerii.
— Co tu się dzieje? — zapytałam cicho, słysząc drżenie własnego głosu.
— Lecimy do twojego domu — odparł blondyn obojętnie.
— Przed kilkoma minutami z niego wyszłam. Ale… był dzień. Teraz jest noc, widocznie zemdlałam, tak, ale skąd się tu znalazłam? Kiedy zdążyli tak unowocześnić te karetki? Jeju, te mroczki przed oczami to pewnie był jeden z pierwszych objawów, czemu ja nie zwróciłam no to uwagi? To wszystko bez sensu…
Z początku zdzwiony moją paplaniną, mężczyzna szybko otrząsnął się z szoku i podszedł bliżej, wyciągając rękę w moją stronę. Odruchowo cofnęłam się przed jego dotykiem, ale nie uniknęłam delikatnego muśnięcia ramienia.
— Dobranoc — usłyszałam.
I znów zapadła ciemność. Chyba będę musiała się do tego przyzwyczaić…Dzień 2
Nie miałam pojęcia, ile spałam, ale wydawało mi się, że wieczność. Ostrożnie usiadłam i zlustrowałam wzrokiem otoczenie. Siedziałam na soczystej trawie, a w zasiegu mojego wzroku dostrzegłam chłopaka na oko zbliżonego do mnie wiekiem. Za nim pięły się pod niebo potężne, czarne skrzydła. Moim pierwszym odruchem było omdleć niczym panienki z podrzędnych horrorów, ale opanowałam to odczucie na rzecz chociaż powierzchownego rozeznania się w nowej sytuacji. Zmrużyłam oczy, usiłując dojrzeć na nich choć kropelkę kleju charakteryzatorskiego, kawałek wystającego spod piór kartonu albo przytrzymujące je szelki. Nie doszukałam się jednak ani jednego z tych szczegółów i ze strachu mocniej przełknęłam ślinę. Młodzieńcze rysy twarzy chłopaka podkreślały jasne, szare oczy, przez co wydawało mi się, jakby świdrował mnie wzrokiem.
— Nazywam się Brokin — powiedział, podchodząc do mnie — Od teraz będę twoim przewodnikiem.
Wyciągnął do mnie rękę, którą pokazowo zignorowałam i, wciąż obserwując ten dziwny twór, sama niezgrabnie podniosłam się z ziemi, z trudem utrzymując się na drżących nogach. Chciałam otrzepać ubranie, ale okazało się, że nie ma na nim ani jednej grudki ziemi. Byłam zbyt oszołomiona, by myśleć racjonalnie i ruszyłam za chłopakiem niczym cielątko na rzeź. Dookoła mnie rozpościerała się zielona łąka, pełna dorodnych, pięknie pachnących, różnobarwnych kwiatów. Szliśmy po trawie, która natychmiast po zdeptaniu spokojnie wracała do pierwotnej pozycji. Na skraju polany znajdował się pierwszy dom, oznajmiający, że niedaleko znajduje się wioska. Stwierdziłam, że to musiała być wioska, gdy tylko zobaczyłam, że nie ma w niej samochodów, ulic, że nie wspomnę o jakichkolwiek wyższych budynkach. Dookoła chodziły postacie podobne do Brokina, jeśli faktycznie tak nazywało się to coś. Były tam rodziny z dziećmi, staruszkowie i nastolatki. Przystanęłam i zaczęłam się przyglądać tym istotom. Zabaczyłam, że jedno skrzydlate dziecko nagle rozbłyska światłem, dosłownie na sekundę. Na jego miejscu stał przez chwilę kruk, radośnie podskakujący na cienkich nóżkach, pomagając sobie w tym wymachami skrzydeł. Jedno z dorosłych zwróciło się do niego karcąco. Kruk pokiwał głową, jakby zrozumiał, i w rozbłysku światła dziecko powróciło na jego miejsce. Gdy tylko chciałam podejść tam i zapytać co się właśnie stało, czy to iluzja, czy jakiś żart, zostałam przepchnięta dalej i wprowadzona do jednego z domów.
— Proszę, rozgość się — powiedział chłopak, który mnie tam przyprowadził.
Usiadłam niepewnie na najbliższym meblu. Brokin poszedł do jakiegoś pokoju, który wydawał mi się kuchnią, ponieważ przylegał do salonu. Rozejrzałam się. Siedziałam na fioletowej, miękkiej kanapie w pokoju z białymi ścianami, na których wisiały obrazy i coś, co uznałam za telewizor. Kiedy rozglądałam się z ciekawością zmieszaną ze strachem, wrócił Brokin. Spojrzałam na niego badawczo, na co on tylko uśmiechnął się i usiadł obok mnie, kładąc na stoliku fiolkę z podejrzaną brunatną substancją. Zerknęłam na niego oczekując wyjaśnień.
— Pewnie chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego tu jesteś — powiedział.
— Pan domyślny się znalazł — mruknęłam pod nosem, przyjmując jedyną obronę, jaką byłam w stanie.
— Słucham?
— Nieważne — mimo pozornego bezpieczeństwa z całych sił starałam się opanować drżenie.
Chłopak spojrzał na mnie z ukosa.
— Jesteś na planecie znacząco oddalonej od Ziemi.
