- W empik go
Ładowa pieczara: obrazek wiejski - ebook
Ładowa pieczara: obrazek wiejski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Amplius invenies in silvis, quam in libris.
S. Bernardus.
Wilno.
Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego.
1852.
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno 14 Czerwca 1852 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.
Do
Mego kochanego Brata
Kajetana
Kraszewskiego
w Romanowie.
W zamian za twoje pieśni, posyłam ci kochany Kajetanie, powiastkę na jaką mnie stało. Nie wiem jak się ona ludziom i tobie podoba, ale to pewna, że ten drobny dar ofiaruję ci braterskiem sercem, braterską dłonią. Przyjm go jako dowód szczerego przywiązania do ciebie.
Twój
Józef
9 Października 1851.
Hubin.
Niedaleko Oleska, sławnego urodzeniem Jana trzeciego i Podkamienia, niemniej głośnego cudownym obrazem, bliżej jednak granicy, która nas od Galicyi przedziela, leży niewielka wioska zowiąca się Stare. W istocie jest to może jedna z najdawniejszych osad w tej okolicy częstemi najazdami Tatarów zniszczonej, bo i dzieje wojenne XVI i XVII wieku wspominają o niej kilka razy, i miejscowe ślady dowodzą, że nie od dziś skupili się tu ludzie do życia, pracy i cierpienia wspólnego. Ma ona wszystkie znamiona odwiecznego sioła: otoczona mogiłami w różnych kierunkach rozsypanemi pojedyńczo i gromadnie, na których już potężne drzewa porosły; wśród zarośli i błot, ma zapadłe, ale jeszcze dobrze widoczne horodyszcze, gdzie i dziś dobywają czasem kamienne siekiery i spisy; a nazwania uroczysk tutejszych wieją wspomnieniami odległej przeszłości. Tak w lasach wyniosłość jedna zowie się Ładowym gajem, inna Lelową kontyną; dolina nie opodal od wioski nosi miano Wiecowego dębu; w gajach też, które grunta wsi okalają sznurem gęsto zarosłych dębów, klonów, lip i brzeziny, rozrzuconych w części po wzgórzach, w części na równinach, są ślady pieczar ręką ludzką wyżłobionych i niezmiernie daleko rozciągających się, są reszty odarnionych usypów jakichś i omszonemi kamieniami wysłane smętarze. Sami mieszkańcy osady różnią się wielce, nawet od najbliższych swoich sąsiadów, tem zwłaszcza, że się u nich zachowały zapomniane gdzieindziej zwyczaje, podania i obrzędy dla nas już niepojęte, ze czcią i troskliwością szczególną z pokolenia w pokolenie przekazywane. W twarzach wieśniaków ze Starego maluje się jakaś powaga smętna, którą przyjęta puścizna przeszłości, na lice żywych pokoleń przelewa: jakieś uczucie godności własnej, gdzieindziej przytłumione, tu wybitne; rzekłbyś, tajemnicza jakaś wiedza o przebytych losach świetniejszych, o zagasłych w zamierzchłych już dla wszystkich dziejach, dniach blasku, o których złota nić podania przelała cóś wnukom na pociechę w niedoli i upadku. Nikt się tu przecie nie pochwali z niczem, owszem skarb swój cenny, ukrywa w głębi duszy, ale radość posiadania go, tryska z oczów, oblewa czoła poczciwą jakąś dumą spokojną.
Strój tutaj ten sam co na sąsiednim Wołyniu i Rusi poblizkiej, niczem się wybitnem nie różni, krom może użyciem czerwonych obszewek, pasów, i ozdób stałej tu i wyłączniej noszonych, a surowszym krojem, do którego się nic świeższego, nic nowego wymysłu nie domięsza. Mężczyźni nie kupują po miasteczkach nic gotowego i na tandet sporządzonego, nie przywołują wędrownych krawców, by im szyli misterniejsze świty nakształt kapot mieszczańskich; w kilku rodzinach od pradziadów utrzymuje się krawiectwo dziedzicznie, a szycie i wdziewanie nowej siermięgi dopełnia się z pewnemi tajemniczemi obrzędami. Kobiety na – wet na dnie powszednie nie pozwalają sobie chustek i kryją głowę pod starodawną namiotką ściśle twarz opasującą, której zarzucenie, długość końców, wzorzyste szycia i najmniejsze ozdoby mają jakieś znaczenie i formę odrębną, niezmienną. Słowem, zachowała się tu więcej niż wszędzie, cześć dla przeszłości, znać ją w obyczajach nawet, znać w spełnianiu najcięższych obowiązków, od których nikt się wyłamać nie może; a komu one za straszne, ten się wynosi i wygania na zawsze; bo inaczej wolen od nich być nie może. Rzadkie są jednak przykłady dobrowolnego wygnania.
