Kwitnący umysł. O uzdrawiającej mocy natury - ebook
Kwitnący umysł. O uzdrawiającej mocy natury - ebook
Bestsellerowa książka uznanej brytyjskiej psycholożki i psychoterapeutki to fascynujące spojrzenie na wpływ przyrody na nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Opierając się na licznych badaniach i własnych doświadczeniach, Sue Stuart-Smith w niezwykle przekonujący sposób dowodzi, że kontakt z przyrodą stanowi skuteczną terapię dla osób zmagających się z różnorakimi traumami oraz efektywnie wpływa na nasz codzienny dobrostan.
Hortiterapia przynosi znakomite efekty w postaci redukcji stresu, poprawy samopoczucia oraz rozwoju zdolności poznawczych. Autorka powołując się na współczesną neuronaukę, psychoanalizę i historie z życia, ukazuje niezwykły wpływ przyrody na nasze zdrowie i samopoczucie Stuart-Smith dowodzi, że więźniowie, którzy mają szansę hodować rośliny, są mniej skłonni do ponownego popełnienia przestępstwa. Zbuntowani nastolatkowie, którzy rozpoczynają przygodę z ogrodnictwem, chętniej kontynuują naukę. Osoby starsze, które pracują w ogrodzie, żyją dłużej i cieszą się lepszym zdrowiem. Książka zawiera liczne opisy przypadków, z którymi Stuart-Smith miała do czynienia w swojej praktyce, jak również ciekawe anegdoty z życia sławnych osób zafascynowanych ogrodnictwem. Zdaniem Stuart-Smith nasz coraz bardziej zurbanizowany styl życia i uzależnienie od zdobyczy techniki, sprawiają, że nawiązanie bliższego kontaktu z ziemią staje się zadaniem o wiele ważniejszym niż kiedykolwiek.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3679-4 |
Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystkie prawdziwie mądre myśli zostały już pomyślane tysiące razy, ale by uczynić je własnymi, musimy naprawdę jeszcze raz je przemyśleć, aż zakorzenią się w naszym własnym, osobistym doświadczeniu
JOHANN WOLFGANG GOETHE
1
POCZĄTKI
Dotknij istoty rzeczy.
Pozwól by natura stała się twoją nauczycielką
WILLIAM WORDSWORTH, (1770-1850) Odwrócone stoły
PRZYPOMINAM SOBIE, że na długo przed tym, zanim postanowiłam zostać psychiatrą, na długo przed tym, zanim miałam niejasne przeczucie, że ogrodnictwo może odegrać ważną rolę w moim życiu, usłyszałam opowieść o tym, jak mój dziadek powrócił do zdrowia po I wojnie światowej.
Urodził się jako Alfred Edward May, ale zawsze mówiono na niego Ted. Ledwie wyrósł z lat chłopięcych, wstąpił do Royal Navy (marynarki wojennej Wielkiej Brytanii). Przeszedł szkolenie na radiotelegrafistę i został marynarzem okrętu podwodnego. Wiosną 1915 roku, podczas bitwy o Gallipoli, łódź podwodna, na której służył, osiadła na mieliźnie w cieśninie Dardanele. Większość załogi przeżyła, ale od razu dostała się do niewoli. Ted prowadził niewielki dzienniczek, w którym opisał pierwsze miesiące w tureckiej niewoli. Nie odnotował w nim jednak późniejszego pobytu w kilku obozach pracy przymusowej o zaostrzonym rygorze. Ostatnim z tych obozów była cementownia na wybrzeżu morza Marmara, skąd ostatecznie uciekł drogą morską w 1918 roku.
Teda uratowano i wyleczono na pokładzie brytyjskiego okrętu szpitalnego, gdzie odzyskał siły na tyle, by udać się lądem w długą podróż do domu. Nie mógł się doczekać ponownego spotkania z narzeczoną Fanny, którą zostawił jako młody mężczyzna w pełni sił. Jednak gdy pojawił się na progu jej domu w starym, zniszczonym od deszczu płaszczu i w tureckim fezie na głowie, ledwo go rozpoznała: ważył jakieś trzydzieści osiem kilogramów i całkowicie wyłysiał. Podróż, która ciągnęła się przez 6,5 tys. kilometrów, jak powiedział Fanny, była „potworna”. Kiedy zbadał go lekarz marynarki wojennej, stwierdził u Teda tak głębokie niedożywienie, że dawano mu nie więcej niż kilka miesięcy życia.
Ale Fanny pielęgnowała go sumiennie, podając mu co godzinę niewielkie porcje zupy i inne posiłki, więc stopniowo jego żołądek znowu zaczął trawić. Ted rozpoczął powolny proces odzyskiwania zdrowia i niedługo potem pobrali się z Fanny. W ciągu tego pierwszego roku potrafił siedzieć godzinami, przesuwając po swojej łysinie dwiema miękkimi szczotkami: chciał, żeby odrosły mu włosy. Kiedy w końcu się to udało, czuprynę miał bujną, ale siwą.
Dzięki miłości i pełnej cierpliwości determinacji Fanny Ted był w stanie przeciwstawić się tym pesymistycznym rokowaniom. Wciąż jednak nie uwolnił się od przeżyć związanych z pobytem w obozie jenieckim, a najgorsze lęki pojawiały się nocą. Bał się zwłaszcza pająków i krabów, ponieważ zwykle łaziły po więźniach, kiedy usiłowali zasnąć. Przez wiele lat nie mógł znieść przebywania w ciemnościach.
Kolejny etap zdrowienia Teda rozpoczął się w 1920 roku, kiedy zapisał się na roczny kurs ogrodnictwa, jedną z wielu inicjatyw podejmowanych w latach powojennych, które miały na celu rehabilitację byłych żołnierzy poszkodowanych w czasie wojny. Następnie wyjechał do Kanady i zostawił Fanny w domu. Pojechał szukać nowych możliwości w nadziei, że praca na roli przyniesie dalszą poprawę jego zdrowia fizycznego i psychicznego. Rząd kanadyjski prowadził wówczas specjalne programy, by zachęcić weteranów wojennych do migracji. Tysiące mężczyzn, którzy powrócili z wojny, pokonywało tę długą trasę przez Atlantyk.
Ted pracował przy zbiorach pszenicy w Winnipeg, a potem znalazł stałe zatrudnienie jako ogrodnik na farmie bydła w Albercie. W ciągu dwóch lat, które tam spędził, Fanny okresowo mieszkała razem z nim, ale z jakiegoś powodu ich marzenie o tym, żeby zacząć nowe życie w Kanadzie, się nie spełniło. Niemniej jednak Ted wrócił do Anglii silniejszy i zdrowszy.