Ciekawie się zaczyna. Interesujący wystrój wnętrz mają w tym szpitalu dla umysłowo chorych…
— Nie wiem, czemu to takie dla was ważne, ale mamy tu wodę, więc z pragnienia nie umrzesz. Nasza planeta nazywa się Krauron. Są tu cztery kontynenty: Lenna, Norna, Krasta i Stancja, na której obecnie się znajdujemy. Oprócz tego jest tu kilkadziesiąt wysp i jeden wszechocean. Doba tutaj trwa kilka godzin więcej niż ziemska, do której jesteś przyzwyczajona. Zwykle jest tu dość ciepło, rzadko pada deszcz, a zmiany pogody są ledwo wyczuwalne. To tyle jeśli chodzi o lekcję geografii, bo pewnie i tak wszystkiego tego nie spamiętasz. Jesteśmy rasą Kraunów. Potrafimy zależnie od własnej woli zmieniać się w kruki, czyli jesteśmy, jak wy to mówicie, zmiennokształtnymi, jednak rzadko z tego korzystamy. Na stałe, w ludzkiej postaci, zawsze mamy skrzydła — nie są ozdobą, dzięki nim naprawdę latamy i możemy przemiszczać się po planecie. Normalnie chodzimy, tak jak wy. Mamy organizm zbudowany podobnie do waszego, jednak żywimy się kwiatami, które dostarczają nam wszystkich potrzebnych składników odżywczych. Nie zabijamy zwierząt, które też żyją na naszej planecie, a one same różnią się od ziemskich. Prawie wszystkie przebywają na wolności, choć są łagodne, więc łatwo można je oswoić. Moja rasa jest spokojna i zżyta. Jeszcze nigdy nie wydarzyła się tu żadna wojna. Wszystkie lądy i wody należą do wszystkich, nikt nie może odebrać niczego drugiej osobie. Spory są rozstrzygane za pomocą sprawiedliwego głosowania. Nikt nigdy nie pracuje. Na zasadzie — z rozkazu innych. Dla siebie — tak. Trzeba zbudować sobie dom oraz każdą inną rzecz, korzystając z zasobów natury. A przyrodę to my tu mamy naprawdę dziwaczną, ale o tym będziesz mogła przekonać się sama. Mam wrażenie, że jestem ci winny nieco więcej wyjaśnień. Kilka tygodni temu doszedł do nas sygnał radiowy z Ziemi. Pierwszy raz usłyszeliśmy o tym miejscu, więc zaczęliśmy szukać o niej informacji. Gdy zobaczyliśmy tę zatrutą przez maszyny, zniszczoną wojnami, nieprzyjazną planetę, na której natura cierpiała, przeraziliśmy się. Czym prędzej wsiedliśmy w jeden z naszych pojazdów kosmicznych i przemieściliśmy się tam. Zastaliśmy burych ludzi, myślących tylko o pracy, smutnych i wściekłych na życie, które przecież jest wielkim darem. Tylko ty się wyróżniałaś. Byłaś szczęśliwa, promieniałaś. To dlatego cię wzięliśmy. Znaczy, wzięli cię nasi astronauci. Zostałaś wyznaczona, by żyć na tej planecie — skończył na wdechu, jakby cytował wyuczoną formułkę.
Choć spijałam każde jego słowo, chcąc zrozumieć moje położenie, nabrałam wątpliwości. Czy to mogła być prawda? Lęk ścisnął mnie za gardło, nerowowo przebierałam palcami po oparciu kanapy.
— A-ale… co z moją rodziną? — wyjąkałam — Nie, żebym narzekała — dodałam pośpiesznie, nie chcąc okazać słabości.
Jeśli to była szansa na przygodę mojego życia…
— Twoja rodzina zapomniała o tobie. Ubzdurali sobie, że uciekłaś z jakimś chłopakiem i nawet cię nie szukali. Jeśli mi nie wierzysz, mogę ci ich pokazać. Zostawiliśmy na Ziemi kamery, gdyż spodziewaliśmy się, że o to zapytasz
— Nie… nie.
Jeśli cokolwiek mi groziło, mogłam liczyć tylko na siebie.
— Dlaczego cały czas wyrażasz się jako „my”? Z kimś współpracujesz?
Chłopak zmieszał się.
— Po… pomyliło mi się coś. Rozumiesz, czasami tak się mówi, my, wy…
Spojrzałam na niego sceptycznie, jednak niedługo, bo do ust cisnęły mi się pytania.
— Macie tu technologię? Skoro nie pracujecie, jak zaopatrujecie się w produkty i funkcjonujecie jako społeczeństwo?
— Mamy technologię. Nie brak wśród nas wybitnych umysłów. Każdy pracuje i wyrabia dla siebie. Jeśli kogoś ciągnie pasja, zaczyna ją wypełniać, a nadmiar produktów rozdaje innym.
— Praca z powołania nabiera nowego znaczenia.
— Tak… Masz jeszcze jakieś pytania?
Pokręciłam głową, a chłopak uśmiechnął się nieco nerwowo.
— Pozostaje tylko dorobić ci skrzydła, moc zmiennokształtnych i będziesz mogłą tu żyć w spokoju.
— Słucham?! Wiedziałam, że skończy się na handlu organami, wiedziałam! — wykrzyknęłam i zerwałam się na równe nogi, gotowa uciec jak najdalej z tego wariatkowa.
— Uspokuj się. To nie żadna operacja. Musisz tylko to wypić — wskazał palcem na podejrzaną fiolkę.
Niepewnie usiadłam z powrotem. Na Ziemi większość ludzi marzy o lataniu. A skoro teraz jest to dla mnie na wyciągnięcie ręki… Wzięłam w dłoń naczynie i przekręciłam kilkakrotnie, by popatrzeć jak gęsty płyn przelewa się wewnątrz.
— Narkotyki, tak? — zapytałam.
— Co proszę?
— Skoro wy wszyscy tu sobie latacie z tymi krukami, to nie zdziwiłabym się, gdyby każdy tutaj był na haju.
— Zaręczam ci, że to dokona jedynie zmian w twoim ciele, nie umyśle.
— To mnie nie uspokaja — oderwałam wzrok od fiolki i spojrzałam na niego, ale miałam wrażenie, że jest równie zagubiony jak ja.
Albo gra. A ja jestem tylko marionetką. Odrzuciwszy na bok korek, jednym ruchem łyknęłam substancję, nie pozostawiając czasu dla logicznej części mojego umysłu. W smaku była zbyt kwaśnia, więc mimowolnie wzdrygnęłam się. Nagle poczułam, że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Zsunęłam się z kanapy, fiolka wypadła mi z ręki i z brzdękiem upadła na drewnianą podłogę. Świat zawirował raz, drugi… Zdążyłam jeszcze tylko pomyśleć o tym, że mogła być to trucizna, a potem nastała ciemność.
