Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ładowa pieczara: obrazek wiejski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ładowa pieczara: obrazek wiejski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zek wiej­ski przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Am­plius in­ve­nies in si­lvis, quam in li­bris.

S. Ber­nar­dus.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1852.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no 14 Czerw­ca 1852 roku.

Cen­zor, Pa­weł Ku­kol­nik.

Do

Mego ko­cha­ne­go Bra­ta

Ka­je­ta­na

Kra­szew­skie­go

w Ro­ma­no­wie.

W za­mian za two­je pie­śni, po­sy­łam ci ko­cha­ny Ka­je­ta­nie, po­wiast­kę na jaką mnie sta­ło. Nie wiem jak się ona lu­dziom i to­bie po­do­ba, ale to pew­na, że ten drob­ny dar ofia­ru­ję ci bra­ter­skiem ser­cem, bra­ter­ską dło­nią. Przyjm go jako do­wód szcze­re­go przy­wią­za­nia do cie­bie.

Twój

Jó­zef

9 Paź­dzier­ni­ka 1851.

Hu­bin.

Nie­da­le­ko Ole­ska, sław­ne­go uro­dze­niem Jana trze­cie­go i Pod­ka­mie­nia, nie­mniej gło­śne­go cu­dow­nym ob­ra­zem, bli­żej jed­nak gra­ni­cy, któ­ra nas od Ga­li­cyi prze­dzie­la, leży nie­wiel­ka wio­ska zo­wią­ca się Sta­re. W isto­cie jest to może jed­na z naj­daw­niej­szych osad w tej oko­li­cy czę­ste­mi na­jaz­da­mi Ta­ta­rów znisz­czo­nej, bo i dzie­je wo­jen­ne XVI i XVII wie­ku wspo­mi­na­ją o niej kil­ka razy, i miej­sco­we śla­dy do­wo­dzą, że nie od dziś sku­pi­li się tu lu­dzie do ży­cia, pra­cy i cier­pie­nia wspól­ne­go. Ma ona wszyst­kie zna­mio­na od­wiecz­ne­go sio­ła: oto­czo­na mo­gi­ła­mi w róż­nych kie­run­kach roz­sy­pa­ne­mi po­je­dyń­czo i gro­mad­nie, na któ­rych już po­tęż­ne drze­wa po­ro­sły; wśród za­ro­śli i błot, ma za­pa­dłe, ale jesz­cze do­brze wi­docz­ne ho­ro­dysz­cze, gdzie i dziś do­by­wa­ją cza­sem ka­mien­ne sie­kie­ry i spi­sy; a na­zwa­nia uro­czysk tu­tej­szych wie­ją wspo­mnie­nia­mi od­le­głej prze­szło­ści. Tak w la­sach wy­nio­słość jed­na zo­wie się Ła­do­wym ga­jem, inna Le­lo­wą kon­ty­ną; do­li­na nie opo­dal od wio­ski nosi mia­no Wie­co­we­go dębu; w ga­jach też, któ­re grun­ta wsi oka­la­ją sznu­rem gę­sto za­ro­słych dę­bów, klo­nów, lip i brze­zi­ny, roz­rzu­co­nych w czę­ści po wzgó­rzach, w czę­ści na rów­ni­nach, są śla­dy pie­czar ręką ludz­ką wy­żło­bio­nych i nie­zmier­nie da­le­ko roz­cią­ga­ją­cych się, są resz­ty odar­nio­nych usy­pów ja­kichś i omszo­ne­mi ka­mie­nia­mi wy­sła­ne smę­ta­rze. Sami miesz­kań­cy osa­dy róż­nią się wiel­ce, na­wet od naj­bliż­szych swo­ich są­sia­dów, tem zwłasz­cza, że się u nich za­cho­wa­ły za­po­mnia­ne gdzie­in­dziej zwy­cza­je, po­da­nia i ob­rzę­dy dla nas już nie­po­ję­te, ze czcią i tro­skli­wo­ścią szcze­gól­ną z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie prze­ka­zy­wa­ne. W twa­rzach wie­śnia­ków ze Sta­re­go ma­lu­je się ja­kaś po­wa­ga smęt­na, któ­rą przy­ję­ta pu­ści­zna prze­szło­ści, na lice ży­wych po­ko­leń prze­le­wa: ja­kieś uczu­cie god­no­ści wła­snej, gdzie­in­dziej przy­tłu­mio­ne, tu wy­bit­ne; rzekł­byś, ta­jem­ni­cza ja­kaś wie­dza o prze­by­tych lo­sach świet­niej­szych, o za­ga­słych w za­mierz­chłych już dla wszyst­kich dzie­jach, dniach bla­sku, o któ­rych zło­ta nić po­da­nia prze­la­ła cóś wnu­kom na po­cie­chę w nie­do­li i upad­ku. Nikt się tu prze­cie nie po­chwa­li z ni­czem, owszem skarb swój cen­ny, ukry­wa w głę­bi du­szy, ale ra­dość po­sia­da­nia go, try­ska z oczów, ob­le­wa czo­ła po­czci­wą ja­kąś dumą spo­koj­ną.

Strój tu­taj ten sam co na są­sied­nim Wo­ły­niu i Rusi po­bliz­kiej, ni­czem się wy­bit­nem nie róż­ni, krom może uży­ciem czer­wo­nych ob­sze­wek, pa­sów, i ozdób sta­łej tu i wy­łącz­niej no­szo­nych, a su­row­szym kro­jem, do któ­re­go się nic śwież­sze­go, nic no­we­go wy­my­słu nie do­mię­sza. Męż­czyź­ni nie ku­pu­ją po mia­stecz­kach nic go­to­we­go i na tan­det spo­rzą­dzo­ne­go, nie przy­wo­łu­ją wę­drow­nych kraw­ców, by im szy­li mi­ster­niej­sze świ­ty na­kształt ka­pot miesz­czań­skich; w kil­ku ro­dzi­nach od pra­dzia­dów utrzy­mu­je się kra­wiec­two dzie­dzicz­nie, a szy­cie i wdzie­wa­nie no­wej sier­mię­gi do­peł­nia się z pew­ne­mi ta­jem­ni­cze­mi ob­rzę­da­mi. Ko­bie­ty na – wet na dnie po­wsze­dnie nie po­zwa­la­ją so­bie chu­s­tek i kry­ją gło­wę pod sta­ro­daw­ną na­miot­ką ści­śle twarz opa­su­ją­cą, któ­rej za­rzu­ce­nie, dłu­gość koń­ców, wzo­rzy­ste szy­cia i naj­mniej­sze ozdo­by mają ja­kieś zna­cze­nie i for­mę od­ręb­ną, nie­zmien­ną. Sło­wem, za­cho­wa­ła się tu wię­cej niż wszę­dzie, cześć dla prze­szło­ści, znać ją w oby­cza­jach na­wet, znać w speł­nia­niu naj­cięż­szych obo­wiąz­ków, od któ­rych nikt się wy­ła­mać nie może; a komu one za strasz­ne, ten się wy­no­si i wy­ga­nia na za­wsze; bo in­a­czej wo­len od nich być nie może. Rzad­kie są jed­nak przy­kła­dy do­bro­wol­ne­go wy­gna­nia.

