- W empik go
La Vuelta a España. Kolarska corrida - ebook
La Vuelta a España. Kolarska corrida - ebook
Od pierwszych, przypominających walkę o przetrwanie edycji po współczesny spektakl, przykuwający uwagę całego świata. Vuelta a Espana w ciągu kilkudziesięciu lat przeszła długą drogę, stając się jednym z symboli kolarstwa. Jednocześnie, była areną ludzkich dramatów, spisków, a nawet… ataków terrorystycznych.
Nie ma drugiego wyścigu, którego historia tak ściśle splatałaby się z losami kraju i – w pewnym sensie – była ich odbiciem. W trudnych czasach dającego ludziom nadzieję i wychowującego herosów, wspominanych z rozrzewnieniem do dziś.
Który z nich tak miażdżył rywali, że na szczytach górskich przełęczy zatrzymywał się, by zjeść lody? Czyje pojedynki rozpalały hiszpańską publikę do czerwoności? Dlaczego wizyta najwybitniejszego kolarza wszech czasów Eddy’ego Merckxa bardziej przypominała farsę niż pełnoprawną rywalizację?
Wyruszcie na skąpane słońcem szosy Półwyspu Iberyjskiego i poznajcie historię jednego z najpiękniejszych wyścigów świata!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-511-6 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli Tour de France zmienia twoje życie, to Vuelta a España sprawia, że się nim cieszysz. Zwłaszcza gdy jesteś hiszpańskim kolarzem. Każdy wyścig wymaga poświęcenia, nie tylko po to, aby wygrać, lecz także po to, aby tam być, wykonać swoje zadanie i dotrwać do końca, ale podczas Vuelty to poświęcenie przeżywa się w sposób szczególny. Wyścig staje się o wiele znośniejszy, ponieważ kibice wspierają cię każdego dnia, na każdym podjeździe, w każdej miejscowości, przez którą się przejeżdża. Vuelta jest przyjęciem, na które wszyscy kolarze czują się zaproszeni i są szczęśliwi, że mogą wziąć w nim udział.
Po przejechaniu mojej ostatniej Vuelty, w 2017 roku, mogę o tym wyścigu powiedzieć coś, czego nie powiedziałbym o żadnym innym: ważniejsze było przejechanie go tak, jak to zrobiłem, niż ponowne wygranie klasyfikacji generalnej. Bardzo dużo znaczyło dla mnie to, że mogłem pożegnać się z zawodowym kolarstwem w ten sposób, po raz ostatni zwyciężając na Angliru, rywalizując uprzednio na każdym etapie tak, jak zawsze lubiłem, ciesząc się jazdą i próbując zaoferować kibicom coś wyjątkowego. Tego wspomnienia nie zamienię na nic innego.
Vuelta stała się w kalendarzu wyścigiem niezastąpionym, wyścigiem, który należy już do historii kolarstwa, ale jednocześnie potrafił ewoluować, aby w końcu zyskać swój indywidualny charakter. Wejście na podium Vuelty posiada wartość, która rośnie z roku na rok, a tym, którzy to osiągają, daje w peletonie status porównywalny tylko z wygraniem innego wielkiego touru, mistrzostw świata albo któregoś z pięciu Pomników Kolarstwa.
Vuelta a España daje również możliwość zapoznania się z historią kolarstwa w ogóle, a przede wszystkim z historią kolarstwa hiszpańskiego, niemalże zawodnik po zawodniku. I właśnie dlatego czuję szczególną dumę, że jestem niewielką częścią tej spuścizny, która należy do wszystkich kibiców. Mam nadzieję, że lektura tej książki sprawi Wam taką samą przyjemność jak mnie pisanie tych kilku skromnych akapitów.
Alberto ContadorZapomniany ojciec i tragiczny bohater
Hiszpania jest krajem bez pamięci, miejscem, w którym ludzie pędem kierują się ku przyszłości, nie myśląc o przeszłości, pogardzając tym, co dawne, plując na idoli, błyskawicznie wymazując nazwisko tego, który przynosił nam radość, gdy nie jest nam już do niczego potrzebny. Dzieje się tak we wszystkich dziedzinach, ale w sporcie to zamiłowanie do opluwania mistrzów sięga zenitu. Oczywiście dzieje się tak także w kolarstwie – religii, która jednak potrafiła, a nawet wciąż potrafi, z większym sentymentem dbać o to, co dawne, o mistycyzm, który stworzył ten niebezpieczny i piękny sport. W kolarstwie legendy często wyciągane są ze skrzyni wspomnień, aby porównywać je z dzisiejszymi czasami, udowadniając, że to, co pachnie starością, ostatecznie zawsze, ale to zawsze jest górą. Lecz mimo to wciąż istnieją postaci zapomniane. Jak na przykład pomysłodawca kolarskiego wyścigu Dookoła Hiszpanii. O ile po drugiej stronie Pirenejów Henri Desgrange, wszechpotężny ojciec Tour de France, jest wielbiony, tak tutaj Clemente López-Dóriga (1895–1957) zagubił się wśród kart historii.
Syn zamożnych rodziców, wychowany nad Morzem Kantabryjskim López-Dóriga, santanderyjczyk, miłośnik rowerów, jest odpowiedzialny za to, że dzisiaj wszyscy emocjonujemy się pod koniec każdego lata. W młodości uczestniczył w wyścigach pod pseudonimem „Lapize” (od nazwiska zwycięzcy Tour de France w 1910, który wspinając się na Tourmalet, pod adresem organizatorów krzyczał „Mordercy!”), aby uchronić się przed gniewem rodziców. Miał zakaz jazdy na rowerze, ponieważ jeden z jego pięciu braci, Alfredo, zginął, zjeżdżając z La Pajosy. A później był pomysłodawcą, człowiekiem odpowiedzialnym za to, żeby Vuelta, ta walizka wspomnień z kołami, w ogóle powstała. Clemente, człowiek mający rozległe kontakty i mocno zaangażowany w kolarstwo, przeprowadził się do Madrytu z jasnym pomysłem w głowie: chciał, żeby Hiszpania miała swój własny Tour, swoje własne Giro.
Przy ulicy Conde de Peñalver, gdzie zamieszkał w stolicy, zaczął tworzyć w głowie zawody, które nie miały żadnej przyszłości, ponieważ Hiszpania była wtedy biednym krajem prawie bez hoteli i ze zniszczonymi drogami. Ale Lópezowi-Dóridze – który organizował już wiele wyścigów w swoim regionie i który swoimi kolarskimi sprawozdaniami wywierał presję, aby „La Pulga” Trueba, specjalista od jazdy w górach, wystartował w Tour de France – było wszystko jedno. Żywił przekonanie, że to, o czym śnił nocami, musi stać się rzeczywistością. Ze swoim pomysłem zaczął odwiedzać redakcje gazet, wszak w ten sposób narodziły się Tour i Giro, za każdym razem otrzymując odpowiedź negatywną. Aż spotkał Juana Pujola, redaktora naczelnego dziennika „Informaciones”, który go wysłuchał i przystał na jego pomysł.
Ale szczęścia próbowano już znacznie wcześniej. Narciso Masferrer, dziennikarz „El Mundo Deportivo”, chciał zorganizować pierwszy wyścig już w 1913 roku, lecz zmęczył się obojętnością, z jaką spotykał się w stolicy. W taki sposób 12 listopada 1912 roku dziennik „La Vanguardia” ogłosił koniec projektu, który nie był nawet projektem: „Dzisiaj wieczorem odbędzie się sesja Centralnego Komitetu Hiszpańskiego Związku Welocypedystów, na której zostanie uzgodniona linia działania wobec nieudanej propozycji stworzenia wyścigu Dookoła Hiszpanii”. Istniał również poprzednik, Grand Prix Republiki, wyścig zainaugurowany w 1932 roku, który składał się tylko z jednego etapu. Dopiero w 1935 kolarze pokonali pięć etapów na trasie Éibar–Madryt–Éibar. Wojna domowa „zabiła” te zmagania rok później.
Ale życie jest tak piękne, że czasem marzenia ostatecznie się spełniają. Nie ma znaczenia, że to nie twój projekt odniósł sukces, wszak marzenia nie zwracają uwagi na nazwiska i podpisy. To, o czym myślał Masferrer, co wyobrażał sobie López-Dóriga, co wsparł Pujol, stało się rzeczywistością 29 kwietnia 1935 roku, kiedy o godzinie 7:45 przy madryckim dworcu Puerta de Atocha burmistrz miasta machnął zieloną chorągiewką – kolor, który wyznaczył pierwszą sekundę Vuelty, kolor nadziei, której nigdy nie stracili López-Dóriga i Pujol. Nigdy się nie poddali wobec przeszkód, na jakie natrafili na drodze prowadzącej ich aż do tego miejsca.
A przecież nikt nie wierzył w ich pomysł. „Jutro, w poniedziałek, do wyścigu stanie 40 zgłoszonych zawodników, gotowych pokonać 3391 kilometrów, jakie liczy trasa złożona z 14 etapów. Dzięki entuzjazmowi okazanemu przez kierownictwo dziennika »Informaciones« dojdzie to tych zawodów, podczas gdy uważano je za niewykonalne w naszym kraju”, napisał dzień przed wyścigiem dziennik „ABC” na stronie 60. Ta sama gazeta dzień po rozpoczęciu nowych zawodów poświęciła temu wydarzeniu okładkę, na której znalazła się grupa wychudzonych kolarzy w czapkach, okularach lotniczych i apaszkach na szyi, jadących na rowerach po stołecznych ulicach. Vuelta, która wydawała się niemożliwa do zorganizowania, właśnie się rozpoczęła.
Trzydzieści dwa lata później niż Tour de France i 26 lat po Giro d’Italia, Hiszpania powitała zawody, które miały się zakończyć 15 maja w Madrycie, po odwiedzeniu Valladolid, Santander, Bilbao, San Sebastián, Saragossy, Barcelony, Tortosy, Walencji, Murcji, Granady, Sewilli, Cáceres i Zamory. Między reklamami koszulek i win w gazetach pierwszego dnia wyścigu w centrum uwagi znalazł się Betis (drużyna verdiblancos zdobyła właśnie mistrzostwo Hiszpanii) oraz Vuelta. Dzienniki zajmowały się przedstawianiem tych 32 Hiszpanów i 18 obcokrajowców, podzielonych na dwie grupy sponsorowane przez Orbeę i BH, którzy stawili się na spotkanie z historią. To właśnie spośród cudzoziemców wyłonił się zwycięzca tej pierwszej edycji: Gustaaf Deloor, Belg, który wygra również w następnym roku – to dwa z trzech największych sukcesów w jego karierze (trzeci to zwycięstwo etapowe podczas Tour de France w 1937).
Deloor był właścicielem pomarańczowej koszulki (taki kolor zakładał wtedy lider wyścigu), ale kibice zakochali się w jego głównym rywalu, Mariano Cañardo, Nawaryjczyku z urodzenia i Katalończyku z wyboru, dziewiątym na ostatnim Tour de France i triumfatorze takich imprez, jak wyścig Dookoła Katalonii czy Dookoła Kraju Basków. Nie odpowiadał on prototypowi hiszpańskiego kolarza: niskiego i chudziutkiego wspinacza, wolniejszego niż pijany stary żółw. Cañardo, syn funkcjonariusza Gwardii Cywilnej, miał umięśnione ciało i wiedział, jak wykorzystać swoją szybkość. „L’Auto”, pismo, które było pomysłodawcą Tour de France, rok wcześniej przedstawiło go w ten sposób: „Ze względu na styl i umiejętności to kolarz bardziej belgijski niż hiszpański, ponieważ jest silny, krzepki i wytrzymały”.
Zewnętrzna siła Cañardo szła w parze z siłą wewnętrzną, z charakterem wykutym na bazie tragedii. Mając zaledwie sześć lat, stracił ojca, a jako 13-latek został sierotą i musiał przenieść się do barcelońskiej dzielnicy Sant Andreu, gdzie mieszkała jego siostra. Pochodzący z Olite (Nawarra) i wychowywany w Huesce, gdzie od dziecka był pasterzem, to właśnie w stolicy Katalonii znalazł swoje miejsce na ziemi. Od jednego warsztatu stolarskiego do drugiego, zaczepiając się też w fabryce produktów chemicznych i w sklepie z żaluzjami, zarabiał na życie, aż na jego drodze pojawiło się kolarstwo. Stało się to przypadkiem, ponieważ Cañardo, który właśnie rozpoczął pracę w zakładzie stolarskim pod nazwą Miravent y Llambi, zaprzyjaźnił się z jednym z kolegów, wielkim miłośnikiem bicykli, który przekonał naszego bohatera, aby też sprawił sobie rower. Kupił go za trzysta peset i były to najlepiej zainwestowane pieniądze w całym jego życiu. Nauczył się jeździć, upadając, zderzył się nawet z samochodem. W końcu zapisał się do klubu Ciclos Horta, żeby – niedługo potem – zgłosić się do udziału w Copa de los Pepitos, gdzie otarł się o pierwszą dziesiątkę. Jego przyszłość była już zapisana.
Kolekcjonując wyścigi Dookoła Katalonii (w trakcie kariery triumfował w tej imprezie siedem razy), wygrywając wyścig Dookoła Kraju Basków, Getxo i wiele innych oraz po debiucie w Tour de France, Mariano Cañardo otarł się o zwycięstwo w pierwszej Vuelcie w historii. Przegrał o niewiele ponad 12 minut, ponieważ od początku uwzięła się na niego kapryśna fortuna. Już na pierwszym etapie uciekał razem z innym Belgiem, Antoine’em Dignefem, przebił oponę, ponownie włączył się do ucieczki i przegrał sprint, ponieważ koło jego roweru zahaczyło o szyny tramwajowe. Katalończyk z Nawarry stracił równowagę i to wystarczyło, żeby jego rywal wyprzedził go o pół koła, odbierając mu zwycięstwo.
A dwa etapy później, podczas trzeciego, znowu przebił oponę w trakcie pościgu za ucieczką przez kantabryjskie góry. Odzyskał stracony czas za sprawą niesamowitego tempa i dogonił rywali. Jednakże ponownie przebił oponę. „I znowu dosięgnął swoich przeciwników, jadąc 50 kilometrów na godzinę. W tym momencie Cañardo bardziej niż kolarzem był niebieskim pociskiem”, relacjonował przez telefon specjalny wysłannik „ABC” do redakcji swojej gazety. Zostało dziesięć kilometrów, a o zwycięstwo tego pełnego emocji dnia rywalizowało sześciu zawodników, pierwszego wielkiego dnia Vuelty. I tak, razem, zdenerwowani, przyjechali do Bilbao, gdzie zakończyła się batalia, którą prowadzili przez cały dzień. Końcowy odcinek składał się z trzech okrążeń i cały był wypełniony kibicami. Przed drugim przekroczeniem mety Cañardo przyspieszył, minął wyznaczoną linię i się zatrzymał, sądząc, że tu kończy się trzeci etap. Uśmiechając się, przekonany, że wygrał, zobaczył swoich pięciu rywali przejeżdżających z największą szybkością. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że się pomylił. Na powrót wsiadł na siodełko i rzucił się w pogoń za uciekającymi. W nogach miał tyle siły, że ich dogonił, chociaż po prawie siedmiu godzinach pedałowania na finiszu był dopiero trzeci.
Dwa nieszczęścia na dwóch z trzech etapów nie pozwoliły Cañardo na radość. Na domiar złego musiał jeszcze patrzeć, jak jego pomocnicy dzień po dniu wycofywali się z wyścigu i niedługo potem został jedynie w towarzystwie Salvadora Cardony oraz Włocha Paola Bianchiego, który na dziewiątym etapie przewrócił się, potrącony przez samochód jadący w przeciwnym kierunku. „Nie mogę zostawić Cañardo samego”, powtarzał raz za razem włoski zawodnik. Pedałując z całą mocą, jaka została mu w drugiej nodze, i trzymając kierownicę nieuszkodzoną ręką, Bianchi był gotowy na wszystko, byle tylko nie zostawić bez wsparcia swojego lidera, który wcześniej – w końcu – wygrał piąty etap i potrzebował pomocy.
Deloor był daleko przed nim, miał ponad osiem minut przewagi, podczas gdy do zakończenia wyścigu pozostały już tylko trzy etapy. Ale Cañardo nie miał zamiaru się poddawać. Nie liczył się jednak z tym, że znowu spotka go pech, tym razem podczas dnia przerwy w Sewilli, tuż przed trzema ostatnimi etapami. Słuchając transmisji z meczu Niemcy – Hiszpania, Cañardo napchał się owocami i przez całą noc wymiotował, co sprawiło, że następnego dnia miał tylko tyle siły, żeby nie stracić więcej czasu. A na przedostatnim etapie szczęście kolejny raz się od niego odwróciło, ponieważ w okolicy Zamory, gdzie znajdowała się meta, zerwał mu się łańcuch i musiał pożyczyć rower od jednego z kibiców, by móc dokończyć odcinek. Stracił prawie pięć minut, wypadając z podium klasyfikacji generalnej.
Z urażoną dumą Mariano Cañardo, którego pod względem woli walki nikt nie mógł pokonać, na ostatni etap, który kończył się w Madrycie po 250 kilometrach, przygotował osobistą zemstę. Jego wybieg polegał na szalonym zjeździe po mokrej drodze z przełęczy Los Leones w sercu pasma górskiego Guadarrama. Nie udało mu się zaskoczyć Deloora, który przykleił się do jego koła, ale odrobił straty do pozostałych, zajmując ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej na oczach dziesiątek tysięcy kibiców zgromadzonych na Casa de Campo.
Jednakże jego osobista Vuelta jeszcze się nie skończyła. Niespełna 24 godziny po zakończeniu pierwszego hiszpańskiego wyścigu w historii, Nawaryjczyk o katalońskim sercu, o czym opowiedział w 1978 roku na łamach dziennika „Dicen”, udał się do więzienia, żeby odwiedzić Lluísa Companysa, prezydenta Generalitat, siedzącego za kratkami za – owszem – ogłoszenie krótkotrwałej niepodległości Katalonii. Cañardo porozmawiał z nim, podarował mu trofeum za drugie miejsce i bukiet kwiatów, a wyszedł stamtąd z książką polityka zatytułowaną Catalunya-Companys z dedykacją: „Mojemu przyjacielowi i wspaniałemu sportowcowi, zza krat, Lluís Companys”. Pięć lat później polityk został rozstrzelany. Czterdzieści siedem lat później umarł Mariano Cañardo, pierwsza legendarna postać wyścigu Dookoła Hiszpanii.Zerwanie narodowego układu
„To był zamach stanu, rewolucja, rozłam”. To słowa Juliána Berrendero, kolarza o niebieskich oczach, po drugiej Vuelcie w historii i kilka tygodni przed wybuchem wojny domowej. Był 1936 rok i kolarstwo miało właśnie za sobą drugi rozdział wyścigu pełnego układów, zdrad, polarnego chłodu, ulewnych deszczy, zalanych dróg i dziwnych incydentów na trasie (Cañardo potrącił psa, a muł przeszkodził dwóm innym kolarzom). Ponownie wygrał Gustaaf Deloor, Belg, który znowu rozgromił wszystkich podczas niewymagającego wyścigu (zaplanowanego w taki sposób, aby zapobiec rezygnacjom uczestników) i trwającego już trzy tygodnie.
Bohater pierwszej edycji, Mariano Cañardo, przestał się liczyć już prawie na początku, ale – wierny swemu wojowniczemu charakterowi – uparł się, by też zostać główną postacią. Problem polegał tylko na tym, że nie wybrał on gruntu sportowego, lecz pozasportowy, ogłaszając się królem peletonu z uwagi na szacunek, jaki wzbudzało jego nazwisko. Mimo że władza sponsorska znowu została podzielona między BH i Orbeę, Nawaryjczyk dołożył wszelkich starań, aby stworzyć wspólny front Hiszpanów, nie zwracając uwagi na to, co znajdowało się na ich koszulkach. Nie chciał, żeby powtórzyło się to, co rok wcześniej, gdy Vueltę wygrał obcokrajowiec. Ponieważ po dwóch pierwszych fatalnych etapach sam nie liczył się już w klasyfikacji generalnej, wybrał walencjanina Antonio Escurieta, drugiego ze stratą niemal ośmiu minut i 38 sekund do lidera Deloora po czwartym etapie, jako wspólnego lidera hiszpańskich kolarzy. Wszyscy, niezależnie od tego, przez kogo byli sponsorowani, mieli go wspierać.
Jednakże w sporcie nie brakuje zdrad. Zerwanie układu zaproponowanego przez Cañardo zajęło trochę czasu, ale nadszedł dzień, w którym niepisane zasady tamtego porozumienia między Hiszpanami zostały naruszone. Doszło do tego podczas kontrowersyjnego 16. etapu, między Asturią a Galicją, na trasie między romantycznym Gijón a uroczym Ribadeo. Dzień i tak już był ciekawy, ponieważ manifestacja asturyjskich pracowników aż dwukrotnie zatrzymywała peleton, powodując kilkugodzinne opóźnienie, łącznie z zaimprowizowanym śniadaniem w Avilés. Trzeba to było zobaczyć, by uwierzyć.
Lecz na tym się bynajmniej nie skończyło. Madrytczyk José Arias został wykluczony z wyścigu za to, że chwycił się furgonetki, a zbuntowany Bask Francisco Goenaga wykazał się impertynencją, „zapominając” osłaniać Escurieta i odłączając się od grupy. To zdenerwowało Cañardo, który w najczystszym stylu Lance’a Armstronga wystrzelił do niego jak z procy. Podnosząc ręce i krzycząc ile sił w płucach, Mariano nakazał mu powrót do reszty. Nieposłuszny Goenaga, zmęczony zachowaniem wicemistrza poprzedniej edycji, od razu udał się do sędziów wyścigu. Został przez nich jednak zignorowany, więc wrócił do grupy. I tym razem nie mógł nawet zyskać kilku metrów, ponieważ Cañardo mocno trzymał go za koszulkę. Tak opisał to dziennik „AS”: „Goenaga nie zrozumiał tej gry i zaczął przyspieszać, za co został brutalnie skarcony przez Antonio Escurieta. I trochę bardziej niż brutalnie przez Mariano Cañardo”.
Bunt pomocników Escurieta mógłby się skończyć na tym akcie sprzeciwu Goenagi, ale do rebelii wkrótce przyłączyło się kolejnych dwóch, i to jednych z najlepszych: Kantabryjczyk Fermín Trueba i madrytczyk Julián Berrendero, wielkotourowiec, który niedługo potem zostanie nazwany we Francji „Czarnym o niebieskich oczach” ze względu na kontrast jego ciemnej skóry i błękitnych oczu. Oni dwaj zaczęli wywracać wyścig do góry nogami, począwszy od 19. etapu, tego, który organizatorzy zagrozili zamianą na jazdę indywidualną na czas z powodu apatii podczas poprzedniego, przejechanego ze średnią prędkością niewiele większą niż 24 kilometry na godzinę. Wygrał go Trueba, pokazując, że jest naprawdę mocny, co oburzyło wielu, przekonanych, że sporo zawodników było w lepszej formie niż pomocnik Escurieta, który nie posiadał ducha walki Cañardo i sprawiał, że ta edycja wyścigu stała się po prostu nudna.
Jednakże tego samego wieczoru w hotelu Hiszpanów zatrzymał się także Óscar Leblanc, szanowany były kolarz z ważnymi zwycięstwami na koncie. I podczas gdy Trueba i Berrendero kręcili się po kwaterze, podszedł do nich, aby zapytać, dlaczego, do diaska, nie starają się bardziej. Powód tak go zaskoczył, że poprosił ich, aby rzucili w diabły to, co zostało ustalone, żeby złamali dane słowo. I żeby nie przejmowali się konsekwencjami, jakie mógłby pociągnąć za sobą ich akt nieposłuszeństwa, bo on zajmie się wszystkim, co może ich spotkać w odpowiedzi na jego prośbę.
„I teraz już wiemy, dlaczego tyle etapów odbyło się po cichu, niemal na palcach. Byli chorzy. Zabroniono nawet kichać. Najmniejszy gwałtowny ruch mógł pogrążyć Escurieta. Mieliśmy pewność, że dojdzie do tej katastrofy i nikt nie będzie mógł powiedzieć, że jej nie zapowiedzieliśmy. Nie sądziliśmy jednak, że niecierpliwcy wykorzystają etap Verín–Zamora, żeby rozpętać burzę. Podejrzewaliśmy, że między Verín a Zamorą »giganci« będą się przygotowywać przed ostatnim etapem Vuelty, jednocześnie opiekując się chorymi. Kolejny raz. Na pożegnanie”. W ten sposób dziennik „ABC”, który wspaniale relacjonował pierwsze dwie edycje Vuelty, opisywał, jak odkrył drugie dno intrygi, scenariusz tych dziwnych zawodów, bez emocji i właściwie bez rywalizacji.
Nie przejechano nawet 10 kilometrów tego 20., przedostatniego etapu, kiedy Fermín Trueba i Julián Berrendero wystrzelili jak opętani. Walka nie skończyła się aż do Zamory, 200 kilometrów dalej. Ich tempo wytrzymało tylko dwóch kolarzy: Belg Gustaaf Deloor oraz Włoch Antonio Bertola. Za nimi ruszył także Alfons Deloor, brat lidera, z bezecnym pomysłem, aby zniszczyć zagubionego Escurieta, który niczego nie rozumiał i ograniczał się do trzymania się koła Cañardo. Upływające minuty dodawały animuszu czterem odważnym na czele, aż przebite opony odłączyły dwóch – tych, którzy wszystko rozpoczęli, zbuntowanych, którym tamtego dnia szczęście sprzyjało, ponieważ po tym zdarzeniu zostali doprowadzeni do czołówki przez Alfonsa Deloora i jego pomocnika Alphonse’a Schepersa, ścigających uciekinierów. Dzięki nim Trueba i Berrendero uratowali sytuację. I tak dojechali do mety, wyprzedzając o 16 minut i 42 sekundy Escurieta, który spadł na piąte miejsce w klasyfikacji generalnej, gdzie teraz rządzili trzej obcokrajowcy, Berrendero był czwarty ze stratą niewiele ponad pięciu minut do podium.
„Berrendero ruszył po miejsce Escurieta i osiągnął to we wspaniały sposób. Był to etap pełen nerwów, który sprawił, że zapomnieliśmy o wielu, wielu godzinach senności. Ale był to również etap, który zapisał się w historii jako ewidentne rozbicie hiszpańskiej reprezentacji jako zespołu. Berrendero i Trueba nas oszukali. Podczas wielu etapów udawali, że są wyczerpani. Czasami odnosiło się wrażenie, że za chwilę wydadzą ostatnie tchnienie. A ci mężczyźni niespodziewanie mocniej ścisnęli kierownicę, zacisnęli zęby i pofrunęli… Bo to, co zrobili, było prawdziwym fruwaniem”, relacjonował reporter „ABC” z charakterystycznym patosem, jakiego zawsze dostarczał ten wspaniały sport.
A jeśli ktoś myślał, że ten brak lojalności Kantabryjczyka, madrytczyka, walencjanina i Nawaryjczyka, niczym w bajce, nie będzie miał żadnych konsekwencji, wielce się mylił. Miano się o tym przekonać bardzo szybko, bo już następnego dnia, ostatniego dnia Vuelty 1936. Żaden Hiszpan nie stanął na podium na przepełnionym stadionie Metropolitano – tym prawdziwym, miejscu kultu każdego porządnego kibica Atlético – ale intryga dostarczyła równie emocjonującej, co nieprzewidywalnej batalii. Mogło się zdarzyć wszystko. I tak też było.
Na podjeździe pod przełęcz San Rafael zaatakował osławiony duet, gotowy kolejny raz zniszczyć ustalony plan. Obaj kolarze chcieli wygrać klasyfikację górską, której liderem w tamtym momencie był Salvador Molina, heroicznie wytrzymujący natarcia swoich walecznych rywali. W drodze do Madrytu Hiszpanie ciągle się atakowali, ku uciesze zajmujących dwa pierwsze miejsca braci Deloorów, uprzywilejowanych obserwatorów tej wojny na śmierć i życie. Najsprytniejszym z lokalnych zawodników okazał się drobny Emiliano Álvarez, który wystrzelił na zjeździe do Madrytu, aby cieszyć się ze zwycięstwa na stadionie rojiblancos. Oczywiście miał na to przyzwolenie Berrendero i Trueby, wszak jako jedyny się od nich nie odwrócił. Za nim, z ponad dwuminutową stratą, przyjechali dwaj wielcy „artyści” tej edycji, a 15 sekund później Cañardo, Belgowie i spółka.
Po zakończeniu Vuelty polemika trwała w najlepsze. Teraz w roli głównej znalazły się nagrody. Układ Cañardo zawierał podział między wszystkich Hiszpanów, którzy domagali się, aby pieniądze zdobyte przez Berrendero i Truebę zostały włożone do wspólnego worka. Oni jednak nie myśleli tak samo i odmówili, ponieważ układ był już zerwany. W redakcji „Informaciones”, gdzie toczyła się dyskusja, atmosfera zrobiła się gęsta, pojawiły się wyzwiska i doszło nawet do rękoczynów między kolarzami. Rezultat był taki, że pod eskortą Gwardii Cywilnej musiał stąd wyjść Julián Berrendero, najbardziej podbudowany człowiek Vuelty, który wygra jej trzecią edycję, w 1941 roku – ze względu na trwającą wojnę domową wyścig zorganizowano dopiero pięć lat później – a także w 1942.
Pomiędzy swoim udziałem w wyścigu w 1936 a dwoma zwycięstwami Berrendero przebywał na uchodźstwie, a potem został aresztowany. Mieszkał we Francji, w Pau, gdzie pozostał po Tour de France w 1936, który ukończył na 11. miejscu, i otworzył sklep z rowerami. Trzy lata później, w 1939, mając dosyć przebywania z dala od swojej narzeczonej, rodziny i przyjaciół, postanowił wrócić do Hiszpanii. Gdy był już blisko Madrytu, Berrendero został schwytany na peronie przedostatniej stacji podczas podróży po zdewastowanym i smętnym kraju. Następne 18 miesięcy życia spędził w obozie koncentracyjnym.
Od czasu udziału w Tour de France Berrendero potępiał wszystko, co działo się w Hiszpanii, pokazując, że ojczyzna go nie obchodzi. Za to zachowanie spadła na niego krytyka ze strony niektórych mediów, jak gazety „El Mundo Deportivo”, która napisała, że „unika swojej odpowiedzialności wobec Republiki”. „Prasa wyolbrzymiła moje słowa”, skarżył się po latach Berrendero. Przed śmiercią w sierpniu 1995 roku przekazał swoje nagrody za Tour de France 1937 (w tamtym roku wygrał jeden etap, a w poprzednim klasyfikację górską) na rzecz sierot – ofiar wojny domowej.
Zrządzenie losu w obozie koncentracyjnym postawiło na drodze Berrendero kapitana, który rozpoznał go, przeglądając pewnego dnia gazetę. Wziął go do biura i mocno uściskał ku zaskoczeniu kolarza, który nie rozumiał, skąd taka wylewność w tak nieprzyjaznym otoczeniu. Okazało się, że przed laty jeździli razem. „Te dwa jajka z ziemniakami, które mi wtedy dał, smakowały jak zwycięstwo”, powiedział później Berrendero. Został ułaskawiony w 1941 roku, kilka tygodni przed startem w Vuelcie z hiszpańskim akcentem. W Vuelcie „skazańca”.Wyścig pośród niepewności i bomb
Jeśli Tour de France został zbudowany na bazie wielkich wyczynów, nędzy, sabotaży, bojkotów, strajków, demonstracji i tysiąca innych incydentów, to Vuelta a España właściwie skopiowała ten scenariusz. Wyścig uczynili wielkim mężczyźni, którzy pedałując, wychodzili ze skóry, ale nie byłby on tak bardzo emocjonujący, gdyby nie wszelkiego rodzaju sytuacje, które sprawiły, że losy rywalizacji stały się niepewne. Od zawieszania zawodów z powodu wojen i braku pieniędzy dla pracowników, którzy blokowali drogę, po bomby podkładane przez ETA, zatrucia, śnieżyce, a nawet rzucanie w peleton różnymi przedmiotami. Vuelta jest jak wielka i problematyczna rodzina, która obdarowuje swoich rodziców niewyobrażalną radością i nieakceptowalnym smutkiem. Z nieba do piekła i z powrotem. Diabelski młyn, który obraca się jak najszybciej z pedałami w roli silnika.
Wiele wysiłku kosztowało zorganizowanie pierwszej edycji, ale kontynuacja wcale nie okazała się łatwiejsza. Radość Clemente’a Lópeza-Dórigi i Juana Pujola trwała tylko dwa lata, ponieważ wojna domowa zmiotła Vueltę po jej drugiej edycji w 1936 roku. Została wznowiona dopiero, gdy minęły okrutne czasy, w 1941 roku, i były to zawody, podczas których pewien szwajcarski kolarz musiał spakować manatki i wracać do domu po tym, jak napchał się lodami. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby w kraju mogła odbyć się tak ważna impreza, ale Ministerstwo Edukacji i Rekreacji, utworzone dwa lata wcześniej w celu promowania i organizowania wydarzeń artystycznych, kulturalnych i sportowych, zabrało się do pracy, żeby przywrócić wyścig. Każdy wysiłek się opłacił, byle tylko Hiszpania zaczęła się podnosić.
I tak 12 czerwca peleton złożony z 32 uczestników podzielonych na dwie grupy, sponsorowane przez kluby piłkarskie FC Barcelona i RCD Espanyol, jak również kilku niezależnych kolarzy w szarych koszulkach organu administracji publicznej, ruszył sprzed siedziby Narodowego Oddziału Związków Zawodowych, po odśpiewaniu, z ręką w górze, „Twarzą ku słońcu”. Takie to były czasy. W ten sposób rozpoczęła się Vuelta, podczas której Julián Berrendero pokonał Fermína Truebę, a Galisyjczyk Delio Rodríguez jechał tak, że jego łupem padło 12 etapów! Ten rekord pobije dopiero Belg Freddy Maertens w 1977 roku, wygrywając 13 razy.
Była to też jedna z tych edycji, podczas której organizatorzy zwracali uwagę na pasywność kolarzy, rezygnując nawet z nagród w gotówce na trzecim od końca etapie, gdy galisyjski upał tak się dał we znaki zawodnikom, że do pokonania 168 kilometrów potrzebowali ponad siedmiu godzin. Lider Berrendero – który wygra także rok później – był wściekły: „Z samochodów wszystko tak dobrze widać… Jak walkę byków zza ogrodzenia. Skoro dzisiaj nikt nie chciał jechać, to dlatego, że brakowało energii, entuzjazmu albo woli walki. Ja na przykład nie miałem potrzeby, aby dawać z siebie wszystko, ani więcej chęci niż pozostali”.
Rok później, w 1942, dziennik „Informaciones” odzyskał kontrolę nad Vueltą, znowu przekazując stery nad ekipami klubom piłkarskim. Deportivo i ponownie Barça były obecne na starcie, który musiał zostać opóźniony o dwa tygodnie, ponieważ zagraniczni kolarze nie dawali znaku życia. W wyścigu miały uczestniczyć ekipy z Belgii, Francji i Włoch, ale żadna nie odpowiedziała przed 16 czerwca, na kiedy przewidziany był początek rywalizacji. Siedem dni później udział w Vuelcie potwierdził jedynie Włoch Pierre Brambilla, w związku z czym start przełożono na 30 czerwca, kiedy stawili się jego dwaj rodacy oraz wielu Francuzów, z René Vietto, gwiazdą Tour de France, na czele.
Po zakończeniu tamtej Vuelty na kolejną edycję, z powodu drugiej wojny światowej, trzeba było czekać trzy lata. Za organizację wznowionego wyścigu odpowiadał dziennik „Ya” (zastąpił „Informaciones”), który wycofał się po zakończeniu Vuelty w 1950 roku, uprzednio rezygnując z edycji w 1949. I tak minęło prawie pięć lat bez najważniejszej kolarskiej imprezy w Hiszpanii. W 1955 roku na ratunek pospieszył dziennik „El Correo Español-El Pueblo Vasco”, razem ze swoim dyrektorem naczelnym Alejandro Echevarríą, późniejszym prezesem sieci telewizyjnej Mediaset España. Wtedy też rozpoczął się prawdziwy rozkwit imprezy, która jednak po dekadzie na powrót zaczęła borykać się z problemami. Niewiele brakowało, by historia Vuelty zakończyła się w 1966 roku z powodu trudności finansowych gazety-organizatora. Nie doszło do tego tylko dzięki interwencji rządzącego krajem generała Francisco Franco.
„El Correo Español-El Pueblo Vasco” kierował wyścigiem do czasu, aż ETA rok po roku zaczęła zagrażać jego organizacji. Gazeta zrezygnowała, zostawiając stery agencji Unipublic, która obecnie należy do ASO, firmy organizującej Tour de France, i która przetrwała do dzisiaj, co roku wyprowadzając Vueltę na hiszpańskie drogi. Oczywiście nie bez trudności, wszak już na samym początku napotkała problemy. W 1980 roku TVE rzucała kłody pod nogi w kwestii transmisji. „Vuelta zagrożona”, napisał „El País”. Komunikat dotyczący odwołania wyścigu był już przygotowany, kiedy Ministerstwo Kultury sięgnęło po środki rezerwowe, żeby przekonać stację telewizyjną.
Kolarski wyścig Dookoła Hiszpanii od czasu powstania w 1935 roku może opowiedzieć historię kraju, który przeżył wszystko. Wraz z każdą edycją, a także z każdym rokiem bez niego, opisywał panoramę narodu, który – cokolwiek by się działo – zawsze jednym okiem patrzył na peleton, gdy rozpoczynał się wyścig. Początek naznaczyły wojny: „To było coś strasznego! Człowiek czuł się tak, jakby znajdował się w innym świecie, na ulicach nie było żywego ducha, żadnego domu… W niektórych regionach woleli dać nam wino niż wodę, bo nie można było sobie pozwolić na luksusy”, opowiadał swego czasu baskijski kolarz Máximo Dermit. A później ETA zamieniła zawody w prawdziwy koszmar.
Po raz pierwszy ETA dała o sobie znać podczas ostatniego etapu Vuelty w 1967 roku, rozsypując gwoździe i rozlewając olej na zjeździe z Sollube, zaledwie 30 kilometrów przed metą, gdzie miał zostać udekorowany lider Jan Janssen. Powstał taki chaos, że mało brakowało, a dyrektor wyścigu zostałby uziemiony, bo w jego aucie zostały przebite trzy opony, a oprócz tego wielu kolarzy się przewróciło. „Gwardia Cywilna oświadczyła, że pomimo otwartego śledztwa trudno jest rozpoznać sprawcę lub sprawców, ponieważ nie było świadków, sprawcy wykorzystali bowiem odcinek drogi, przy którym nie stali ludzie. Wiadomo jedynie, że gwoździe zostały wytworzone domowym sposobem. Prasa z Bilbao zaapelowała do wszystkich mogących znać jakiś trop, który doprowadziłby do zatrzymania sprawców”, podała agencja informacyjna Mencheta. Gwardia Cywilna nie miała żadnej pewności, ale podejrzewała, kto mógł być za to odpowiedzialny.
Tym bardziej gdy rok później, w 1968, ETA podłożyła bombę przy kolejnym zjeździe, tym razem z Urbany, w drodze do Pampeluny, na 15. etapie. Wybuch zranił dwóch pasażerów samochodu, którym podróżowali kibice chcący zobaczyć przejeżdżających kolarzy, a także zniszczył asfalt, tworząc wyrwę od jednego pobocza do drugiego. Dziurę spowodowaną przez grupę terrorystyczną próbowano zapełnić piachem i kamieniami, żeby wyścig mógł być kontynuowany, licząc się przy tym z dystansem, jaki dzielił uciekającego Uribezubię i peleton. Etap został jednak anulowany, ponieważ kolarze, członkowie wielobarwnego węża, odmówili dalszej jazdy. José Pérez Francés, jedna z hiszpańskich gwiazd tamtych czasów, wyrósł na lidera rewolty, przeciwstawiając się samej Gwardii Cywilnej, która nawet oskarżyła go o to, że jest po stronie ETA: „To był pierwszy raz, kiedy wszyscy kolarze stanęli za mną murem”, opowiadał później zawodnik. Etap wznowiono, ale potem został on zakończony w miasteczku Lorca w prowincji Nawarra, skąd kolarzy zabrano samochodami do Pampeluny. W ten sposób przekazali to organizatorzy: „Wobec poważnego wypadku, do którego doszło 68 kilometrów po starcie, organizatorzy kolarskiego wyścigu Dookoła Hiszpanii, po naradzie z międzynarodowymi komisarzami i chronometrażystami, postanowili, zgodnie z artykułem 18 regulaminu, anulować ten etap”.
Agencja informacyjna Europa Press wskazała tylko na zagranicznych kolarzy jako odpowiedzialnych za przerwanie wyścigu: „Zawodnicy z zagranicy otrzymali anonimy, w których zapewniono ich, że podczas Vuelty dojdzie do incydentów, zwłaszcza w Kraju Basków”. Skutkiem zamachu byli ranni, zatrzymani i wyścig stojący pod znakiem zapytania, o krok od definitywnego anulowania. Ostatecznie, na szczęście dla sportu i społeczeństwa, i za sprawą gróźb odebrania licencji tym, którzy zrezygnują z dalszej jazdy, Vuelta a España ruszyła dalej.
W 1972 roku ETA pojawiła się znowu z kolejną bombą, tym razem na przełęczy Lizarrusti, ponownie niszcząc drogę, chociaż mniejsza siła ładunku umożliwiła szybkie naprawienie szkody, tak więc zdarzenie to nie miało wpływu na wyścig. Łatwa nie była też edycja z 1977 roku, która rozpoczęła się strajkiem linii lotniczej Iberia, zmuszając organizatorów do załatwiania na ostatnią chwilę autobusów do Alicante, skąd wyruszał tamten wyścig; natomiast przy wjeździe do Kraju Basków znowu pojawiły się gwoździe, a na przedostatnim etapie, w drodze na szczyt Urkioli, peleton mijał nawet barykady. W strefie mety policja musiała zatrzymać tych, którzy próbowali udaremnić wyścig. Dzień później, żeby nie dopuścić do kolejnego chaotycznego etapu, metę przeniesiono z San Sebastián w Kraju Basków do leżącej w prowincji Burgos Mirandy de Ebro.
A w 1978 roku to samo. W pierwszej części przedostatniego etapu, na trasie liczącej 148 kilometrów między Amurrio a San Sebastián, Vuelta przeżyła jeden z najsmutniejszych dni, który powinno się wymazać z pamięci. Zdarzyło się wszystko i nic dobrego. Peleton na prawie dwie godziny musiał się zatrzymać w Durango, ponieważ na jezdni znalazły się deski i mnóstwo pinezek. Kolarze wsiedli do samochodów i autobusów i pojechali do Zarautz, miejscowości, w której nastąpił drugi tego dnia start, tym razem po to, by pokonać 34 kilometry, jakie pozostały do mety. W sumie przejechano 84 z przewidzianych 148 kilometrów.
Po odpoczynku kolarze znowu założyli stroje, aby stawić czoła drugiej części etapu tego dnia, jeździe indywidualnej na czas po ulicach pięknego San Sebastián, z finałem na welodromie Anoeta. Mogli sobie tego jednak zaoszczędzić, ponieważ ostatecznie wyniki zostały anulowane ze względu na ataki kibiców, którzy wyładowali swoją złość na niektórych zawodnikach, popychając ich, uderzając, a nawet rzucając w twarz piaskiem.
Nieprzyjemny epizod w Durango i surrealistyczne sceny w San Sebastián przyczyniły się do pożegnania z wyś, co wykorzystała ETA, aby wrócić do akcji w 1990 roku, detonując przy drodze dwa małe ładunki wybuchowe. Po półtorej godzinie postoju Álvaro Pino, jeden z kolarzy, przekonał wszystkich, aby kontynuować wyścig.
Już po zakończeniu działalności przez ETA to strach przed terroryzmem dżihadystów zasiał panikę kilka godzin po pierwszym etapie Vuelty 2017 we francuskim Nîmes, kiedy uzbrojony mężczyzna postawił wszystkich na nogi. Ewakuowano stację kolejową, a strach rozlał się po wielu strefach miasta. Znajdujący się w sali prasowej dziennikarze przeżyli chwile wielkiego zdenerwowania. „Weszła policja i powiedziano nam, żebyśmy tam zostali, żebyśmy nie wychodzili i żebyśmy trzymali się z dala od okien”, opowiada na potrzeby tej książki Fernando Llamas, redaktor dziennika „Marca”. Z kolei José Rodríguez, komentator Radia Marca, o wszystkim dowiedział się z wiadomości na WhatsAppie, które przychodziły do niego z Hiszpanii, podczas gdy on spokojnie jadł kolację w restauracji poza biurem prasowym: „O tym, co się działo, dowiedziałem się dopiero z wiadomości od kolegów, którzy byli w Hiszpanii. Akurat znajdowaliśmy się daleko od miejsca, w którym to się stało, więc nie mieliśmy żadnego problemu”.
Ale perturbacje podczas wyścigu wynikały nie tylko z działalności ugrupowań terrorystycznych. Na przestrzeni lat dochodziło do wszelkiego rodzaju zdarzeń. Od przestojów spowodowanych strajkami (do jednego z nich doszło w drodze na stadion La Romareda w 1960 roku, gdzie z powodu opóźnienia kolarze dostali burę od kibiców) albo demonstracjami (na przykład demonstracja pracowników stoczni z Ferrolu w 1987), po skargi na organizatorów z powodu źle oświetlonych tuneli (żarówki zainstalowane na wyścig w jednym z takich miejsc na przełęczy Cotefablo nie działały, co skutkowało wycofaniem się z wyścigu Reimunda Dietzena, który w wyniku upadku doznał złamania kości czaszki).
Pomyłki dyrekcji wyścigu również przysporzyły niejedno zmartwienie w historii Vuelty, jak choćby samochód, który jechał na czele wyścigu w 1946 i pomylił trasę, zabierając ze sobą trzech kolarzy. Gdy potwierdzono ich zniknięcie z właściwej drogi, sędziowie pojechali ich szukać. Etap został wznowiony dopiero 34 kilometry dalej. Albo to, co wydarzyło się w 1965 roku podczas edycji złożonej z samych pomyłek. Najpierw źle ulokowane oznaczenie wyeliminowało ze sprintu Rika Van Looya i Antóna Barrutię przy wjeździe na welodrom w Gijón, a później niefortunnie ustawiona bariera w Palencii wyrzuciła Van Looya (ależ on miał pecha!) oraz Rudiego Altiga, który na dodatek złamał nogę. Prawie dziesięć lat wcześniej, w 1956 roku, organizatorów obwiniali także Francuzi, gdy oświadczyli, że wracają do domu, ponieważ zatruli się kanapkami, które przygotowano z myślą o kolarzach.
Kapryśna pogoda była kolejnym częstym powodem powstawania chaosu podczas Vuelty. Fala upałów w 1948 roku zamieniła tamtą edycję w najwolniejszą w historii, pozostawiając po sobie osobliwe zdjęcia przedstawiające kolarzy zatrzymujących się w każdej kolejnej miejscowości, żeby wylać na siebie – dosłownie – wiadra zimnej wody. Nie zwracali uwagi na polecenia komisarzy i wznawiali wyścig dopiero wtedy, gdy wszyscy dochodzili do porozumienia. I nie tylko upał przeszkadzał zawodom, ponieważ śnieg doprowadził do anulowania – po raz pierwszy – jednego etapu w 1957 roku. Był czwarty dzień wyścigu i przełęcz Pajares w roli głównej, gdzie Gwardia Cywilna musiała bardzo mocno się starać, żeby uratować pięciuset kibiców, którzy zostali uwięzieni na szczycie.
Anulowane etapy, zamachy, nie-zamachy, bojkoty, strajki, demonstracje… W ciągu ponad 80 lat Vuelta a España dostarczyła wielu niewiarygodnych historii.