Przerażona otworzyłam oczy. Nie, twarz Brokina zdecydowanie nie przypominała anielskiej, ale diabelskiej także nie. Czyli żyłam — to wielki plus. Chłopak podtrzymywał mnie za ramiona, więc gdy tylko odzyskałam w nich władzę, wyrwałam się mu. Niepewnie wstałam i obejrzałam siebie. Wszystko było w jak najlepszym porządku — żadnych zmian skórnych, wielkich szponów, zęby w porządku, brak dodatkowych kończyn… Spojrzałam w bok. Nad moim ramieniem wystawała kość pokryta skórą z czarnymi, kruczymi piórami. Dotknęłam ich delikatnie i natychmiast to poczułam. Czyli mam nowe zakończenia nerwowe… Co mi się stało, że nagle zaczęłam tak interesować się biologią? Porozciągałam się ostrożnie, czując na plecach nieznane mi wcześniej mięśnie. Na próbę zamachałam skrzydłami. Wszystko było tak naturalne, tak bardzo w porządku. Zadowolona z wyników machnęłam tak, że nieumyślnie wzniosłam się nad ziemię. Skutek tego był natychmiastowy — w panice machnęłam nogami, a głową uderzyłam sufit. Spadłam z powrotem na podłogę i zatoczyłam się, gdy tylko stopy dotknęły gruntu. Nie udało mi się trzymać równowagi i upadłam, nieświadomie próbując pomóc sobie skrzydłami Chłopak stał obok i usiłował powstrzymać śmiech. Przypomniałam sobie, że mówił coś o zmiennokształtności. Tylko jak się za to zabrać… Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w organizm. Wyobraziłam sobie wielkiego, czarnego kruka, z ludzkim błyskiem w oku i takimi piórami jakie miałam na sobie. Wyobrażałam to sobie tak długo i wyraźnie, aż upadłam na ziemię w nowej postaci. Obniżyłam głowę — a raczej dziób — do klatki piersiowej. Poruszałam się dziwacznie, miałam wrażenie jakbym była w wodzie. Moje ciało było małe jak na człowieka, ale dość duże jak na ptaka. Pokrywały mnie czarne, lśniące pióra. Stałam na małych, szarych nóżkach. Poruszyłam skrzydłami, co było uczuciem jeszcze dziwniejszym niż ruszanie nimi w ludzkiej postaci. Chciałam zapytać, czy jest tu gdzieś lustro, ale zorientowałam się, że nie mogę mówić. Z dzioba wyszedł tylko skrzek. Zamknęłam oczy (o ile nadal można by tak to nazywać) i wyobraziłam sobie siebie. Jednak przez dłuższy czas nic się nie działo. Byłabym w naprawdę kiepskiej sytuacji jeśli nie potrafiłabym przemienić się z powrotem.
— O skrzydłach nie zapomniałaś? — jak przez pierzynę dotarł do mnie głos Brokina.
Miał rację. Dodałam do mojej postaci czarne skrzydła i już chwilę później wylądowałam na nogach. Utrzymałam się na nich przez ułamek sekundy, zanim z powrotem upadłam. Zyskałam widocznie nowy środek równowagi i nie mogłam się do niego przyzwyczaić. Podniosłam nieco niestabilnie i spojrzałam kontrolnie na swój strój. Leżał na swoim miejscu. Gdzie podziewa się podczas transformacji? Czułam, że to pytanie jest jednak nie na miejscu. Wszystko wydawało mi się dziwnie w porządku. Nie czułam węzła w żołądku, który towarzyszył mi od tamtej pamiętnej chwili w parku ani drżenia rąk. Byłam ja, moje skrzydła, moja nowa forma i było to dla mnie bardziej normalne niż całe moje życie na Ziemi. Czyli jednak narkotyk. Narkotyk, który zrobił mi coś z głową.
— Tak, zapomniałam — powiedziałam i miałam na tym skończyć, ale przypomniałam sobie o zasadach kultury — Dzięki. Mam tutaj przeznaczone jakieś miejsce, gdzie mogłabym spać? Może mi to trochę zająć zanim wybuduję własny dom. Będę tu miała oddzielną sypialnię? W zasadzie wystarczy mi tylko łóżko i własny kąt.
— Oczywiście, że będziesz miała sypialnię. Jak mogłaś pomyśleć o jakimś tam kącie? Choć, jest na górze — przywołał mnie gestem i ruszył schodami.
Poszłam za nim
— Tak to już będzie wyglądać? Jesteś moim przewodnikiem i współlokatorem, koniec, kropka? A jeśli się nie zgodzę?
Popatrzył na mnie przez ramię.
— Zamierzasz się nie zgodzić? Dobrze, bardzo proszę, możesz wracać na swoją planetę. Ale nikt ci w tym nie pomoże. Dom też możesz sobie wybudować jeśli zdołasz. Albo możesz odejść gdzieś w głąb Krauronu. Nikt cię nie zatrzymuje.
Speszyłam się i wbiłam wzrok w schody.
— Tak tylko pytam.
Brokin w milczeniu pokazał mi drzwi po prawej gdy tylko stanął na szczycie schodów. Otworzyłam je ostrożnie i już w przejściu zatrzymałam się ze zdumieniem. Wielkie, szerokie łóżko otoczone było złocistym baldachimem. Ściany były perłowo białe, bez żadnej newet smugi kurzu czy dziury po źle wbitym gwoździu. Duże, jasne biurko stało w kącie, a na półkach piętrzyły się książki niczym ze starej biblioteki. Szafa została otoczona lustrami, które rzucały refleksy na cały pokój. Już z daleka widziałam, że dywan w ciepłym kolorze jest niezwykle miękki. Jedna ze ścian była z rzeczywistości prawie całkowicie oknem, a parapet — ławą, którą pokryto puszystymi poduszkami. To było piękne pomieszczenie. Piękne, ale puste, smutne, tak jak cały ten dom, jakby nikt nigdy tu nie mieszkał. W pojemniku na długopisy nie było zakreślaczy czy obgryzonych ołówków, na biurku nie leżały rozrzucone piapiery, na ścianach nie wysiały zdjęcia czy obrazy, a koc na łóżku wydawał się pokryty cieniutką, ledwo dostrzegalną warstwą kurzu, jakby nikt nigdy tam nie spał.
— Przede mną tu ktoś mieszkał? — zapytałam, kiedy wyszłam już z szoku wywołanego tym zaskakującym przepychem.
— Nie, znaczy… w zasadzie tak, chociaż… — w końcu machnął ręką — To nieważne, i tak wszystko jest odnowione.
Po tym stwierdzeniu odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Patrzyłam za nim skonsternowana. Co miał na myśli? Od tego pytania niemalże natychmiastowo odwiodły mnie bradziej przyziemne sprawy. Weszłam głębiej do pokoju. Bose stopy zatopiły się w dywanie, który okazał się tak miękki jak się wydawał i dopiero wtedy odkryłam fakt, że do tego domu wchodziłam jeszcze w butach. Czy ja coś z nimi… Zamyślona przeszłam do łóżka i wyciagnęłam się na nim.
Dookoła uniosły się delikatne drobiny kurzu, łaskocząc mnie w nos. Z takiej perspektywy baldachim wydawał się tylko delikatną, subtelnie połyskujacą mgiełką. Mimo woli poczułam dziwny spokój i poczucie bezpieczeństwa, Może wydawało się to egoistyczne. Może byłam materialistką. W tej chwili mnie to nie obchodziło, a w głowie ciągle kołatała się myśl, że to jednak głupie marzenie senne. Byłam zmęczona. Oczy same opadły, choć był dopiero ranek, a ja ostatnimi czasy spałam jak nigdy w życiu.
Obudziło mnie ciche pukanie w drzwi. Z trudem otworzyłam oczy i usiadłam. Wpatrzyłam się w drzwi nieco nieprzytomnie, aż pukanie powtórzyło się. Zmarszczyłam brwi, ale odruchowo spojrzałam po sobie i wygładziłam ubranie, nim rozsunęłam poły baldachimu i krzyknęłam niewyraźnie:
— Proszę!
Usłyszałam odgłosy szamotaniny za drzwiami, ale nim zdołałam zaniepokojona pójść na ratunek, otworzyły się i do spialni wszedł Brokim, balansując w jednej ręce dwoma talerzami pokrytymi wielkimi, białymi kwiatami, które polane były ciemnoróżowym syropem. Jeden położył przede mną na łóżku, a z drugim zasiadł na parapecie.
— Nie schodziłaś, kiedy wołałem na obiad. Coś się stało?
— Ni-nie — zająknęłam się, nie wiedząc, co powiedzieć.
O co w tym wszystkim chodziło? Dlaczego praktycznie obcy człowiek… Kraun, czy co tam… właśnie podał mi jedzenie do łóżka? Od cyklu trzech posiłków dziennie zdążyłam odzwyczaić się już lata temu i upomniałabym się o jedzenie dopiero, gdy stałoby się to koniecznością za sprawą moich protestujących trzewi. Niepewnie spojrzałam na kwiaty i złapałam za jeden płatek. Oderwałam go delikatnie i pełna obaw włożyłam do ust. Myślałam, że będzie smakował jak trawa, jednak grubo się myliłam. Ugryzłam raz, po czym przerwałam, zdziwiona bukietem nieznanych mi smaków, a gdy niepewnie ponowiłam przeżuwanie, odkryłam, że smakuje mi to bardziej niż cokolwiek, co jadłam wcześniej. Zaabsorbowania jedzeniem, niemalże nie usłyszałam Brokina.
— Jak ci smakuje? — zapytał.
Czułam się, jakby kelner zapytał się mnie o ocenę potrawy w czasie tych nielicznych wizyt w restauracjach, kiedy to zwykle miewałam usta pełne jedzenia i nie potrafiłam wydusić słowa. Tak też było i tym razem, więc zmusiłam się tylko do niejasnej gestykulacji.
— Wezmę to za „tak, bardzo mi smakuje”, w porządku? — powiedział z półuśmiechem.
Pokiwałam głową, wciąż walcząc z kilkoma główkami kwiatów, które zamiast grzecznie czekać na swoją kolej, na wyścigi wepchnęły się do moich ust. Mogłabym przysiąść, że nie miałam z tym nic wspólnego. Kiedy w końcu uporałam się z jedzeniem i nieco przyhamowałam swój entuzjazm, zapytałam o jakiś napój, poniewczasie zorientowawszy się o swoim wytrwale ignorowanym nie tylko głodzie, ale i pragnieniu.
— Mogę zaproponować ci miód, wodę ze strumyka bez niczego albo z jakimś słodkim syropem. Co byś chciała?
— Chętnie… chętnie spróbuję miodu — odparłam po chwili namysłu, kiedy moja pedantyczna część głośno zaprotestowała w odpowiedzi na wizję nieprzefiltrowanej wody, w której pływają małe kawałki rzecznego zielska i drobny piasek lub, co gorsza, nic nie pływa, a groźne bakterie i pasożyty kryją się przed ludzkim okiem.
Druga część mnie protestowała natomiast na myśl o zaspokajaniu pragnienia słodkim alkoholem. Brokin widocznie zauważył zmieszanie odbijające się na mojej twarzy, bo szybko zaoponował:
— Woda ze strumienia jest czysta, nie martw się. Z pewnością nadaje się do picia, przeprowadzaliśmy nad tym badania, nie ma się czego obawiać. Ale jeśli nadal chcesz, mogę ci też podać miód, jak mówiłem. Na Ziemi chyba tego nie macie, to słodki napój na bazie wody i nektarów.
— Tak, tak, chętnie go spróbuję — odparłam zmieszana — Może sama go sobie przyniosę, nie jestem przyzwyczajona, że ktoś mi aż tak usługi… pomagał, chciałam powiedzieć. Tylko powiedz mi, gdzie jest.
— Nie kłopocz się, odniosę talerze, to po drodzę ci wezmę, nie ma problemu.
Brokin zabrał z moich kolan wyczyszczony do cna talerz i, trzymając oba w jednej dłoni, wyszedł z sypialni. Przez niezamknięte drzwi słyszałam szelesty i postukiwania dochodzące gdzieś z parteru. Brokin wrócił po kilku chwilach, niosąc dwa lekko niebieskawe, elastyczne naczynia, które ze szklankami miały chyba niewiele wspólnego. Przyjęłam podany mi pojemnik. Materiał, z którego był zbudowany wyglądał jak guma, choć w dotyku był nieco szorstki. W środku pływała jasnożółta, dość gęsta substancja o złotawym połysku. Spróbowałam, oczekując wszystkiego, nawet mocno kwaśnego smaku, ale znów czekało mnie miłe zaskoczenie. Miód w ustach rozwadniał się i nie był wcale mdliście słodki jak ten na ziemi, a jego smak był delikatny i przyjemnie wyważony, jak słodycz bitej śmietany. Z zadowolenim opróżniłam cały kubek i powstrzymałam odruch, by położyć go obok łóżka, ponieważ nie wiedziałam, jak zareaguje na to gospodarz i tylko niepewnie przełożyłam naczynie z jednej dłoni do drugiej. Brokin wstał, więc także to zrobiłam i ruszyłam za nim z kubkiem w ręku. Zeszłam po schodach w stronę kuchni, gdzie przystanęłam w progu, by się rozejrzeć. Miała jasny wystrój, ale jej wyposażenie w nawet najmniejszym stopniu nie przypominało mi tego, które znałam. W rogu stała tylko jedna, wysoka do sufitu szafa, której ze względu na obudowę nawet nie śmiałam nazwać lodówką. Po lewej stronie pomieszczenia wisiała pojedyncza szafka kuchenna, a pod nią coś, co przypominało mały piekarnik, przypominający mi ten z zestawów dla dzieci, a przy podłodze coś, co wydawało się zamrażarką. Była to kolejna szafka, lecz bez drzwiczek, z półkami z siatki i wewnętrznymi ściankami wypełnionymi małymi, niebieskimi łodyżkami. Gdy włożyłam do niej rękę, poczułam na skórze przyjemny chłód. W drugim rogu pomieszczenia, na cienkiej nóżce stała misa ze wbudowanym z boku urządzeniem, które przypominało filtr do wody. Meble nie były zrobione z dobrze znanego mi drewna czy plastiku, lecz z miękkiego, chropowatego materiału. Pozostałą część pomieszczenia zajmował stół i kilka białych krzeseł. Położyłam puste naczynie na stole, bo nie wiedziałam co z nim począć, a Brokin już dawno wyszedł do swojego pokoju, który, jak zauważyłam, znajdował się na górze po drugiej stronie korytarza. Wróciłam na piętro. Gdy weszłam do pokoju, mój wzrok padł na książki na półkach. Cicho zamknęłam za sobą drzwi i zaczęłam czytać tytuły powieści. Mój wzrok przykuła cienka książka w okładce zrobionej z czegoś, co do złudzenia przypominało liście. Było na nich wyraźnie wyryte jedno słowo „Krauron”. Chciałam latać i zwiedzać, ale wiedziałam, że najpierw powinnam dowiedzieć się trochę o tym miejscu. Niechętnie wzięłam książkę i wygodnie rozłożyłam się na łóżku. Słońce dobrze oświetlało lekko żółtawe strony. Historia nie była zbyt ciekawa czy też dynamiczna. Jednak było w niej coś takiego, że chciało się tu zostać, jak w obcym nieznanym kraju, który nigdy nie wprawi cię w rutynę i codziennie będzie zaskakiwał. Czytałam, dopóki litery przestały być dobrze widoczne, a niebo za oknem pociemniało. Znalazłam na ścianach coś podobnego do lampki i pociągnęłam za wystający sznureczek. Pokój oświetliło łagodne, ciepłe światło. Powoli zeszłam z łóżka i skierowałam się w stronę kuchni, odłożywszy książkę z powrotem na półkę. Już ze schodów zobaczyłam, że Brokin leżał na kanapie i oglądał film. Przeszłam do salonu i usiadłam na rąbku kanapy, po czym wpatrzyłam się w ekran. Scena ukazywała
jasnowłosego Krauna, który skrzydła zakrył za dużym płaszczem i błądził po lesie. Rozsiadłam się nieco wygodniej, wciąż jednak starając się nie stracić czujności, i zaczęłam śledzić losy bohatera. Ku mojej konsternacji po jakimś czasie powieki zaczęły mi niepokojąco opadać, a chwilę później, pomimo mojej szlachetnej walki o zachowanie przytomności, zaczęłam nieuchronnie zapadać w sen.Dzień 3
— Pobudka! — rozbrzmiał rozbawiony głos nad moją głową.
Niemrawo zamrugałam i z wysiłkiem skupiłam wzrok na twarzy Brokina.
— Już ranek — powiedział tuż po tym, kiedy zdążyłam się o tym fakcie zorientować — Wczorajszy film niezbyt cię zaciekawił?
— Najwidoczniej tak — mruknęłam zgodnie z prawdą i podniosłam się do pozycji siedzącej.
Oparłam się o podłokietnik kanapy i rozejrzałam wokół. Leżałam pod miękkim kocem, pierwsze promienie słońca prześwitywały przez cienkie firanki. Brokin nadal stał nade mną, jakby wyczekująco.
— Kto… — ziewnęłam, zasłaniając usta dłonią i zmrużyłam oczy
— A zresztą, nieważne. Mam iść na pole, pozrywać kwiatki, żeby mieć co jeść? Czy lepiej się wypasać? — spytałam z przekąsem.
Brokin uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Pójdę zrobić śniadanie.
Skrzywiłam się i odprowadzałam go wzrokiem, dopóki nie zatrzasnął kuchennych drzwi za sobą. Spojrzałam na siebie. Ubrania miałam już całkiem wymięte, jakbym spędziła w nich co najmniej tydzień. Po dotknięciu ręką włosów zrozumiałam, że także nie wyglądają dobrze. Zwlokłam się z kanapy i złożyłam schludnie koc, po czym położyłam go na brzegu. Już miałam iść do swojego pokoju, by się przebrać, jednak na szczycie schodów przystanęłam i rozejrzałam się. Po prawej znajdowały się drzwi do pokoju Brokina, ale na wprost…? Otworzyłam je, a moim oczom ukazała się w pełni urządzona łazienka. Przy jednej ze ścian stała taka sama misa na nóżce jak z kuchni. W rogu znajdował się prysznic, który niezbyt przypominał swój ziemski odpowiednik. Wąż podłączony miał do jednej dziwacznej beczki, a spływ do drugiej. Beczki łączyły się przezroczystym przewodem, w którym kręcił się taki sam filtr jak w misach. Z boku stała toaleta, w budowie także niepodobna do tej ziemskiej. Zamknęłam za sobą drzwi i po kilku próbach udało mi się wziąć krótki prysznic. Woda nie miała regulacji i była dosyć chłodna, ale to tylko pomogło mi się rozbudzić. Owinęłam się w ręcznik, który, jak mogłam się spodziewać, normalnym ręcznikiem nie był. Była to duża połać szarego materiału, w działaniu bardziej przypominającego gąbkę niż ręcznik. Udało mi się jednak w niego zawinąć i jednym susem przejść do swojego pokoju. Popatrzyłam niepewnie na wielką szafę, zastanawiając się, co takiego może kryć. Czyżby znajdowała się tam tylko bluzka i spodnie? A może kilka sukienek niczym ze średniowiecza? Kombinezony? Z drugiej strony Brokin ubierał się całkiem normalnie. Z powątpieniem otworzyłam drzwiczki i przez chwilę stałam jak zamurowana. Dziesiątki ubrań tłoczyły się w całkowitym porządku. Od zwyczajnych czarnych podkoszulków i spodni, przez zwiewne, letnie sukienki, po błyszczące ekstrawaganckie stroje. Przesunęłam ręką po aksamitnych tkaninach, lecz po chwili postanowiłam, że nie ma sensu marnować czasu na szukanie. Wzięłam pierwszą lepszą rzecz. Okazała się nią błękitna bluzka z wyhaftowanym na przodzie wymyślnym wzorem, który przypominał pnącą się winorośl. Z tyłu widniały dwa otwory, jak się domyśliłam, na skrzydła. Chwilę namęczyłam się zanim udało mi się ulokować ją w odpowiednim miejscu, bo nowe kończyny zwijały się i blokowały w zupełnie niespodziewanych miejscach. Obejrzałam bluzkę, którą zdjęłam — na plecach była zupełnie podarta i ze zdziwieniem zorientowałam się, że wcześniej nie pomyślałam o tym i nie czułam kawałków materiału na plecach. Odrzuciłam ją na dywan, starając się nie myśleć o tym, że to jedna z ostatnich rzeczy, jaka została mi z Ziemi. To wciąż mógł być tylko sen. Sen, w którym inną rzeczywistość przyjmowałam zbyt dobrze, zbyt prosto. Zamyślona sięgnęłam na kolejną półkę, na której poukładane były spodnie i spódnice. Wzięłam białą, krótką spódniczkę, która falami układała się wokół nóg. Butów także nie zabrakło. Wybrałam białe sandały splecione z cieniutkich sznureczków o aksamitnej powierzchni. Ku mojemu zdumieniu, pasowały jak ulał. Zszedłszy na dół, spostrzegłam, że w kuchni czeka już na mnie współlokator.
— Skąd wzięły się te wszystkie ubrania? — zapytałam wprost.
— Kiedy dowiedziałem się o misji, poprosiłem znajomą krawcową, żeby uszyła kilka ubrań. A że jest nadgorliwa, uszyła troche więcej niż kilka.
— Skąd wiedziałeś, że mam akurat ten rozmiar?
— Ja… eee…. — zająknął się — się… się domyśliłem. Popatrzyłam na niego z ukosa. Domyślił się?
— Pokażesz mi dzisiaj to miasteczko? — zapytałam, chcąc zmienić temat.
Niemalże czułam, jak w duszy odetchnął z ulgą.
— Tu raczej niewiele jest do oglądania. Kilka domów, ot co. Zajmie nam to tylko chwilę, zdążymy jeszcze pójść na łąkę.
— Jest tu gdzieś łąka? — zapytałam ze szczerym entuzjazmem.
— A co, myślałaś, że kwiaty produkujemy w fabrykach?
Że też musiał mi się trafić taki chłopak. Nie mogli dać mi za przewodnika jakiejś współczującej dziewczyny, która nie naśmiewała by się tak ze mnie?
— Nie — odpowiedziałam całkiem poważnie na ten jawny sarkazm.
Zerknęłam na talerz leżący na stole. Piętrzyły się na nim kwiaty przypominające niezapominajki, pływające w płytkiej kałuży wody pomieszanej z malinowym sokiem — jak się domyśliłam, miał to być sos. Niepewnie sięgnęłam po jedną z nich. Smakowały zbyt dobrze, więc zaskakująco szybko znikły z mojego talerza. Brokin, skończywszy jeść, postawił przede mną kubek z krystalicznie czystą wodą. Wypiłam kilka łyków. Smakowała orzeźwiająco, delikatnie słodko, bez metalicznego czy plastikowego posmaku. Po posiłku wstałam niepewnie i spojrzałam na Brokina, po czym na puste naczynia na stole.
— Nie martw się, pozmywam — powiedział.
— Ja naprawdę mogę…
— Jeszcze masz czas. Poczekaj na mnie w salonie, jakbyś mogła. Chciałam zaprotestować, gdyż czułam się niesłusznie niańczona przez osobę niewiele starszą ode mnie, ale posłusznie wyszłam, obawiając się sytuacji, gdy zostanę w obcym świecie bez dachu nad głową jedynie przez czczą dyskusję o podziale obowiązków. Chłopak pojawił się kilka minut później, a ja ruszyłam za nim do wyjścia. Wyszłam na uklepaną, oświetloną słońcem drogę i rozejrzałam się dookoła — w końcu mogłam przyjrzeć się dokładnie Krarom. Kobieta i mężczyzna bawili się z małym dzieckiem w ogródku sąsiedniego domu. Jakiś staruszek wolno kroczył przed siebie, obserwując z zainteresowaniem fasady budynków. Młoda dziewczyna, trochę starsza ode mnie, zmieniła się właśnie w kruka i podfrunęła na biały płot, na którym zaczęła skubać w zamyśleniu skrzydło. Wszystko było takie… normalne. Nie wyglądało na tandetny efekt, na coś nienaturalnego. Czułam się tu zwyczajniej niż na Ziemi… Głos Brokina wyrwał mnie z zamyślenia.
— Jak widzisz, nie ma tu sklepów ani targów. Żyjemy dzięki handlowi wymiennemu. Jeśli ktoś wyprodukował czegoś za dużo, rozdaje tym, którzy tego potrzebują. Wtedy wymienia się tylko za dobre słowo. Jeśli chodzi o jedzenie — kontynuował — Kwiaty to samosiejki, więc nie ma z tym problemów. W razie gdy ktoś chce zasadzić sobie jakiś rodzaj w ogródku, wyrywa po prostu roślinę z korzeniami i sadzi u siebie, by sama się rozsiała.
— Czyli niemożliwy jest głód na świecie — klasnęłam w dłonie — Dużo Kraunów decyduje się na ogród?
— To sensowne rozwiązanie, przy naszym domu również się taki znajduje. Dlatego nie musisz latać na pole — odparł, nawiązując do mojej zaczepki.
— Naszym? — spytałam ze zmieszaniem,
— Jesteśmy współlokatorami. Rozumiem, zbyt duży natłok informacji, nowe miejsce i tak dalej, ale to jedno chociaż powinnaś zapamiętać.
— To… Tak. Tak — zacięłam się — Kiedy wrócimy, muszę koniecznie zobaczyć ten ogródek.
Po tym słowie zapadła cisza. Spokojnie spacerując po trakcie, obserwowałam otoczenie wokół mnie. Stało tu pełno domów, a w nich telewizory, dywany, meble. Wszystko tak jak na Ziemi, a jednak inne, różniące się w szczególe i w ogóle. W pewnym momencie wędrówki spostrzegłam majaczące na horyzoncie skupisko drzew.
— Pójdziemy do lasu? — zapytałam towarzysza, bo tamto miejsce zainteresowało mnie o wiele bardziej niż to, do którego zmierzaliśmy.
— Myślę, że dzisiaj już nie zdążymy. Jeśli chcesz iść na łąkę, musimy się cofnąć, lecz wtedy nie zobaczysz całej naszej okolicy…
— To chodźmy tam już teraz — stwierdziłam — Biorąc po uwagę, że na razie nigdzie się nie wybieram, to zdążę tu jeszcze pozwiedzać.
Brokin zawrócił i znów szliśmy tą samą trasą. Z zaciekawieniem obserwowałam nielicznych Kraunów. Po chwili minęliśmy nasz dom i skierowaliśmy się w boczną ścieżkę w lewo. Przez chwilę przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, a po chwili ukazała nam się łąka — wielkie pole aż po horyzont, ciasno wypchane kwiatami o tysiącach kolorów i zapachów. Wpatrywałam się w to oszołomiona.
— I wszystko stąd można zjeść? Tak po prostu? — zapytałam z niedowierzaniem.
— E, raczej nie polecam jeść trawy — Brokin zaśmiał się krótko, lecz po chwili jakby coś sobie przypomniał — Choć jest pewien wyjątek.
Zapatrzył się w ziemię, wyraźnie czegoś poszukując. Po chwili przeszedł kilka metrów i schylił się, a wyprostował już z zerwanym kwiatem. Przeszedł do mnie, taranując małe kwiatki, które od razu po zagięciu prostowały się z powrotem. Już z daleka dokładnie widziałam roślinę którą niósł. Duże, złotawe płatki lśniły w słońcu. Niemożliwym wydawało mi się, że utrzymują się na łodydze cienkiej jak nić i czarnej jak noc.
— Jego nawet nie próbuj — Brokin odrzucił go z teatralnym wstrętem na twarzy, prezentując co ja powinnam zrobić, tak jak małym dzieciom pokazuje się, co powinny zrobić, gdy zaczepi je ktoś obcy — Jest trujący. Nie powstrzymuje to oczywiście niektórych od próbowania go, a na każdy organizm reaguje inaczej. Najłagodniejszym skutkiem są wszelakie reakcje alergiczne, a najgorszym śmierć.
Próbowałam wypatrzyć w trawie porzucony kwiatek, by się mu lepiej przyjrzeć, ale kolorowe płatki myliły mój wzrok i mieszały w głowie.
— Będę pamiętać — westchnęłam, porzuciwszy wysiłki.
Brokin zdawał się już mnie nie słuchać, zrywając najbliższe kwiaty, ale pomimo całkowitego zaaferowania wykonywanym zajęciem, kiwnął lekko głową. Z naręczem roślin w dłoni zaczął przedzierać się przez łąkę, bez słowa zostawiwszy mnie na pastwę losu. Ani mi się śniło biec za nim, więc odgarnęłam kwiaty pode mną i usiadłam na trawie, próbując nie dopuścić, by co większe smagnęły mnie twarzy, usiłując wrócić do pierwotnej pozycji. Wyrwałam jedno z długich, zakończonych kłosami ździebeł trawy i zaczęłam je mechanicznie skubać. Brokin wrócił, nim zdążyłam zupełnie je ogołocić. Jego nadejście zauważyłam dopiero, gdy zawisł nade mną bukiet ociekających wodą kwiatów, który sprawił, że na moją głowę zaczęły spływać zimne krople. Wzdrygnąwszy się, wzięłam go z nadstawionej uczynno ręki. Spojrzałam z dołu na Brokina, unosząc brwi w pytającym geście.
— Spróbuj — powiedział, więc wzięłam kilka pączków i próbowałam wziąć je naraz do ust, chcąc uzyskać choćby namiastkę objętości zwykłego jedzenia.
— Nie! — zawołał Brokin na tyle dramatycznie, że zamarłam z otwartymi ustami.
— Po jednym — dodał już spokojniej.
Przewróciłam oczami i wybrałam pojedynczy kwiat. To sobie znalazł czas na wtajemniczenie mnie w procesy degustacji roślinek. Przymknęłam oczy i spróbowałam jego płatków.
— To smakuje… — zrobiłam krótką przerwę na namyślenie się — Jak kurczak z jabłkami. Ta konsystencja jest nienaturalna dla tego smaku.
— Nie do końca wiem, jak smakuje kurczak… ani jabłka– stwierdził Brokin — ale zaufam ci na słowo.
Chłopak urwał jeden z płatków kwiatów znajdujących się po bokach i zaczął żuć.
— Tak w zasadzie — powiedziałam pomiędzy jednym płatkiem a drugim — to w jaki sposób przy tylu kwiatach nie ma tu żadnych owadów?
— Owady nie istnieją na tej planecie. Matka Natura zbyt kocha nasz lud, by męczyć nas szkodnikami.
— Owady to nie szkodniki. Pomagają rosnąć kwiatom.
— Ale są liczne, a ich środki obrony przynoszą szkody innym gatunkom. A nasze rośliny, jak już wspominałem, są samowystarczalne.
Pokiwałam powoli głową, przyswajając nową informację. Koniec ugryzień komarów i pajęczyn w domu? Bajka. Po zjedzeniu zebranych okazów prozmawiałam jeszcze chwilę z Brokinem, dokładniej obejrzałam kilka gatunków roślin, ochlapałam się wodą ze strumienia i jakiś czas z uwielbieniem wpatrywałam się w niewidoczny w mieście horyzont. Ani się obejrzałam, a słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.
— Chyba nie zdążę dzisiaj zajrzeć do naszego przydomowego ogrodu — stwierdziłam, z namysłem obserwując jego tarczę — No cóż, jutro też jest dzień,
Kiedy zaczęło się ściemniać, z przyzwyczajenia skierowałam się do domu, torując sobie drogę pomiędzy roślinami. Po zaledwie kilku krokach Brokin dogonił mnie i zatrzymał, ciągnąc za ramię, które wyszarpnęłam bez zbędnego zaangażowania.
— Jesteś pewna? — zapytał.
Spojrzałam na drogę przed sobą. Najbliższy teren porastały długie trawy i nieliczne drzewa. Spojrzałam się za siebie, od razu zauważając wyróżniającą się spośród roślinności ścieżkę.
— Ja po prostu właśnie miałam skręcać — odpowiedziałam i obróciłam się na pięcie.
Brokin szedł u mego boku niczym pies, który pilnuje, by niewidomy właściciel nie zboczył z chodnika. Po kilku minutach, gdy część nieba pokryła się już ciemniejszymy kolorami, dotarłam do domu.
Później, będąc już w sypialni odkryłam, że jeśli chodzi o piżamy, też miałam spory wybór. Z długimi spodniami, krótkimi, bluzki na ramiączkach, z krótkim i długim rękawem. No i oczywiście koszulę nocną, którą chwyciłam bez zastanowienia. Była całkiem biała, z koronkowym wykończeniem, miękka i ciepła. Z lubością położyłam się na łóżku, zgasiłam lampkę i niedługo później zasnęłam, mając nad głową błyszczący się w świetle księżyca baldachim.Dzień 11
Ziewnęłąm i przekręciłam się na drugi bok, lecz mimo prób nie udało mi się zasnąć ponownie. Zrezygnowana wstałam z łóżka i przebrałam się. Wolno zeszłam na dół, gdzie okazało się, że jednak nie jest tak wcześnie jak sądziłam. Śniadanie złożone z kilku zarumienionych kwiatów już czekało na stole, a Brokin leżał na kanapie.
— Tobie chce się tak wcześnie wstawać? — zapytałam zaskoczona.
— Jeszcze kilka dni temu mógłbym zadać ci to samo pytanie. Pokręciłam głową z uśmiechem i poszłam zjeść śniadanie. Gdy tylko skończyłam, wróciłam do salonu i przysiadłam na rogu sofy. Telewizor był włączony, a na ekranie widniał obraz kosmosu.
— Skąd wy macie kablówkę? Nie widziałam żadnej anteny na zewnątrz — powiedziałam zaciekawiona.
— W każdym kraurońskim telewizorze montuje się specjalny korzeń srebrnego drzewa. To on jest odpowiedzialny za wszelkie programy telewizyjne. W każdym telewizorze leci to samo. Powodują to najbliższe sebrne drzewa, mające między sobą i swoimi oderwanymi korzeniami jakiś niewyjaśniony związek, dzięki czemu wywołują te same informacje na ekranach. W jednym miejscu na planecie kilka Kraunów założyło instytut, w którym chętni nagrywają programy — wyjaśnił.
— A telewizor?
— Sam skonstruowałem. Wystarczy poszukać odpowiednich elementów w lesie i połączyć z korzeniem.
— Może ja też bym zbudowała taki telewizor?
— Potrzebujesz drugiego? — zapytał zerkając na mnie z boku.
— Po prostu chciałabym spróbować. Skoro i tak nie miałby żadnego zastosowania w domu, to zawsze może stanąć w moim pokoju…
Chłopak zaśmiał się.
— Nie ma sprawy. Na strychu zostało mi trochę części. Jednak pamiętaj — nie ma instrukcji. Na całym Krauronie nie ma żadnej instrukcji. Trzeba kombinować.
— W takim razie chyba już zacznę — uśmiechnęłam się.
Poszłam na górę po schodach i stanęłam pod klapą w suficie. Rozejrzałam się.
— Gdzie drabinka? — zawołałam do Brokina.
— Masz skrzydła, zapomniałaś? — odkrzyknął.
No tak — mam skrzydła. Delikatnie wzniosłam się i pociągnęłam za rączkę od klapy. Ukazało mi się przejście na strych. Wzleciałam wyżej i stanęłam stabilnie na podłodze. Było tu pełno pudeł, a wszystkie opierały się o ścianę, tworząc pokrywę, która ją zasłaniała. Podłoga była wyłożona drewnopodobnymi segmentami, na których leżał szary dywan o wysokim włosiu. W pomieszczeniu stała lampa, dwa fotele i komoda na kółkach. Odwróciłam wzrok od wystroju wnętrza, skupiając się na pudłach, na których widniały opisy ich zawartości. Dopiero po kilku długich chwilach przeszukiwania pudeł znalazłam to z napisem „części do budowy”. Szybko je wyjęłam, o mało nie zburzając całej konstrukcji, i zeszłam na dół.
Gdy tylko Brokin mnie zobaczył, zaproponował wyjście do ogrodu.
— Dlaczego? — spytałam zaskoczona.
— Wiesz, gdyby coś wybuchło, to jednak wolałbym, żeby to nie stało się pod naszym dachem.
Spojrzałam na niego przerażona, a on roześmiał się.
— Na świeżym powietrzu lepiej się pracuje. Idź, ja w tym czasie pójdę na spacer z Sisi.
Już bez słowa odwróciłam się i wymaszerowałam na zewnątrz. Usiadłam na trawie, w jedynym miejscu wolnym od kwiatów. Otworzyłam pudło i wypakowałam jego zawartość na trawę. Moim oczom ukazały się różorakie przekładnie, metalowe płytki, części obudowy i jeden błyszczący, srebrny korzeń. Wyglądało to dla mnie jak zwykła masa części zamiennych i długo myślałam, jak dopasować do siebie poszczególne elementy. Szło mi to dosyć opornie i dopiero po kilku godzinach stworzyłam ogólny zarys tego, co powinno znajdować się w środku obudowy, której, swoją drogą, także jeszcze nie stworzyłam.
Dopiero, gdy zaczęło robić się ciemniej ujrzałam coś na kształt telewizora, co jednak nie miało ekranu, połowy ramy i głównego elementu — korzenia, jednak z powodu uporczywego głodu zrobiłam sobie krótką przerwę, w trakcie której zerwałam kilka kwiatów z tych, które rosły wokół i zjadłam łapczywie. Po tym nie miałam już siły ani chęci, żeby budować dalej, więc wróciłam zrezygnowana do domu. Światła były już pogaszone, więc po omacku próbowałam dotrzeć do schodów. Boleśnie uderzyłam palcami w pierwszy stopień, a gdy próbowałam wlecieć na górę, źle wymierzyłam odległość i walnęłam głową w sufit, przez co spadłam na schody, stoczyłam się na sam dół i zwinęłam w poobijany kłębek. Kiedy otrząsnęłam się z szoku, rozejrzałam się i przez chwilę nasłuchiwałam, czy Brokin się nie obudził. Gdy upewniłam się, że cisza trwa i ma się dobrze, ostrożnie wpełzłam na górę. Weszłam do pokoju i już chciałam rzucić się na łóżko, gdy pośrodku materaca wyczułam coś podejrzanie futrzanego. Prychnęłam cicho pod nosem i delikatnie złapałam całą miękką kulkę, która była zdecydowanie zbyt ciężka niż powinna. Ostrożnie przełożyłam ją na parapet i w końcu położyłam się na łóżku.
więcej..