Gdzie­in­dziej duch daw­nej gmi­ny sło­wiań­skiej zu­peł­nie już zwie­trzał i ule­ciał; gro­ma­da choć się jesz­cze mia­nu­je wiel­kim czło­wie­kiem we­dle zna­ne­go przy­sło­wia Rusi, nie po­czu­wa się do spój­ni bra­ter­skiej i nie­ro­ze­rwa­ne­go związ­ku; tu z za­dzi­wie­niem trwa jak za sta­rych wie­ków, i wszę­dzie się czuć daje, przy każ­dej po­je­dyń­cze­go czło­wie­ka czyn­no­ści. Zna­cze­nie star­ców więk­sze jest niż gdzie­in­dzej, uchwa­ła ich nie znaj­du­je opo­ru u gro­ma­dy, a wola speł­nia się w ci­cho­ści ze śle­pem po­słu­szeń­stwem. Ten, od któ­re­go mam na­stę­pu­ją­cą po­wieść, po­strze­gał tak­że, iż w Sta­rem od nie­pa­mięt­nych za­pew­ne cza­sów ist­nie­ją­ca, trwa­ła po­gań­ska jesz­cze może ja­kaś in­sty­tu­cya, w sku­tek któ­rej był za­wsze we wsi je­den gło­wą i na­czel­ni­kiem gro­ma­dy. Sza­no­wa­no go jak urzęd­ni­ka, nie­mal jak ka­pła­na; a z kil­ku o któ­rych się do­my­śla­no, że ta­ki­mi star­szy­mi byli, choć czę­sto z naj­uboż­szych po­cho­dzi­li ro­dzin, żad­ne­mu nie zby­wa­ło na oso­bi­stych przy­mio­tach, któ­re ten wy­bór (je­śli jaki był) zu­peł­nie uspra­wie­dli­wić mo­gły. Urząd to nie był jaw­ny, gło­wa gmi­ny bo­wiem ni­czem się nie od­zna­czał od bra­ci, speł­niał owszem wszyst­kie obo­wiąz­ki wzglę­dem dwo­ru i kra­ju na rów­ni z in­ne­mi, nie oka­zy­wa­no mu wi­docz­nie żad­nej czci szcze­gól­nej, jed­nak­że w każ­dej waż­niej­szej spra­wie ogół ob­cho­dzą­cej, bie­gli ta­jem­ni­czo do nie­go i nic się bez­eń nie sta­ło. Za­py­ta­ny, nikt się nie przy­znał, żeby miał obo­wią­zek ja­kiś do star­sze­go się od­wo­ły­wać, wi­docz­nem jed­nak było dla pil­niej­sze­go oka, iż gmi­na cze­ka­ła jego roz­ka­zów. Kie­dy go przy­pad­kiem w cha­cie nie było, zwle­ka­no róż­ne­mi spo­so­ba­mi, do­pó­ki nie po – wró­cił, choć nikt nie mó­wił o tej wła­dzy, któ­rą nad sobą uzna­wał. Usil­niej ba­da­ni miesz­kań­cy Sta­re­go, wy­pie­ra­li się przed ob­ce­mi i na­rad i zwierzch­ni­ka swe­go. – Ot, zwy­czaj­nie, mó­wi­li, po­ra­dzie­my się cza­sem si­wych, bo to u nich taki prze­cie z wie­lu lat prze­by­tych, coś po­zo­stać mu­sia­ło, wie­dząc oni jak się co po­czy­na i jak się koń­czy, prze­ży­li wie­le.

Po­tem ci­cha­czem o zmro­ku scho­dzi­li się star­cy do na­czel­ni­ka, gdy po­wró­cił, i na­za­jutrz gro­ma­da jed­no­zgod­nie już wie­dzia­ła co po­cząć, a nikt ani na żart nie sprze­ci­wiał się po­sta­no­wie­niu ogól­ne­mu.

