Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ładny chłopiec. Tom 1-2: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ładny chłopiec. Tom 1-2: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 447 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dwóch ich na pod­da­szu sie­dzia­ło, sta­ry i mło­dy. Izba w któ­rej się mie­ści­li, mia­ła pre­ten­syą na­zy­wać się po­ko­jem, i choć wy­so­ko umiesz­czo­na, była do­syć po­rząd­ną i czy­stą. Go­dzi­na po­po­łu­dnio­wa dnia let­nie­go, choć je­dy­ne okno sta­ło otwo­rem, i choć wia­te­rek w niem czer­wo­ną fi­ran­ką po­ru­szał – na­peł­nia­ła miesz­ka­nie skwa­rem nie­zno­śnym. Nie­bo też, na któ­rem ani chmu­recz­ki wi­dać nie było, roz­pa­lo­ne do oło­wia­nej ja­kiejś bla­do­ści, bar­wę swą… la­zu­ro­wą, stra­ci­ło.

Po­ko­ik był w ro­dza­ju tych, któ­re stu­den­tom, kan­cel­li­stom i ko­mi­san­tom po­cząt­ku­ją­cym się naj­mu­ją; wąz­ki, ni­ziuch­ny, le­d­wie mo­gą­cy sofę, cała obi­tą per­ka­lem, stół i kil­ka krze­seł, a w ką­cie piec po­mie­ścić.

Jed­nak­że nie­bie­skim pa­pie­rem okry­te ścia­ny, pew­ne o czy­stość sta­ra­nie i po­rzą­dek, we­so­łym go czy­ni­ły. Drzwicz­ki ztąd otwar­te, pro­wa­dzi­ły do al­ko­wy ciem­nej, w któ­rej całe, na świat się wy­chy­lać nie­śmie­ją­ce go­spo­dar­stwo, tu­li­ło. Nad sofą… wi­sia­ło parę fo­to­gra­fii, na sto­le kil­ka ksią­żek le­ża­ło, zwię­dły bu­kiet w ką­cie na gie­ry­do­ni­ku do­go­ry­wał.

Męż­czy­zna sie­dzą­cy na so­fie, na wpół le­żał, na łok­ciu spar­ty; młod­szy stał przed nim z uwa­gą, się przy­słu­chu­jąc, temu co tam­ten z po­wa­gą wy­gła­szał. Czło­wiek był już pod­ży­ły, lecz zdrów jesz­cze i sil­ny. Na gło­wie włos siwy po­strzy­żo­ny niz­ko, je­żył mu się jak szczot­ka – twarz miał ru­mia­ną, oczy małe nie­bie­skie, rysy po­spo­li­te i wie­kiem a ży­ciem star­te. Mógł nie­gdyś być bar­dzo przy­stoj­nym, dziś w uli­cy ani pięk­no­ścią, ni brzy­do­tą, ni fii­zio­no­mii ory­gi­nal­no­ścią ni­czyj ego by nie zwró­cił wzro­ku. Z pięk­nych mło­dzień­ców ży­cie ty­sią­ce robi ta­kich, z po­zwo­le­niem, kul­fo­nów. Jed­nak­że twarz ta ni­czem się nie od­zna­cza­ją­ca, po­spo­li­ta, mia­ła so­bie wła­ści­wą po­wa­gę, któ­ra i w ca­łej po­sta­ci czło­wie­ka się roz­le­wa­ła. Była to suk­nia wdzia­na dla lu­dzi, tak przy­najm­niej wy­glą­da­ła i zda­wa­ła się po­ży­czo­ną.

Wpa­tru­jąc się w nie­co obrzę­kłe ob­li­cze sta­re­go, moż­na było do­strzedz po za tą po­wa­gą, sztucz­ną, w wej­rze­niu si­wych źre­nic, w pew­nem ust sfał­do­wa­niu sie­dzą­ce skry­te szy­der­stwo, a po­byw­szy z nim dłu­żej, moż­na było uczuć, że grał ko­goś, i sobą nie był.

Gra ta wszak­że chwi­la­mi się zdra­dza­ła, gdy się oży­wił i za­po­mniał, lecz za­le­d­wie po­czuł to, po­wra­cał do przy­bra­nej sztyw­no­ści pierw­szej.

Ubiór na nim był czy­sty, pro­sty, skrom­ny, lecz sta­ran­ny.

W nim tak­że wid­nia­ła myśl przy­zwo­ite­go po­ka­za­nia się świa­tu. Śnież­nej bia­ło­ści koł­nie­rzyk, czar­na chust­ka zręcz­nie za­wią­za­na, ka­mi­zel­ka pod szy­ją za­pię­ta, sza­ry sur­dut, jaki przy­stał nie mło­de­mu czło­wie­ko­wi, da­wa­ły mu po­stać eme­ry­ta niby, ex-pe­da­go­ga, lub ko­goś z tej ka­te­go­ryi lu­dzi, co się dłu­go w jed­nem miej­scu wy­sie­dzie­li. Na rę­kach nie spra­co­wa­nych, bia­łych, wi­dać było parę pier­ście­ni, a mię­dzy nie­mi je­den z krwaw­ni­kiem her­bo­wym. Skrom­ny łań­cu­szek srebr­ny trzy­mał ze­ga­rek. Twarz wy­go­lo­na czy­sto do wło­sa, czer­stwa była, choć po­marsz­czo­na.

Mło­dzie­niec sto­ją­cy przed nim, nie­mal był ano­ma­lią pod stry­chem, tak ślicz­nem, ary­sto­kra­tycz­nem był zja­wi­skiem. Coś piesz­czo­ne­go, tro­chę nie­wie­ście­go, nie ra­zi­ło przy wiel­kiej jego mło­do­ści, gdyż nie miał nad lat dwa­dzie­ścia.

Ubiór chło­pa­ka mó­wił, że o tej pięk­no­ści swej mło­dzień­czej do­brze wie­dział.

Bia­ła i ru­mia­na twa­rzycz­ka ślicz­ne­go owa­lu, któ­ra­by i pa­nien­ki nie ze­szpe­ci­ła, oczy czar­ne ogni­ste ra­zem i łza­we ja­kieś, uśmie­szek wdzięcz­ny ko­ra­lo­wych ustek, czo­ło bia­łe, kru­cze w pu­kle się zwi­ja­ją­ce wło­sy, skła­da­ły się na ca­łość uro­czą.. – Przy­tem po­stać cała, aż do nóg i rąk bia­łych, utrzy­ma­nych sta­ran­nie – od­po­wia­da­ła ma­secz­ce. Na męż­czy­znę był może nad­to ład­ny. Wy­ra­zu też bra­kło na twa­rzy, któ­ra wy­glą­da­ła jak bia­ła nie za­pi­sa­na kart­ka.

Skrom­na iz­deb­ka na pod­da­szu nie wi­dy­wa­ła pew­nie zdaw­na tak sta­ran­ne­go stro­ju, jaki okry­wał mło­de­go an­ti­no­usa. Mu­siał z in­nych za­pew­ne ży­cia przy­jem­no­ści uczy­nić dla nie­go ofia­ry, bo ubra­ny był jak pa­ni­czyk, le­ża­ły na nim suk­nie jak ula – ne, a naj­mniej­szy szcze­gół to­a­le­ty był wy­kwint­nie i z my­ślą, do­bra­ny. Ele­gan­cik spo­zie­rał też kie­dy nie­kie­dy ku ma­łe­mu zwier­cia­deł­ku za­wie­szo­ne­mu za sofą. Na twa­rzycz­ce ma­lo­wa­ło się za­do­wo­le­nie z sie­bie. A jed­nak i tro­ska ja­kaś marsz­czy­ła mu czo­ło.

Sta­ry pra­wił mo­no­log, nie­do­pusz­cza­jąc roz­mo­wy, zwol­na, dy­dak­tycz­nie, jak­by z ka­te­dry wy­gła­szał coś, nie­kie­dy rąk ru­chem do­da­jąc wy­ra­zi­sto­ści swej mo­wie. Mło­dzie­niec słu­chał, może znu­dzo­ny, roz­tar­gnio­ny nie­co – lecz z cier­pli­wo­ścią przy­kład­ną, jak­by już był do tego na­wy­kłym.

– Wy, mło­dzi – mó­wił star­szy – wy, mło­dzi – zwy­kle ży­cie zja­da­cie jak zie­lo­ną, pa­szę, nie da­jąc doj­rzeć kło­som. Jest to w na­tu­rze mło­do­ści, że chci­wą jest uży­wa­nia, głod­ną i fał­szy­we so­bie robi po­ję­cia o wszyst­kiem!

– Ide­ały, mo­sa­nie, ide­ały! ser­ce! uczu­cia! po­świę­ce­nia! ro­man­se, same ro­man­se! Jest to tak jak­by kto sta­wił na kar­tę, któ­rej w ca­łej ta­lii nie­ma. – Bo – nie­ma!

– Wszyst­kim wie­rzy­cie, wszyst­ko bie­rze­cie za do­brą mo­ne­tę; każ­de­mu­ście go­to­wi roz­piąć się do ko­szu­li i do naga po­ka­zać… Hoł­du­je­cie praw­dzie, szla­chet­no­ści, i tym po­dob­nym isto­tom wy­my­ślo­nym – etre de ra­ison, mo­sa­nie – głup­stwom… A tu, kto ze­chce żyć i być szczę­śli­wym, musi być ko­me­dy­an­tem, musi łgać – bo bez bla­gi nie ma nie. – Tak – nic.

Spoj­rzał na mło­dzień­ca, któ­ry się uśmie­chał, nie bio­rąc tego na se­ryo. Ob­ra­ził się sta­ry i pod­niósł a wy­pro­sto­wał.

– Bla­gi się ucz! tak – do­dał stu­ka­jąc pal­ca­mi po sto­le. Dzi­wisz się że ja ci to mó­wię? hę! komu in­ne­mu se­kre­tu tego nie wy­ja­wię, ale cie­bie szczę­śli­wym chcę wi­dzieć – krew mnie do cie­bie wią­że, dzie­ci wła­snych nie mam, in­te­re­su­jesz mnie! Wi­dzę ze wszyst­kie­go iż masz skłon­ność mło­dzień­czą, do tej na­iw­no­ści głu­piej, co was wszyst­kich gubi. Chcę ci oszczę­dzić smut­nych do­świad­czeń i zmar­no­wa­nia lat dro­gich, mój Bol­ku – dla tego je­stem z tobą otwar­ty. Ucz się za­wcza­su bla­gi!

Po­trząsł po­ła­mi sza­racz­ko­we­go sur­du­ta.

– Wi­dzisz, na sta­rość bym nie cho­dził w skrom­nym sie­racz­ku, gdy­bym wcze­śniej to wie­dział co dziś to­bie mó­wię. Praw­dą i pro­stą dro­gą do ni­cze­go nie doj­dziesz, sen­ty­men­ta­mi się bru­ku­je go­ści­niec do łach­ma­nów. Łgać trze­ba, ko­me­dy­an­tem być i bla­gi się uczyć. Masz i twa­rzycz­kę ład­ną i spry­tu do­syć – ale na­tem nie ko­niec! Lu­dzie cie­bie wy­zy­ska­ją, wy­du­szą jak cy­try­nę i rzu­cą precz – le­piej że­byś ty z nich sok wy­ci­snął dla sie­bie.

– Jed­no z dwoj­ga na świe­cie, albo być du­szo­nym lub du­sić – po­śred­nie­go nie­ma nic.

Zno­wu po­pa­trzał na Bol­ka.

– No, tak, po­twier­dził – nie ma nic.

– Wu­ja­szek dziś w prze­dziw­nym hu­mo­rze, sło­wo daję! – ode­zwał się śmie­jąc Bol­ko.

– To nie jest hu­mor – za­wo­łał z po­wa­gą star­szy – to sil­ne, nie­wzru­szo­ne prze­ko­na­nie. Przy­szła go­dzi­na że ci po­trze­ba było oczy otwo­rzyć. Je­steś moim sio­strzeń­cem, nie mam ci czem po­módz, na ob­wi­nię­cie pal­ca nic ci dać nie mogę, moja eme­ry­tu­ra le­d­wie mi na ży­cie star­czy. Daję ci co mam naj­droż­sze­go, owoc ży­cia – do­świad­cze­nie – zdo­by­tą praw­dę!

– Bez bla­gi do ni­cze­go nie doj­dziesz! Szel­mo­stwa i świń­stwa ro­bić nie ży­czę, są… to rze­czy nie opła­ca­ją­ce się, nie ma na nich ra­chu­by – ale – ale po­mię­dzy ide­ałem a świń­stwem jest prze­strzeń znacz­na, po któ­rej ro­zum­ny czło­wiek bez­piecz­nie kro­czyć może – Est mo­dus in re­bus.

Pa­lec po­ło­żyw­szy na no­sie, sta­ry eme­ryt chrząk­nął.

– Ro­zu­miesz ty to? – spy­tał.

– Ro­zu­miem tyl­ko, że wu­ja­szek jest w oba­wie, abym ja­kie­go głup­stwa nie zro­bił.