Gdzieindziej duch dawnej gminy słowiańskiej zupełnie już zwietrzał i uleciał; gromada choć się jeszcze mianuje wielkim człowiekiem wedle znanego przysłowia Rusi, nie poczuwa się do spójni braterskiej i nierozerwanego związku; tu z zadziwieniem trwa jak za starych wieków, i wszędzie się czuć daje, przy każdej pojedyńczego człowieka czynności. Znaczenie starców większe jest niż gdzieindzej, uchwała ich nie znajduje oporu u gromady, a wola spełnia się w cichości ze ślepem posłuszeństwem. Ten, od którego mam następującą powieść, postrzegał także, iż w Starem od niepamiętnych zapewne czasów istniejąca, trwała pogańska jeszcze może jakaś instytucya, w skutek której był zawsze we wsi jeden głową i naczelnikiem gromady. Szanowano go jak urzędnika, niemal jak kapłana; a z kilku o których się domyślano, że takimi starszymi byli, choć często z najuboższych pochodzili rodzin, żadnemu nie zbywało na osobistych przymiotach, które ten wybór (jeśli jaki był) zupełnie usprawiedliwić mogły. Urząd to nie był jawny, głowa gminy bowiem niczem się nie odznaczał od braci, spełniał owszem wszystkie obowiązki względem dworu i kraju na równi z innemi, nie okazywano mu widocznie żadnej czci szczególnej, jednakże w każdej ważniejszej sprawie ogół obchodzącej, biegli tajemniczo do niego i nic się bezeń nie stało. Zapytany, nikt się nie przyznał, żeby miał obowiązek jakiś do starszego się odwoływać, widocznem jednak było dla pilniejszego oka, iż gmina czekała jego rozkazów. Kiedy go przypadkiem w chacie nie było, zwlekano różnemi sposobami, dopóki nie po – wrócił, choć nikt nie mówił o tej władzy, którą nad sobą uznawał. Usilniej badani mieszkańcy Starego, wypierali się przed obcemi i narad i zwierzchnika swego. – Ot, zwyczajnie, mówili, poradziemy się czasem siwych, bo to u nich taki przecie z wielu lat przebytych, coś pozostać musiało, wiedząc oni jak się co poczyna i jak się kończy, przeżyli wiele.
Potem cichaczem o zmroku schodzili się starcy do naczelnika, gdy powrócił, i nazajutrz gromada jednozgodnie już wiedziała co począć, a nikt ani na żart nie sprzeciwiał się postanowieniu ogólnemu.
Szczególnym trafem wieś, o której mowa, od lat niepamiętnych zostawała w imieniu Stareńskich, którzy widocznie od niej nazwisko swoje wziąść musieli. Gdybyśmy z dawnemi heraldykami naszemi przypuścić mogli, że są charaktery odróżniające całe rody ślacheckie, (bo to była wiara kilku wieków u nas, że rodem kurki czubate), Stareńscy doskonaleby to założenie poparli. Z ojca w syna, byli to ludzie bardzo do siebie podobni naturą: spokojni, poczciwi, łagodni, nie pragnący wiele, a wszyscy myśliwi namiętni. Dziwnym losów wypadkiem, w przeciągu lat trzechset żaden Stareński więcej nie miał nad jednego syna, i z kolei tak syn po ojcu spokojnie wioskę dziedziczył. To także dziwne, że żaden z nich, pomimo że się poświęcali z innemi razem służąc krajowi życiem i mieniem ochotnie, nie stracił ojcowizny, ani jej nawet nadwerężył, choć się prawda nic też i dorobić nie mogli. Stare trwało w ich rękach nieodłużone, niepodzielone, w dawnych swoich granicach, zdając się urągać sąsiednim majętnościom, które co lat kilka szły na sprzedaj, kawałkowały się, mieniały panów i przechodziły z rąk do rąk. Stareńscy trochę tem byli dumni, a może ten rodzaj dumy zbawiennie na nich działał, wzbudzając przywiązanie do starego gniazda i wlewając zawcześnie przekonanie o potrzebie, o konieczności zachowania spadku całym i nienaruszonym. Nigdy też żadnemu z nich na myśl nawet nie przyszło, żeby mógł wioskę sprzedać, tak się im zdawało niepodobnem, by je kto inny posiadł; i gotowi byli do największych ofiar, byle nie ruszać się z siedziby uświęconej poczciwym żywotem pradziadów, usłanej ich kośćmi, polanej krwawym ich potem. Wieki posiadania zadzierzgnęły silnie węzeł serdeczny między rodziną panów a włościanami. Stareńscy byli łagodni i poczciwi, lud też ich otaczał poszanowaniem, miłością i uważał za starszą bracią tylko. Od niepamiętnych czasów żaden z wieśniaków woli się ich nie sprzeciwił, prawda, że i oni nic nigdy nie żądali nad słuszną należność ograniczoną jeszcze wyrozumiałemi względy na stan, położenie i okoliczności. Często bardzo lata głodu i nieurodzaju na Wołyniu, tu się czuć nie dawały; Pan miał sobie za obowiązek ratować wioskę, wioska byle się obejrzała, że panu nie dostawało, wysyłała zaraz do dworu z ofiarą chętną, serdeczną i tak usilną, że się od niej nie sposób było wymówić.
Ten stosunek na wzajemnem przywiązaniu ugruntowany, dawał się czuć we wszystkiem; robót gospodarskich nikt prawie nie doglądał ze dworu, bo sami starsi gospodarze mieli oko na młodszych i nie dozwalali im się opuszczać; nie wiele nawet rozporządzać było potrzeba, bo w gorącej porze co żyło roiło się do roboty ochoczo, żywo, gromadnie, nie pilnując dni i godzin, byle co rychlej panu zrobić co potrzeba i uspokoić go.
Ciche, jednostajne, spokojne, szczęśliwe powiem prawie, wiodło się tu życie; nigdy go nie zasmuciła zbrodnia, występek, niechęć, gniew i walki, których tak wszędzie po świecie pełno. Oko wszystkich pilnowało każdego, a każdy też czując na sobie obowiązek przedstawienia ogółu w jak największym blasku, strzegł w sobie cząstki poważanej całości. Bóg dał temu ludowi panów, co go i cenić umieli i sercem przylgnęli do niego.
W ostatnich czasach, gdy się powieść nasza zaczyna, Stare wyglądało na to, czem w istocie było, na dawną a szczęśliwą osadę; pierwszy rzut oka przekonywał o jej zamożności, o dobrym bycie wszystkich, a widok tej wioski okrytej zielenią, gajami i sadami, schludnej, zabudowanej porządnie, wzbudzał mimowolnie ciekawość i zajęcie; wyrywał westchnienia nie jednego wędrowca zabłąkanego w ten ustronny kątek.
Wieś leżała po dwu stronach dość głębokiego parowu, którym toczyła się droga; rozsypana była po wzgórzach, a tak osłoniona gęstemi drzewy, że ledwie gdzieniegdzie ujrzałeś róg stodółki, białą ścianę chaty, wysoki żóraw studni, lub żółtą czapkę małej stertki w toku wieśniaka.Ścieżki malownicze, kręte, na tle zieleńszem migające gliniastemi barwami, wiły się ku górze w różnych kierunkach, gdzieniegdzie obwarowane poręczem, lub wysłane schodkowanemi złomami wapieńca. W jednej stronie wsi na pagórku, ciemnych lip koło na wyżynie, domyślać się kazało dworu, w drugiej błyszczał niewielki kościołek podparty szkarpami napół z cegły, wpół z kamienia wzniesiony, a widocznie bardzo stary. Oślepłe dziś strzelnice, wązkie okna, spiczasty dach i wieżyca nie bielona, uderzały fizjognomją czasów odległych. Stał on na wzgórzu oberwanem i przeglądał się w źwierciedle dużego stawu, którego nieregularne kształty i kapryśne wygięcia, podobnym czyniły do wielkiej rzeki. Nieopodal zaraz szumiał młyn czarny, osiadły na wyjedzonych od wody palach, o jednem kółku, ale niedźwiadek mruczący ciągle, od wylewów wiosennych, do późnej jesieni, mruczący przez zimę całą, którego woda ani pod – topić nie mogła, ani mu też jej kiedy zabrakło.