Szcze­gól­nym tra­fem wieś, o któ­rej mowa, od lat nie­pa­mięt­nych zo­sta­wa­ła w imie­niu Sta­reń­skich, któ­rzy wi­docz­nie od niej na­zwi­sko swo­je wziąść mu­sie­li. Gdy­by­śmy z daw­ne­mi he­ral­dy­ka­mi na­sze­mi przy­pu­ścić mo­gli, że są cha­rak­te­ry od­róż­nia­ją­ce całe rody śla­chec­kie, (bo to była wia­ra kil­ku wie­ków u nas, że ro­dem kur­ki czu­ba­te), Sta­reń­scy do­sko­na­le­by to za­ło­że­nie po­par­li. Z ojca w syna, byli to lu­dzie bar­dzo do sie­bie po­dob­ni na­tu­rą: spo­koj­ni, po­czci­wi, ła­god­ni, nie pra­gną­cy wie­le, a wszy­scy my­śli­wi na­mięt­ni. Dziw­nym lo­sów wy­pad­kiem, w prze­cią­gu lat trzech­set ża­den Sta­reń­ski wię­cej nie miał nad jed­ne­go syna, i z ko­lei tak syn po ojcu spo­koj­nie wio­skę dzie­dzi­czył. To tak­że dziw­ne, że ża­den z nich, po­mi­mo że się po­świę­ca­li z in­ne­mi ra­zem słu­żąc kra­jo­wi ży­ciem i mie­niem ochot­nie, nie stra­cił oj­co­wi­zny, ani jej na­wet nad­we­rę­żył, choć się praw­da nic też i do­ro­bić nie mo­gli. Sta­re trwa­ło w ich rę­kach nie­od­łu­żo­ne, nie­po­dzie­lo­ne, w daw­nych swo­ich gra­ni­cach, zda­jąc się urą­gać są­sied­nim ma­jęt­no­ściom, któ­re co lat kil­ka szły na sprze­daj, ka­wał­ko­wa­ły się, mie­nia­ły pa­nów i prze­cho­dzi­ły z rąk do rąk. Sta­reń­scy tro­chę tem byli dum­ni, a może ten ro­dzaj dumy zba­wien­nie na nich dzia­łał, wzbu­dza­jąc przy­wią­za­nie do sta­re­go gniaz­da i wle­wa­jąc za­wcze­śnie prze­ko­na­nie o po­trze­bie, o ko­niecz­no­ści za­cho­wa­nia spad­ku ca­łym i nie­na­ru­szo­nym. Nig­dy też żad­ne­mu z nich na myśl na­wet nie przy­szło, żeby mógł wio­skę sprze­dać, tak się im zda­wa­ło nie­po­dob­nem, by je kto inny po­siadł; i go­to­wi byli do naj­więk­szych ofiar, byle nie ru­szać się z sie­dzi­by uświę­co­nej po­czci­wym ży­wo­tem pra­dzia­dów, usła­nej ich ko­ść­mi, po­la­nej krwa­wym ich po­tem. Wie­ki po­sia­da­nia za­dzierz­gnę­ły sil­nie wę­zeł ser­decz­ny mię­dzy ro­dzi­ną pa­nów a wło­ścia­na­mi. Sta­reń­scy byli ła­god­ni i po­czci­wi, lud też ich ota­czał po­sza­no­wa­niem, mi­ło­ścią i uwa­żał za star­szą bra­cią tyl­ko. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów ża­den z wie­śnia­ków woli się ich nie sprze­ci­wił, praw­da, że i oni nic nig­dy nie żą­da­li nad słusz­ną na­leż­ność ogra­ni­czo­ną jesz­cze wy­ro­zu­mia­łe­mi wzglę­dy na stan, po­ło­że­nie i oko­licz­no­ści. Czę­sto bar­dzo lata gło­du i nie­uro­dza­ju na Wo­ły­niu, tu się czuć nie da­wa­ły; Pan miał so­bie za obo­wią­zek ra­to­wać wio­skę, wio­ska byle się obej­rza­ła, że panu nie do­sta­wa­ło, wy­sy­ła­ła za­raz do dwo­ru z ofia­rą chęt­ną, ser­decz­ną i tak usil­ną, że się od niej nie spo­sób było wy­mó­wić.

Ten sto­su­nek na wza­jem­nem przy­wią­za­niu ugrun­to­wa­ny, da­wał się czuć we wszyst­kiem; ro­bót go­spo­dar­skich nikt pra­wie nie do­glą­dał ze dwo­ru, bo sami star­si go­spo­da­rze mie­li oko na młod­szych i nie do­zwa­la­li im się opusz­czać; nie wie­le na­wet roz­po­rzą­dzać było po­trze­ba, bo w go­rą­cej po­rze co żyło ro­iło się do ro­bo­ty ocho­czo, żywo, gro­mad­nie, nie pil­nu­jąc dni i go­dzin, byle co ry­chlej panu zro­bić co po­trze­ba i uspo­ko­ić go.

Ci­che, jed­no­staj­ne, spo­koj­ne, szczę­śli­we po­wiem pra­wie, wio­dło się tu ży­cie; nig­dy go nie za­smu­ci­ła zbrod­nia, wy­stę­pek, nie­chęć, gniew i wal­ki, któ­rych tak wszę­dzie po świe­cie peł­no. Oko wszyst­kich pil­no­wa­ło każ­de­go, a każ­dy też czu­jąc na so­bie obo­wią­zek przed­sta­wie­nia ogó­łu w jak naj­więk­szym bla­sku, strzegł w so­bie cząst­ki po­wa­ża­nej ca­ło­ści. Bóg dał temu lu­do­wi pa­nów, co go i ce­nić umie­li i ser­cem przy­lgnę­li do nie­go.

W ostat­nich cza­sach, gdy się po­wieść na­sza za­czy­na, Sta­re wy­glą­da­ło na to, czem w isto­cie było, na daw­ną a szczę­śli­wą osa­dę; pierw­szy rzut oka prze­ko­ny­wał o jej za­moż­no­ści, o do­brym by­cie wszyst­kich, a wi­dok tej wio­ski okry­tej zie­le­nią, ga­ja­mi i sa­da­mi, schlud­nej, za­bu­do­wa­nej po­rząd­nie, wzbu­dzał mi­mo­wol­nie cie­ka­wość i za­ję­cie; wy­ry­wał wes­tchnie­nia nie jed­ne­go wę­drow­ca za­błą­ka­ne­go w ten ustron­ny ką­tek.

Wieś le­ża­ła po dwu stro­nach dość głę­bo­kie­go pa­ro­wu, któ­rym to­czy­ła się dro­ga; roz­sy­pa­na była po wzgó­rzach, a tak osło­nio­na gę­ste­mi drze­wy, że le­d­wie gdzie­nieg­dzie uj­rza­łeś róg sto­dół­ki, bia­łą ścia­nę cha­ty, wy­so­ki żó­raw stud­ni, lub żół­tą czap­kę ma­łej stert­ki w toku wie­śnia­ka.Ścież­ki ma­low­ni­cze, krę­te, na tle zie­leń­szem mi­ga­ją­ce gli­nia­ste­mi bar­wa­mi, wiły się ku gó­rze w róż­nych kie­run­kach, gdzie­nieg­dzie ob­wa­ro­wa­ne po­rę­czem, lub wy­sła­ne schod­ko­wa­ne­mi zło­ma­mi wa­pień­ca. W jed­nej stro­nie wsi na pa­gór­ku, ciem­nych lip koło na wy­ży­nie, do­my­ślać się ka­za­ło dwo­ru, w dru­giej błysz­czał nie­wiel­ki ko­ścio­łek pod­par­ty szkar­pa­mi na­pół z ce­gły, wpół z ka­mie­nia wznie­sio­ny, a wi­docz­nie bar­dzo sta­ry. Ośle­płe dziś strzel­ni­ce, wąz­kie okna, spi­cza­sty dach i wie­ży­ca nie bie­lo­na, ude­rza­ły fi­zjo­gnom­ją cza­sów od­le­głych. Stał on na wzgó­rzu obe­rwa­nem i prze­glą­dał się w źwier­cie­dle du­że­go sta­wu, któ­re­go nie­re­gu­lar­ne kształ­ty i ka­pry­śne wy­gię­cia, po­dob­nym czy­ni­ły do wiel­kiej rze­ki. Nie­opo­dal za­raz szu­miał młyn czar­ny, osia­dły na wy­je­dzo­nych od wody pa­lach, o jed­nem kół­ku, ale niedź­wia­dek mru­czą­cy cią­gle, od wy­le­wów wio­sen­nych, do póź­nej je­sie­ni, mru­czą­cy przez zimę całą, któ­re­go woda ani pod – to­pić nie mo­gła, ani mu też jej kie­dy za­bra­kło.