– A no tak – rzekł eme­ryt – głup­stwo po­wsze­dnie, ma­leń­kie, nie po­cią­ga­ją­ce za sobą kon­se­kwen­cyi, na ja­kie mło­dość jest na­ra­żo­ną – rzecz pra­wie nie­unik­nio­na; ale z was nie­któ­rzy umie­ją pal­nąć ta­kie, za któ­re całe ży­cie po­ku­to­wać trze­ba.

Bol­ko mil­czał, eme­ryt się obej­rzał do koła z pew­ną oba­wą.

– Niech wu­ja­szek śmia­ło mówi, nie mamy in­nych są­sia­dów co by nas pod­słu­chi­wać mo­gli, nad ja­skół­ki. W isto­cie zwi­ja­ły się one oko­ło okna, pod któ­rem gniaz­do mia­ły.

– Wy­glą­dasz jak pa­ni­czyk! – rzekł eme­ryt. Na tura cię upo­sa­ży­ła pod tym wzglę­dem wspa­nia­le. Oj­ciec twój wy­glą­dał jak pa­ro­bek, mat­ka była do mnie po­dob­ną – to­bie się do­sta­ło pa­ni­czy­ko­wa­te ob­li­cze, iż przy­siądz moż­na, żeś wy­so­kie­go rodu! Panu Bogu dzię­kuj za to, ale nie bądź że też głu­pim, pierw­sze­mu lep­sze­mu spo­wia­dać się z tego żeś sy­nem eko­no­ma i goły jak bi­zun.

Mło­dzie­niec się za­ru­mie­nił i na­dą­saw­szy nie­co – do­rzu­cił.

– Oj­ciec za­rzą­dzał ma­jąt­kiem u hra­biów.

– Co tam! za­rzą­dzał! – od­parł wuj – eko­no­mem był i ty­pem sta­re­go eko­no­ma, co na­wykł w bi­zun tyl­ko wie­rzyć. Mama sama cza­sem kro­wy do­iła – co praw­da – ale – di­stin­guo! – to mię­dzy nami. Po­wiedz­że mi na­przy­kład, gdy się radz­ca spy­ta, u któ­re­go da­jesz tym smar­ka­czom lek­cye – coś zacz? Co od­po­wiesz…

Bol­ko po­mil­czał chwi­lę.

– Cóż ja mu się mam tłó­ma­czyć! – od­parł – co to do kogo na­le­ży.

– Prze­pra­szam cię, ro­zum­ny człek z nie­for­tun­ne­go po­ło­że­nia umie ko­rzy­stać. Sta­je się, mo­sa­nie, me­lan­cho­lij­nym… spy­ta­ny, wy­bą­ku­je o nie­szczę­ściach ja­kie fa­mi­lią do­tknę­ły, To go czy­ni in­te­re­su­ją­cym. Przy­pad­kiem się wy­ga­du­je z hra­bia­mi, z któ­re­mi ro­dzi­nę jego łą­czy­ły ści­słe sto­sun­ki. Nie jest to kłam­stwo, ale zręcz­ne zu­żyt­ko­wa­nie ma­te­ry­ału jaki Pan Bóg dał! Przy­tem na­le­ży mil­czą­cym być i ta­jem­ni­czym, a w gu­stach, sma­kach, ja­dle wy­bred­nym, za­rę­cza­jąc, że się jed­nak do wszyst­kie­go na­wy­kło… Trze­ba – grać! do­dał eme­ryt. – Bla­ga! tak! Bla­ga może wie­le, lecz po­win­na być jak per­fu­my pa­ryz­kie de­li­kat­ną… fine… umie­jęt­ną.

To mó­wiąc jed­ną rękę pod­niósł i pal­ca­mi prze­bie­rał w po­wie­trzu, Bol­ko się uśmie­chał.

– Ale wu­ja­szek może bo ma mnie za dziec­ko – do­dał po chwi­li – prze­cież sam wuj wi­dzi że ja się ubrać umiem, choć czę­sto nie bar­dzo mam co zjeść, że się sta­ram do­brze za­pre­zen­to­wać…

– I dla tego – wtrą­cił eme­ryt, iż wi­dzę w to­bie pew­ną zdol­ność, chciał­bym cię na do­brej dro­dze utrzy­mać, po­kie­ro­wać. Czło­wiek z ta­len­tem da­le­ko zajść może…

Za­milkł nie­co na­uczy­ciel i w for­mie kon­klu­zyi, za­mknął mowę swą axio­ma­tem.

– Ale trze­ba łgać!

To mó­wiąc wstać już my­ślał z ka­na­py, lecz coś mu jesz­cze do gło­wy przy­szło.

– Mówi się to mię­dzy nami, sub rosa – rzekł. Po­spo­li­te­mu tłu­mo­wi se­kre­ta się te nie otwie­ra­ją; owszem, ko­chan­ku – szla­chet­ność, ofiar­ność, bez­in­te­re­sow­ność trze­ba nie­ustan­nie wy­wie­szać, stro­ić się w nie, aby le­piej okryć kon­tra­ban­dy!

– Taki świat! to dar­mo! Ży­je­my na nim, trze­ba się wy­krę­cać aby nas nie zmiaż­dżo­no.

– Pro­szę cię! pro­szę, gdy­bym ja miał ro­zum za mło­du, gdy­bym ta­kie­go wuja po­sia­dał jak ty, czy­bym dziś był kiep­skim eme­ry­tem z parą ty­sią­ca­mi pen­syi!! Ja! ja! Lu­dzie sto­kroć głup­si ode­mnie, osły, co nic nie umie­li, bał­wa­ny – po­ro­bi­li ka­ry­ery – ja! nic.

– Opa­trzy­łem się za póź­no! Chcia­łem iść pro­stą dro­gą., wie­rzy­łem że po­czci­wość zwy­cię­ża – a nie­praw­da!! Zwy­cię­ża in­try­ga, fałsz, pod­łość! Co my temu win­ni? Tak jest! tak jest!

Roz­go­rącz­ko­wał się nie­co pro­fe­sor, ale na­tych­miast uspo­ko­ił i wró­cił do rów­no­wa­gi.

– O tóż dla tego iż chcę byś w po­dob­ną, do mo­jej nie wpadł jamę, mó­wię ci to tak otwar­cie. Co za mo­ral­ność! po­wiesz – a ja ci po­wta­rzam, mię­dzy złem a do­brem jest prze­stwór znacz­ny, ścież­ka po­śred­nia – któ­rą, trze­ba się umieć po­kie­ro­wać tyl­ko – wszyst­kie dzie­się­cio­ro przy­ka­zań co do li­te­ry za­cho­wać trze­ba, na to nie ma rady, stoi za nie­mi ko­deks i po­li­cya – a z temi się za­dzie­rać niech Bóg ucho­wa – ale po za pło­tem dzi­się­cior­ga, zwin­ny człek się prze­ci­śnie i da so­bie rady…

Wstał wresz­cie pro­fes­sor, wy­cią­gnął się i rzekł już in­nym gło­sem.

– Pie­kiel­ny dziś skwar! Cóż ty ro­bisz z sobą?

Wpa­trzył mu się w oczy, jak­by chciał prze­czy­tać w nich, czy mło­dzie­niec już się kła­mać nie na­uczył.

– Wie­czo­rem jest mu­zy­kal­ne ja­kieś ze­bra­nie u radz­cy, rzekł Bol­ko, był tak grzecz­ny, że mnie na nie za­pro­sił, wie­dząc iż lu­bię mu­zy­kę…

– Bar­dzo do­brze! mów że lu­bisz mu­zy­kę, unoś się nad po­ezyą., exal­tuj – ale za­wsze na zim­no! na zim­no… Więc wie­czo­rem u radz­cy! Bar­dzo do – brze, po­wtó­rzył eme­ryt. – Wiesz, to czło­wiek bo­ga­ty jak Kre­zus, wie­lu syn­ków?

– Dwóch…

– Bez syn­ków by się było obe­szło! i to, aż dwóch – mó­wił sta­ry. – Prze­cież cór­ka, ślicz­na pan­na, w naj­gor­szym ra­zie kil­ka­kroć sto ty­się­cy mieć bę­dzie – zwłasz­cza że jest i mat­ki fa­wo­ry­tą, któ­ra jej skrzyw­dzić nie da, i u ojca w ła­skach… Mó­wią, że i uta­len­to­wa­na – ale to tam mniej­sza! ko­bie­ty no­szą się z ta­len­ta­mi póki za mąż nie pój­dą, po­tem na upra­wę ich nie mają cza­su! A, ko­kiet­ka?

– To skrom­na i nie­śmia­ła jesz­cze pa­nien­ka… – rzekł Bol­ko.

– Jak­że ci – w gu­ście? – spy­tał sta­ry. Bol­ko się śmiać za­czął dziw­nie ja­koś.

– Wca­le nie pa­trzę na nią – rzekł – na nic by się to nie zda­ło.

– Dla cze­go? dla cze­go? – pod­chwy­cił żwa­wo eme­ryt. Miej to so­bie za pew­nik, że na świe­cie się wszyst­ko robi przez ko­bie­ty – nic bez nich. Jest tyl­ko dwo­ja­ka szan­sa – kto się nie­mi nie po­słu­gu­je, tym one się po­słu­gu­ją. Za­ko­chać się, niech cię

Bóg ucho­wa… naj­wyż­sze głup­stwo, ale do­brze się ob­ra­cho­waw­szy, po­sta­rać o to, aby się za­ko­cha­no! dla­cze­go nie!

– Z tem wszyst­kiem – mó­wił pro­fe­sor szu­ka­jąc ka­pe­lu­sza – z tem wszyst­kiem, dla cie­bie czas wiel­ki jesz­cze, nim cho­mąt so­bie wło­żysz na szy­ję. Po­bry­kać ostroż­nie nie wa­dzi, aby się zbyt­nie­go ognia po­zbyć…

– Niem­cy mają do­sko­na­łą wy­cho­wa­nia me­to­dę. U nich uni­wer­sy­tet star­czy za krwi upusz­cze­nie, mło­dzień­co­wi cu­gle na kark rzu­ca­ją – hu­laj! Jak się lat czte­ry, pięć, wy­bry­ka, wy­swa­wo­li, wy­sza­le­je, wra­ca do domu wy­mo­kłym śle­dziem i do po­wsze­dnie­go ży­cia do­sko­na­ły. Nie­ma nie­bez­pie­czeń­stwa, już się tam nic nie za­pa­li, bo się wy­pa­li­ło wszyst­ko! Jed­nak­że i z tą me­to­dą – ostroż­nie! Zdro­wia trze­ba sza­no­wać!

To mó­wiąc eme­ryt kładł rę­ka­wicz­ki let­nie je­dwab­ne…

– A za­tem po­zo­sta­jesz w domu? – za­py­tał.

– Ani od­wa­gi, ani ocho­ty nie mam iść na ta­kie go­rą­co! – rzekł Bol­ko…

– Ja zaś – jesz­cze cie­niem się przej­dę, w sza­chy za­gram – od­parł sta­ry, je­śli się oka­zya tra­fi na cu­dzą wie­cze­rzę – nie od­mó­wię – nie? to się skrom­nym ko­tle­tem u Po­ziem­kie­wi­czo­wej ogra­ni­czę – i – spać!!

Bol­ko po­że­gnaw­szy go, wy­cho­dzą­ce­mu drzwi otwo­rzył, a że na pod­da­szu było tro­chę ciem­no, prze­pro­wa­dził aż do wscho­dów, i zwol­na do swo­jej iz­deb­ki po­wró­cił.

Sta­nął za­my­ślo­ny u sto­li­ka, jak gdy­by wa­żył co sły­szał od wuja, po­krę­cił gło­wą, uśmiech­nął się, po­pa­trzał w lu­ster­ko, po­pra­wił wło­sów, za­pu­ścił w oknie fi­ran­kę, i zdjąw­szy sur­dut na so­fie się spo­cząć po­ło­żył.

Twa­rzycz­ka jego przed chwi­lą bez wy­ra­zu, obo­jęt­na, pra­wie znu­dzo­na, stop­nio­wo te­raz za­czę­ła się oży­wiać ja­kimś ogniem we­wnętrz­nym. Mło­dzie­niec ma­rzył, myśl po­ru­sza­ła mu krew, da­wa­ła jej obieg żyw­szy i fi­zio­gno­mię czy­ni­ła wy­ra­zist­szą" doj­rzal­szą. Gdy­by wu­ja­szek zo­ba­czył go te­raz, mo­że­by nie­wi­dział po­trze­by da­wać mu nauk, któ­re in­stynkt na­tu­ral­ny, szczę­śli­wie ob­da­rzo­ne­go chło­pa­ka, za­stę­po­wał. W oczkach czar­nych błysz­cza­ła chy­trość i prze­bie­głość, usta się uśmie­cha­ły dziw­nym sar­ka­zmem, star­szym niż czło­wiek, W któ­rym on miesz­kał, kryć się i ob­ja­wiać umiał.

Ma­rze­nie to po­ru­sza­ło go tak da­le­ce, że mu nie da­wa­ło spo­koj­nie wy­le­żeć na so­fie; zry­wał się, opie­rał o stół, pro­sto­wał, ręce za­kła­dał, wło­sy roz­rzu­cał, – wi­dać było, że z sie­bie i swych pla­nów był rad bar­dzo.

Nie mo­gąc już od­po­czy­wać, po­czął cho­dzić, za­trzy­mu­jąc się cza­sem przed zwier­cia­deł­kiem, jak­by czuł po­trze­bę po­ro­zu­mie­nia się, za jego po­śred­nic­twem, z sa­mym sobą.

Zwier­cia­dło mu zwra­ca­ło jego rysy szla­chet­ne, uśmie­szek mą­dry, wej­rze­nie by­stre, a na­de­wszyst­ko pięk­ną twa­rzycz­kę, z któ­rą wła­ści­ciel już umiał co chciał zro­bić.

Ubie­gło tak do­bre pół go­dzi­ny w tej kon­tem­pla­cyi sa­me­go sie­bie, Bol­ko spoj­rzał na ze­ga­rek le­żą­cy na sto­le. Była to srebr­na, gru­ba, sta­ra, nie­po­zor­na ce­bu­la, któ­rej do kie­sze­ni wziąść nie mógł – a łań­cu­szek bar­dzo ele­ganc­ki ale pro­sty wi­szą­cy u ka­mi­zel­ki, nic nie utrzy­my­wał – cze­kał.

Go­dzi­na była jesz­cze wcze­sna – go­rą­co za­wsze do­pie­ka­ją­ce na pod­da­szu, do ro­bo­ty nie miał ocho­ty naj­mniej­szej mło­dzie­niec, upadł więc zno­wu na sofę, i ze sto­li­ka do­był w szu­flad­ce ukry­ta książ­kę, któ­ra do za­bi­cia cza­su do­po­módz mu mia­ła.

Nad czy­ta­niem upły­nął kwa­drans, gdy na ciem­nem pod­da­szu, gdzie drzwi nie ła­two było zna­leźć nie obe­zna­ne­mu z miej­sco­wo­ścią, po­sły­szał Bol­ko nie­śmia­łe kro­ki. Na­sta­wił ucha nie­wsta­jąc, zmarsz­czył się – wi­docz­nie przy­by­wa­ją­ca wi­zy­ta – któ­ra tyl­ko jemu mo­gła być prze­zna­czo­ną – w smak mu nie szła. Nie­spie­szył więc z uła­twie­niem jej do drzwi przy­stę­pu.

Pan Bo­le­sław u sie­bie przyj­mo­wać w ogó­le nie lu­bił, nie da­wał ni­ko­mu ad­re­su swe­go, wsty­dził się zbyt skrom­nej iz­deb­ki pod stry­chem. Wuj i ci co do nie­go mie­li in­te­re­sa, w nie­wiel­kiej licz­bie – o miesz­ka­niu jego wie­dzie­li.

Cho­dze­nie po stry­chu znie­cier­pli­wi­ło go wresz­cie, nie było mu koń­ca, wstał żywo, otwo­rzył drzwi i wyj­rzał…

– Kto tam?

Szyb­ko zbli­ży­ły się kro­ki ku na­gle roz­świe­co­ne­mu wnij­ściu, i słusz­ne­go wzro­stu mło­dzie­niec, rów­ne­go wie­ku z Bol­kiem, ubra­ny nie­po­kaź­nie, po­ka­zał się go­spo­da­rzo­wi pod­da­sza. Uśmie­chał się on do Bol­ka, któ­ry zra­zu nie zda­wał się go po­zna­wać, choć świa­tło nie mo­gło być temu przy­czy­ną, bo wprost pa­da­ło z iz­deb­ki, na twarz przy­by­wa­ją­ce­go go­ścia.

– Pana Bo­le­sła­wa do­bro­dzie­ja! – ode­zwał się głos gru­by z ak­cen­tem ru­basz­no we­so­łym.

– Ah! Ba­zy­li! – wy­krzyk­nął jak­by po­mię­sza­ny nie­co Bol­ko, ustę­pu­jąc od pro­gu – pro­szę cię! Co za gość.

Wcho­dzą­cy do­rod­ny ale nie pięk­ny męż­czy­zna, do­brze zbu­do­wa­ny, zdrów – miał fi­zio­gno­mię ro­zum­ną, i po­waż­ną, a po­mi­mo to ja­kąś do­bro­dusz­ną we­so­ło­ścią oży­wio­ną. Ubra­ny był przy­zwo­icie a skrom­nie, a w stro­ju ani wy­kwint­no­ści ni zbyt­ku o nie sta­ra­nia i pa­mię­ci wi­dać nie było. Na twa­rzy czer­stwej, ja­snej pa­no­wał spo­kój doj­rzal­szych lat, a gdy się oży­wi­ła, wy­raz ro­zum­ny czy­nił ją nie­mal pięk­ną, choć nią nie była. Ba­zy­li na­le­żał do tych lu­dzi, któ­rych po­ko­chać moż­na, za­po­mi­na­jąc, iż im na wdzię­ku zby­wa. Miał w so­bie coś nie­po­spo­li­te­go, oznaj­mu­ją­ce­go isto­tę do wy­bra­nych na­le­żą­cą. Pięk­ność Bol­ka ga­sła przy jego cha­rak­te­ry­stycz­nej twa­rzy, i wy­da­wa­ła się jak­by lal­ką z fry­zy­er­skiej wy­sta­wy.

– Ale zką­dżeś się mógł o moim do­wie­dzieć ad­re­sie? – do­dał Bol­ko.

– Ist­nym przy­pad­kiem – rzekł Ba­zy­li sta­wiąc ka­pe­lusz na sto­le i po­wol­nie roz­glą­da­jąc się do koła. – Za­sze­dłem do ka­wiar­ni, gdziem spo­tkał Mor­czy­kow­skie­go, do­wia­dy­wa­łem się u nie­go o ko­le­gów, wy­mie­nił mi two­je na­zwi­sko, nie mo­gąc wska­zać ad­re­su, gdy sie­dzą­cy przy sza­chach ja­kiś siwy, z gło­wą ostrzy­żo­ną, po­waż­ny je­go­mość…

(Bol­ko się za­ru­mie­nił.)

– Był tak grzecz­ny, że zwró­ciw­szy się ku mnie, miesz­ka­nie twe mi wska­zał.

– Mój wuj, pro­fes­sor – szep­nął dła­wiąc się tem Bol­ko.

Ba­zy­li siadł był na so­fie i do­by­wał cy­ga­ro.

– No? jak­że ci się wie­dzie? co ro­bisz? – spy­tał. – Mów mi na­przód o so­bie, po­tem ja po­wiem co mnie tu przy­pę­dzi­ło.

Twarz go­spo­da­rza, po­wlo­kła się me­lan­cho­licz­nym ob­ło­kiem.

– A! ko­cha­ny ko­le­go – rzekł – ty wiesz, są lu­dzie któ­rych zo­wią dzieć­mi szczę­ścia; ja się mogę dziec­kiem nie­szczę­ścia na­zy­wać! Wiesz jaka nik­czem­ność po­zba­wi­ła mnie stop­nia w uni­wer­sy­te­cie i ka­ry­ery… Być może iż się to da na­pra­wić póź­niej, tym­cza­sem, z po­wo­du cio­sów, ja­kie na­szą ro­dzi­nę do­tknę­ły, zna­ła­złem się bez re­sur­sów chwi­lo­wo, i zmu­szo­ny je­stem żyć z lek­cyi – z mi­zer­nych, lek­cyi!

Za­pa­la­ją­cy cy­ga­ro Ba­zy­li nic na to nie od­po­wie­dział dłu­go, a po prze­stan­ku do­dał.

– Trze­ba się raz zde­cy­do­wać na ja­kiś za­wód, parę lat jesz­cze po­mę­czyć i sto­pień otrzy­mać. Wiesz, do­dał, żem zwykł mó­wić praw­dę – zmie­nia­łeś fa­kul­te­ty, ła­ta­ni­na była w two­ich stu­dy­ach – rzu­ca­łeś się, rwa­łeś, to ci do eg­za­mi­nów prze­szko­dzi­ło.

Bol­ko się za­czer­wie­nił i za­pe­rzył.

– Pro­szę cię – dru­dzy go­rzej ode­mnie rzu­ca­li się, mniej pra­co­wa­li, prze­cież sto­pień otrzy­ma­li. To była in­try­ga, pod­łość, prze­śla­do­wa­nie.

Ba­zy­li gło­wą po­ki­wał, wi­docz­nie się sprze­czać nie chciał.

– W two­im wie­ku – prze­bąk­nął po­wo­li, – wszyst­ko się da na­pra­wić, masz czas, po­pra­cu­jesz…

– A! do­brze ci to mó­wić! – za­wo­łał Bol­ko – to­bie coś do por­tu do­pły­nął. Ja, te­raz zbi­ty z tro­pu, sam nie wiem co mam po­cząć, My­śla­łem jak wiesz zo­stać praw­ni­kiem, ad­wo­ka­tem, coś po­dob­ne­go… tym­cza­sem ju­ry­stów jest wię­cej już jak klien­tów! Dzię­ku­ję… Pe­da­go­gi­ka, mam na wuju przy­kład, do ni­cze­go nie pro­wa­dzi. Do ma­te­ma­ty­ki nie mam zdol­no­ści naj­mniej­szej, a i in­że­nie­rów, jak mó­wią, jest już przez wierzch gło­wy!…. Sam nie, wiem! sam nie wiem…

Spo­koj­nie pa­lił swe cy­ga­ro pan Ba­zy­li.

– Rze­kłeś, pa­nie Bo­le­sła­wie – ode­zwał się – żem szczę­śli­wy, bom do por­tu do­pły­nął! Bog­da­jeś tak zdrów był, i mo­jej rady nie po­trze­bo­wał. Je­stem wpraw­dzie dok­to­rem me­dy­cy­ny i chi­rur­gii, ale dok­to­rów jest jak much w le­cie – klien­te­la ro­ze­bra­na, zna­ko­mi­to­ści ją po­chła­nia­ją. Wy­ro­bić so­bie prak­ty­kę, rzecz wca­le nie ła­twa. Jed­nak­że wi­dzisz, przy­by­łem do mia­sta, to jest tam, gdzie naj­trud­niej o nią, je­stem ubo­gi, – ale we­sół i swo­bod­ny! Dla cze­go? bo na­ukę ko­cham i tu so­bie będę ro­bił stu­dya prak­tycz­ne po szpi­ta­lach, a da­lej się kształ­cił. Na wsi nie­po­do­bień­stwem na­brać do­świad­cze­nia – ale tu! tu!

Oczy mu się roz­ja­śni­ły.

– Nie masz am­bi­cyi – rzekł Bol­ko.

– Mam am­bi­cyą na­by­cia na­uki – to moja je­dy­na, nie­li­cząc że chcę być uczci­wym czło­wie­kiem. Zresz­tą! o grosz i glans – nie dbam!

Bol­ko ra­mio­na­mi po­trząsł.

– No, ale cóż tedy my­ślisz? – spy­tał pusz­cza­jąc dym cy­ga­ra Ba­zy­li – co my­ślisz z sobą" boć te lek­cye to jest in­te­rim.

– Sam nie­wier­ni – od­parł go­spo­darz. Będę mu­siał chy­ba jesz­cze raz ru­szać na pra­wo gdzieś.

– Za­wsze le­piej jak na lewo! – roz­śmiał się dok­tór.

Bol­ko cho­dził po po­ko­ju przy­pa­tru­jąc się la­kie­ro­wa­nym swym bu­ci­kom, jak­by roz­wa­żał czy mu one na wie­czór do pana radz­cy słu­żyć mogą.

– Wi­dzisz mnie w do­sko­na­łym hu­mo­rze – pra­wił da­lej gość – mam so­bie na trze­ciem pię­trze na­ję­te dwa po­ko­iki, przy Ma­zo­wiec­kiej uli­cy, wy­śmie­ni­te. Pa­no­wie ko­le­dzy do któ­rych się za­mel­do­wa­łem z po­wo­du kli­ni­ki i szpi­ta­lów, przy­ję­li mnie do­sko­na­le. Oświad­czy­łem im że nie dla prak­ty­ki tu przy­by­wam. Mam już kil­ka zna­jo­mo­ści, a na­wet! wy­obraź so­bie już dziś za­pro­sze­nie na wie­czór.

– Do­kąd że? – za­py­tał Bol­ko sta­jąc.

– Cała hi­sto­rya – rzekł dok­tor. – Nie­ja­ki radz­ca Dziem­ba, przy­ja­ciel mo­je­go ojca nie­bosz­czy­ka…

Na twa­rzy Bol­ka wy­sko­czył ru­mie­niec i scho­wał się na­tych­miast, drgnął, wy­pro­sto­wał się, za­ciął usta.

– Przy­ja­ciel ojca!! pa­trz­cie! – prze­rwał – ja u nie­go lek­cye daję chło­pa­kom, i mam też być na wie­czo­rze!

– A! to do­sko­na­le – roz­śmiał się Ba­zy­li – wszyst­ko mi się wie­dzie jak z płat­ka, wła­śnie so­bie tro­chę ła­ma­łem gło­wę co ja tam będę ro­bił, nie­ma­jąc ni­ko­go zna­jo­me­go oprócz go­spo­da­rza.

Ra­do­ści wiel­kiej dok­to­ra wca­le się nie zda­wał po­dzie­lać Bol­ko, stał u sto­li­ka za­kło­po­ta­ny ja­kiś i nie­mal po­draż­nio­ny, na­my­śla­jąc się co ma od­po­wie­dzieć – marsz­czył brwi i gryzł usta.

– Pro­sił­bym cię – ode­zwał się po chwi­li gło­sem, zmie­nio­nym – abyś był ła­skaw o mnie tam nie mó­wić nic. Wiesz co, na­wet ze zbyt bliz­ką zna­jo­mo­ścią, wo­lał­bym aże­by­śmy się nie chwa­li­li.

Dok­tor się po­ru­szył, moc­no zdzi­wio­ny.

– Cóż to? dla cze­go?

– Po­wo­dów na ten raz, nie mogę ci wy­łusz­czyć – rzekł mie­sza­jąc się Bol­ko, któ­ry rękę doń wy­cią­gnął – ale, pro­szę cię o to, tak mi wy­pa­da.

Dok­tór ru­szył ra­mio­na­mi.

– Pe­łen je­steś za­wsze ta­jem­nie! – rzekł z wes­tchnie­niem do­bro­dusz­nym. – Nie ro­zu­miem cię.

– Ale, o cóż ci cho­dzi? co ci to szko­dzi? – od­parł Bol­ko skło­po­ta­ny.

I po­czął zno­wu prze­cha­dzać się żywo po iz­deb­ce, dla uczy­nie­nia ja­kiejś dy­wer­syi; spusz­czo­ną fi­ran­kę u okna pod­niósł, krze­sło jed­no po­pra­wił. – Mil­cze­li.

– Po­zwól mi się spy­tać – do­dał sto­jąc na­prze­ciw dok­to­ra – znasz do­brze radz­cę i dom jego?

– Ja? nic a nic – rzekł Ba­zy­li. – Po­zna­łem się z; nim do­pie­ro te­raz, ty­tu­łem sto­sun­ków jego z moim oj­cem…

Bol­ko zro­bił minę kwa­śną.

– Mów, pro­szę cię – pod­chwy­cił za­cie­ka­wio­ny dok­tór.

– Nie mogę – ode­zwał się Bol­ko z ja­kimś he­ro­izmem uda­nym – nie mogę, nie przy­sta­ło mi. Za mało znam ich sam przez się, jako przy­ja­cie­lo­wi tyl­ko, któ­re­mu do­brze ży­czę, mogę po­wie­dzieć jed­no: – bądź w sto­sun­kach ostroż­nym.

Sło­wa te były wy­po­wie­dzia­ne z ta­kim ja­kimś na­ci­skiem, z po­wa­gą i zna­cze­niem, że dok­tór się za­sę­pił.

– Cóż to jest? – prze­bąk­nął.

– Nic, nic, po­wia­dam ci, znam ich mało – ale – prze­strze­gam cię, z oso­ba­mi skła­da­ją­ce­mi ro­dzi­nę w ogó­le, bądź ostroż­nym. Nie za­cią­gaj zbyt bliz­kich sto­sun­ków na śle­po…

Bol­ko, mó­wiąc, to, wy­krzy­wił się, po­ki­wał gło­wą, ude­rzył ręką po sto­li­ku, i cho­dzić za­czął.

Dok­tor, tak był ja­koś zdzi­wio­nym, że mu cy­ga­ro za­ga­sło, sie­dział jak osłu­pia­ły.

– Jed­nak­że – wtrą­cił – wszyst­kie oso­by, z któ­re­mi tra­fi­ło mi się mó­wić o Radz­cy, wy­ra­ża­ły się o nim i o fa­mi­lii z wiel­kim sza­cun­kiem.

Uśmiech szy­der­ski prze­biegł po ustach go­spo­da­rza, ru­szył ra­mio­na­mi.

– A za­tem, to com po­wie­dział, uwa­żaj za – nie­by­łe, – rzekł szyb­ko. – Za­po­mnij, nie mogę mó­wić wię­cej, daj­my temu po­kój – pro­szę… Nie­po­trzeb­nie się wy­pa­pla­łem, po­wtór­nie bia­łą rącz­kę wy­cią­ga­jąc ku dok­to­ro­wi, ode­zwał się Bol­ko – je­stem za­wsze nie­roz­waż­ny. Niech mnie moja przy­jaźń tłu­ma­czy…

Oczy­ma śle­dził go dok­tór na­próż­no, ani z twa­rzy nie wię­cej nie mógł wy­czy­tać, ani wy­do­być z ust jego. Za­milkł więc.

– O któ­rej bę­dziesz u radz­cy? – za­py­tał Bol­ko.

– My­ślę pójść oko­ło ósmej – rzekł dok­tór, – wszak go­dzi­na ta w mie­ście sto­sow­ną mi się zda­je? Radz­ca mi coś wspo­mniał o mu­zy­ce?…

– A tak! pani jest mu­zy­kal­ną bar­dzo – do­dał żywo Bol­ko – pan­na tak­że, oj­ciec na­tu­ral­nie ta­len­ta­mi ro­dzi­ny się za­chwy­ca. Oprócz tego ma się pro­du­ko­wać ja­kiś cu­dow­ny wir­tu­oz for­te­pia­no­wy, mło­dzie­niec, uczeń Lisz­ta, bo te­raz wszy­scy for­te­pia­ni­ści są ucznia­mi Lisz­ta…

– Ja, choć dok­tor, i jako dok­tor po­zy­ty­wi­sta, roz­śmiał się Ba­zy­li – mu­zy­kę lu­bię bar­dzo.

– Jest to je­dy­na sztu­ka, któ­ra ma ję­zyk swój wła­sny, od­ręb­ny i my­śli do na­sze­go świa­ta nie na­le­żą­ce, ma­lu­ją­ce coś co po za tym świa­tem, od­ręb­nie gdzieś miesz­ka. Dla tego, bar­ba­rzyń­ca, nie­ro­zu­miem cu­dzo­łoż­ne­go łą­cze­nia wy­ra­zów do mu­zy­ki. Mu­zy­ka mówi wię­cej i co in­ne­go niż sło­wa.

Mach­nął ręką i wstał z sofy.