Dwór stał otoczony wałami i choć nie miał już najmniejszego do zamku podobieństwa, lud go nazywał zamczyskiem po staremu, lub horodkiem jak przed wieki. Stare lipy rozrosłe po zielonych usypach, wiankiem okazały domostwo nizkie, szerokie, z piętrowym dachem i dwoma gankami; obok niego była kuchnia po staroświecku jeszcze sklepiona z olbrzymim przysadzistym kominem, oficyny i skarbczyk, zapewne pozostałość z owego mystycznego zamku, bo i kształt jego i położenie wydawało, że był dawniej narożnym bastjonem. Pół okrągły z maleńkiemi strzelnicami w wyższej swej części, ciemnej od dołu i jednemi tylko opatrzony drzwiami, dzielił się na trzy izby sklepione, z których górna służyła na skład sprzętów, dolna za wnijście do lochu i na piętro, a ostatnia była po prostu piwnicą. Śpiczasty dach gontowy mocno już podziurawiony, okrywał jeszcze jak mógł silne sklepienie, które nie wiele dbało, że mu czasem deszcz dokuczał. Na samym wierzchołku chorągiewka herbowna Stareń – skich, choć zerdzawiała, powiewała jeszcze czasami, gdy silniejszy wiatr ją obudził.
Naprzeciwko samego dworu, w próżni między dwoma końcami wału, był także ślad grubego muru, zapewne starej bramy zamkowej, lecz zamiast mostu zwodzonego, na fossie już usypana grobla wiodła ku górze. Woda, widać dawniej z niedalekiego przyprowadzona stawu, teraz zupełnie była wyschła i prócz kilku głębszych kałuż deszczem podsycanych, wszędzie zielona murawa uściełała przekop, tu i ówdzie gęstemi krzakami łozy porosły. Stary dworzec był jak wiele innych naszych domów starych, wpół murowany, na pół drewniany, krzepki jeszcze i trzymający się prosto, mimo lat które pamiętał – były w nim i owe sieni ogromne dla czeladzi przyjezdnej i komnatki nie wielkie dla gospodarzy i alkowy i bokówki i zakomórki różne i kapliczka nawet do jednego końca od ogrodu przylepiona za któregoś Stareńskiego, co paraliżem tknięty, do kościołka na mszę świętą dojść ni dojechać nie mógł.
Na wałach z tej strony ku stawowi rozciągał się obszerny ogród na kondygnacye za – łożony, i sad wzrosły bujnie, ale cały z drzew zbyt już postarzałych. Widoków było mało, ale też w owe czasy myśmy widoków z domu nie potrzebowali; napatrzył się dość świata człowiek wycierając go z szablą w ręku, a gdy do siebie powrócił, to mu milej było w zielonej zaciszy ukrytemu odpocząć. Dziś wcale inaczej: – patrzemy daleko w boży świat, patrzemy próżnując z założonemi rękoma w siną dał, jak gdybyśmy chcieli żeby z niej do nas co przyleciało, i lubiemy widoki z okna, bo się po nie dalej nie pokwapim sami – musim je sobie do izby sprowadzić. W jedną tylko stronę między drzewa, oko wybiegnąć mogło – atu widać było gumna, stodoły, spichlerze i zabudowania gospodarskie. Dziedziczna izba gospodarska, którą zajmowali jeden po drugim Stareńscy, wychodziła właśnie jedynem oknem swem w ulicę wiodącą na toki.
Takim był dwór, taką wieś była, ale jej jeszcze nie znacie, boście ją widzieli jakby we mgle i zdala rozwieszoną na pagórkach, i okrytą drzewami. Cudneż to było sioło! jakie Bóg tylko posiał po Wołyniu i to nie wsze – dzie. Innym braknie lub wody, lub lasu, lub ziemi dostatku, że się u drugich zapożyczać i kłaniać muszą sąsiadom; tu wszystkiego w bród było, bo i paliwa i budulca, i wody czystej a zdrowej dla ludzi i chudoby, i urodzajnej, czarnej, poczciwej ziemi szmat taki, że jej obrobić nie było podobna; a jakby na świadectwo żyzności, rodziły się po miedzach i pod płotami bodiaki w chłopa, rzekłbyś owe kaktusy kolczaste, które oglądałeś może na malowanych krajobrazach Algeru i Sycylji. W sadach grusz i śliw jak w lesie, a i las miał też owoce swoje i gdy przyszła Boża wiosna, to od czereśni zakwitłych jakby go mąką posypał; a w Czerwcu potem jagód było dla ludzi, dla ptaków i dla robaków nieprzejedzonych. A bór też to kochany! czego w nim brakło? Jakby go malarz sadził, jakby Bóg nim stracony raj chciał przypomnieć; dęby odwieczne pogarbione i połamane, jak dziadowie, brzozy powyginane gdyby dziewczęta w tańcu, i przysadziste, poważne, wonne lipy i graby z gładką korą a gęstym przepysznej zieleni wieńcem, i osiki wysokie a wyprostowane w popielatych sukienkach, miejscami nawet przybłąkana z daleka jakby z musu rosła daleko od swych towarzyszek sosna, zimą i latem strojna jak na wesele. Między tą starszyzną leśną, co pokaleczonych czereśni, co krzywych jabłoni i grusz, a dołem ile prześlicznej niepoliczonej drobnoty! króluje tu głóg, tarnina, orzech, trzmielina, kaliny i jarzęby, a niżej jeszcze kwiecia jak na ołtarzu na Zielną. I jakie tam kwiaty! nie mają takich pańskie ogrody pyszniące się zagranicznemi przybyszami – lecz któż bogactwo ich i rozmaitość wyliczy! wszedłszy w gaje już się nie chce wychodzić, taki tu jakiś szmer do serca przemawiający, taki chłód ożywny, taka woń rajska, tak oko lubuje się w obrazie Bożej ręki nieskończonym rozmaitością, choć na wejrzenie jedną szatą okrytym.
Gdzieniegdzie zielone pod dębami rozściełające się łąki, wśród których u pni spruchniałych bujają młode odrośle dopominając się o swoją dawniej ziemię; to znów gęszcz nieprzejrzana, w której ciemniach tajemniczych gubi się ciekawe oko; dalej parów, a na jego ścianach wieńcami zwieszone chmiele i wonne białe powojki – to góry różnych kształtów piętrzą się nad głową, i rozstępują nagle pod nogami poszarpane przez potoki odsłaniające rozpadliny. Idziesz zamyślony, zapatrzony, tęskny a szczęśliwy, a gdy rozsuną się przed tobą drzewa i światło słoneczne buchnie ci w twarz, a żar dzienny obleje twe ciało, to się obejrzysz za lasera jak za domem i potęsknisz zanim, a pola wydadzą ci się smutne i nagie.
Lasy są jak marzenie i poezja ziemi, role czarne jak rzeczywistość naga i smutna.; Stare, było tak piękne, jak rzadko wieś która, i właśnie taki je gaj prawie ze wszech stron otaczał, po nad granicami rozłożywszy się na straży.
Jakto u nas najczęściej, nie w pośrodku ale ku jednemu bokowi bliżej granicy swej, rozłożona była osada, a wioska łączyła się ogródkami z lasem co ją opasywał i od sąsiada oddzielał.
W tem spokojnem ustroniu, które na szczęście jego może, nie przerzynał żaden gościniec większy, żadna droga handlowa, wrzawę i żywot miejski niosąca, a z tym żywotem zepsucie – kilka pokoleń wieśniaczych i kilka pokoleń dziedziców, przemarzyli i przepracowali długie lata w niezamąconem szczęściu i pokoju, na jednym smętarzu kładnąc się na wiekuisty spoczynek, przykryci jednemi kamieniami, na których siadali za życia obok siebie. I darń równie zielona i bujna wieńczyła mogiły panów i wieśniaków rzędem sypane przy sobie.
Dom państwa Stareńskich miał naówczas głową swą pana Joachima, już nie pierwszej młodości człowieka, który przeciwko zwyczajowi swych przodków, jakoś leniwo brał się do ożenienia. Prapradziad, pradziad, dziad i ojciec, wszyscy w dwódziestym szóstym roku życia poczuli wolę Bożą i postarali się o poczciwe połowice; panu Joachimowi jakoś od dnia do dnia trudniej było o postanowienie.
Wziął on w spadku po ojcu zamiłowanie myślistwa nadzwyczajne, do którego że od dziecka się wdrażał, tak wreszcie opętał go ten nałóg, że o niczem innem nie myślał, do niczego innego już czasu nie miał tylko do polowania. Odumarli go młodym bardzo rodzice, kiedy ze szkół zaledwie wychodził; zostawiony sam sobie, bo opiekun poczciwy człowiek ale pospolity, o nic się nie troszczył, tylko ażeby jego pupill majątku nie stracił – oddał się pan Joachim namiętnie łowom, do których wszelki przybór, zapasy i ułatwienia znalazł w domu. Gniazdo gończych, chartów i wyżłów najsławniejsze było w Starem i najtroskliwiej utrzymywane od niepamiętnych czasów; konie miał w stadzie prześliczne i wyborne, strzelb nie brakło na ścianie, a ludzie dworscy zachęcali do łowów, bo sami lubili je nałogowo, nawykłszy do nich za starego pana.
Tak pan Joachim przepolował dobrych lat kilka, ledwie się rzadko za dom ruszając i to chyba z musu, a gdy mu przyszło tydzień jaki przebyć niesłysząc gonu swych piesków i nieodetchnąwszy wolnem lasów i łąk powietrzem, to żółkł, nudził się, chorował i ziewał, a tak potem śpieszył do Starego, że nieraz konie poochwacał. Nazajutrz rano odzywała się trąbka w ostępie i cały już Boży dzień zszedł ze strzelbą na ramieniu. Tem życiem strzeleckiem wyrobił on w sobie siły i zdrowie, ale ogorzał i zdziczał; już go codzień więcej towarzystwo sąsiadów mięszało, a choć gości u siebie rad przyjmował, nieraz ziewnął w rękaw nim się ich pozbył, jeśli z niemi polować nie mógł. Sama postawa pana Joachima okazywała wieśniaka do zbytku zadomowionego, nie dbał bowiem o strój wcale i nie brzydką twarz opalił na cygańską, a że mu włosy nieraz zawadziły w lesie, strzygł je króciuteńko, żadnego wykwintu około siebie potrzeby nie czuł, w sposobie życia i ubiorze najprostszym się obchodząc i wyglądał całkiem na leśnika. Ale pod niepozorną szorstką powierzchownością, biło serce poczciwe, litośne, gorące, w którem głębokie uczucie dojrzewało nie wylewając się na zewnątrz, i małomówny a skromny, nie był tak ograniczonym jak się wydawał. Obcowanie z prostym ludem upoetyzowało wyobraźnię jego, napełniło głowę mnóstwem tradycyjnych wiadomości, zdrowemi zasady świata kmiecego, zasiało rolę żyzną jego umysłu, pracującego w ciszy i skupieniu wewnętrznem. Tak doszedł sobie lat trzydziestu i ani mu się zamarzyło o ożenieniu; gdy jednego poranka jesieni, ujrzał w zamku zebraną gromadę swojej wioski, której kilku siwowłosych gospodarzy przewodniczyło. Zdziwiony ich przybyciem, pośpieszył ku nim z niejakim niepokojem nawet, bo szukał po głowie coby im braknąć mogło, czegoby żądali, wyrzucając już sobie że się tego sam wprzódy niedomyślił. Gromada stała w ganku (niebardzo licznie jakoś zebrana), niemniej zakłopotana od pana Joachima wszyscy, spoglądali po sobie jakby radząc się, jeden popychał drugiego łokciem naprzód, skrobali się po głowach; widać było że to z czem przyszli nie tatwo im szło wypowiedzieć.
– A! coż mi to powiecie? co chcecie moi kochani? – spytał żywo dziedzic przybliżając się do kupki wieśniaków.
Milczeniem i ukłonem odpowiedzieli mu tylko.
– No, mówcie proszę, bo mi tęskno i tak na sercu, że ot czegoś sam się wprzódy dla was niedomyśliłem, aż mnie prosić musicie.
Znowu pokłonili się starsi, zdawali zachęcać wzajemnie by przemówił który, ale zamilkli; pan Joachim wielkiemi na nich patrząc oczyma:
– Ale coż u Boga tak strasznego, że mi i mówić nie śmiecie, – rzekł coraz bardziej niespokojny – może krzywda jaka? zmiłujcie się, śmiało, otwarcie mi mówcie.
– A! chowaj Boże! – ozwał się jeden z ludzi – i urwał. Znowu milczenie, szepty tylko i nikt nie śmiał wystąpić.
Stał na przedzie sędziwy Iwan Hołowaty, do niego więc przystąpił pan Joachim.
– Mój Iwanie, – rzekł – bądźże śmielszy od innych; wiecie że ze mną wszystko mówić i co chcecie zrobić możecie, do czegoż ta nieśmiałość. Mówcie, proszę was.
– Mówciebo wy Iwanie, – dodał sąsiad.
– A czemużto wy nie chcecie? – odparł stary.
Poskrobali się w głowę, czapki dusili w rękach, ani się słowa z nich dopytać. Nareście Fedko Gruzda wymówniejszy i śmielszy od innych, widząc że te ceregiele niecierpliwią pana, wysunął się przed drugich, i tak rzecz zagaił kłaniając mu się do kolan.
– Kochany panie, nie uważajcie… my tu nie przyszli z żadną skargą ani z żalem, chwalić Boga mamy zadość wszystkiego, a za ciebie jak za rodziców twoich żadnej krzywdy.
Ot przyśliśmy tak, jakby to powiedzieć (tu się zaciął mówca) do serca pańskiego – dodał po chwili.
– A czegoż to żądacie moi mili, od tego serca? – zapytał zdziwiony pan Joachim.
– Kiedy nie nad nami, to nad naszemi dziećmi niechajby się ulitowało.
– Fedku, ja ciebie nie rozumiem.
– Możem źle powiedział, ale pozwólcie to ja się jakoś roztłumaczę. Dobrze nam było z twojemi dziadami i rodzicami paneńku, niech Bóg duszom ich świeci, dobrze nam z tobą, a mamyż my albo dzieci nasze, pójść na poniewierkę w obce ręce jak drudzy…
– A jakżeby to być mogło! – ofuknął się pan Joachim.
– Jednakże to być musi, kiedy się nad nami nieulitujecie, – rzekł Fedko powoli coraz śmielej. – Czasby wam, powiedziawszy prawdę ożenić się; ot z czem my przyszliśmy paneńku.
Pan Joachim się uśmiechnął, słodko spójrzał po gromadzie, która mu potakiwała jeśli nie słowy to twarzami i oczyma, i tak dalej ciągnął:
– Tak, tak, z temto my przyszliśmy, nie – mało razy myślelim o tem i szeptali między sobą, ale do pana przystąpić, a jeszcze z taką prośbą nie raźno; a tu i czas upływa i roczki idą jedne po drugich, a panisko nasze o tem nie duma, potrzeba było nam tę piosnkę zaśpiewać nareście. Jak się tak postarzejecie, to się wam później już żenić nie zechce, a któż nam będzie panował? My chcemy wyhować sobie nowego pana, jakeśmy ciebie wyhodowali; o! to nic nie pomoże.
Pan Joachim dziwnie jakoś, choć dobrze to przyjął od swoich ludzi, uczuł że mu przypomniano obowiązek; pomyślał że mu to serce pierwsze powinno było oznajmić, a to dotąd nie zadrżało dla nikogo; zafrasował się nieco i łagodnie tylko na pokrycie swego kłopotu się uśmiechnął. – Zapewne, zapewne, – rzekł po chwilce, macie słuszność, jużby to i czas mnie było.
– A jakże nie, świętej pamięci dziad wasz i ojciec pożenili się zarania, a nieżałowali tego, dorzucił Fedko, i wamby się już nie opóźniać, dohodujecie się pociechy z dziatek, ot i we dworze będzie nam weselej, i taki nas zostawicie w poczciwe ręce.
– Dziękuję wam, dziękuję, – odrzekł pan Joachim – dobra rada, niema co mówić, alem ja jeszcze nic nienapatrzył.
– Boście i nie patrzyli paneńku, – odparł z ukłonem i uśmiechem poufałym Fedko – jeno tylko zechciejcie poszukać, a znajdziecie.
– Ale, uśmiechając się rzekł pan Joachim, – o ile ja wiem to tu nawet w okolicy nikogo nie widać.
– O! Jakto kochany panie, znajdzie się! znajdzie! daleko po żonę jezdzić nie warto, – sentencjonalnie odezwał się Gruzda – ale i pobliżu nie bez tego żeby nie było.
– Ja niko nieznam.
Gospodarze mrugnęli po sobie, widać się już byli i o tem naradzili, a Fedko ośmielony znowu przystąpił z ukłonem.
– A panienka z Sasowa! – rzekł wpatrując się w oczy swojemu paniczowi, bo tak go wszyscy dotąd nazywali.
– Ja jej nie znam, nie wiem czym ją widział nawet.
– Śliczna panienka – podchwycił szybko Fedko, – nie ma co mówić, hoża, zdrowa, wesoła, i gospodyni jak matka, a takito domowej, wiejskiej hodowli, proszę pana, nie z miasta, a ród poczciwy, pracowity.
– Gwałtembo mnie swatacie widzę! – zaśmiał się pan Joachim zafrasowany.
– Chowaj Boże, chowaj Boże gwałtu! z dobrą radą, z dobrem sercem przyszliśmy, ot i po wszystkiem.
– Ja też radę przyjmuję do serca także i dziękuję wam za nią od niego – odezwał się pan – ale to trzeba pomyśleć, oporządzić się, a chcąc co zrobić, to i grosza nagotować wcześnie, lata były nieosobliwsze.
– Albo to my tego nie wiemy? – odparło żywo kilku gospodarzy razem, – myśmy to sami myśleli sobie, ale na to jest rada. Żebyś tylko panisko chciał posłuchać nas, a niewzgardził dobrem sercem.
– Wierzcie mi, że wam jestem najwdzięczniejszy za przywiązanie wasze.
– No, to i ofiarę przyjmcie, – odezwał się ochoczo i wesoło Fedko, po za siebie sięgając, i w obu rękach podniósł wielką czapkę barankową pełną różnej monety, którą z pokłonem przed panem położył.
Pan Joachim cofnął się krok i łzy mu wo – czach stanęły z rozczulenia, z uczucia, ale w twarzy jego widać było że mu ten dar byt ciężki; poznał to Fedko i niedając słowa przemówić, sam począł.
– Ot tak, paneczku, gromada postanowiła, przyniosła i musicie to od niej przyjąć… my chwała Bogu a dzięki wam mamy się dobrze, złożyliśmy co tam gdzie pleśnieć miało, a wcześnie wiemy, że u ciebie jakby komu zabrakło, to znajdzie jak w kieszeni. Więc nie sromajcie się przyjąć maleńkiego datku z dobrego serca od swojej gromady i żeńcie się, a my za to na waszem weselisku wypijemy.
Długoby o tem pisać było, jak się pan Joachim wzdragał, jak na niego gromada nalegała, jak go całowali po rękach, póki rozpłakawszy się rzewnie, nie przyjął nareście tego daru, z wyraźnem zastrzeżeniem że w jego ręku zostanie tylko jak depozyt i własność wioski. Wymogli też na nim słowo włościanie, że im przyrzekł o ożenieniu pomyśleć.
Ale zaprawdę wielki to frasunek przybył podżyłemu już myśliwcowi; w domu tak mu jakoś było dobrze, że choć wieczory zimowe u komina długie się nieraz wydały, swoboda dnia płaciła za nie. A potem, nie miałże poczciwego Jana nieodstępnego towarzysza, w kniei i w izbie, na ochoczą gawędę i usługę? Jan był godnym synem poczciwego tego ludu, sierotą ze wsi Starego do dworu wziętym z dzieciństwa, niegdyś dojeżdżaczem u ojca jeszcze pana Joachima, dziś pierwszym sługą, szafarzem, klucznicą, rządzcą, ekonomem, przyjacielem i doradzcą. Ale bo też na Jana spuścić się było możno – miał on swoje wady to prawda, a najpierwszą z nich podobno że od kieliszka nie stronił i cokolwiek podchmielony potrzebował już ciągle mówić – za to poczciwe serce, gotowość do poświęceń niewyczerpanych w nim były skarbem. Oszczędnością ani ze swego ani z pańskiego nie zgrzeszył, tłukł wiele, psuł ogromnie, bo mimo siwego włosu był roztrzepany i gorączka jak młokos, ale ze szkody zrobiwszy ją w prostocie ducha pierwszy się uśmiechał, niedozwalając się połajać nawet, takto jakoś brał lekko. Wszystkie jego grzechy powszednie pochodziły z dobrego serca i nadzwyczajnej żywości, a pan Joachim tak był do niego przywykł, że go zdaje się za wady jego więcej jeszcze kochał niż za cnoty.