Dwór stał oto­czo­ny wa­ła­mi i choć nie miał już naj­mniej­sze­go do zam­ku po­do­bień­stwa, lud go na­zy­wał za­mczy­skiem po sta­re­mu, lub ho­rod­kiem jak przed wie­ki. Sta­re lipy roz­ro­słe po zie­lo­nych usy­pach, wian­kiem oka­za­ły do­mo­stwo niz­kie, sze­ro­kie, z pię­tro­wym da­chem i dwo­ma gan­ka­mi; obok nie­go była kuch­nia po sta­ro­świec­ku jesz­cze skle­pio­na z ol­brzy­mim przy­sa­dzi­stym ko­mi­nem, ofi­cy­ny i skarb­czyk, za­pew­ne po­zo­sta­łość z owe­go my­stycz­ne­go zam­ku, bo i kształt jego i po­ło­że­nie wy­da­wa­ło, że był daw­niej na­roż­nym ba­stjo­nem. Pół okrą­gły z ma­leń­kie­mi strzel­ni­ca­mi w wyż­szej swej czę­ści, ciem­nej od dołu i jed­ne­mi tyl­ko opa­trzo­ny drzwia­mi, dzie­lił się na trzy izby skle­pio­ne, z któ­rych gór­na słu­ży­ła na skład sprzę­tów, dol­na za wnij­ście do lo­chu i na pię­tro, a ostat­nia była po pro­stu piw­ni­cą. Śpi­cza­sty dach gon­to­wy moc­no już po­dziu­ra­wio­ny, okry­wał jesz­cze jak mógł sil­ne skle­pie­nie, któ­re nie wie­le dba­ło, że mu cza­sem deszcz do­ku­czał. Na sa­mym wierz­choł­ku cho­rą­giew­ka her­bow­na Sta­reń – skich, choć ze­rdza­wia­ła, po­wie­wa­ła jesz­cze cza­sa­mi, gdy sil­niej­szy wiatr ją obu­dził.

Na­prze­ciw­ko sa­me­go dwo­ru, w próż­ni mię­dzy dwo­ma koń­ca­mi wału, był tak­że ślad gru­be­go muru, za­pew­ne sta­rej bra­my zam­ko­wej, lecz za­miast mo­stu zwo­dzo­ne­go, na fos­sie już usy­pa­na gro­bla wio­dła ku gó­rze. Woda, wi­dać daw­niej z nie­da­le­kie­go przy­pro­wa­dzo­na sta­wu, te­raz zu­peł­nie była wy­schła i prócz kil­ku głęb­szych ka­łuż desz­czem pod­sy­ca­nych, wszę­dzie zie­lo­na mu­ra­wa uście­ła­ła prze­kop, tu i ów­dzie gę­ste­mi krza­ka­mi łozy po­ro­sły. Sta­ry dwo­rzec był jak wie­le in­nych na­szych do­mów sta­rych, wpół mu­ro­wa­ny, na pół drew­nia­ny, krzep­ki jesz­cze i trzy­ma­ją­cy się pro­sto, mimo lat któ­re pa­mię­tał – były w nim i owe sie­ni ogrom­ne dla cze­la­dzi przy­jezd­nej i kom­nat­ki nie wiel­kie dla go­spo­da­rzy i al­ko­wy i bo­ków­ki i za­ko­mór­ki róż­ne i ka­plicz­ka na­wet do jed­ne­go koń­ca od ogro­du przy­le­pio­na za któ­re­goś Sta­reń­skie­go, co pa­ra­li­żem tknię­ty, do ko­ścioł­ka na mszę świę­tą dojść ni do­je­chać nie mógł.

Na wa­łach z tej stro­ny ku sta­wo­wi roz­cią­gał się ob­szer­ny ogród na kon­dy­gna­cye za – ło­żo­ny, i sad wzro­sły buj­nie, ale cały z drzew zbyt już po­sta­rza­łych. Wi­do­ków było mało, ale też w owe cza­sy my­śmy wi­do­ków z domu nie po­trze­bo­wa­li; na­pa­trzył się dość świa­ta czło­wiek wy­cie­ra­jąc go z sza­blą w ręku, a gdy do sie­bie po­wró­cił, to mu mi­lej było w zie­lo­nej za­ci­szy ukry­te­mu od­po­cząć. Dziś wca­le in­a­czej: – pa­trze­my da­le­ko w boży świat, pa­trze­my próż­nu­jąc z za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma w siną dał, jak gdy­by­śmy chcie­li żeby z niej do nas co przy­le­cia­ło, i lu­bie­my wi­do­ki z okna, bo się po nie da­lej nie po­kwa­pim sami – mu­sim je so­bie do izby spro­wa­dzić. W jed­ną tyl­ko stro­nę mię­dzy drze­wa, oko wy­bie­gnąć mo­gło – atu wi­dać było gum­na, sto­do­ły, spi­chle­rze i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie. Dzie­dzicz­na izba go­spo­dar­ska, któ­rą zaj­mo­wa­li je­den po dru­gim Sta­reń­scy, wy­cho­dzi­ła wła­śnie je­dy­nem oknem swem w uli­cę wio­dą­cą na toki.