Kilka lat później kupili z Fanny małe gospodarstwo rolne w Hampshire, gdzie Ted hodował świnie, pszczoły, kury i sadził kwiaty, owoce i warzywa. Podczas II wojny światowej przez pięć lat pracował w stacji radiotelegraficznej marynarki wojennej w Londynie. Moja matka pamięta jego walizkę ze świńskiej skóry, z którą podróżował pociągami, wypakowaną po brzegi mięsem z własnego uboju i własnoręcznie wyhodowanymi warzywami. Do domu wracał z walizką pełną cukru, masła i herbaty. Mama wspomina z niejaką dumą, że rodzina w czasie wojny nigdy nie musiała jadać margaryny. Mieli nawet tytoń, który uprawiał Ted.
Pamiętam jego wspaniałe poczucie humoru i serdeczność; ciepło, które emanowało z tego człowieka – w moich dziecięcych oczach – rubasznego i nieskrępowanego. Nie był ani trochę przerażający i nie obnosił się ze swoimi traumami. Godzinami pielęgnował ogród i szklarnię, prawie zawsze miał ze sobą fajkę i woreczek z tytoniem. Długie życie Teda w zdrowiu – dożył prawie osiemdziesiątki – i jego pogodzenie się z potwornymi doświadczeniami młodości w przekazie rodzinnym były efektem uzdrawiającej mocy ogrodnictwa i pracy na roli.
Ted zmarł nagle, na spacerze ze swoim ukochanym owczarkiem szetlandzkim; pękł mu tętniak. Miałam wtedy dwanaście lat. W lokalnej gazecie opublikowano wspomnienie zatytułowane „Zmarł najmłodszy marynarz łodzi podwodnej”. Opisano w nim, jak podczas I wojny światowej dwukrotnie uznano Teda za zmarłego, a kiedy uciekł razem z grupą więźniów z cementowni, przez dwadzieścia trzy dni żył tylko o wodzie. W końcowych słowach artykułu wspomniano o jego miłości do ogrodnictwa: „Większość wolnego czasu poświęcał na uprawianie swojego ogromnego ogrodu i zyskał sławę jako lokalny hodowca kilku rzadkich gatunków storczyków”.
Moją mamę musiało coś ciągnąć do ogrodnictwa, gdy śmierć mojego ojca (zmarł, nie mając jeszcze 50 lat) zrobiła z niej dość młodą wdowę. Wiosną dwa lata później znalazła nowy dom i podjęła się przywrócenia blasku zaniedbanemu wiejskiemu ogrodowi. Nawet wtedy, a byłam wówczas skupioną wyłącznie na sobie młódką, zauważyłam, że równolegle z kopaniem i pieleniem zachodził w niej proces godzenia się ze stratą.
Na tamtym etapie życia nie postrzegałam ogrodnictwa jako czegoś, czemu kiedykolwiek poświęcę swój czas. Interesował mnie świat literatury i miałam zamiar dogłębnie poznać ludzką psychikę. Wydawało mi się, że ogrodnictwo było formą domowych obowiązków na świeżym powietrzu, i nie chciało mi się wyrywać zielska, podobnie jak piec bułeczek albo prać zasłon.
W trakcie moich studiów ojciec nieustannie lądował w szpitalu i z niego wychodził, a gdy zaczęłam ostatni rok, umarł. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, odebrałam telefon z wiadomością o jego śmierci. Nastał świt, a ja wyszłam na ciche ulice Cambridge. Poszłam przez park nad rzekę. Tamtego jasnego, słonecznego październikowego dnia świat był zielony i cichy. Drzewa, trawa i woda na swój sposób działały kojąco. W tym spokojnym otoczeniu poczułam, że mogę przyjąć tę straszną rzeczywistość: mój zmarły ojciec nie mógł już tego pięknego dnia zobaczyć.
Być może to miejsce pełne zieleni i wody przywiodło mi na myśl szczęśliwsze czasy i tamten krajobraz, który niegdyś, kiedy byłam dzieckiem, zrobił na mnie takie wrażenie. Ojciec trzymał łódź na brzegu Tamizy i gdy byliśmy z moim bratem dziećmi, spędzaliśmy większość świąt i weekendów na wodzie. Pewnego razu wyruszyliśmy nawet z ekspedycją do źródeł rzeki. Pamiętam ciszę porannych mgieł, to uczucie swobodnej zabawy na łąkach latem i łowienie z bratem ryb. Te wyprawy były wtedy naszą ulubioną rozrywką.
W trakcie moich ostatnich kilku semestrów w Cambridge poezja zyskała dla mnie nowe znaczenie emocjonalne. Mój świat nieodwracalnie się zmienił i kurczowo trzymałam się wersów, które mówiły o pocieszeniu, jakie niosą natura i cykl życia. Dylan Thomas i Thomas Stern Eliot podnosili mnie na duchu, ale ponad wszystkim był Wordsworth, poeta, który sam nauczył się:
Patrzeć na naturę, nie jak w godzinie
Nierozważnej młodości; ale częstokroć słyszeć
Tę ciszę, rzewną muzykę ludzkości
Żal po stracie izoluje nas ze wspólnoty, nie zmniejsza się nawet wtedy, gdy dzielimy go z inną osobą. Strata, która jest druzgocąca dla rodziny, wywołuje potrzebę wspierania się nawzajem, ale jednocześnie wszyscy czują się osamotnieni, każdy znajduje się w stanie załamania nerwowego. Pojawia się nagła chęć, żeby chronić się nawzajem przed zbyt mocno wyrażanymi emocjami. Być może łatwiej przychodzi nam też danie ujścia uczuciom z dala od innych ludzi. Być może chodzi o to, że drzewa, woda, kamienie i niebo są głuche na ludzkie emocje, ale jednocześnie nas nie odrzucają. Natura jest nieporuszona, odbiera jednak nasze emocje, możemy więc doświadczać swego rodzaju pocieszenia, które pomaga ukoić poczucie osamotnienia związane ze stratą.
W pierwszych latach po śmierci ojca ciągnęło mnie do natury, nie do ogrodów, ale do morza. Prochy ojca rozrzucono niedaleko jego domu rodzinnego na południowym wybrzeżu, w wodach cieśniny Solent, ruchliwym kanale pełnym łodzi i statków. Tam nie znalazłam ukojenia. Dopiero na długich, opustoszałych plażach północnej części hrabstwa Norfolk, gdzie na horyzoncie z rzadka pojawiała się jakaś łódź, znalazłam prawdziwy spokój. Szeroki horyzont był najszerszym, jaki kiedykolwiek widziałam. Sprawiał wrażenie krańca znanego mi świata i wydawało się, że byłam najbliżej niego, jak tylko się dało.
Ucząc się do jednego z egzaminów, przestudiowałam dzieła Freuda i zaczęłam interesować się tym, jak funkcjonuje umysł. Porzuciłam swój plan zrobienia doktoratu z literatury i postanowiłam studiować medycynę. Poślubiłam Toma, dla którego ogrodnictwo było sposobem na życie. Pomyślałam, że skoro on je kocha, ja pewnie też obdarzę je uczuciem. Jeśli jednak mam być szczera, nadal byłam ogrodniczym sceptykiem. Uprawianie ogrodu wydawało mi się wtedy kolejnym obowiązkiem, który trzeba wykonać, chociaż milej było przebywać na świeżym powietrzu (pod warunkiem że świeciło słońce) niż w czterech ścianach.
Kilka lat później, razem z naszą maleńką Rose, przeprowadziliśmy się do zaadaptowanych budynków gospodarczych niedaleko rodzinnego domu Toma w Serge Hill w hrabstwie Hertfordshire. W ciągu kolejnych kilku lat do Rose dołączyli Ben i Harry, a my tymczasem rzuciliśmy się w wir zakładania ogrodu od zera. „Stodoła”, jak nazwaliśmy nasz nowy dom, znajdowała się pośrodku szczerego pola, a jej usytuowanie na północnym stoku wzgórza, gdzie hulały wiatry, powodowało, że przede wszystkim potrzebowaliśmy osłony. Zagospodarowaliśmy otaczające nas skaliste pola, użyźniając tę jałową ziemię. Posadziliśmy drzewa i żywopłoty, zrobiliśmy zagrody dla zwierząt otoczone płotami z wikliny. Nie udałoby się to bez olbrzymiej pomocy i wsparcia ze strony rodziców Toma oraz garstki pełnych zapału przyjaciół. Kiedy czyściliśmy ziemię z kamieni, Rose razem z dziadkami, ciotkami i wujkami brała udział w napełnianiu niezliczonych wiader, które trzeba było stamtąd wywieźć.
Czułam się fizycznie i emocjonalnie wyobcowana. Potrzebowałam odbudować swoje poczucie zadomowienia, ale nie miałam wtedy zbyt dużej świadomości, że ogrodnictwo mogłoby w jakiś sposób pomóc mi zapuścić korzenie. Natomiast zdawałam sobie sprawę z tego, jakie znaczenie miała uprawa ogrodu w życiu naszych dzieci: zaczęły robić kryjówki w krzakach i spędzały całe godziny na zaludnianiu własnych wyobrażonych światów; ogród stał się dla nich miejscem fantastycznym i zarazem rzeczywistym.
Energia twórcza i wizjonerstwo Toma popychały do przodu prace nad ogrodem i kiedy Harry, nasze najmłodsze dziecko, zaczął chodzić, w końcu zabrałam się do sadzenia roślin. Zainteresowałam się ziołami i pochłaniałam książki na ten temat. Nowa dziedzina wiedzy, którą zgłębiałam, pociągnęła za sobą eksperymentowanie w kuchni, Założyłam mały ogródek z ziołami, który stał się już całkowicie „mój”. Oczywiście zaliczyłam też kilka ogrodniczych porażek, w tym utratę kontroli nad płożącym się ogórecznikiem i nieustępliwą mydlnicą, ale potrawy przyprawiane wszystkimi gatunkami własnoręcznie wyhodowanych ziół wzbogacały nasze życie. Po takich doświadczeniach od uprawiania warzyw dzielił mnie już tylko krok. Na tamtym etapie życia czułam się podekscytowana samym procesem hodowania roślin jadalnych!
Miałam wtedy trzydzieści pięć lat i pracowałam jako lekarz psychiatra w publicznej służbie zdrowia na stanowisku młodszej asystentki. Ogrodnictwo odwdzięczało się za moje wysiłki i było kontrapunktem dla mojego życia zawodowego, w którym zajmowałam się o wiele bardziej nieuchwytnymi właściwościami ludzkiego umysłu. Praca na oddziałach i w klinikach odbywała się głównie w budynkach, a ogrodnictwo wyciągało mnie na świeże powietrze.
Odkryłam przyjemność spacerowania po ogrodzie, z niewymuszoną uwagą rejestrowałam wtedy, w jaki sposób rośliny się zmieniały, wzrastały, owocowały albo niedomagały. Stopniowo zmieniał się również mój sposób postrzegania przyziemnych czynności, takich jak pielenie, spulchnianie ziemi motyką i podlewanie. Zrozumiałam, że ważne jest nie tyle to, by je wykonać, ile przede wszystkim by się w tę pracę zaangażować. Podlewanie działa uspokajająco – pod warunkiem że się nie spieszymy – i dziwnym trafem człowiek ma potem poczucie odświeżenia, podobnie jak rośliny.
Największą frajdę sprawiało mi i nadal sprawia hodowanie roślin z nasion. Rośliny nie dają żadnej wskazówki, co z nich wyrośnie, a ich rozmiar nie ma żadnego związku z drzemiącym w nich życiem. Fasolki dramatycznie wystrzelają, nie z jakimś uderzającym pięknem, ale od samego początku można wyczuć ich pełną zapalczywości siłę. Ziarna tytoniu oskrzydlonego są tak maleńkie, niczym cząsteczki kurzu, że trudno nawet dostrzec, gdzie się je posiało. Wydaje się nieprawdopodobne, żeby cokolwiek mogły zdziałać, nie mówiąc już o całym morzu pachnących kwiatów tytoniu, a jednak potrafią tego dokonać. Czuję, jak to nowe życie nawiązuje ze mną więź, kiedy niemalże kompulsywnie, bez przerwy chodzę sprawdzać moje nasiona i sadzonki; idę do szklarni i wstrzymuję oddech, kiedy tam wchodzę, nie chcąc przerwać jakichś procesów, zakłócać tej ciszy, w której właśnie budzi się nowe życie.
Kiedy zajmujemy się ogrodnictwem, zasadniczo nie ma sensu spierać się z porami roku. Chociaż można uniknąć kary za odkładanie pewnych rzeczy w czasie – wysieję te nasiona albo zasadzę sadzonki w kolejny weekend. Nadchodzi jednak moment, w którym uświadamiasz sobie, że opóźnienie za chwilę stanie się przegapioną okazją, straconą możliwością. Ogrodnictwo jest jak wskakiwanie do rwącej rzeki: kiedy raz wetkniesz sadzonki do gleby, dajesz się porwać energii kalendarza ziemi.
Uwielbiam pracę w ogrodzie zwłaszcza wczesnym latem, gdy siła wzrostu jest największa i mam do zasadzenia tyle roślin. Kiedy już zacznę, nie chcę przestawać. Pracuję nawet po zmroku, aż robi się zbyt ciemno, żebym mogła zobaczyć, co robię. Gdy kończę, dom promienieje światłem, a jego ciepło przyciąga mnie z powrotem do środka. Nazajutrz rano, kiedy odpoczywam na świeżym powietrzu, oto one – rośliny, które posadziłam na grządce, przez noc zdążyły się już tam zadomowić.
Oczywiście nie istnieje ogrodnictwo bez porażek. To te chwile, kiedy wychodzisz do ogrodu z nadzieją, a tymczasem musisz stawić czoła smętnym resztkom młodych główek sałaty albo rzędom bezlitośnie ogołoconego jarmużu. Trzeba wtedy zaakceptować, że bezsensowne nawyki żywieniowe ślimaków i zajęcy mogą wywołać w nas wybuchy bezsilnej wściekłości, a upór i odporność chwastów mogą być niezwykle wykańczające.
Satysfakcja z uprawy roślin nie płynie wyłącznie z samego aktu powoływania ich do życia, ale też z ich niszczenia. Nie tylko dozwolone i wspaniałe, ale również niezbędne jest to, że musimy niszczyć, by roślinność nas nie zarosła. Wiele czynności związanych z uprawianiem ogrodu przepojonych jest agresją – to może być posługiwanie się sekatorem, dwukrotne przekopanie grządki z warzywami, wymordowanie ślimaków, wybicie mszyc, wyrywanie z korzeniami przytulii czepnej albo pokrzyw. Możemy rzucić się w wir tych wszystkich czynności w energiczny i nieskomplikowany sposób, ponieważ są one formą destrukcji w służbie wzrostu. Długa sesja pracy w ogrodzie może sprawić, że będziemy się ledwo trzymać na nogach, ale poczujemy się jakoś dziwnie wewnętrznie odmienieni – jednocześnie oczyszczeni i napełnieni nową energią, jakbyśmy w całym tym procesie pracowali nad sobą. Takie ogrodnicze katharsis.
Co roku, kiedy zima dobiega końca, ale na zewnątrz wciąż jest chłodno za sprawą marcowych wiatrów, szklarnia wabi mnie swoim ciepłem i całkowicie pochłania. Cóż takiego nadzwyczajnego jest we wchodzeniu do szklarni? Czy chodzi o zawartość tlenu w powietrzu, czy też o światło i wysoką temperaturę? A może po prostu o bliskość roślin z ich zielonością i zapachem? To tak, jakby wszystkie zmysły były pobudzone wewnątrz prywatnej, bezpiecznej przestrzeni.
W zeszłym roku, pewnego pochmurnego wiosennego dnia, byłam pochłonięta pracami w szklarni – podlewaniem, sianiem nasion, przerzucaniem kompostu i ogólnie przygotowywaniem wszystkiego. Potem niebo się wypogodziło i wraz ze światłem słonecznym wlewającym się do środka przeniosłam się do innego świata – świata opalizującej zieleni wypełnionej półprzezroczystymi liśćmi, przez które przeświecało światło. Kropelki wody rozsiane na świeżo podlanych roślinach łapały promienie słońca, mieniące się i ckliwe. Przez krótką chwilę poczułam wszechogarniające uczucie wspaniałomyślności Ziemi, uczucie, które zachowałam niczym dar czasu.
Tamtego dnia posiałam w szklarni słoneczniki. Miesiąc później wysadziłam te sadzonki na zewnątrz i pomyślałam, że niektóre mogą sobie nie poradzić. Największa rokowała, ale pozostałe wydawały się nieregularne i przerzedzone. Gdy później obserwowałam z zadowoleniem, jak pną się mimo wszystko w górę, stopniowo stając się coraz silniejsze, wciąż miałam poczucie, że potrzebują, by się o nie zatroszczyć. Potem ich wzrost nabrał tempa, a ja przeniosłam moją uwagę na inne, bardziej bezbronne sadzonki.
Postrzegam ogrodnictwo jako rytuał wielokrotnego powtarzania. Robię coś, a potem natura robi swoją część, następnie ja się do tego odnoszę, i tak w kółko. Podobnie jak w rozmowie. Nie ma tutaj szeptów, krzyków ani żadnej innej formy rozmowy przy użyciu słów, ale w tej wymianie odbywa się nieco rozciągnięty w czasie i nieprzerwany dialog. Muszę przyznać, że czasem ociągam się z odpowiedzią i mogę nawet zamilknąć, wtedy dobrze jest mieć rośliny, które potrafią przetrwać moje zaniedbania. A kiedy zrobimy sobie wolne od ogrodu, po powrocie czujemy się tym bardziej zaintrygowani, jakbyśmy dowiadywali się, co ktoś porabiał podczas naszej nieobecności.
Pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że cały rząd słoneczników stał się teraz twardy, niezależny i dumny w oczekiwaniu na kwitnienie. „Kiedy i jakim sposobem tak bardzo urosłyście”, zastanawiałam się. Wkrótce pierwsza budząca nadzieję sadzonka, ta najsilniejsza, spoglądała na mnie z dużej wysokości, z obwódką z jaskrawożółtych kwiatów. Poczułam się przy niej malutka, ale świadomość, że powołałam ten słonecznik do życia, była jakimś dziwnym pozytywnym uczuciem.
Jakiś miesiąc później słoneczniki były nie do poznania. Pszczoły wyjadły pyłek do czysta, płatki spłowiały, a najwyższy słonecznik ledwo trzymał swoją zwieszoną głowę. Jeszcze niedawno tak dumne, teraz tak melancholijne! Poczułam nagłą chęć, by wyciąć cały rząd. Wiedziałam jednak, że jeśli zaakceptuję ich obdartą żałość, wyblakną i wyschną na słońcu, po czym przybiorą inną postać i poprowadzą nas ku jesieni.
Pielęgnowanie ogrodu wymaga poznawania, które w pewnym sensie trwa nieustannie. Pociąga za sobą udoskonalanie, rozwijanie i zrozumienie tego, co działa, a co nie. Trzeba zbudować relację z danym miejscem w całej jego złożoności – z jego klimatem, ziemią i rosnącymi tam roślinami. To realia, które należy uwzględnić, a po drodze prawie zawsze trzeba porzucić niektóre marzenia.
Nasz ogród różany założony na początku rodzinnej przygody, a wygospodarowany z kamienistych poletek, był właśnie takim utraconym marzeniem. Zapełniliśmy rabaty najpiękniejszymi starymi odmianami róż, takimi jak Belle de Crecy, Kardynał Richelieu i Madame Hardy, ale to delikatna, mocno pachnąca i wspaniała Fantin-Latour ze swoimi płaskimi płatkami, pomarszczonymi niczym jasnoróżowa bibułka, była moją ulubienicą. Miękka i aksamitna, można zanurzyć nos w jej kwiecie i utonąć w zapachu. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że będą z nami tak krótko. Nasza ziemia nie była zbyt dobra dla róż, a brak obiegu powietrza w miejscach ogrodzonych wiklinowymi płotami jeszcze pogorszył sprawę. O każdej porze roku musieliśmy walczyć o to, żeby poradzić sobie z czarnymi plamkami i pleśnią, i jeśli róże nie zostały spryskane, wyglądały na smutne i chore. Nie chcieliśmy ich wycinać, ale jaki sens ma ogrodnictwo wbrew naturze? Oczywiście nie ma sensu, więc róże musiały odejść. Ach, jak bardzo za nimi tęskniłam i wciąż tęsknię! Chociaż na tych rabatach nie rośnie teraz ani jedna róża i od lat są tam byliny, wciąż nazywamy to miejsce ogrodem różanym. Wspomnienie pozostaje.
Ani mnie, ani Tomowi nie spodobał się pomysł stosowania oprysków chemicznych; ja szczególnie się ich obawiałam ze względu na historię mojego ojca. Kiedy byłam dzieckiem, zachorował na pewien rodzaj niewydolności szpiku kostnego spowodowany działaniem toksyny. Nigdy do końca nie wyjaśniono, co wywołało zdrowotną katastrofę, ale wśród potencjalnych winowajców znalazł się dawno zabroniony pestycyd, który czaił się w ogrodowej szopie, i antybiotyk przepisany ojcu, kiedy zachorował podczas wakacji we Włoszech. Prawie wtedy umarł, ale terapia, której go poddano, częściowo odwróciła szkody. Chociaż nie dało się ojca całkowicie wyleczyć, podarowano mu kolejne czternaście lat życia. Był wysoki i silny fizycznie, więc jakimś sposobem potrafiliśmy czasem zapomnieć o tym, że żył zaledwie z połową szpiku kostnego. Jednak choroba przez cały czas czaiła się w tle i kiedy okresowo pojawiały się zagrażające jego życiu kryzysy, pozostawała nam jedynie nadzieja.
W tym okresie dzieciństwa istniał pewien ogród, który rozpalał moją wyobraźnię o wiele bardziej niż nasz przydomowy ogródek. Matka zabierała brata, mnie i jakichś znajomych na doczepkę do Isabella Plantation, leśnych ogrodów w Richmond Park. Kiedy tam przyjeżdżaliśmy, od razu rozbiegaliśmy się we wszystkie strony i znikaliśmy pośród olbrzymich rododendronów, żeby poczuć dreszczyk przyjemności związany z ich odkrywaniem i zabawą w chowanego. Krzewy były tak gęste, że można się było na chwilę zgubić i poczuć strach rozłąki.
W tamtym ogrodzie znajdowało się jeszcze jedno przerażające miejsce. Na niewielkiej polanie głęboko w lesie odkryliśmy pomalowaną na żółto i czerwono drewnianą przyczepę kempingową, nad której drzwiami wyryto napis: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tutaj przybywacie”. Stawialiśmy sobie nawzajem wyzwanie, kto złamie ten zakaz, ale myśl o porzuceniu nadziei nie była czymś, co mogłabym zlekceważyć. Miałam wrażenie, jakby otwarcie tych drzwi mogło uwolnić jakiś potworny lęk, którego nie śmiałabym ujawnić światu. W końcu, jak w przypadku wszystkiego, co nieznane, fantazja okazała się o wiele bardziej przerażająca niż rzeczywistość. Pewnego dnia, kiedy wreszcie podjęliśmy próbę otwarcia tych drzwi, naszym oczom ukazało się pomalowane na żółto wnętrze przyczepy, w którym znajdowało się drewniane łóżko piętrowe; oczywiście nic strasznego się nie stało.
Kształtują nas doświadczenia. Nie zawsze świadomie: niezależnie od tego, co właśnie się dzieje, to jest po prostu nasze życie. Nie ma żadnej innej rzeczywistości i wszystkie nasze doświadczenia składają się na to, kim jesteśmy. Dopiero kiedy zaczęłam szkołę i konieczną analizę samej siebie, tak naprawdę uświadomiłam sobie, jak bardzo choroba mojego ojca zachwiała strukturą mojego dziecięcego świata. Zrozumiałam, dlaczego ten zakaz wyryty nad drzwiami przyczepy wywarł tak duży wpływ na moją dziecięcą wyobraźnię. A także dlaczego, gdy miałam szesnaście lat, relacja w mediach na temat wycieku we włoskich zakładach chemicznych w Seveso przykuła moją uwagę. Wybuch uwolnił chmurę toksycznego gazu, co spowodowało nieodwracalne skutki. Prawdziwa skala tej katastrofy dopiero zaczynała wychodzić na jaw. Ziemia była skażona a miejscowi doznali poważnego i długotrwałego uszczerbku na zdrowiu. Ta katastrofa coś we mnie poruszyła i po raz pierwszy miałam świadomość istnienia kwestii związanych z ochroną środowiska i polityką. Właśnie tak działa nieświadomość: wcześniej nie dostrzegałam żadnej paraleli między nieznaną substancją chemiczną a ciężką chorobą ojca. Szkoda, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że tak naprawdę doświadczyłam silnego przebudzenia w kwestii ochrony środowiska. Refleksje nad przeszłością i ponowne przeżywanie wspomnień w trakcie mojej psychoanalizy pociągały za sobą jeszcze inny rodzaj przebudzenia – przebudzenie umysłu. Zrozumiałam, że rozpacz może działać podskórnie, a pod jednymi uczuciami mogą się kryć inne. Momenty, w których zyskujemy wgląd w siebie, rozchodzą się falami w psychice, wstrząsając nią i siejąc zamęt, i chociaż niektóre spośród tych uczuć mogą być miłe i ożywcze, inne z kolei mogą być trudniejsze do zaakceptowania. Równolegle z własną psychoanalizą zajmowałam się ogrodnictwem.
Ogród daje bezpieczną fizyczną przestrzeń, która pozwala wzmocnić umysł i zapewnia ciszę, dzięki której możemy usłyszeć własne myśli. Im bardziej zagłębiamy się w pracę fizyczną, tym bardziej czujemy się wewnętrznie wolni i zyskujemy przestrzeń, by uporządkować i przepracować swoje emocje. Teraz traktuję uprawianie ogrodu jako sposób na wyciszenie i odciążenie umysłu. Jakimś sposobem ten szum sprzecznych myśli w mojej głowie oczyszcza się i uspokaja, w miarę jak moje wiadro napełnia się chwastami. Pomysły znajdujące się w stanie uśpienia wychodzą na powierzchnię, a myśli, które nie były jeszcze uformowane, łączą się w całość i nieoczekiwanie nabierają kształtu. W takich chwilach mam poczucie, jakbym wykonując te wszystkie prace fizyczne, jednocześnie uprawiała ogród własnego umysłu.
Zrozumiałam, że tworzenie i pielęgnowanie ogrodu może pociągać za sobą głębokie procesy egzystencjalne. Wobec tego zadałam sobie pytania: W jaki sposób uprawianie ogrodu wywiera na nas wpływ? W jaki sposób może nam pomóc znaleźć albo odnaleźć na nowo nasze miejsce w świecie? XXI wiek przyniósł nam stale rosnącą liczbę przypadków depresji, stanów lękowych oraz innych zaburzeń psychicznych. Na dodatek nasze życie staje się coraz bardziej zurbanizowane i zależne od nowych technologii. W obliczu tych wyzwań zrozumienie, że uprawianie ogrodu na wiele sposobów wpływa na nasz umysł, może mieć większe niż kiedykolwiek znaczenie.
Ogrodom przypisywano uzdrawiającą moc od czasów starożytnych. Obecnie ogrodnictwo stale utrzymuje się w pierwszej dziesiątce najbardziej popularnych hobby w wielu krajach na całym świecie. Zasadniczo pielęgnowanie ogrodu jest doświadczeniem, które wzmacnia, i dla wielu ludzi, obok założenia rodziny i posiadania dzieci, uprawianie działki jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu. Oczywiście są i tacy, dla których zajmowanie się ogrodem to obowiązek i oni zawsze będą chcieli robić coś innego. Jednak połączenie aktywności na świeżym powietrzu i aktywności, która pochłania nasz umysł, jest dla wielu osób zajęciem uspokajającym i zarazem inspirującym. Chociaż inne formy aktywności na świeżym powietrzu i twórczych działań mogą przynieść te same korzyści, to bliską więź z roślinami i ziemią można nawiązać tylko uprawiając ogród. Kontakt z naturą wywiera na nas wpływ na różnych poziomach. Bywa, że od razu jesteśmy w pełni świadomi wpływu natury. Może być jednak i tak, że więź z roślinami i ziemią działa na nas stopniowo i podświadomie w sposób, który może być szczególnie pomocny dla osób cierpiących z powodu traumy, chorych albo tych, które przeżywają stratę.
Poeta William Wordsworth być może dogłębniej niż inni zbadał wpływ natury na nasze wewnętrzne życie. Miał zdolność przewidywania, a jego umiejętność odczytywania podświadomości sprawia, że czasami uważa się go za prekursora podejścia psychoanalitycznego. W przebłysku intuicji, którą potwierdza współczesna neuronauka, Wordsworth zrozumiał, że nasze wrażenia zmysłowe nie są biernie rejestrowane, ale raczej kształtowane przez doświadczenie. Jak to ujął, „na wpół stwarzamy”, podobnie jak postrzegamy, świat wokół nas. Natura ożywia umysł, a umysł – w zamian – ożywia naturę. Wordsworth uważał, że taka żywa relacja z naturą jest źródłem siły, która może sprzyjać zdrowemu rozwojowi. Uświadomił sobie również, co to znaczy być ogrodnikiem.
Wordsworth i jego siostra Dorothy postrzegali proces wspólnego uprawiania ogrodu jako ważny akt zadośćuczynienia. Gdy byli jeszcze dziećmi, umarli ich rodzice. Dla Dorothy i Williama to był bolesny i długi czas żałoby. Kiedy osiedli w Dove Cottage w Lake District, ogród, który stworzyli, stał się kluczowym elementem ich życia. Pomógł im wrócić do siebie. Uprawiali warzywa, zioła lecznicze i inne użyteczne rośliny, ale większa część działki wyglądała bardzo naturalnie i wspinała się stromo po zboczu wzgórza. Ten niewielki „zakątek górzystego terenu”, jak nazywał go Wordsworth, był pełen polnych kwiatów, paproci i mchów, które zbierali z Dorothy podczas spacerów i przynosili do domu niczym dary ziemi.
Wordsworth często pracował nad swoimi wierszami właśnie w ogrodzie. Pisał, że sedno poezji to „emocja przypomniana w ciszy”. Wszyscy tak mamy: żeby wprowadzić umysł w stan ukojenia, konieczny do przetwarzania silnych albo gwałtownych emocji, musimy znaleźć się w odpowiednim otoczeniu. Ogród w Dove Cottage, który dawał poczucie bezpiecznego zacisza i z którego roztaczał się przepiękny widok, był takim miejscem. Wiele najlepszych wierszy Wordswortha powstało właśnie tam. Poeta wypracował nawyk, który towarzyszył mu przez całe życie: odmierzał rytm wiersza krokami, a gdy spacerował ogrodowymi ścieżkami, śpiewnie recytował wersy. Jego ogród był jednocześnie scenerią dla domu i scenerią dla umysłu. Tym bardziej znaczącą, że ukształtowaną własnymi rękami przez poetę i jego siostrę.
Choć Wordsworth aż do późnej starości pozostał oddanym ogrodnikiem, jego miłość do ogrodnictwa nie jest powszechnie znanym faktem. Poeta stworzył kilka różnych ogrodów, w tym ogród zimowy dla swojej mecenaski, lady Beaumont. Pomyślany jako terapeutyczny azyl, został zaprojektowany tak, by łagodzić napady melancholii. Tworząc ten ogród, miał w zamyśle, jak napisał, „towarzyszenie naturze w przeniesieniu emocji”. Zapewniając skoncentrowaną dawkę uzdrawiającej mocy natury, ogrody wywierają na nas wpływ głównie przez nasze emocje. Niezależnie od tego, jak głęboko dzięki nim możemy się odizolować, wciąż pozwalają – jak to opisał poeta – być „w samym środku prawdziwej natury rzeczy”. To znaczy: doświadczać piękna natury, cyklów życia i zmienności pór roku. Innymi słowy, niezależnie od tego, jakie wytchnienie dają nam ogrody, kontaktują nas również z fundamentalnymi aspektami życia.
Bezpieczna przestrzeń ogrodu, jakby zawieszona w czasie, pozwala na współistnienie naszego wewnętrznego i zewnętrznego świata, wolnego od presji codziennego życia. W tym sensie ogrody oferują nam przestrzeń „pomiędzy”, która może być miejscem spotkania naszych najgłębszych, nasyconych marzeniami sennymi jaźni i rzeczywistego, fizycznego świata. Te zatarte granice zostały nazwane przez psychoanalityka Donalda Winnicotta „przejściową przestrzenią”. Koncepcja procesów przemian Winnicotta do pewnego stopnia powstała pod wpływem tego, jak Wordsworth rozumiał sposób, w jaki tworzymy świat poprzez połączenie percepcji i wyobraźni.
Winnicott był z wykształcenia pediatrą, a jego teoria psychiki dziecka budowana jest w odniesieniu do rodziny, przede wszystkim w relacji do matki. Podkreślał, że dziecko może istnieć tylko w związku z opiekunem. Kiedy spojrzymy z zewnątrz na matkę i dziecko, łatwo rozróżnić je jako dwa odrębne byty, ale subiektywne doświadczenie każdego z nich nie jest już tak ściśle rozgraniczone. Relacja obejmuje ważną część wspólną albo przestrzeń „pomiędzy”, w której matka odczuwa emocje dziecka. Z kolei dziecko jeszcze nie potrafi oddzielić siebie od matki i czuje się jej częścią.
Podobnie jak dziecko nie może egzystować bez opiekuna, ogród nie może istnieć bez ogrodnika. Ogród zawsze stanowi odzwierciedlenie psychiki człowieka; jest efektem czyjejś opieki. W procesie uprawiania ogrodu również nie da się jasno określić, gdzie „ja” się kończy i zaczyna się „nie-ja”. Kiedy spojrzymy z dystansu na nasze dzieło, czyż możemy oddzielić to, co dała nam natura, i to, co sami ofiarowaliśmy? Nawet kiedy jesteśmy w samym środku pracy, nie jest to do końca jasne. Gdy jestem całkowicie pochłonięta pracami ogrodniczymi, czasem zaczynam mieć poczucie, że jestem częścią tego wszystkiego, a to wszystko jest częścią mnie. Natura żyje we mnie i przeze mnie przepływa.
Ogród uosabia tę przejściową przestrzeń, znajduje się gdzieś pomiędzy domem i krajobrazem, który jest położony za nim. W tej przestrzeni dzika natura i natura zagospodarowana przenikają się nawzajem, a ogrodnik, który uprawia ziemię, nie stoi w sprzeczności z marzeniami o raju albo cywilizowanymi ideałami piękna i doskonałości. Ogród jest miejscem, gdzie te przeciwieństwa się spotykają; być może jedynym, w którym mogą się tak swobodnie spotkać.
Winnicott uważał, że zabawa z psychologicznego punktu widzenia stanowi dopełnienie życia. Podkreślał jednak, że tylko gdy czujemy się bezpieczni i wolni od kontroli, możemy wejść do świata wyobraźni. Posłużył się jednym ze swoich znanych paradoksów, żeby uchwycić sens tego doświadczenia, kiedy napisał o tym, jak ważne dla dziecka jest to, by rozwinęło umiejętność bycia „samemu w obecności matki”. Gdy jestem w ogrodzie, często przywołuję uczucie, jakie towarzyszy nam podczas zabawy: jakbym w bezpiecznej przestrzeni ogrodu była w takim towarzystwie, które pozwala mi być samej i zanurzyć się we własnym świecie. Zarówno pogrążanie się w marzeniach, jak i zabawę uznaje się coraz częściej za czynności, które mają wpływ na zdrowie psychiczne, a ich korzystne działanie nie kończy się razem z pożegnaniem dzieciństwa.
Emocjonalne i fizyczne zaangażowanie w pracę nad jakimś miejscem oznacza, że po pewnym czasie staje się ono częścią naszej tożsamości. Ta przestrzeń może nas chronić i pomóc nam przetrwać, kiedy zaczyna być trudno. Tradycyjny wzorzec zapuszczania korzeni w jednym miejscu przestał istnieć. Straciliśmy z oczu potencjalny stabilizujący wpływ, jaki może na nas wywierać przywiązanie do jakiegoś miejsca czy przestrzeni.
Badania na temat teorii przywiązania zapoczątkował w latach 60. XX wieku psychiatra i psychoanalityk John Bowlby. Dziś dysponujemy pogłębionymi wynikami badań na ten temat. Bowlby postrzegał przywiązanie jako podstawę psychologii człowieka. Był również zapalonym przyrodnikiem i ta pasja miała wpływ na jego teorie. Pisał o ptakach, które co roku wracają w to samo miejsce, by zakładać gniazda, często niedaleko terenu, gdzie się urodziły. Także o tym, że zwierzęta nie wędrują w przypadkowych kierunkach, jak się często uważa, ale zajmują terytorium wokół swojego leża albo nory. W ten sam sposób – jak twierdził – „każde środowisko człowieka jest przypisane wyłącznie do niego”.
Przywiązanie do miejsca i przywiązanie do ludzi mają wspólną ścieżkę ewolucyjną: w obu przypadkach ta cecha ma kluczowe znaczenie. Samo karmienie niemowlęcia nie wystarczy, żeby stworzyć więź. Jesteśmy biologicznie zaprogramowani, by przywiązywać się przez specyficzne zapachy, faktury i dźwięki oraz przyjemne doznania. Miejsca również wywołują emocje, a otoczenie natury szczególnie obfituje w zmysłowe doznania. Obecnie jest wokół nas coraz więcej funkcjonalnych miejsc pozbawionych charakteru i indywidualizmu, takich jak supermarkety i galerie handlowe. Chociaż zapewniają nam jedzenie i inne pożyteczne rzeczy, nie nawiązujemy z nimi uczuciowej więzi. Właściwie często odbierają nam siły. W efekcie pojęcie miejsca we współczesnym życiu coraz częściej sprowadza się do sceny i interakcji: jeśli w ogóle taka istnieje, zwykle ma charakter relacji tymczasowej, a nie żywej więzi, która może być krzepiąca.
U podstaw sposobu rozumowania Bowlby’ego leży koncepcja, że matka jest tym „pierwotnym miejscem”. Dzieci szukają jej opiekuńczych ramion zawsze, kiedy są przerażone, zmęczone albo przygnębione. Schronienie, jakie dziecko znajduje u matki, Bowlby nazwał „bezpieczną bazą” pośród powtarzających się krótkich doświadczeń oddzielenia i straty, po których następuje ponowne spotkanie i uspokojenie. Kiedy dziecko ma poczucie bezpieczeństwa, nabiera śmiałości, żeby poznawać otoczenie, jednak jednym okiem spogląda na matkę jako na bezpieczne miejsce, do którego może wrócić.
Szkoda, że dziś zabawa na świeżym powietrzu należy do rzadkości. Tradycyjnie parki i ogrody zapewniały scenerię dla ważnego rodzaju twórczej i czerpiącej z wyobraźni zabawy. Urządzanie kryjówek w krzakach (jako przestrzeni „wolnej od dorosłych”) to sposób na wypróbowanie przyszłej niezależności; taka zabawa ma znaczenie emocjonalne. Badania pokazują, że kiedy dzieci są przygnębione, instynktownie korzystają ze swoich „bezpiecznych baz” jako schronienia, w którym mogą poczekać, aż opadną emocje.
Przywiązanie i strata, jak odkrył Bowlby, idą w parze. Nie jesteśmy stworzeni do rozłąki; jesteśmy stworzeni do szukania ponownego zjednoczenia. To właśnie siła przywiązania sprawia, że dojście do siebie po stracie jest tak bolesne i trudne. Chociaż mamy wrodzoną zdolność do nawiązywania więzi, nie zostaliśmy biologicznie wyposażeni w nic, co pomogłoby nam poradzić sobie z jej zerwaniem. A to oznacza, że żałoba jest czymś, czego musimy się nauczyć poprzez doświadczenie.
Aby poradzić sobie ze stratą, musimy znaleźć albo odnaleźć na nowo bezpieczne schronienie i przyjąć pocieszenie oraz współczucie od innych. Wordsworthowi, który w dzieciństwie doświadczył bólu po stracie bliskich osób, łagodne aspekty świata przyrody przynosiły pocieszenie i współczucie. Psychoanalityczka Melanie Klein nawiązuje do tego w jednym ze swoich artykułów na temat żałoby, w którym pisze: „Poeta mówi nam, że natura przeżywa żałobę razem z żałobnikiem”. Pokazuje też, w jaki sposób, chcąc wyjść ze stanu żalu po śmierci, musimy odkryć sens dobroci w świecie i w nas samych.
Kiedy bardzo bliska nam osoba umiera, czujemy się tak, jakby umarła cząstka nas samych. Chcemy kurczowo trzymać się tej bliskości i odciąć się od bólu emocjonalnego. W pewnym momencie pojawia się pytanie: Czy sami potrafimy przywrócić się do życia? Uprawiając ogród, odżywiając rośliny i dbając o nie, wciąż stawiamy czoła znikaniu i powracaniu. Naturalne cykle wzrostu i rozpadu mogą nam pomóc zrozumieć i zaakceptować, że żałoba stanowi część cyklu życia i że jeśli nie damy sobie do niej prawa, to tak, jakby zawładnęła nami wieczna zima.
Rytuały i inne formy symbolicznych czynności również mogą nam pomóc odnaleźć sens w takim doświadczeniu. Ale w świeckim i konsumpcyjnym świecie, w którym większość z nas teraz funkcjonuje, straciliśmy kontakt z tradycyjnymi obrzędami i rytuałami przejścia. Ogrodnictwo samo w sobie może być rodzajem takiego rytuału. Przemienia zewnętrzną rzeczywistość i powołuje do życia piękno wokół nas. Działa również wewnątrz nas samych, poprzez swoje symboliczne znaczenie. Ogród kontaktuje nas z zestawem metafor, które w znacznym stopniu kształtują ludzką psychikę od tysięcy lat – metafor tak głębokich, że czasem zdają się skrywać w naszym myśleniu.
Z ogrodnictwem mamy do czynienia wtedy, gdy spotykają się ze sobą dwie twórcze energie: ludzka inwencja twórcza oraz inwencja twórcza natury. Ogrodnictwo daje przestrzeń, w której częściowo pokrywa się „ja” i „nie-ja”. Chodzi o to, co dzieje się pomiędzy tym, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, a tym, co natura nam daje. Wypełniamy tę lukę pomiędzy marzeniami w naszej głowie a ziemią pod naszymi stopami; wiemy, że chociaż nie możemy powstrzymać sił śmierci i unicestwienia, to przynajmniej możemy je zignorować.
Gdzieś w zakamarkach mojej pamięci skrywa się opowieść, zapewne zasłyszana w dzieciństwie, którą przypomniałam sobie, pisząc tę książkę. W tej klasycznej baśni występuje król ze śliczną córką i konkurenci ustawiający się w kolejce do jej ręki. Król postanawia pozbyć się zalotników, stawiając przed nimi niemożliwe do wykonania zadanie. Wydaje królewski dekret, na mocy którego jego córkę może poślubić tylko ten, kto przyniesie mu coś niepowtarzalnego i wyjątkowego; coś, czego nikt na całym świecie jeszcze nie widział. Król musi być pierwszym, który ten rzadki przedmiot zobaczy. Zalotnicy udają się w podróż do odległych, egzotycznych miejsc, szukając czegoś, co – jak mają nadzieję – przyniesie im sukces. Gdy powracają, przywożą jako prezenty niezwykłe i oryginalne przedmioty, których nigdy wcześniej nie widzieli. Chociaż podarunki były starannie zapakowane i wyjątkowe, zawsze czyjś wzrok na nich spoczął: albo kogoś, kto je sam zrobił, albo kogoś, kto je odnalazł (jak klejnoty wydobyte z najgłębszych pokładów kopalni diamentów).
W księżniczce kocha się też syn królewskiego ogrodnika. Chłopak żyje blisko przyrody i inaczej interpretuje zadanie. Rosnące w pałacowym ogrodzie orzechowce aż uginają się pod ciężarem dorodnych orzechów. Syn ogrodnika ofiarowuje królowi w prezencie orzech wraz z dziadkiem do orzechów. Król jest rozbawiony tym, że dostał coś tak pospolitego, ale syn ogrodnika wyjaśnia, że jeśli władca rozłupie skorupkę, zobaczy coś, na czym wcześniej nie spoczął wzrok żadnej żywej istoty. Oczywiście król musi dotrzymać zobowiązania, więc podobnie jak we wszystkich baśniach, również ta historia jest opowieścią z gatunku „od pucybuta do milionera” i kochankowie się pobierają. W głębszej warstwie jest to opowieść o tym, jak cuda natury mogą się przed nami odsłaniać, jeśli ich nie przeoczymy, a także dawać nam siłę, gdy mamy kontakt z przyrodą.
Gdyby na świecie nie istniała strata, nie mielibyśmy motywacji, żeby tworzyć. Jak napisała psychoanalityczka Hanna Segal: „To właśnie wtedy, kiedy nasz świat zostaje unicestwiony, kiedy staje się martwy i wyzuty z miłości, kiedy nasi najbliżsi rozpadają się na kawałki, a my pogrążamy się w bezsilnej rozpaczy – właśnie wtedy musimy na nowo stworzyć nasz świat, poskładać go z kawałków, tchnąć życie w martwe części, powołać je na nowo”. Ogrodnictwo polega na tym, żeby wprawić życie na nowo w ruch, a nasiona, niczym martwe cząstki, pomagają nam na nowo stworzyć świat.
Właśnie to nowe życie tak bardzo fascynuje nas w ogrodzie; życie, które nieustannie zmienia formę i kształt. Ogród jest przestrzenią, która towarzyszy naturze od momentu narodzin, a także pozwala mieć udział w jej tworzeniu. Nawet skromna grządka z ziemniakami daje nam taką możliwość: kiedy przekopujemy redlinę, na światło dzienne wydobywamy kopkę ziemniaków, na których jeszcze nigdy nie spoczął niczyj wzrok.