Lajerman - ebook
Lajerman - ebook
Opowiadając o domu czy rodzinie, nie szukałem pretekstu dla prywatnej autobiografii. Intymny pamiętnik wyglądałby inaczej. Tutaj jedynym kryterium jest Śląsk, a raczej jego osobiste doświadczenie. Osobiste okruchy i ograbki nieuchronnie mieszają się z dyskursem współczesnej humanistyki, ale Lajerman nie jest ani traktatem, ani autobiografią, ani zbiorem esejów, ani tym bardziej postmodernistyczną bryją-hybrydą. Szukając „formy bardziej pojemnej”, spragniony jestem jakiejś „formy śląskiej”, w duchu której trwa nieustanna obróbka resztek, podobna do skrzętnego wykorzystywania apfali – odgrzewania bratkartofli, rychtowania wodzionki, zalewania piernika na moczkę, a czasem nawet, w smutnych przypadkach nędzy – maszkiecenia po hasiokach. Bo i tam można znaleźć skarby, a poza tym na podwórzu najłatwiej spotkać lajermana.
Spis treści
Szczęść Boże!
Do rzeczy
- Pod klopsztangą
- Moczka. Z fenomenologii śląskiego ducha
- Między Nowym a Starym Bieruniem
- Hałda. Teologia resztek
- Ryczka i szolka
Głosy z tej ziemi
- Duch muzyki
- „Kaj my to som?”
- Pisarz ujmujący
- Rzymianin Ślązakiem
- Lajerman
Posłowie
Literatura
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-176-4 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Szczęść Boże!” – tak zawsze witał nas dziadek Stanisław, co w dzieciństwie niezmiernie mnie zawstydzało, bo dewocyjne, staroświeckie i strasznie śląskie. Nigdy „Dzień dobry” albo „Dobry wieczór”, na progu mieszkania słyszało się tylko plebejskie „Szczęść Boże!”, chociaż dziadek był obyty i elegancki jak przedwojenny urzędnik państwowy – kuracjusz Krynicy, bywalec Żegiestowa. To śląskie pozdrowienie raziło też moją babcię ze strony ojca, rodem z Podola, szczególnie wtedy, gdy sąsiadki z katowickiej kamienicy przy ulicy Słowackiego łączyły uprzejme „Szczęść Boże!” z siarczystym potrząsaniem jej drobną dłonią. „Jakież to przyziemne i małoduszne – ubolewała babcia – żeby Panu Bogu kazać cudzego szczęścia pilnować. Nie tak się Go chwali, a czy nie można witać się pięknie? Mamy przecież staropolskie pozdrowienie eucharystyczne: «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!»”.
Chwała i uwielbienie, adoracja i afirmacja – to babcia Tekla rozumiała bez szkół. Szminka i obcasy pomagały jej w układaniu „aktów strzelistych”. Wiedziała, jak Boga kochać i jak ubóstwiać kobietę. Klęczeć umiała przy ołtarzu, śpiewać na szczycie chóru, tańczyć na stole. Już jako dziewczyna w Draganówce pod Tarnopolem w czasie wielkich świąt śpiewała solo w kościele, a nawet w pobliskiej cerkwi, jeśli tylko zaprosił ją pop, lecz długo musieli nalegać panowie oficerowie (wtedy była już mężatką), zanim zatańczyła kozaka, a potem toasty wznosili szampanem, doprawdy, z jej pantofelka. Gdyby rozwiązała kok, jej włosy pewnie sięgnęłyby ziemi, więc pozować mogła do portretu świętej Teresy, też tancerki, i nikt nigdy by nie pomyślał, że urodziła dziewięcioro dzieci. Jej zdjęcie mogłoby zdobić okładkę lwowskiej gazety, gdyby nie lufa rewolweru, którą dziadek Filip wycelował w fotografa. Tego aktu zazdrości nigdy nie wybaczyła mężowi, bo to był zamach na teologię piękna po brzegi wypełniającą jej serce. Ale na Śląsku nie miało sensu o tym mówić ani myśleć, bo tutaj kobiet nawet nie całuje się w rękę.
Drżałem zatem, kiedy kresowa matka mojego ojca odwiedzała śląskich rodziców mojej mamy. Dzwonił dzwonek, ja drżałem, a dziadek Stanisław pojawiał się w antryju, aby witać gościa solidnym uściskiem i tradycyjnym „Szczęść Boże!”. Jednak babcia nie okazywała rozczarowania, zresztą jej twarz przesłonięta była rondem kapelusza, a niekiedy woalką. On natomiast wzrok miał słaby. Skądinąd słyszał wtedy nie lepiej, niż widział, brakowało mu także włosów i skutecznego leku na sklerozę, lecz śpiewać nigdy nie przestał i co dzień grał na fisharmonii. Przez większość życia angażował się w chórach, a z „Ogniwem” jeszcze przed wojną gościł w Warszawie na estradzie Filharmonii Narodowej. Nic zatem dziwnego, że między teściami moich rodziców mimo odmienności powitań, temperamentu i pochodzenia panował obustronny szacunek, a nawet harmonia. Rozumieć to wolno dosłownie, bo chór parafialny (w randze katedralnego), w którym przez lata śpiewał dziadek, już po jego rezygnacji został wzmocniony głosem babci Teni, zaproszonej przez dyrygenta aż z sąsiedniej parafii (potem w kościele Świętych Piotra i Pawła gościły inne sopranistki – Stefania Woytowicz, Emma Kirby). Żałować tylko można, że babcina koloratura nie spotkała się nigdy z tenorem dziadka, choć przy odrobinie szczęścia było to realne, nawet pod batutą Grzegorza Fitelberga, notabene naszego sąsiada z ulicy Drzymały. Ale mówiąc całkiem szczerze, kiedy jako dziecko w czasie uroczystości rodzinnych stałem wraz z gromadą kuzynów pod kościelnym chórem, wtedy jej popisy wokalne wydawały się niewyobrażalnie śmiesznym i trudnym do zniesienia wyciem. Teraz jednak myślę o babci Tekli jak o Marii Callas, o dziadku Stanisławie zaś – jak o Moniuszce z pomnika na placu Miarki (do którego zresztą był łudząco podobny), choć w rachubę wchodzą raczej chóry anielskie.
Daj Boże!Pod klopsztangą
Rawa płynie przez śródmieście Katowic, a właściwie pod nim, co zawsze mnie dziwiło i przerażało. Natomiast Kłodnica przecina peryferie miasta. W jej górnym biegu, na pograniczu z Chorzowem i Rudą Śląską, tam gdzie wpada rzeczułka Ślepiotka i potok Kokociniec, jest dosyć zielono, cicho i pusto. Wody, choć ciemne od przetaczanych ścieków, prąd mają bystry, meandrują malowniczo wśród bujnych łąk i karłowatych lasów, obok czynnych jeszcze hałd, szybów górniczych i splątanych sieci torów kolejowych. Spod warstwy żużlu i szlaki na wiosnę przebijają się dzikie konwalie, a później grzyby. Łatwo tu spotkać zająca, bażanta, a nawet dzika; najłatwiej – spacerowiczów, wszak są to dziś tereny rekreacyjne. Chadzam tam często, zwykle żółtym szlakiem albo czarnym – obok domu grabarza.
Chętnie też opowiadam o tym zakątku, szczególnie cudzoziemcom – nie tylko dlatego, że są wrażliwi na ekologię, lecz także dla przyjemności wymawiania fraz: the Ślepiotka river, the Kokociniec stream. W takim zestawieniu, siłą kontrastu, uwydatnia się smak, nieomal ekstrakt polszczyzny, a ściśle mówiąc, urok miejscowego dialektu. Nazwa „Kokociniec” pochodzi bowiem od „kokota”, śląskiego określenia koguta; natomiast o gwarowości „Ślepiotki” świadczy charakterystyczny przyrostek -(i)otka. W Polsce centralnej mówiono by raczej „Ślepiatka” albo „Ślepotka” (dodajmy, że drugą z tych form posługiwał się autor Króla-Ducha, choć w odmiennym kontekście).
Ale wymawiając nazwę tej rzeczki, jak echo słyszę podobnie brzmiące słowo, zapamiętane z dzieciństwa. Przypominam sobie, że kiedy przynosiłem do domu ryby złowione w gliniance, wtedy mój skromny połów na progu kuchni witała babcia litościwym westchnieniem: „Ale ślepiczki!”. Łatwiej to słowo znaleźć w czeskim niż w polskim, a nawet śląskim leksykonie, mimo to „ślepiczka” i „ślepiotka” to zdrobnienia dobrze znane moim uszom, jako że nazywające to, co małe, bo młode, ledwie narodzone – „jeszcze ślepe” (tę frazę wykorzystuje też Halina Poświatowska w wierszu margerytki). Magia miękkich, a zarazem ciemnych słówek cofa mnie w minione lata, do robaczkowego wyrostka przeszłości, w ślepy zaułek ciasnego podwórka, pod klopsztangę właśnie…
To ostanie sformułowanie podsunął mi Stefan Szymutko, który chciał (a raczej chcieliśmy obaj w uniesieniu biesiadnej euforii), żeby taki tytuł nosiła kiedyś nasza wspólna książka poświęcona literaturze i jeszcze czemuś nienazwanemu z piętnem śląskiego genius loci. Dlaczego kolega z uniwersytetu, przyszły autor Nagrobka ciotki Cili, we mnie upatrzył sobie wspólnika tak osobistego przedsięwzięcia? Prawdę mówiąc, nie miał wielkiego wyboru, bo który spośród grona uczonych polonistów wie, co to „klopsztanga”? A przecież na wiedzy rzecz się nie kończy, ważniejsze jest doświadczenie. Idzie tu o przestrzeń pod klopsztangą, pomiędzy hasiokiem a gulikiem, gdzie zawsze kupa marasu i larma kupa. Nie mam tu jednak na myśli hałasu spod klopra przy klupaniu tepichów, lecz zgiełk dziecinnych zabaw. Dla bajtla chowanego na placu klopsztanga jest bowiem osią świata. Krzyżem, szubienicą, przedmiotem medytacji, piłkarską bramką, przyrządem gimnastycznym. Niełatwo na nią wylyść (ja czasem pomagałem sobie ryczką), jeszcze trudniej na niej sie sztreknąć, za to łatwo slecieć i dżistnąć, a przy tym można jeszcze byle kaj sie chachnąć, narobić sobie blaz na rękach oraz innych kłopotliwych boloków. Kto więc spędził dzieciństwo w cieniu klopsztangi, ten niechybnie zostawił pod nią cząstkę siebie, zdaniem Stefana zaś „dźwiga ją na swych ramionach do końca życia”. Pojąłem tę naukę śląskiego frasobliwego, czując, co go żgo i o co mu loto, ale czy rzeczywiście nadawałem się na współpracownika Syzyfa z Mysłowic? Najwyżej w pięćdziesięciu procentach. Szanse na wspólną książkę rokowały pół na pół, bo właśnie takie mam proporcje swojskiej i obcej krwi (która swojska, która obca?). Jestem bowiem mieszańcem.
Wieża Spadochronowa w Parku Kościuszki, Katowice
Związek mojego ojca z tą ziemią, choć honorowy i cielesny zarazem, budzi jednak pewne wątpliwości. Jeśli zdobył tytuł wicemistrza Śląska w boksie (waga kogucia), a nie są to tylko kogucie przechwałki (jak podejrzewa jeden ze stryjów), to znaczy, że szumnie przybył z Podola do Katowic – rozbijając nosy autochtonów. Ale nie sądzę, by mocniej bił hanysów, niż darzył ich sympatią. Natomiast istotna różnica objawiała się właśnie wobec klopsztangi, gdyż ojciec nie znał tego słowa i nie potrafiłby go nawet poprawnie powtórzyć. Co więcej – i co może ważniejsze – jego biografii nie ograniczała żadna pozioma ruła. Już w wieku lat pięciu jako najmłodszy uczestnik lwowskiego zlotu Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” wspinał się na sam szczyt „piramidy”. W wolnych letnich chwilach skakał na główkę z mostu na Serecie, lądując szczęśliwie między przęsłami, a w tarnopolskim cyrku udało mu się nawet wskoczyć do klatki z pumą, ta zaś skoczyła mu do gardła. Wyszedł z tego cało (nie licząc zadrapań i podartego mundurka), natomiast treser musiał zapłacić odszkodowanie.
Jak widać, ojciec mój mierzył wysoko (w szkole przestrzegano go wysokością szubienicy) i może dlatego w czasie wojny zdobył komplet bojowych odznaczeń polskich i sowieckich, a wcześniej zasłużył na dwa medale AK (które dopiero niedawno dotarły z Londynu). Mierząc wysoko, bywał artystą malarzem i dyrektorem (transportowej bazy), przymierzał się do dyplomacji i co logiczne, bywał też strącany – lądował nawet w więzieniu. Tak zwanej „kariery” jednak nigdy nie zrobił.
A wszystko dlatego, że miał nie tylko kresowe pochodzenie, ale i kresową duszę: szeroką, odważną, zuchwałą, zakochaną w Polsce i polskości na romantyczną modłę. Zapewne nie do końca był tak heroiczny, jak go widzę i opisuję, ale świetnie się wspierał heroicznym mitem. Ten jednostkowy mit rycerski umacniały prywatne mitologie jego ośmiorga rodzeństwa, nad tym wszystkim zaś górowała potęga płomiennych autorytetów, bez mała gigantów-protoplastów, ustawodawców i strażników rodowej legendy – dziadka Filipa i babci Tekli.
Nic zatem dziwnego, że moja wyobraźnia została urzeczona i zdominowana przez siłę kreacyjną ojcowskiego miecza. Moja ojcowizna, Podole, była rajem utraconym, ojczyzną imaginacyjną, ojczyzną duchową. I nic dziwnego, że literatura, która sprowokowała moją ciekawość, o której pisałem z wyboru, ma najczęściej posmak kresowy. A więc ksiądz Baka, Hieronim Morsztyn, Mickiewicz, Słowacki, Kraszewski, Szczeniowski, Wittlin, Iwaszkiewicz, Wierzyński, Miłosz, Schulz, Haupt. Jeśli nie było to słowo zrodzone daleko, na Wileńszczyźnie, Pińszczyźnie czy Ukrainie, to przynajmniej w mniej odległej Galicji. Zawsze gdzieś na Wschodzie…
A Zachód, Śląsk, ta druga połówka? Powiedzmy od razu: to część kobieca, macierzyńska, równie ważna, ale stłumiona. Wiele czasu minęło, nim zdałem sobie sprawę, że nie urodziłem się, tak jak ojciec, w Czortkowie ani w rodzinnym Tarnopolu, ani w majątku w Liczkowcach. Że jestem organicznie, biologicznie związany z ziemią śląską. A także kulturowo, bo więcej czasu spędziłem z matką niż z ojcem, a najwięcej z babcią Franciszką, „kobietą mego życia”, bodaj jedyną osobą w bezpośredniej bliskości, której język był głęboko nasycony śląską mową. I to ona w dzieciństwie prowadziła mnie przez kobiecy świat kuchni i domowego gospodarstwa. Wiodła w alchemię nudli kulania i gardin szpanowania, sztrykowania, hajcowania w kachloku, pucowania gelendra, prania galot i spodnioków. Zabierała mnie na wakacje w żeński (przede wszystkim) świat swojej siostry Waleski, jej córki Maryjki i trzech moich kuzynek (Tereni, Jadzi, Justyny), a także babcinej kuzynki Gustli, która żyła w sąsiedztwie cicho i tajemniczo, z nie mniej intrygującą kozą (jakże ważną dla przyszłego rozwoju mojej naukowej wyobraźni!). Spędzałem więc wakacje na łonie rodziny, na zielonym Śląsku, patrząc z okna na legendarną i przyjazną niczym kobieca pierś kulminację Klemensowej Górki, zwanej tu Klimontem. Do dziś dnia śnię ten obraz, a był nawet taki czas, iż śniąc tę wizję, powątpiewałem w jej realność. Teraz wiem, że istotna była nie moja aktywność oniryczna, lecz promieniowanie świętej góry, czczonej od wieków, a nawet tysiącleci, nawiedzanej przez monarchów, także królów Polski – jednego z najbardziej intrygujących miejsc w naszych stronach. Nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce całej.
Wiele czasu minęło, zanim zdałem sobie sprawę, że ów rodzinny zakątek Śląska z powodzeniem mógłbym zinterpretować jako osobistą Arkadię. Tylko siedem kilometrów od Wisły, nad rzeczką – nomen omen – Mleczną, gdzie po raz pierwszy widziałem szczupaka i po raz ostatni utopca. Blisko pola nazywanego Jaskuliną (nazwa od obfitości „jaskułów”), gdzie pasałem krowę Krasulę i bezimienne gęsi, w znajomości z łańcuchowym psem Ciapkiem, dokładnie naprzeciw Walencinka, czyli kościoła pod wezwaniem świętego Walentego. Wówczas myślałem, że to pocieszyciel waryjotów, a teraz wiemy wszyscy aż do znudzenia, że patronuje zakochanym. Kłopot jednak w tym, że „arkadyjskość” do niedawna kojarzyła mi się wyłącznie z kresowością, Śląsk zaś nie istniał na prywatnej mapie cudów.
I jeszcze jedno zastrzeżenie: łatwo można zakwestionować sielankowość tej krainy, zaćmić ją choćby dymami z Birkenau, które w latach czterdziestych przy niefortunnym podmuchu wiatru kładły się na nią obficie, szczególnie w piękne letnie wieczory, co wytrwale przypomina, albo czego raczej zapomnieć nie może moja mama.
A więc i tu, między Bieruniem, Bojszowami, Jajostami, Ścierniami, w bliskości słynnych lasów pszczyńskich, tu, gdzie śląskość objawiła mi się jako kobiecość, nawet tu raz po raz wdzierało się męskie ramię historii. Przed drugą wojną światową była pierwsza, a po niej plebiscyt i dobra książąt von Pless znalazły się na terenie Rzeczypospolitej. Rozbudzony żywioł polski musiał wtargnąć także do Bierunia Starego i do domku bednarza – mojego brodatego pradziada. Czwórka jego dzieci (dwie dziewczynki i dwóch chłopców) miała za sobą śląskie wychowanie i niemiecką szkołę, a przed sobą szanse związane z powstaniem młodego państwa polskiego. Ich dalsze losy, biegnące w dwóch kierunkach, mają zatem symboliczną wymowę.
Synowie August i Karol zaczęli w latach dwudziestych od pracy na poczcie, potem szukali szczęścia w rozmaitych zajęciach: od handlu rumuńskim bydłem po motoryzację, aby w latach trzydziestych awansować do rangi cenionych w Katowicach przedsiębiorców budowlanych, czego efektem są najładniejsze budynki przy ulicach Dąbrowskiego i Reymonta. Kolekcjonowali obrazy i mercedesy, zmieniali żony i – co się z tym wiąże – wyznania. Wolne chwile spędzali w Wiedniu, Karlsbadzie i Zakopanem. Wujka Augusta tytułowano „Panem Prezesem” (rzeczywiście był prezesem Kasy Chorych), aparycję Karola zaś można nazwać arystokratyczną. Pamiętam jego zewnętrzną świetność (oczywiście późną, z epoki gomułkowskiej, więc już z czasów upadku): pięknie falujące szpakowate włosy, skrzypiące angielskie buty, cygaro, trzcinowa laseczka, dyskretny sygnet. Równie dobrze mógłby zagrać „polskiego pana”, jak i „kosmopolitycznego światowca”, ale kapitalnie prezentował się także na fotografii ocalonej z powstania warszawskiego – w berecie i w koszuli z biało-czerwoną opaską. Jedynym znanym mi przejawem śląskości i plebejskości babcinych braci był pewien zwyczaj kulinarny wujka Augusta, który wracając późną nocą z wystawnych bankietów, znużony szampanem, kawiorem i dziczyzną, zwykł gotować sobie wodzionkę („H²O + kromka = wodzionka”).
W stronę wielkomiejskiego życia, choć w skromniejszym stylu, zmierzała też moja babcia. Wyszła za dziadka Stanisława, ambitnego bojszowianina, który bardzo krótko pracował w mysłowickiej kopalni, by po samokształceniowych kursach szewstwa, gry organowej, stenografii, esperanta i tym podobnych przemienić się ze Stanika w szanowanego „Pana Rendanta”. Jego towarzyszka życiowa, Francla, starała się być kulturalną małżonką pracownika magistratu, zamieszkującego „przyzwoitą”, południową dzielnicę Katowic. I jedynie ciotka Waleska poszła inną drogą niż siostra i bracia, a właściwie została w domu, przy polu i gowiedzi. Jako dziewczyna podobno nosiła miejskie szaty, ale szybko je zrzuciła, bo wolała ubierać się po chłopsku niż po pańsku. Świadomie wybrała kiecki, zopaskę, jaklę, codzienny kontakt z gadziną i swawolnego mulorza – ujka Johana – za męża. Z grona czworga rodzeństwa tylko w jej domu wesoło dźwięczała śląska mowa i zresztą słychać ten harmider po dziś dzień. I tylko tam, w czasie rodzinnych spotkań, moja mama mogła sobie swobodnie pogodać, bo poza bieruńskimi wizytami posługuje się literacką polszczyzną i równie nienagannym Hochdeutsch (pamiątka z wojny). Zarówno w Polsce, jak i w krajach niemieckich bywa to komentowane dwuznacznym w istocie komplementem: „Nigdy bym nie pomyślał, że pani jest Ślązaczką!”. A jednak była i jest, tyle że jej śląskość, głównie za sprawą dziadka Stanisława, wzniosła się „powyżej” – literacko mówiąc – poziomu trzepaka.
To samo można powiedzieć o naszych inteligenckich sąsiadach z wyższych pięter, a także o rotacyjnie zmieniających się lokatorach milicyjnego lokalu (choć ich dzieci zwykle się zacinały lub jąkały), natomiast sąsiedzi z parteru i oficyny sytuowali się nieco bliżej klopsztangi. Dlatego też godanie po naszymu, a nawet fandzolenie gromko rozbrzmiewało na placu. I podobnie było na innych podwórkach, szczególnie zaś na tyłach ulicy Mikołowskiej, w domach kopalni „Wujek”, na placu Andrzeja i na – nomen omen – Krzywej, gdzie znajdowały się meliny, pijalnie denaturatu, czyli bryny, a także burdel niskiej kategorii (prowadzony przez lwowskiego szewca). Okazało się, że po śląsku mówiły dzieci hajerów, co robili na grubie, a także rojbry z lumpenproletariackiego półświatka.
Nieźle poznałem ów chacharski mikrokosmos i jego gwiazdy z niezapomnianym Pyjtrem Ciemięgą, zwanym Bulikiem, który choć klasy powtarzał, ciemięgą nie był. A wiedzę tę (i blizny) zawdzięczam edukacji w ostatniej w Katowicach (także w województwie i w Polsce) męskiej szkole podstawowej (nr 30), w tej prawdziwej, więc niezwykle brutalnej szkole życia. Kto tam nie poradził godać, nie kurzył w klopie cigaretów, nie łaził na baje, nie charkał flekami i nie hepał, ten zwyczajnie dostawał po ryju (albo bez ten gupi bezpysk – jak poetycko mawiała ciotka Waleska). Lecz ten drastyczny ewenement nie znosi tezy, że duch wiejący z okolic familoka jest ciepły i przyjazny, choć obciążony dosadną cielesnością. Aby to zobrazować w sposób godny literaturoznawcy, należałoby cytować Cholonka Janoscha na przemian z Bachtinem.
Czy ten pachnący piwem i krupniokami, zarazem wiejski i wielkoprzemysłowy światek mógł się podobać mojemu ojcu i jego galicyjsko-urzędniczo-poszlacheckiej rodzinie? Owszem, ale tak jak folklor, oglądany łaskawie i pobłażliwie – bo z góry. To górowanie jednak, choć niby oczywiste, bywało czasem problematyczne, gdyż moi krewni ze strony ojca „Uplasowali się w takiej warstwie, gdzie dziurawo i nędznie, ale fason się trzyma, tych rąk właśnie się nie uwala, gdzie się jest zawsze przez «pan», «pani», gdzie obowiązuje ten specjalny, literacki, inteligencki język, to prawda przeładowany banałami, komunałami, dictionnaire des lieux communs, elegancja, wysłowienie się, osobny dialekt, bez surowizn, ta osobna literacka polszczyzna, wyślizgana jak wytarte łokcie marynarki, jak leciutko przybrudzony kołnierzyk koszuli i krawata, ale kołnierzyk i krawat muszą być!”.
Ulica Krzywa, Katowice
Piszący te słowa Zygmunt Haupt, nie tylko krajan, ale może nawet sąsiad moich kresowych dziadków, wiedział świetnie, że dobre samopoczucie tej warstwy opierało się nie tylko na języku, ale także na magii rzeczy wcielonej w „ śmietnisko drobiazgów, spinek, breloków, owszem i papierośnica, którą z trzaskiem zamyka się na preferansowym stole, cygarniczka, takie i owakie getry, kamizelki, pulowery, butonierki, no i oczywiście, jakżeby bez nich, rękawiczki!”.
Te rękawiczki rzeczywiście były ważne, bo bez nich babcia Tekla nie mogła zniżyć się do poziomu śląskiej ulicy (tu nadto konieczny był kapelusz), a szczególnie już podwórka. Wiadomo, pod klopsztangą trąciło aromatem gulika i hasioka, lecz problem czystości był w swej istocie nie tyle higieniczny, co kulturowy, a zwłaszcza językowy. Wszak miejscowy dialekt nie wydawał się babci „czystą” polszczyzną, ani nawet „czystą” gwarą, raczej żargonem „zanieczyszczonym” równie „nieczystą” niemczyzną (w tym momencie wyobrażam sobie oburzenie schludnych śląskich gospodyń, które wedle przedwojennych statystyk zużywały kilkakrotnie więcej mydła, niż wynosiła norma ogólnopolska).
Ale, wracając z podwórka, naprawdę byłem zmaraszony i zmywając ten brud, usuwałem też kulturowe i językowe naleciałości placu, bo to, co uchodzi za „nieczyste”, jest wstydliwe i ulega wyparciu lub stłumieniu.
Ach, gdyby ta kultura, a zwłaszcza jej język dysponowały literacką ekspresją, może byłoby inaczej? Lecz pozostały – przynajmniej dla mnie – tylko mową, językiem oralnym. Zabrakło pióra, tak jak zabrakło też miecza. Niedostatek elementu fallicznego, powściągliwość męskości, wyżywającej się w pracy, a co za tym idzie – żeńska dominacja osłabiły zdolności mitotwórcze. Nie słyszałem w tym dialekcie mitów, czyli opowieści o herosach, nasłuchałem się za to opowieści w języku profanum – godek, witzów, szpasów. A jeśli nawet coś czytałem, to co najwyżej jakieś bliżej niezidentyfikowane „berybojki”, bo nie dotarłem nawet do Ligoniowych Berów i bojek. Jeżeli więc brakuje Śląskowi wzniosłego Logosu, to równocześnie nie dostaje mu sacrum – i bezrobotny pozostaje hermeneuta.
Ale czy tak jest naprawdę? Przecież ojczyzny nie należy ograniczać do pewnego „ciała ożywionego wolą narodową” – czym niewątpliwie byłby korpus kresowości. Wedle Vincenta Descombes’a ważniejsze jest „ miejsce pochodzenia, wobec którego poczuwamy się do długu i spłacamy ów dług, uprawiając kult przodków oraz oddając cześć ich pamięci. Święte szczątki, w których postaci mieszkają oni jeszcze między nami (groby, trofea, obrazy, legendy), nigdy nie przestaną do nas mówić. Ich biedne resztki mówią do nas nawet wtedy, gdy nic z tych głosów nie rozumiemy lub gdy nie zwracamy na nie żadnej uwagi ”.
W moim wypadku te szczątki byłyby wyjątkowo biedne, stłumione i zapomniane, odizolowane od legend. Biedne, bo osadzone bardzo nisko, przy samej ziemi. Nie tylko na cmentarzu pod drewnianymi ścianami Walencinka, ale także pod klopsztangą. Wolałbym, aby to był grunt, na którym można sobie polotać po bosoku, ale przecież spod tej twardej, kamienno-studziennej przestrzeni podwórka także szemrze cichy głos ziemi zamurowanej grobowo jak rzeka Rawa. Wtedy go nie słyszałem, bo zagłuszony był zgiełkiem placu i wołaniem mamy lub babci wzywających do domu (dźwięk mojego imienia musiał obijać się o metalową ramę trzepaka), a teraz splatają się te głosy wzajem i dźwięczą w miejscu hermeneutycznym – poniżej i powyżej klopsztangi.
1996Moczka. Z fenomenologii śląskiego ducha
Powiada się często, że trawienie zaczyna się w kuchni;
uczona teoria również.
Gaston Bachelard, Mit trawienia
1.
Nigdy nie mieszkałem w familoku, ani nikt z naszej rodziny, ani nawet nikt spośród najbliższych znajomych, trudno zresztą spotkać familoki w śródmieściu Katowic. Owszem, już jako dorosły zaglądałem do wnętrza takich budynków, ale znacznie więcej dowiedziałem się z powieści Janoscha Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny. Literacki obraz familoków przy ulicy Księdza Oślowskiego w Porębie był mi bliższy niż realia, ale nie ma czego żałować, bo wkrótce na własnej skórze poznałem, czym jest liche budownictwo masowe, na długo bowiem przyszło mi mieszkać w blokowisku, którego historyczną zapowiedzią, albo nawet architektoniczną przymiarką była właśnie kolonia familoków. To przecież pierwszy nowoczesny sposób na błyskawiczne osiedlenie ludzi przeznaczonych do wyniszczającej pracy w kopalniach i hutach; a jednak te czerwone domki z ałsgusem na półpiętrze, haźlem na placu i przyległymi chlywikami okazały się dziwnie fotogeniczne, a nawet mityczne, tak że zawładnęły zbiorową wyobraźnią, jakby w nich rzeczywiście mieszkała ważna cząstka śląskiego ducha.
Jak tego ducha zobaczyć, podsłuchać? Filologowi, który familoki zna ze słyszenia i z lektury, najłatwiej byłoby zająć się językiem, ale tu pojawiają się rozmaite problemy. Kiedy Janoscha, wychowanego w robotniczej dzielnicy Zabrza, dopytywali dziennikarze, jakim językiem rozmawiano w jego rodzinnym domu (niemieckim czy polskim?), odpowiedział pytaniem: „Czy pięćdziesiąt słów to już jest język?”. Niejaka Kosińska, która w powieści Janoscha zajmuje się heklowaniem i dojeniem kóz, „Znała około trzystu słów, które nie były ani polskie, ani niemieckie. Z dzieckiem rozmawiała za pomocą sylab – zrób lululu!! Gdzie jest tetete i gogogogo?”. Podsumowanie lingwistycznych rozterek Janoscha znajdziemy w jego literackiej autobiografii Sacharin im Salad, gdzie powiada Hanys: „Nie ma nic trudniejszego niż porozumiewanie się językiem”. Jakże ważna to przestroga, może mowa nie jest najważniejsza w Cholonkowym świecie? „Niektórzy to tyle gadają, a wszystko to gówno” – sceptycznie stwierdza Zając, częstując sąsiada tabaką w przydomowym ogródku. Mógł liczyć na zrozumienie, bo gęba starego Świętka służyła głównie do trzymania cybucha, poza nielicznymi, ale ważnymi chwilami, kiedy zajęta była jedzeniem. Czy jedzenie bardziej niż gadka nie absorbowało ust i języków tych, co mieszkali przy ulicy Oślowskiego? W filozoficzny sposób podobne kwestie rozważał Ludwik Feuerbach: „ pokarm nie jest tylko szpikiem ludzkiego ciała, ale i szpikiem mowy ludzkiej. Jakże wietrzna, jakże bezsilna i pozbawiona soczystości byłaby mowa, gdyby w tworzeniu słów i pojęć usta uczestniczyły tylko jako narząd oddychania i mowy, a nie zarazem jako narząd jedzenia!”.
Osiedle Nikiszowiec, Katowice
2.
Niemiecki myśliciel był głęboko przekonany, że „Człowiek jest tym, czym się żywi” („Der Mensch ist, was er isst”). Inspiracji dostarczyła mu Teoria żywienia dla ludu (1850), opublikowana przez Jakoba Moleschotta, filozofującego lekarza fizjologa z Heidelbergu. Feuerbach entuzjastycznie zrecenzował tę rozprawę, a w roku 1866 powrócił do jej radykalnych tez, ogłaszając swe sensualistyczne credo: Tajemnica ofiary, czyli człowiek jest tym, czym się żywi. Teksty Feuerbacha i Moleschotta, napisane na progu nowoczesności, odsłonić miały biologiczne fundamenty życia psychicznego, społecznego i religijnego, a zarazem niosły nadzieję na szczęśliwą przyszłość, na wyzwolenie zbydlęconych mas. Tę szansę obaj filozofowie przyrody dostrzegli w racjonalnym żywieniu, a co się z tym wiąże – w chemii organicznej. Moleschott skupiał się na formach istnienia białka, Feuerbach – na ich interpretacji w duchu materialistycznym. Autor Tajemnicy ofiary zdawał sobie jednak sprawę, że próba zastąpienia teologii gastrologią może wydać się błazeństwem, dlatego szukał patronów dla swych koncepcji wśród starożytnych autorytetów, poczynając od Homera. Przypomniał Iliadę, w której scytyjscy nomadzi żywiący się kobylim mlekiem nazywani byli „mlekojadami”, i Odyseję, gdzie plemię „lotosojadów” doczekało się takiego miana z powodu kwietnej diety. Podobne nazewnictwo stosowali greccy geografowie rejestrujący poszczególne ludy jako ichtiofagów (rybojadzi), akridofagów (szarańczojadzi), strythofagów (strusiojadzi), ryzofagów (korzeniojadzi), hylojadów (drewnojadzi) czy spermojadów (spożywający nasiona). Pliniusz pilnie odróżnia agriofagów jedzących dziczyznę (lwy i pantery) od alifagów posilających się wężami. Odmienność diety, wedle Homera, różni też ludzi od bogów, którzy nie spożywają ziemskich pokarmów, lecz karmią się ambrozją. Feuerbach cieszył się niezmiernie, że jego zasada rozciąga się nawet na świat boski, bo przecież „Bóg jest tym, czym się żywi; je ambrozję, tj. nieśmiertelność, czyli nieśmiertelny pokarm, a więc jest nieśmiertelnym, jest bogiem; człowiek natomiast je chleb, je owoc ziemi, a więc coś ziemskiego, nie-ambrozyjskiego, śmiertelnego, jest więc człowiekiem, śmiertelnikiem”. Niedoskonali śmiertelnicy nie potrafią się powstrzymać od obelg, toteż żydzi nazywają chrześcijan „zjadaczami wieprzowiny”, Grecy kpią z zamieszkujących wieś „zjadaczy majeranku”, Rzymianie „jęczmieniarzami” nazywają swoich gladiatorów, a komedie wystawiane w Wiecznym Mieście wyszydzają cuchnących czosnkiem chłopów, marynarzy i żołnierzy.
Jadłospis pospólstwa najbardziej też interesuje autora Teorii żywienia dla ludu i jego entuzjastycznego recenzenta – Feuerbacha. Obaj niemieccy uczeni są jednak dalecy od drwin, na jakie dawniej pozwalali sobie ich rodacy określający ubogich sąsiadów mianem „osłożerców” czy „kotożerców”, wręcz przeciwnie – troszczą się o podstawową karmę dla plebsu, której skład i walory energetyczne rozstrzygają przecież o zdolności do myślenia i czynu. Kaloryczne obliczenia Moleschotta w logiczny sposób wyjaśniały odrębności ludu w różnych krajach:
„Któż nie zna przewagi robotnika angielskiego, wzmacniającego się roastbeefem, nad włoskim lazzarone, którego głównie roślinna dieta po większej części wyjaśnia jego skłonność do lenistwa”.