Ta­kim był dwór, taką wieś była, ale jej jesz­cze nie zna­cie, bo­ście ją wi­dzie­li jak­by we mgle i zda­la roz­wie­szo­ną na pa­gór­kach, i okry­tą drze­wa­mi. Cud­neż to było sio­ło! ja­kie Bóg tyl­ko po­siał po Wo­ły­niu i to nie wsze – dzie. In­nym brak­nie lub wody, lub lasu, lub zie­mi do­stat­ku, że się u dru­gich za­po­ży­czać i kła­niać mu­szą są­sia­dom; tu wszyst­kie­go w bród było, bo i pa­li­wa i bu­dul­ca, i wody czy­stej a zdro­wej dla lu­dzi i chu­do­by, i uro­dzaj­nej, czar­nej, po­czci­wej zie­mi szmat taki, że jej ob­ro­bić nie było po­dob­na; a jak­by na świa­dec­two ży­zno­ści, ro­dzi­ły się po mie­dzach i pod pło­ta­mi bo­dia­ki w chło­pa, rzekł­byś owe kak­tu­sy kol­cza­ste, któ­re oglą­da­łeś może na ma­lo­wa­nych kra­jo­bra­zach Al­ge­ru i Sy­cyl­ji. W sa­dach grusz i śliw jak w le­sie, a i las miał też owo­ce swo­je i gdy przy­szła Boża wio­sna, to od cze­re­śni za­kwi­tłych jak­by go mąką po­sy­pał; a w Czerw­cu po­tem ja­gód było dla lu­dzi, dla pta­ków i dla ro­ba­ków nie­prze­je­dzo­nych. A bór też to ko­cha­ny! cze­go w nim bra­kło? Jak­by go ma­larz sa­dził, jak­by Bóg nim stra­co­ny raj chciał przy­po­mnieć; dęby od­wiecz­ne po­gar­bio­ne i po­ła­ma­ne, jak dzia­do­wie, brzo­zy po­wy­gi­na­ne gdy­by dziew­czę­ta w tań­cu, i przy­sa­dzi­ste, po­waż­ne, won­ne lipy i gra­by z gład­ką korą a gę­stym prze­pysz­nej zie­le­ni wień­cem, i osi­ki wy­so­kie a wy­pro­sto­wa­ne w po­pie­la­tych su­kien­kach, miej­sca­mi na­wet przy­błą­ka­na z da­le­ka jak­by z musu ro­sła da­le­ko od swych to­wa­rzy­szek so­sna, zimą i la­tem stroj­na jak na we­se­le. Mię­dzy tą star­szy­zną le­śną, co po­ka­le­czo­nych cze­re­śni, co krzy­wych ja­bło­ni i grusz, a do­łem ile prze­ślicz­nej nie­po­li­czo­nej drob­no­ty! kró­lu­je tu głóg, tar­ni­na, orzech, trzmie­li­na, ka­li­ny i ja­rzę­by, a ni­żej jesz­cze kwie­cia jak na oł­ta­rzu na Ziel­ną. I ja­kie tam kwia­ty! nie mają ta­kich pań­skie ogro­dy pysz­nią­ce się za­gra­nicz­ne­mi przy­by­sza­mi – lecz któż bo­gac­two ich i roz­ma­itość wy­li­czy! wszedł­szy w gaje już się nie chce wy­cho­dzić, taki tu ja­kiś szmer do ser­ca prze­ma­wia­ją­cy, taki chłód ożyw­ny, taka woń raj­ska, tak oko lu­bu­je się w ob­ra­zie Bo­żej ręki nie­skoń­czo­nym roz­ma­ito­ścią, choć na wej­rze­nie jed­ną sza­tą okry­tym.

Gdzie­nieg­dzie zie­lo­ne pod dę­ba­mi roz­ście­ła­ją­ce się łąki, wśród któ­rych u pni spruch­nia­łych bu­ja­ją mło­de od­ro­śle do­po­mi­na­jąc się o swo­ją daw­niej zie­mię; to znów gęszcz nie­przej­rza­na, w któ­rej ciem­niach ta­jem­ni­czych gubi się cie­ka­we oko; da­lej pa­rów, a na jego ścia­nach wień­ca­mi zwie­szo­ne chmie­le i won­ne bia­łe po­woj­ki – to góry róż­nych kształ­tów pię­trzą się nad gło­wą, i roz­stę­pu­ją na­gle pod no­ga­mi po­szar­pa­ne przez po­to­ki od­sła­nia­ją­ce roz­pa­dli­ny. Idziesz za­my­ślo­ny, za­pa­trzo­ny, tę­sk­ny a szczę­śli­wy, a gdy roz­su­ną się przed tobą drze­wa i świa­tło sło­necz­ne buch­nie ci w twarz, a żar dzien­ny ob­le­je twe cia­ło, to się obej­rzysz za la­se­ra jak za do­mem i po­tę­sk­nisz za­nim, a pola wy­da­dzą ci się smut­ne i na­gie.

Lasy są jak ma­rze­nie i po­ezja zie­mi, role czar­ne jak rze­czy­wi­stość naga i smut­na.; Sta­re, było tak pięk­ne, jak rzad­ko wieś któ­ra, i wła­śnie taki je gaj pra­wie ze wszech stron ota­czał, po nad gra­ni­ca­mi roz­ło­żyw­szy się na stra­ży.

Jak­to u nas naj­czę­ściej, nie w po­środ­ku ale ku jed­ne­mu bo­ko­wi bli­żej gra­ni­cy swej, roz­ło­żo­na była osa­da, a wio­ska łą­czy­ła się ogród­ka­mi z la­sem co ją opa­sy­wał i od są­sia­da od­dzie­lał.

W tem spo­koj­nem ustro­niu, któ­re na szczę­ście jego może, nie prze­rzy­nał ża­den go­ści­niec więk­szy, żad­na dro­ga han­dlo­wa, wrza­wę i ży­wot miej­ski nio­są­ca, a z tym ży­wo­tem ze­psu­cie – kil­ka po­ko­leń wie­śnia­czych i kil­ka po­ko­leń dzie­dzi­ców, prze­ma­rzy­li i prze­pra­co­wa­li dłu­gie lata w nie­za­mą­co­nem szczę­ściu i po­ko­ju, na jed­nym smę­ta­rzu kład­nąc się na wie­ku­isty spo­czy­nek, przy­kry­ci jed­ne­mi ka­mie­nia­mi, na któ­rych sia­da­li za ży­cia obok sie­bie. I darń rów­nie zie­lo­na i buj­na wień­czy­ła mo­gi­ły pa­nów i wie­śnia­ków rzę­dem sy­pa­ne przy so­bie.