– Ale ja ci czas zaj­mu­ję, a tu się już ma ku wie­czo­ro­wi, ty i ja mamy się jesz­cze wy­szta­fi­ro­wać do pana radz­cy. No! ja jak ja! – rzekł śmie­jąc się, wło­żę frak i ja­kie ta­kie ja­śniej­sze rę­ka­wicz­ki, cy­lin­der i ba­sta – ale ty!

Bol­ko niby ura­żo­ny i po­chwy­co­ny na uczyn­ku, roz­śmiał się kwa­śno.

– Za­tem, do wi­dze­nia! – do­dał dok­tor od­cho­dząc już.

– Do wi­dze­nia! po­wtó­rzył Bol­ko we drzwiach, i po­trzy­maw­szy je chwi­lę otwar­te, aby w ciem­no­ści nie zo­sta­wić dok­to­ra, za­mknął gwał­tow­nie i za­ry­glo­wał.III.

Pro­fe­sor eme­ryt miesz­kał w jed­nym z do­mów przy Je­ro­zo­lim­skiej alei, wpraw­dzie na tyle, lecz okna jego na cie­ni­sty wy­cho­dzi­ły ogró­dek, po­wie­trze miał zdro­we, ci­szę, bo tu ruch ulicz­ny za­le­d­wie sły­szeć się da­wał i ży­cie so­bie urzą­dził nad­zwy­czaj prak­tycz­nie.

Nie miał on pono nic wię­cej nad skrom­ną pen­syj­kę eme­ry­tal­ną, umiał jed­nak tak się po­sta­wić w obec lu­dzi, iż go mia­no za bar­dzo ma­jęt­ne­go, ską­pe­go tyl­ko czło­wie­ka. Wy­ga­dy­wał się tak cza­sa­mi wy­pad­kiem z lo­ko­wa­niem ka­pi­ta­łów, ze zwło­ką, w opła­cie pro­cen­tów, nie­kie­dy do­py­ty­wał o ka­mie­ni­ce do na­by­cia, ale czy­nił to tak zręcz­nie, iż gdy go kto za sło­wo po­chwy­ciw­szy, za­gad­nął o pie­nią­dze, mógł się ich wy­przy­siądz.

– Ja je­stem so­bie ubo­gi eme­ryt – mó­wił – daj­cie mi asań­stwo po­kój. Pro­fe­so­ro­wie ka­pi­ta­łów nie zbie­ra­ją. Ba! ba!

Z tem wszyst­kiem zna­jo­mi jego, zwąc go obrzy­dłym skne­ra, byli naj­pew­niej­si, że znacz­ne sum­my ukry­wał.

– O ho! ho! – ma­wia­no – pro­fe­sor sie­dzi na li­stach za­staw­nych i ob­li­gach, ale mruk i ską­piec, nie rad­by aby o tem kto wie­dział.

W isto­cie wi­dy­wa­no go cza­sem prze­kra­da­ją­ce­go się oko­ło gieł­dy, a gdy ter­min ob­ci­na­nia ku­po­nów nad­cho­dził, da­wał no­życz­ki do ostrze­nia, na­rze­ka­jąc, że się na pa­pie­rze bar­dzo pręd­ko tę­pią. Ugrun­to­wa­ną, była opi­nia o nim jako o skry­tym ka­pi­ta­li­ście.

Za­pew­ne mu­sia­ło mu cho­dzić o to, aże­by się tego do­my­śla­no, gdyż po­peł­niał nie­zręcz­no­ści, któ­re go zdra­dza­ły i w mnie­ma­niu tem utwier­dzać mo­gły. Za­gad­nię­ty jed­nak, wy­przy­się­gał się, gnie­wał i skar­żył, że le­d­wie żyć ma z cze­go.

Po­mi­mo mnie­ma­ne­go ubó­stwa, uży­wał po­wszech­nej kon­sy­de­ra­cyi jaka na­le­ży lu­dziom gro­sza. Go­spo­darz, któ­re­go opła­cał nad­zwy­czaj punk­tu­al­nie, kła­niał mu się bar­dzo niz­ko, wszy­scy w domu oka­zy­wa­li wiel­ki sza­cu­nek, kre­dyt, gdy­by go był żą­dał, miał­by nie­ogra­ni­czo­ny, ale za wszyst­ko zwykł był opła­cać go­tów­ką.

Ży­cie przy­tem pro­wa­dził nad­zwy­czaj re­gu­lar­ne i skrom­ne. Je­dze­nie mi­zer­ne przy­no­szo­no mu z po­bliz­kiej gar­kuch­ni, kawę zra­na i po obie­dzie ro­bił so­bie sam na ma­szyn­ce, odzie­ży mało zu­ży­wał, stróż w ka­mie­ni­cy przy­no­sił mu wodę, czy­ścił buty i za­mia­tał dwa po­ko­iki, któ­re wraz z ciem­nym przed­po­ko­jem sta­no­wi­ły cały jego apar­ta­ment.

Z wej­rze­nia nań trud­no się było po­wo­ła­nia i za­jęć lo­ka­to­ra do­my­śleć. Nago tu było i ubo­go, a żad­ne upodo­ba­nie, fan­ta­zya, za­trud­nie­nie, mo­gą­ce uprzy­jem­nić ży­cie nie wy­ci­snę­ło tu pięt­na.

Po­kój ba­wial­ny nagi był na­wet, ale nie­zmier­nie czy­sty. Sto­ją­cy na ko­mo­dzie ze­gar w drew­nia­nej opra­wie, nie szedł od­daw­na. Na sto­li­ku nig­dy żad­nej książ­ki nikt nie zo­ba­czył. Czte­ry spło­wia­łe szty­chy z hi­sto­ryi Paw­ła i Wir­gi­nii, zwier­cia­dło po­dra­pa­ne i por­tret pro­fe­so­ra olej­ny, nie­go­dzi­wie ma­lo­wa­ny, przy­ozda­bia­ły ścia­ny. W po­ko­ju sy­pial­nym, łóż­ko za­wsze po­sła­ne po­rząd­nie, sto­li­czek, umy­wal­nia, lu­ster­ko do go­le­nia – nie było nic wię­cej. – W ciem­nych ką­tach kry­ła się sza­fa, o któ­rej po­wia­da­no, ja­ko­by w niej książ­ki ja­kieś być mia­ły, ale do tej nikt nig­dy nie za­glą­dał. Pro­fe­sor nie czy­ty­wał nic oprócz Ku­ry­era z na­ło­gu, a cza­sem do­dat­ko­wo więk­szej ga­ze­ty ja­kiej, gdy mu się na­strę­czy­ła w ka­wiar­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: