- W empik go
Kwiaty pod wodą - ebook
Kwiaty pod wodą - ebook
Ta książka jest literackim eksperymentem, nie dla samego eksperymentowania, lecz jako wyraz poszukiwań właściwej formy dla idei, którą była próba napisania autobiografii, jednak opartej nie na wydarzeniach, tylko na obrazach i impresjach. Stąd też posługiwałem się w niej miksem poezji, prozy, piosenek, sentencji, fragmentów dzienników, przekładów innych tekstów itp. Moją ambicją było stworzenie czegoś w rodzaju „literackiego shadowboxa” lub kolażu, który miałby zobrazować zarówno pewną chaotyczność, jak i różnorodność opisywanych myśli i doznań.
Shadowbox jest sentymentalną lub jedynie osobliwie dziwaczną, przestrzenną i warstwową kompozycją plastyczną, umieszczoną zazwyczaj w głębokiej ramce i wykonaną z użyciem dowolnych przedmiotów i materiałów. Wnętrze ramki tworzy miejsce na scenkę, która może przedstawiać wszystko, co tylko podpowie wyobraźnia, i być wykonana z niemal wszystkiego, zależnie od intencji. Może być to kompozycja z użyciem zdjęć, tekstów, wycinanek, wypreparowanych zwierząt, części lalek, medycznych fiolek, drewnianych klocków, ptasich piór i każdej dowolnej rzeczy, która będzie w stanie jak najlepiej oddać zamysł twórcy.
Myśląc o języku, którym chciałem opisać wybrane doświadczenia z własnego życia, przyszły mi do głowy dwa określenia: „język snów” oraz „mamrotanie”. Przyszły mi na myśl te stany, kiedy głowa zaczyna wyświetlać obrazy, będące dość chaotycznymi, audiowizualnymi slajdami z życia, pełnymi widziadeł, strzępków wypowiedzianych czy usłyszanych zdań; słuchanych piosenek, poznanych osób, snów, wydarzeń. Przez te krótkie chwile, gdy głowa „mamrocze”, ogląda się własne życie jak mrugające obrazki, albo jakby patrzyło się przez wodę lub jakby się śniło - i właśnie ten język snów, w którym nie zawsze obowiązują prawa logiki; za pomocą którego przemawia do nas dziecko, którym byliśmy; za pomocą którego czytamy bardziej emocje i obrazy niż fakty, był mi potrzebny do pisania tej książki. Chciałem oglądać mój „świat pod wodą” nie przez krótką chwilę, ale cały czas.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-718-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima
Obraz pierwszy, zupełnie biały; bez horyzontów, bez wyraźnych konturów. Stare zdjęcie z rzeką cicho śpiącą pod lodem. Lisia Góra bez lisów, tylko z gawronami. Rozłupane skorupki orzechów na śniegu. Miasto jest daleko – dopłyniemy tam, kiedy tylko się ściemni, a o tym miejscu znów będziemy myśleć przed zaśnięciem – już, już; migotliwe obrazki z nieprawdziwych krain, ludzie o oczach zwierząt, zwierzęta o ludzkim spojrzeniu. Nasze szaliki i rękawiczki pogubione wśród krzaków. Tato, to jest sen? To jest zima bez żadnych granic. Obraz na drugim brzegu zamazuje się, widać tylko rozmyte kontury domów i drzew, duchy utopione w mleku. Może lepiej będzie wpuścić tam trochę światła? Przestrzelić nim zamarznięte powietrze, rozjaśnić połacie śniegu, ogrzać szczypiące policzki?
Znów jesteśmy nad rzeką. To zwyczajny sobotni spacer. Lubimy iść i iść po śniegu, mrużyć porażone nim oczy, oglądać wszystko po drugiej stronie. Na naszym brzegu są wzgórza, trudno się na nie wchodzi. Za wzgórzami też coś jest, ale za daleko, żeby naprawdę było. Wybierzemy się tam następnym razem, przejdziemy to wzgórze. Następnym razem przejdziemy nareszcie to wzgórze i świat stanie się znowu trochę większy i trochę bardziej znajomy! Teraz drogi są białe, spadły na nie miliony gwiazd, śnieg szybko zaciera ślady butów, ale nie trzeba się bać, ani pilnować, dokąd prowadzą, ponieważ znasz je wszystkie. Znasz wszystko i wiesz o prawdziwych rzeczach – jak wyrąbywać przeręble w lodzie, aby łabędzie nie zamarzały, i co było przedtem – bo przedtem coś też było – to twoje sekrety, to taka sama zima; grzbiety ryb pod zamarzającym lustrem wody – mówisz: świnki i certy. Widzę poprzez mleko – perłowo połyskujący lód i coraz wyraźniejsze kontury rzeczy, wyłaniające się spod kurtyn eteru jak falujące wodorosty.
Widzę miasto i dom; rzekę i ślady ptasich nóżek na śniegu – małe krzyżyki biegnące wzdłuż drogi; wzgórze i wszystko, co tam – za nim, ale trochę się wymyśla, nie można dobrze pamiętać. Dni gwiazd na ziemi i niewidzialnych igiełek w powietrzu! Świnki i certy hibernujące pod lodem. Dni kryształowego nieba – o, chcę napisać o tym dniu i o tym, co jest za wzgórzem! Niezapisane kartki zeszytu w okładce koloru brudnej wody już o tym wiedzą, choć teraz wciąż jeszcze pachną tylko mrozem i słońcem.
Tato, jesteśmy snem?
Jerzyki
Okno wisi wysoko w powietrzu, w słońcu. Parapet ma kolor gorzkiej czekolady, pachnie drewnem i rozgrzaną farbą olejną. Skóra szybko przechwytuje jego ciepło.
Ten pokój wisi ponad miastem, ponad drzewami. Zajmuje niewiele przestrzeni, wykrojonej przez cztery bielone ściany, sufit i podłogę. Obok przepływa niebo, przelatują jerzyki. Dużo błękitu i głośny, wysoki pisk, oddalający się i powracający z każdym okrążeniem jak idealnie zestrojony mechanizm.
Ten dom nie ma pleców, ma trzy twarze – każda w inną stronę – i nie da się w nim porządnie schować. Moja twarz w odbiciu szyby, z bardzo bliska – nie wygląda na moją. Opuszki palców próbują dotknąć ducha, szklistych smutnych oczu, małych smutnych ust – ale wyczuwają jedynie rozgrzane szkło, w którym odbijają się jeszcze strzeliste pudła wieżowców o płonących oknach i dalekie wzgórza, pocięte szachownicami pól.
Chcę napisać o tym, co jest za wzgórzami i co jest w środku. Czy to jest jedno i to samo? Co to jest? Jak to pochwycić?
Mama była w żałobie, kiedy to się rozpoczęło – dlatego wszystko, co widzę, zawsze musi być smutne. I dlatego, kiedy ciemnieją kolory, a wielkie złociste żółtko pęka na niebie, rozlewając się plamami w oczach wieżowców i na drzewach, jerzyki z głośnym wrzaskiem przefruwają przez mój pokój, tak jakby nie miał okien i ścian, i znikają, muskając policzki swoimi skalpelowymi skrzydełkami.
Pan Wrona
Pan Wrona oddał własną krew, żebym został tu na dłużej, niż miałem zostać. Albo otwierał brzuch swoim ostrym, długim dziobem, a potem wydziobywał ze środka wszystko, co tam urosło chore i obce, wyrzucał, wiązał szwy i czuwał, żeby nie było po nich żadnego śladu.
Pamiętam – jadę długim korytarzem ku światłu. Światło się przybliża i przybliża – im jest bliżej, tym wszystko inne dalej. Wjeżdżam w nie, a potem prosto w ich białe ramiona. Mówią do mnie łagodnie, pochylają się nisko. Teraz zaśniesz, a kiedy otworzysz oczy, wszystko będzie jak dawniej. Teraz zaśniesz – ich głowy porasta miękkie, zamszowe futerko. Mają oczy saren.
On także musi gdzieś tu być, zawsze jest obok, jednak nigdy nie zbliża się za bardzo. Jest sylwetką przemykającą za szpitalnym oknem – jego dziób i skrzydła wystają spod kitla i rzucają podłużne cienie na fasady kamienic. Przychodzi w nocy, kiedy o tym nie wiem, i łypie swoim czarnym okiem, utkwionym pod błoniastą powieką. Mama mówi: kiedy spotkasz Pana Wronę, nie zapomnij mu podziękować.
Panie Wrona, widziałem cień pańskich skrzydeł na ścianie, tuż przy moim łóżku. To był tylko ten jeden, jedyny raz. Bardzo się przestraszyłem.