Dom pań­stwa Sta­reń­skich miał na­ów­czas gło­wą swą pana Jo­achi­ma, już nie pierw­szej mło­do­ści czło­wie­ka, któ­ry prze­ciw­ko zwy­cza­jo­wi swych przod­ków, ja­koś le­ni­wo brał się do oże­nie­nia. Pra­pra­dziad, pra­dziad, dziad i oj­ciec, wszy­scy w dwó­dzie­stym szó­stym roku ży­cia po­czu­li wolę Bożą i po­sta­ra­li się o po­czci­we po­ło­wi­ce; panu Jo­achi­mo­wi ja­koś od dnia do dnia trud­niej było o po­sta­no­wie­nie.

Wziął on w spad­ku po ojcu za­mi­ło­wa­nie my­śli­stwa nad­zwy­czaj­ne, do któ­re­go że od dziec­ka się wdra­żał, tak wresz­cie opę­tał go ten na­łóg, że o ni­czem in­nem nie my­ślał, do ni­cze­go in­ne­go już cza­su nie miał tyl­ko do po­lo­wa­nia. Od­umar­li go mło­dym bar­dzo ro­dzi­ce, kie­dy ze szkół za­le­d­wie wy­cho­dził; zo­sta­wio­ny sam so­bie, bo opie­kun po­czci­wy czło­wiek ale po­spo­li­ty, o nic się nie trosz­czył, tyl­ko aże­by jego pu­pill ma­jąt­ku nie stra­cił – od­dał się pan Jo­achim na­mięt­nie ło­wom, do któ­rych wszel­ki przy­bór, za­pa­sy i uła­twie­nia zna­lazł w domu. Gniaz­do goń­czych, char­tów i wy­żłów naj­sław­niej­sze było w Sta­rem i naj­tro­skli­wiej utrzy­my­wa­ne od nie­pa­mięt­nych cza­sów; ko­nie miał w sta­dzie prze­ślicz­ne i wy­bor­ne, strzelb nie bra­kło na ścia­nie, a lu­dzie dwor­scy za­chę­ca­li do ło­wów, bo sami lu­bi­li je na­ło­go­wo, na­wy­kł­szy do nich za sta­re­go pana.

Tak pan Jo­achim prze­po­lo­wał do­brych lat kil­ka, le­d­wie się rzad­ko za dom ru­sza­jąc i to chy­ba z musu, a gdy mu przy­szło ty­dzień jaki prze­być nie­sły­sząc gonu swych pie­sków i nie­odetch­nąw­szy wol­nem la­sów i łąk po­wie­trzem, to żółkł, nu­dził się, cho­ro­wał i zie­wał, a tak po­tem śpie­szył do Sta­re­go, że nie­raz ko­nie po­ochwa­cał. Na­za­jutrz rano od­zy­wa­ła się trąb­ka w ostę­pie i cały już Boży dzień zszedł ze strzel­bą na ra­mie­niu. Tem ży­ciem strze­lec­kiem wy­ro­bił on w so­bie siły i zdro­wie, ale ogo­rzał i zdzi­czał; już go co­dzień wię­cej to­wa­rzy­stwo są­sia­dów mię­sza­ło, a choć go­ści u sie­bie rad przyj­mo­wał, nie­raz ziew­nął w rę­kaw nim się ich po­zbył, je­śli z nie­mi po­lo­wać nie mógł. Sama po­sta­wa pana Jo­achi­ma oka­zy­wa­ła wie­śnia­ka do zbyt­ku za­do­mo­wio­ne­go, nie dbał bo­wiem o strój wca­le i nie brzyd­ką twarz opa­lił na cy­gań­ską, a że mu wło­sy nie­raz za­wa­dzi­ły w le­sie, strzygł je kró­ciu­teń­ko, żad­ne­go wy­kwin­tu oko­ło sie­bie po­trze­by nie czuł, w spo­so­bie ży­cia i ubio­rze naj­prost­szym się ob­cho­dząc i wy­glą­dał cał­kiem na le­śni­ka. Ale pod nie­po­zor­ną szorst­ką po­wierz­chow­no­ścią, biło ser­ce po­czci­we, li­to­śne, go­rą­ce, w któ­rem głę­bo­kie uczu­cie doj­rze­wa­ło nie wy­le­wa­jąc się na ze­wnątrz, i ma­ło­mów­ny a skrom­ny, nie był tak ogra­ni­czo­nym jak się wy­da­wał. Ob­co­wa­nie z pro­stym lu­dem upo­ety­zo­wa­ło wy­obraź­nię jego, na­peł­ni­ło gło­wę mnó­stwem tra­dy­cyj­nych wia­do­mo­ści, zdro­we­mi za­sa­dy świa­ta kmie­ce­go, za­sia­ło rolę ży­zną jego umy­słu, pra­cu­ją­ce­go w ci­szy i sku­pie­niu we­wnętrz­nem. Tak do­szedł so­bie lat trzy­dzie­stu i ani mu się za­ma­rzy­ło o oże­nie­niu; gdy jed­ne­go po­ran­ka je­sie­ni, uj­rzał w zam­ku ze­bra­ną gro­ma­dę swo­jej wio­ski, któ­rej kil­ku si­wo­wło­sych go­spo­da­rzy prze­wod­ni­czy­ło. Zdzi­wio­ny ich przy­by­ciem, po­śpie­szył ku nim z nie­ja­kim nie­po­ko­jem na­wet, bo szu­kał po gło­wie coby im brak­nąć mo­gło, cze­go­by żą­da­li, wy­rzu­ca­jąc już so­bie że się tego sam wprzó­dy nie­do­my­ślił. Gro­ma­da sta­ła w gan­ku (nie­bar­dzo licz­nie ja­koś ze­bra­na), nie­mniej za­kło­po­ta­na od pana Jo­achi­ma wszy­scy, spo­glą­da­li po so­bie jak­by ra­dząc się, je­den po­py­chał dru­gie­go łok­ciem na­przód, skro­ba­li się po gło­wach; wi­dać było że to z czem przy­szli nie ta­two im szło wy­po­wie­dzieć.

– A! coż mi to po­wie­cie? co chce­cie moi ko­cha­ni? – spy­tał żywo dzie­dzic przy­bli­ża­jąc się do kup­ki wie­śnia­ków.

Mil­cze­niem i ukło­nem od­po­wie­dzie­li mu tyl­ko.

– No, mów­cie pro­szę, bo mi tę­sk­no i tak na ser­cu, że ot cze­goś sam się wprzó­dy dla was nie­do­my­śli­łem, aż mnie pro­sić mu­si­cie.

Zno­wu po­kło­ni­li się star­si, zda­wa­li za­chę­cać wza­jem­nie by prze­mó­wił któ­ry, ale za­mil­kli; pan Jo­achim wiel­kie­mi na nich pa­trząc oczy­ma:

– Ale coż u Boga tak strasz­ne­go, że mi i mó­wić nie śmie­cie, – rzekł co­raz bar­dziej nie­spo­koj­ny – może krzyw­da jaka? zmi­łuj­cie się, śmia­ło, otwar­cie mi mów­cie.

– A! cho­waj Boże! – ozwał się je­den z lu­dzi – i urwał. Zno­wu mil­cze­nie, szep­ty tyl­ko i nikt nie śmiał wy­stą­pić.

Stał na prze­dzie sę­dzi­wy Iwan Ho­ło­wa­ty, do nie­go więc przy­stą­pił pan Jo­achim.

– Mój Iwa­nie, – rzekł – bądź­że śmiel­szy od in­nych; wie­cie że ze mną wszyst­ko mó­wić i co chce­cie zro­bić mo­że­cie, do cze­goż ta nie­śmia­łość. Mów­cie, pro­szę was.

– Mów­cie­bo wy Iwa­nie, – do­dał są­siad.

– A cze­muż­to wy nie chce­cie? – od­parł sta­ry.

Po­skro­ba­li się w gło­wę, czap­ki du­si­li w rę­kach, ani się sło­wa z nich do­py­tać. Na­re­ście Fed­ko Gruz­da wy­mów­niej­szy i śmiel­szy od in­nych, wi­dząc że te ce­re­gie­le nie­cier­pli­wią pana, wy­su­nął się przed dru­gich, i tak rzecz za­ga­ił kła­nia­jąc mu się do ko­lan.

– Ko­cha­ny pa­nie, nie uwa­żaj­cie… my tu nie przy­szli z żad­ną skar­gą ani z ża­lem, chwa­lić Boga mamy za­dość wszyst­kie­go, a za cie­bie jak za ro­dzi­ców two­ich żad­nej krzyw­dy.

Ot przy­śli­śmy tak, jak­by to po­wie­dzieć (tu się za­ciął mów­ca) do ser­ca pań­skie­go – do­dał po chwi­li.

– A cze­goż to żą­da­cie moi mili, od tego ser­ca? – za­py­tał zdzi­wio­ny pan Jo­achim.

– Kie­dy nie nad nami, to nad na­sze­mi dzieć­mi nie­chaj­by się uli­to­wa­ło.

– Fed­ku, ja cie­bie nie ro­zu­miem.

– Mo­żem źle po­wie­dział, ale po­zwól­cie to ja się ja­koś roz­tłu­ma­czę. Do­brze nam było z two­je­mi dzia­da­mi i ro­dzi­ca­mi pa­neń­ku, niech Bóg du­szom ich świe­ci, do­brze nam z tobą, a ma­myż my albo dzie­ci na­sze, pójść na po­nie­wier­kę w obce ręce jak dru­dzy…

– A jak­że­by to być mo­gło! – ofuk­nął się pan Jo­achim.

– Jed­nak­że to być musi, kie­dy się nad nami nie­uli­tu­je­cie, – rzekł Fed­ko po­wo­li co­raz śmie­lej. – Czas­by wam, po­wie­dziaw­szy praw­dę oże­nić się; ot z czem my przy­szli­śmy pa­neń­ku.

Pan Jo­achim się uśmiech­nął, słod­ko spój­rzał po gro­ma­dzie, któ­ra mu po­ta­ki­wa­ła je­śli nie sło­wy to twa­rza­mi i oczy­ma, i tak da­lej cią­gnął:

– Tak, tak, z tem­to my przy­szli­śmy, nie – mało razy my­śle­lim o tem i szep­ta­li mię­dzy sobą, ale do pana przy­stą­pić, a jesz­cze z taką proś­bą nie raź­no; a tu i czas upły­wa i rocz­ki idą jed­ne po dru­gich, a pa­ni­sko na­sze o tem nie duma, po­trze­ba było nam tę piosn­kę za­śpie­wać na­re­ście. Jak się tak po­sta­rze­je­cie, to się wam póź­niej już że­nić nie ze­chce, a któż nam bę­dzie pa­no­wał? My chce­my wy­ho­wać so­bie no­we­go pana, ja­ke­śmy cie­bie wy­ho­do­wa­li; o! to nic nie po­mo­że.

Pan Jo­achim dziw­nie ja­koś, choć do­brze to przy­jął od swo­ich lu­dzi, uczuł że mu przy­po­mnia­no obo­wią­zek; po­my­ślał że mu to ser­ce pierw­sze po­win­no było oznaj­mić, a to do­tąd nie za­drża­ło dla ni­ko­go; za­fra­so­wał się nie­co i ła­god­nie tyl­ko na po­kry­cie swe­go kło­po­tu się uśmiech­nął. – Za­pew­ne, za­pew­ne, – rzekł po chwil­ce, ma­cie słusz­ność, już­by to i czas mnie było.

– A jak­że nie, świę­tej pa­mię­ci dziad wasz i oj­ciec po­że­ni­li się za­ra­nia, a nie­ża­ło­wa­li tego, do­rzu­cił Fed­ko, i wam­by się już nie opóź­niać, do­ho­du­je­cie się po­cie­chy z dzia­tek, ot i we dwo­rze bę­dzie nam we­se­lej, i taki nas zo­sta­wi­cie w po­czci­we ręce.

– Dzię­ku­ję wam, dzię­ku­ję, – od­rzekł pan Jo­achim – do­bra rada, nie­ma co mó­wić, alem ja jesz­cze nic nie­na­pa­trzył.

– Bo­ście i nie pa­trzy­li pa­neń­ku, – od­parł z ukło­nem i uśmie­chem po­ufa­łym Fed­ko – jeno tyl­ko ze­chciej­cie po­szu­kać, a znaj­dzie­cie.

– Ale, uśmie­cha­jąc się rzekł pan Jo­achim, – o ile ja wiem to tu na­wet w oko­li­cy ni­ko­go nie wi­dać.

– O! Jak­to ko­cha­ny pa­nie, znaj­dzie się! znaj­dzie! da­le­ko po żonę jez­dzić nie war­to, – sen­ten­cjo­nal­nie ode­zwał się Gruz­da – ale i po­bli­żu nie bez tego żeby nie było.

– Ja niko nie­znam.

Go­spo­da­rze mru­gnę­li po so­bie, wi­dać się już byli i o tem na­ra­dzi­li, a Fed­ko ośmie­lo­ny zno­wu przy­stą­pił z ukło­nem.

– A pa­nien­ka z Sa­so­wa! – rzekł wpa­tru­jąc się w oczy swo­je­mu pa­ni­czo­wi, bo tak go wszy­scy do­tąd na­zy­wa­li.

– Ja jej nie znam, nie wiem czym ją wi­dział na­wet.

– Ślicz­na pa­nien­ka – pod­chwy­cił szyb­ko Fed­ko, – nie ma co mó­wić, hoża, zdro­wa, we­so­ła, i go­spo­dy­ni jak mat­ka, a ta­ki­to do­mo­wej, wiej­skiej ho­dow­li, pro­szę pana, nie z mia­sta, a ród po­czci­wy, pra­co­wi­ty.

– Gwał­tem­bo mnie swa­ta­cie wi­dzę! – za­śmiał się pan Jo­achim za­fra­so­wa­ny.

– Cho­waj Boże, cho­waj Boże gwał­tu! z do­brą radą, z do­brem ser­cem przy­szli­śmy, ot i po wszyst­kiem.

– Ja też radę przyj­mu­ję do ser­ca tak­że i dzię­ku­ję wam za nią od nie­go – ode­zwał się pan – ale to trze­ba po­my­śleć, opo­rzą­dzić się, a chcąc co zro­bić, to i gro­sza na­go­to­wać wcze­śnie, lata były nie­oso­bliw­sze.

– Albo to my tego nie wie­my? – od­par­ło żywo kil­ku go­spo­da­rzy ra­zem, – my­śmy to sami my­śle­li so­bie, ale na to jest rada. Że­byś tyl­ko pa­ni­sko chciał po­słu­chać nas, a nie­wzgar­dził do­brem ser­cem.

– Wierz­cie mi, że wam je­stem naj­wdzięcz­niej­szy za przy­wią­za­nie wa­sze.

– No, to i ofia­rę przyjm­cie, – ode­zwał się ocho­czo i we­so­ło Fed­ko, po za sie­bie się­ga­jąc, i w obu rę­kach pod­niósł wiel­ką czap­kę ba­ran­ko­wą peł­ną róż­nej mo­ne­ty, któ­rą z po­kło­nem przed pa­nem po­ło­żył.

Pan Jo­achim cof­nął się krok i łzy mu wo – czach sta­nę­ły z roz­czu­le­nia, z uczu­cia, ale w twa­rzy jego wi­dać było że mu ten dar byt cięż­ki; po­znał to Fed­ko i nie­da­jąc sło­wa prze­mó­wić, sam po­czął.

– Ot tak, pa­necz­ku, gro­ma­da po­sta­no­wi­ła, przy­nio­sła i mu­si­cie to od niej przy­jąć… my chwa­ła Bogu a dzię­ki wam mamy się do­brze, zło­ży­li­śmy co tam gdzie ple­śnieć mia­ło, a wcze­śnie wie­my, że u cie­bie jak­by komu za­bra­kło, to znaj­dzie jak w kie­sze­ni. Więc nie sro­maj­cie się przy­jąć ma­leń­kie­go dat­ku z do­bre­go ser­ca od swo­jej gro­ma­dy i żeń­cie się, a my za to na wa­szem we­se­li­sku wy­pi­je­my.

Dłu­go­by o tem pi­sać było, jak się pan Jo­achim wzdra­gał, jak na nie­go gro­ma­da na­le­ga­ła, jak go ca­ło­wa­li po rę­kach, póki roz­pła­kaw­szy się rzew­nie, nie przy­jął na­re­ście tego daru, z wy­raź­nem za­strze­że­niem że w jego ręku zo­sta­nie tyl­ko jak de­po­zyt i wła­sność wio­ski. Wy­mo­gli też na nim sło­wo wło­ścia­nie, że im przy­rzekł o oże­nie­niu po­my­śleć.

Ale za­praw­dę wiel­ki to fra­su­nek przy­był pod­ży­łe­mu już my­śliw­co­wi; w domu tak mu ja­koś było do­brze, że choć wie­czo­ry zi­mo­we u ko­mi­na dłu­gie się nie­raz wy­da­ły, swo­bo­da dnia pła­ci­ła za nie. A po­tem, nie miał­że po­czci­we­go Jana nie­od­stęp­ne­go to­wa­rzy­sza, w kniei i w izbie, na ocho­czą ga­wę­dę i usłu­gę? Jan był god­nym sy­nem po­czci­we­go tego ludu, sie­ro­tą ze wsi Sta­re­go do dwo­ru wzię­tym z dzie­ciń­stwa, nie­gdyś do­jeż­dża­czem u ojca jesz­cze pana Jo­achi­ma, dziś pierw­szym słu­gą, sza­fa­rzem, klucz­ni­cą, rządz­cą, eko­no­mem, przy­ja­cie­lem i do­radz­cą. Ale bo też na Jana spu­ścić się było moż­no – miał on swo­je wady to praw­da, a naj­pierw­szą z nich po­dob­no że od kie­lisz­ka nie stro­nił i co­kol­wiek pod­chmie­lo­ny po­trze­bo­wał już cią­gle mó­wić – za to po­czci­we ser­ce, go­to­wość do po­świę­ceń nie­wy­czer­pa­nych w nim były skar­bem. Oszczęd­no­ścią ani ze swe­go ani z pań­skie­go nie zgrze­szył, tłukł wie­le, psuł ogrom­nie, bo mimo si­we­go wło­su był roz­trze­pa­ny i go­rącz­ka jak mło­kos, ale ze szko­dy zro­biw­szy ją w pro­sto­cie du­cha pierw­szy się uśmie­chał, nie­do­zwa­la­jąc się po­ła­jać na­wet, tak­to ja­koś brał lek­ko. Wszyst­kie jego grze­chy po­wsze­dnie po­cho­dzi­ły z do­bre­go ser­ca i nad­zwy­czaj­nej ży­wo­ści, a pan Jo­achim tak był do nie­go przy­wykł, że go zda­je się za wady jego wię­cej jesz­cze ko­chał niż za cno­ty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: