Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lajerman - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,00

Lajerman - ebook

Opowiadając o domu czy rodzinie, nie szukałem pretekstu dla prywatnej autobiografii. Intymny pamiętnik wyglądałby inaczej. Tutaj jedynym kryterium jest Śląsk, a raczej jego osobiste doświadczenie. Osobiste okruchy i ograbki nieuchronnie mieszają się z dyskursem współczesnej humanistyki, ale Lajerman nie jest ani traktatem, ani autobiografią, ani zbiorem esejów, ani tym bardziej postmodernistyczną bryją-hybrydą. Szukając  „formy bardziej pojemnej”, spragniony jestem jakiejś „formy śląskiej”, w duchu której trwa nieustanna obróbka resztek, podobna do skrzętnego wykorzystywania apfali – odgrzewania bratkartofli, rychtowania wodzionki, zalewania piernika na moczkę, a czasem nawet, w smutnych przypadkach nędzy – maszkiecenia po hasiokach. Bo i tam można znaleźć skarby, a poza tym na podwórzu najłatwiej spotkać lajermana.

Spis treści

Szczęść Boże!

Do rzeczy

  • Pod klopsztangą
  • Moczka. Z fenomenologii śląskiego ducha
  • Między Nowym a Starym Bieruniem
  • Hałda. Teologia resztek
  • Ryczka i szolka


Głosy z tej ziemi

  • Duch muzyki
  • „Kaj my to som?”
  • Pisarz ujmujący
  • Rzymianin Ślązakiem
  • Lajerman


Posłowie
Literatura

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7453-176-4
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szczęść Boże!

„Szczęść Boże!” – tak za­wsze wi­tał nas dzia­dek Sta­ni­sław, co w dzie­ciń­stwie nie­zmier­nie mnie za­wsty­dza­ło, bo de­wo­cyj­ne, sta­ro­świec­kie i strasz­nie ślą­skie. Nig­dy „Dzień do­bry” albo „Do­bry wie­czór”, na pro­gu miesz­ka­nia sły­sza­ło się tyl­ko ple­bej­skie „Szczęść Boże!”, cho­ciaż dzia­dek był oby­ty i ele­ganc­ki jak przed­wo­jen­ny urzęd­nik pań­stwo­wy – ku­ra­cjusz Kry­ni­cy, by­wa­lec Że­gie­sto­wa. To ślą­skie po­zdro­wie­nie ra­zi­ło też moją bab­cię ze stro­ny ojca, ro­dem z Po­do­la, szcze­gól­nie wte­dy, gdy są­siad­ki z ka­to­wic­kiej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Sło­wac­kie­go łą­czy­ły uprzej­me „Szczęść Boże!” z siar­czy­stym po­trzą­sa­niem jej drob­ną dło­nią. „Ja­kież to przy­ziem­ne i ma­ło­dusz­ne – ubo­le­wa­ła bab­cia – żeby Panu Bogu ka­zać cu­dze­go szczę­ścia pil­no­wać. Nie tak się Go chwa­li, a czy nie moż­na wi­tać się pięk­nie? Mamy prze­cież sta­ro­pol­skie po­zdro­wie­nie eu­cha­ry­stycz­ne: «Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!»”.

Chwa­ła i uwiel­bie­nie, ad­o­ra­cja i afir­ma­cja – to bab­cia Te­kla ro­zu­mia­ła bez szkół. Szmin­ka i ob­ca­sy po­ma­ga­ły jej w ukła­da­niu „ak­tów strze­li­stych”. Wie­dzia­ła, jak Boga ko­chać i jak ubó­stwiać ko­bie­tę. Klę­czeć umia­ła przy oł­ta­rzu, śpie­wać na szczy­cie chó­ru, tań­czyć na sto­le. Już jako dziew­czy­na w Dra­ga­nów­ce pod Tar­no­po­lem w cza­sie wiel­kich świąt śpie­wa­ła solo w ko­ście­le, a na­wet w po­bli­skiej cer­kwi, je­śli tyl­ko za­pro­sił ją pop, lecz dłu­go mu­sie­li na­le­gać pa­no­wie ofi­ce­ro­wie (wte­dy była już mę­żat­ką), za­nim za­tań­czy­ła ko­za­ka, a po­tem to­a­sty wzno­si­li szam­pa­nem, do­praw­dy, z jej pan­to­fel­ka. Gdy­by roz­wią­za­ła kok, jej wło­sy pew­nie się­gnę­ły­by zie­mi, więc po­zo­wać mo­gła do por­tre­tu świę­tej Te­re­sy, też tan­cer­ki, i nikt nig­dy by nie po­my­ślał, że uro­dzi­ła dzie­wię­cio­ro dzie­ci. Jej zdję­cie mo­gło­by zdo­bić okład­kę lwow­skiej ga­ze­ty, gdy­by nie lufa re­wol­we­ru, któ­rą dzia­dek Fi­lip wy­ce­lo­wał w fo­to­gra­fa. Tego aktu za­zdro­ści nig­dy nie wy­ba­czy­ła mę­żo­wi, bo to był za­mach na teo­lo­gię pięk­na po brze­gi wy­peł­nia­ją­cą jej ser­ce. Ale na Ślą­sku nie mia­ło sen­su o tym mó­wić ani my­śleć, bo tu­taj ko­biet na­wet nie ca­łu­je się w rękę.

Drża­łem za­tem, kie­dy kre­so­wa mat­ka mo­je­go ojca od­wie­dza­ła ślą­skich ro­dzi­ców mo­jej mamy. Dzwo­nił dzwo­nek, ja drża­łem, a dzia­dek Sta­ni­sław po­ja­wiał się w an­try­ju, aby wi­tać go­ścia so­lid­nym uści­skiem i tra­dy­cyj­nym „Szczęść Boże!”. Jed­nak bab­cia nie oka­zy­wa­ła roz­cza­ro­wa­nia, zresz­tą jej twarz prze­sło­nię­ta była ron­dem ka­pe­lu­sza, a nie­kie­dy wo­al­ką. On na­to­miast wzrok miał sła­by. Ską­di­nąd sły­szał wte­dy nie le­piej, niż wi­dział, bra­ko­wa­ło mu tak­że wło­sów i sku­tecz­ne­go leku na skle­ro­zę, lecz śpie­wać nig­dy nie prze­stał i co dzień grał na fis­har­mo­nii. Przez więk­szość ży­cia an­ga­żo­wał się w chó­rach, a z „Ogni­wem” jesz­cze przed woj­ną go­ścił w War­sza­wie na es­tra­dzie Fil­har­mo­nii Na­ro­do­wej. Nic za­tem dziw­ne­go, że mię­dzy te­ścia­mi mo­ich ro­dzi­ców mimo od­mien­no­ści po­wi­tań, tem­pe­ra­men­tu i po­cho­dze­nia pa­no­wał obu­stron­ny sza­cu­nek, a na­wet har­mo­nia. Ro­zu­mieć to wol­no do­słow­nie, bo chór pa­ra­fial­ny (w ran­dze ka­te­dral­ne­go), w któ­rym przez lata śpie­wał dzia­dek, już po jego re­zy­gna­cji zo­stał wzmoc­nio­ny gło­sem bab­ci Teni, za­pro­szo­nej przez dy­ry­gen­ta aż z są­sied­niej pa­ra­fii (po­tem w ko­ście­le Świę­tych Pio­tra i Paw­ła go­ści­ły inne so­pra­nist­ki – Ste­fa­nia Woy­to­wicz, Emma Kir­by). Ża­ło­wać tyl­ko moż­na, że bab­ci­na ko­lo­ra­tu­ra nie spo­tka­ła się nig­dy z te­no­rem dziad­ka, choć przy odro­bi­nie szczę­ścia było to re­al­ne, na­wet pod ba­tu­tą Grze­go­rza Fi­tel­ber­ga, no­ta­be­ne na­sze­go są­sia­da z uli­cy Drzy­ma­ły. Ale mó­wiąc cał­kiem szcze­rze, kie­dy jako dziec­ko w cza­sie uro­czy­sto­ści ro­dzin­nych sta­łem wraz z gro­ma­dą ku­zy­nów pod ko­ściel­nym chó­rem, wte­dy jej po­pi­sy wo­kal­ne wy­da­wa­ły się nie­wy­obra­żal­nie śmiesz­nym i trud­nym do znie­sie­nia wy­ciem. Te­raz jed­nak my­ślę o bab­ci Te­kli jak o Ma­rii Cal­las, o dziad­ku Sta­ni­sła­wie zaś – jak o Mo­niusz­ce z po­mni­ka na pla­cu Miar­ki (do któ­re­go zresz­tą był łu­dzą­co po­dob­ny), choć w ra­chu­bę wcho­dzą ra­czej chó­ry aniel­skie.

Daj Boże!Pod klopsztangą

Rawa pły­nie przez śród­mie­ście Ka­to­wic, a wła­ści­wie pod nim, co za­wsze mnie dzi­wi­ło i prze­ra­ża­ło. Na­to­miast Kłod­ni­ca prze­ci­na pe­ry­fe­rie mia­sta. W jej gór­nym bie­gu, na po­gra­ni­czu z Cho­rzo­wem i Rudą Ślą­ską, tam gdzie wpa­da rze­czuł­ka Śle­piot­ka i po­tok Ko­ko­ci­niec, jest do­syć zie­lo­no, ci­cho i pu­sto. Wody, choć ciem­ne od prze­ta­cza­nych ście­ków, prąd mają by­stry, me­an­dru­ją ma­low­ni­czo wśród buj­nych łąk i kar­ło­wa­tych la­sów, obok czyn­nych jesz­cze hałd, szy­bów gór­ni­czych i splą­ta­nych sie­ci to­rów ko­le­jo­wych. Spod war­stwy żuż­lu i szla­ki na wio­snę prze­bi­ja­ją się dzi­kie kon­wa­lie, a póź­niej grzy­by. Ła­two tu spo­tkać za­ją­ca, ba­żan­ta, a na­wet dzi­ka; naj­ła­twiej – spa­ce­ro­wi­czów, wszak są to dziś te­re­ny re­kre­acyj­ne. Cha­dzam tam czę­sto, zwy­kle żół­tym szla­kiem albo czar­nym – obok domu gra­ba­rza.

Chęt­nie też opo­wia­dam o tym za­kąt­ku, szcze­gól­nie cu­dzo­ziem­com – nie tyl­ko dla­te­go, że są wraż­li­wi na eko­lo­gię, lecz tak­że dla przy­jem­no­ści wy­ma­wia­nia fraz: the Śle­piot­ka ri­ver, the Ko­ko­ci­niec stre­am. W ta­kim ze­sta­wie­niu, siłą kon­tra­stu, uwy­dat­nia się smak, nie­omal eks­trakt pol­sz­czy­zny, a ści­śle mó­wiąc, urok miej­sco­we­go dia­lek­tu. Na­zwa „Ko­ko­ci­niec” po­cho­dzi bo­wiem od „ko­ko­ta”, ślą­skie­go okre­śle­nia ko­gu­ta; na­to­miast o gwa­ro­wo­ści „Śle­piot­ki” świad­czy cha­rak­te­ry­stycz­ny przy­ro­stek -(i)otka. W Pol­sce cen­tral­nej mó­wio­no by ra­czej „Śle­piat­ka” albo „Śle­pot­ka” (do­daj­my, że dru­gą z tych form po­słu­gi­wał się au­tor Kró­la-Du­cha, choć w od­mien­nym kon­tek­ście).

Ale wy­ma­wia­jąc na­zwę tej rzecz­ki, jak echo sły­szę po­dob­nie brzmią­ce sło­wo, za­pa­mię­ta­ne z dzie­ciń­stwa. Przy­po­mi­nam so­bie, że kie­dy przy­no­si­łem do domu ryby zło­wio­ne w gli­nian­ce, wte­dy mój skrom­ny po­łów na pro­gu kuch­ni wi­ta­ła bab­cia li­to­ści­wym wes­tchnie­niem: „Ale śle­picz­ki!”. Ła­twiej to sło­wo zna­leźć w cze­skim niż w pol­skim, a na­wet ślą­skim lek­sy­ko­nie, mimo to „śle­picz­ka” i „śle­piot­ka” to zdrob­nie­nia do­brze zna­ne moim uszom, jako że na­zy­wa­ją­ce to, co małe, bo mło­de, le­d­wie na­ro­dzo­ne – „jesz­cze śle­pe” (tę fra­zę wy­ko­rzy­stu­je też Ha­li­na Po­świa­tow­ska w wier­szu mar­ge­ryt­ki). Ma­gia mięk­kich, a za­ra­zem ciem­nych słó­wek cofa mnie w mi­nio­ne lata, do ro­bacz­ko­we­go wy­rost­ka prze­szło­ści, w śle­py za­ułek cia­sne­go po­dwór­ka, pod klopsz­tan­gę wła­śnie…

To osta­nie sfor­mu­ło­wa­nie pod­su­nął mi Ste­fan Szy­mut­ko, któ­ry chciał (a ra­czej chcie­li­śmy obaj w unie­sie­niu bie­siad­nej eu­fo­rii), żeby taki ty­tuł no­si­ła kie­dyś na­sza wspól­na książ­ka po­świę­co­na li­te­ra­tu­rze i jesz­cze cze­muś nie­na­zwa­ne­mu z pięt­nem ślą­skie­go genius loci. Dla­cze­go ko­le­ga z uni­wer­sy­te­tu, przy­szły au­tor Na­grob­ka ciot­ki Cili, we mnie upa­trzył so­bie wspól­ni­ka tak oso­bi­ste­go przed­się­wzię­cia? Praw­dę mó­wiąc, nie miał wiel­kie­go wy­bo­ru, bo któ­ry spo­śród gro­na uczo­nych po­lo­ni­stów wie, co to „klopsz­tan­ga”? A prze­cież na wie­dzy rzecz się nie koń­czy, waż­niej­sze jest do­świad­cze­nie. Idzie tu o prze­strzeń pod klopsz­tan­gą, po­mię­dzy ha­sio­kiem a gu­li­kiem, gdzie za­wsze kupa ma­ra­su i lar­ma kupa. Nie mam tu jed­nak na my­śli ha­ła­su spod klo­pra przy klu­pa­niu te­pi­chów, lecz zgiełk dzie­cin­nych za­baw. Dla baj­tla cho­wa­ne­go na pla­cu klopsz­tan­ga jest bo­wiem osią świa­ta. Krzy­żem, szu­bie­ni­cą, przed­mio­tem me­dy­ta­cji, pił­kar­ską bram­ką, przy­rzą­dem gim­na­stycz­nym. Nie­ła­two na nią wy­lyść (ja cza­sem po­ma­ga­łem so­bie rycz­ką), jesz­cze trud­niej na niej sie sztrek­nąć, za to ła­two sle­cieć i dżist­nąć, a przy tym moż­na jesz­cze byle kaj sie chach­nąć, na­ro­bić so­bie blaz na rę­kach oraz in­nych kło­po­tli­wych bo­lo­ków. Kto więc spę­dził dzie­ciń­stwo w cie­niu klopsz­tan­gi, ten nie­chyb­nie zo­sta­wił pod nią cząst­kę sie­bie, zda­niem Ste­fa­na zaś „dźwi­ga ją na swych ra­mio­nach do koń­ca ży­cia”. Po­ją­łem tę na­ukę ślą­skie­go fra­so­bli­we­go, czu­jąc, co go żgo i o co mu loto, ale czy rze­czy­wi­ście nada­wa­łem się na współ­pra­cow­ni­ka Sy­zy­fa z My­sło­wic? Naj­wy­żej w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach. Szan­se na wspól­ną książ­kę ro­ko­wa­ły pół na pół, bo wła­śnie ta­kie mam pro­por­cje swoj­skiej i ob­cej krwi (któ­ra swoj­ska, któ­ra obca?). Je­stem bo­wiem mie­szań­cem.

Wie­ża Spa­do­chro­no­wa w Par­ku Ko­ściusz­ki, Ka­to­wi­ce

Zwią­zek mo­je­go ojca z tą zie­mią, choć ho­no­ro­wy i cie­le­sny za­ra­zem, bu­dzi jed­nak pew­ne wąt­pli­wo­ści. Je­śli zdo­był ty­tuł wi­ce­mi­strza Ślą­ska w bok­sie (waga ko­gu­cia), a nie są to tyl­ko ko­gu­cie prze­chwał­ki (jak po­dej­rze­wa je­den ze stry­jów), to zna­czy, że szum­nie przy­był z Po­do­la do Ka­to­wic – roz­bi­ja­jąc nosy au­to­chto­nów. Ale nie są­dzę, by moc­niej bił ha­ny­sów, niż da­rzył ich sym­pa­tią. Na­to­miast istot­na róż­ni­ca ob­ja­wia­ła się wła­śnie wo­bec klopsz­tan­gi, gdyż oj­ciec nie znał tego sło­wa i nie po­tra­fił­by go na­wet po­praw­nie po­wtó­rzyć. Co wię­cej – i co może waż­niej­sze – jego bio­gra­fii nie ogra­ni­cza­ła żad­na po­zio­ma ruła. Już w wie­ku lat pię­ciu jako naj­młod­szy uczest­nik lwow­skie­go zlo­tu To­wa­rzy­stwa Gim­na­stycz­ne­go „So­kół” wspi­nał się na sam szczyt „pi­ra­mi­dy”. W wol­nych let­nich chwi­lach ska­kał na głów­kę z mo­stu na Se­re­cie, lą­du­jąc szczę­śli­wie mię­dzy przę­sła­mi, a w tar­no­pol­skim cyr­ku uda­ło mu się na­wet wsko­czyć do klat­ki z pumą, ta zaś sko­czy­ła mu do gar­dła. Wy­szedł z tego cało (nie li­cząc za­dra­pań i po­dar­te­go mun­dur­ka), na­to­miast tre­ser mu­siał za­pła­cić od­szko­do­wa­nie.

Jak wi­dać, oj­ciec mój mie­rzył wy­so­ko (w szko­le prze­strze­ga­no go wy­so­ko­ścią szu­bie­ni­cy) i może dla­te­go w cza­sie woj­ny zdo­był kom­plet bo­jo­wych od­zna­czeń pol­skich i so­wiec­kich, a wcze­śniej za­słu­żył na dwa me­da­le AK (któ­re do­pie­ro nie­daw­no do­tar­ły z Lon­dy­nu). Mie­rząc wy­so­ko, by­wał ar­ty­stą ma­la­rzem i dy­rek­to­rem (trans­por­to­wej bazy), przy­mie­rzał się do dy­plo­ma­cji i co lo­gicz­ne, by­wał też strą­ca­ny – lą­do­wał na­wet w wię­zie­niu. Tak zwa­nej „ka­rie­ry” jed­nak nig­dy nie zro­bił.

A wszyst­ko dla­te­go, że miał nie tyl­ko kre­so­we po­cho­dze­nie, ale i kre­so­wą du­szę: sze­ro­ką, od­waż­ną, zu­chwa­łą, za­ko­cha­ną w Pol­sce i pol­sko­ści na ro­man­tycz­ną mo­dłę. Za­pew­ne nie do koń­ca był tak he­ro­icz­ny, jak go wi­dzę i opi­su­ję, ale świet­nie się wspie­rał he­ro­icz­nym mi­tem. Ten jed­nost­ko­wy mit ry­cer­ski umac­nia­ły pry­wat­ne mi­to­lo­gie jego ośmior­ga ro­dzeń­stwa, nad tym wszyst­kim zaś gó­ro­wa­ła po­tę­ga pło­mien­nych au­to­ry­te­tów, bez mała gi­gan­tów-pro­to­pla­stów, usta­wo­daw­ców i straż­ni­ków ro­do­wej le­gen­dy – dziad­ka Fi­li­pa i bab­ci Te­kli.

Nic za­tem dziw­ne­go, że moja wy­obraź­nia zo­sta­ła urze­czo­na i zdo­mi­no­wa­na przez siłę kre­acyj­ną oj­cow­skie­go mie­cza. Moja oj­co­wi­zna, Po­do­le, była ra­jem utra­co­nym, oj­czy­zną ima­gi­na­cyj­ną, oj­czy­zną du­cho­wą. I nic dziw­ne­go, że li­te­ra­tu­ra, któ­ra spro­wo­ko­wa­ła moją cie­ka­wość, o któ­rej pi­sa­łem z wy­bo­ru, ma naj­czę­ściej po­smak kre­so­wy. A więc ksiądz Baka, Hie­ro­nim Morsz­tyn, Mic­kie­wicz, Sło­wac­ki, Kra­szew­ski, Szcze­niow­ski, Wit­tlin, Iwasz­kie­wicz, Wie­rzyń­ski, Mi­łosz, Schulz, Haupt. Je­śli nie było to sło­wo zro­dzo­ne da­le­ko, na Wi­leńsz­czyź­nie, Pińsz­czyź­nie czy Ukra­inie, to przy­najm­niej w mniej od­le­głej Ga­li­cji. Za­wsze gdzieś na Wscho­dzie…

A Za­chód, Śląsk, ta dru­ga po­łów­ka? Po­wiedz­my od razu: to część ko­bie­ca, ma­cie­rzyń­ska, rów­nie waż­na, ale stłu­mio­na. Wie­le cza­su mi­nę­ło, nim zda­łem so­bie spra­wę, że nie uro­dzi­łem się, tak jak oj­ciec, w Czort­ko­wie ani w ro­dzin­nym Tar­no­po­lu, ani w ma­jąt­ku w Licz­kow­cach. Że je­stem or­ga­nicz­nie, bio­lo­gicz­nie zwią­za­ny z zie­mią ślą­ską. A tak­że kul­tu­ro­wo, bo wię­cej cza­su spę­dzi­łem z mat­ką niż z oj­cem, a naj­wię­cej z bab­cią Fran­cisz­ką, „ko­bie­tą mego ży­cia”, bo­daj je­dy­ną oso­bą w bez­po­śred­niej bli­sko­ści, któ­rej ję­zyk był głę­bo­ko na­sy­co­ny ślą­ską mową. I to ona w dzie­ciń­stwie pro­wa­dzi­ła mnie przez ko­bie­cy świat kuch­ni i do­mo­we­go go­spo­dar­stwa. Wio­dła w al­che­mię nu­dli ku­la­nia i gar­din szpa­no­wa­nia, sztry­ko­wa­nia, haj­co­wa­nia w ka­chlo­ku, pu­co­wa­nia ge­len­dra, pra­nia ga­lot i spodnio­ków. Za­bie­ra­ła mnie na wa­ka­cje w żeń­ski (przede wszyst­kim) świat swo­jej sio­stry Wa­le­ski, jej cór­ki Ma­ryj­ki i trzech mo­ich ku­zy­nek (Te­re­ni, Ja­dzi, Ju­sty­ny), a tak­że bab­ci­nej ku­zyn­ki Gu­stli, któ­ra żyła w są­siedz­twie ci­cho i ta­jem­ni­czo, z nie mniej in­try­gu­ją­cą kozą (jak­że waż­ną dla przy­szłe­go roz­wo­ju mo­jej na­uko­wej wy­obraź­ni!). Spę­dza­łem więc wa­ka­cje na ło­nie ro­dzi­ny, na zie­lo­nym Ślą­sku, pa­trząc z okna na le­gen­dar­ną i przy­ja­zną ni­czym ko­bie­ca pierś kul­mi­na­cję Kle­men­so­wej Gór­ki, zwa­nej tu Kli­mon­tem. Do dziś dnia śnię ten ob­raz, a był na­wet taki czas, iż śniąc tę wi­zję, po­wąt­pie­wa­łem w jej re­al­ność. Te­raz wiem, że istot­na była nie moja ak­tyw­ność oni­rycz­na, lecz pro­mie­nio­wa­nie świę­tej góry, czczo­nej od wie­ków, a na­wet ty­siąc­le­ci, na­wie­dza­nej przez mo­nar­chów, tak­że kró­lów Pol­ski – jed­ne­go z naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych miejsc w na­szych stro­nach. Nie tyl­ko na Ślą­sku, ale i w Pol­sce ca­łej.

Wie­le cza­su mi­nę­ło, za­nim zda­łem so­bie spra­wę, że ów ro­dzin­ny za­ką­tek Ślą­ska z po­wo­dze­niem mógł­bym zin­ter­pre­to­wać jako oso­bi­stą Ar­ka­dię. Tyl­ko sie­dem ki­lo­me­trów od Wi­sły, nad rzecz­ką – no­men omen – Mlecz­ną, gdzie po raz pierw­szy wi­dzia­łem szczu­pa­ka i po raz ostat­ni utop­ca. Bli­sko pola na­zy­wa­ne­go Ja­sku­li­ną (na­zwa od ob­fi­to­ści „ja­sku­łów”), gdzie pa­sa­łem kro­wę Kra­su­lę i bez­i­mien­ne gęsi, w zna­jo­mo­ści z łań­cu­cho­wym psem Ciap­kiem, do­kład­nie na­prze­ciw Wa­len­cin­ka, czy­li ko­ścio­ła pod we­zwa­niem świę­te­go Wa­len­te­go. Wów­czas my­śla­łem, że to po­cie­szy­ciel wa­ry­jo­tów, a te­raz wie­my wszy­scy aż do znu­dze­nia, że pa­tro­nu­je za­ko­cha­nym. Kło­pot jed­nak w tym, że „ar­ka­dyj­skość” do nie­daw­na ko­ja­rzy­ła mi się wy­łącz­nie z kre­so­wo­ścią, Śląsk zaś nie ist­niał na pry­wat­nej ma­pie cu­dów.

I jesz­cze jed­no za­strze­że­nie: ła­two moż­na za­kwe­stio­no­wać sie­lan­ko­wość tej kra­iny, za­ćmić ją choć­by dy­ma­mi z Bir­ke­nau, któ­re w la­tach czter­dzie­stych przy nie­for­tun­nym po­dmu­chu wia­tru kła­dły się na nią ob­fi­cie, szcze­gól­nie w pięk­ne let­nie wie­czo­ry, co wy­trwa­le przy­po­mi­na, albo cze­go ra­czej za­po­mnieć nie może moja mama.

A więc i tu, mię­dzy Bie­ru­niem, Boj­szo­wa­mi, Ja­jo­sta­mi, Ścier­nia­mi, w bli­sko­ści słyn­nych la­sów psz­czyń­skich, tu, gdzie ślą­skość ob­ja­wi­ła mi się jako ko­bie­cość, na­wet tu raz po raz wdzie­ra­ło się mę­skie ra­mię hi­sto­rii. Przed dru­gą woj­ną świa­to­wą była pierw­sza, a po niej ple­bi­scyt i do­bra ksią­żąt von Pless zna­la­zły się na te­re­nie Rze­czy­po­spo­li­tej. Roz­bu­dzo­ny ży­wioł pol­ski mu­siał wtar­gnąć tak­że do Bie­ru­nia Sta­re­go i do dom­ku bed­na­rza – mo­je­go bro­da­te­go pra­dzia­da. Czwór­ka jego dzie­ci (dwie dziew­czyn­ki i dwóch chłop­ców) mia­ła za sobą ślą­skie wy­cho­wa­nie i nie­miec­ką szko­łę, a przed sobą szan­se zwią­za­ne z po­wsta­niem mło­de­go pań­stwa pol­skie­go. Ich dal­sze losy, bie­gną­ce w dwóch kie­run­kach, mają za­tem sym­bo­licz­ną wy­mo­wę.

Sy­no­wie Au­gust i Ka­rol za­czę­li w la­tach dwu­dzie­stych od pra­cy na po­czcie, po­tem szu­ka­li szczę­ścia w roz­ma­itych za­ję­ciach: od han­dlu ru­muń­skim by­dłem po mo­to­ry­za­cję, aby w la­tach trzy­dzie­stych awan­so­wać do ran­gi ce­nio­nych w Ka­to­wi­cach przed­się­bior­ców bu­dow­la­nych, cze­go efek­tem są naj­ład­niej­sze bu­dyn­ki przy uli­cach Dą­brow­skie­go i Rey­mon­ta. Ko­lek­cjo­no­wa­li ob­ra­zy i mer­ce­de­sy, zmie­nia­li żony i – co się z tym wią­że – wy­zna­nia. Wol­ne chwi­le spę­dza­li w Wied­niu, Karls­ba­dzie i Za­ko­pa­nem. Wuj­ka Au­gu­sta ty­tu­ło­wa­no „Pa­nem Pre­ze­sem” (rze­czy­wi­ście był pre­ze­sem Kasy Cho­rych), apa­ry­cję Ka­ro­la zaś moż­na na­zwać ary­sto­kra­tycz­ną. Pa­mię­tam jego ze­wnętrz­ną świet­ność (oczy­wi­ście póź­ną, z epo­ki go­muł­kow­skiej, więc już z cza­sów upad­ku): pięk­nie fa­lu­ją­ce szpa­ko­wa­te wło­sy, skrzy­pią­ce an­giel­skie buty, cy­ga­ro, trzci­no­wa la­secz­ka, dys­kret­ny sy­gnet. Rów­nie do­brze mógł­by za­grać „pol­skie­go pana”, jak i „ko­smo­po­li­tycz­ne­go świa­tow­ca”, ale ka­pi­tal­nie pre­zen­to­wał się tak­że na fo­to­gra­fii oca­lo­nej z po­wsta­nia war­szaw­skie­go – w be­re­cie i w ko­szu­li z bia­ło-czer­wo­ną opa­ską. Je­dy­nym zna­nym mi prze­ja­wem ślą­sko­ści i ple­bej­sko­ści bab­ci­nych bra­ci był pe­wien zwy­czaj ku­li­nar­ny wuj­ka Au­gu­sta, któ­ry wra­ca­jąc póź­ną nocą z wy­staw­nych ban­kie­tów, znu­żo­ny szam­pa­nem, ka­wio­rem i dzi­czy­zną, zwykł go­to­wać so­bie wo­dzion­kę („H²O + krom­ka = wo­dzion­ka”).

W stro­nę wiel­ko­miej­skie­go ży­cia, choć w skrom­niej­szym sty­lu, zmie­rza­ła też moja bab­cia. Wy­szła za dziad­ka Sta­ni­sła­wa, am­bit­ne­go boj­szo­wia­ni­na, któ­ry bar­dzo krót­ko pra­co­wał w my­sło­wic­kiej ko­pal­ni, by po sa­mo­kształ­ce­nio­wych kur­sach szew­stwa, gry or­ga­no­wej, ste­no­gra­fii, espe­ran­ta i tym po­dob­nych prze­mie­nić się ze Sta­ni­ka w sza­no­wa­ne­go „Pana Ren­dan­ta”. Jego to­wa­rzysz­ka ży­cio­wa, Franc­la, sta­ra­ła się być kul­tu­ral­ną mał­żon­ką pra­cow­ni­ka ma­gi­stra­tu, za­miesz­ku­ją­ce­go „przy­zwo­itą”, po­łu­dnio­wą dziel­ni­cę Ka­to­wic. I je­dy­nie ciot­ka Wa­le­ska po­szła inną dro­gą niż sio­stra i bra­cia, a wła­ści­wie zo­sta­ła w domu, przy polu i go­wie­dzi. Jako dziew­czy­na po­dob­no no­si­ła miej­skie sza­ty, ale szyb­ko je zrzu­ci­ła, bo wo­la­ła ubie­rać się po chłop­sku niż po pań­sku. Świa­do­mie wy­bra­ła kiec­ki, zo­pa­skę, ja­klę, co­dzien­ny kon­takt z ga­dzi­ną i swa­wol­ne­go mu­lo­rza – ujka Jo­ha­na – za męża. Z gro­na czwor­ga ro­dzeń­stwa tyl­ko w jej domu we­so­ło dźwię­cza­ła ślą­ska mowa i zresz­tą sły­chać ten har­mi­der po dziś dzień. I tyl­ko tam, w cza­sie ro­dzin­nych spo­tkań, moja mama mo­gła so­bie swo­bod­nie po­go­dać, bo poza bie­ruń­ski­mi wi­zy­ta­mi po­słu­gu­je się li­te­rac­ką pol­sz­czy­zną i rów­nie nie­na­gan­nym Hoch­deutsch (pa­miąt­ka z woj­ny). Za­rów­no w Pol­sce, jak i w kra­jach nie­miec­kich bywa to ko­men­to­wa­ne dwu­znacz­nym w isto­cie kom­ple­men­tem: „Nig­dy bym nie po­my­ślał, że pani jest Ślą­zacz­ką!”. A jed­nak była i jest, tyle że jej ślą­skość, głów­nie za spra­wą dziad­ka Sta­ni­sła­wa, wznio­sła się „po­wy­żej” – li­te­rac­ko mó­wiąc – po­zio­mu trze­pa­ka.

To samo moż­na po­wie­dzieć o na­szych in­te­li­genc­kich są­sia­dach z wyż­szych pię­ter, a tak­że o ro­ta­cyj­nie zmie­nia­ją­cych się lo­ka­to­rach mi­li­cyj­ne­go lo­ka­lu (choć ich dzie­ci zwy­kle się za­ci­na­ły lub ją­ka­ły), na­to­miast są­sie­dzi z par­te­ru i ofi­cy­ny sy­tu­owa­li się nie­co bli­żej klopsz­tan­gi. Dla­te­go też go­da­nie po na­szy­mu, a na­wet fan­dzo­le­nie grom­ko roz­brzmie­wa­ło na pla­cu. I po­dob­nie było na in­nych po­dwór­kach, szcze­gól­nie zaś na ty­łach uli­cy Mi­ko­łow­skiej, w do­mach ko­pal­ni „Wu­jek”, na pla­cu An­drze­ja i na – no­men omen – Krzy­wej, gdzie znaj­do­wa­ły się me­li­ny, pi­jal­nie de­na­tu­ra­tu, czy­li bry­ny, a tak­że bur­del ni­skiej ka­te­go­rii (pro­wa­dzo­ny przez lwow­skie­go szew­ca). Oka­za­ło się, że po ślą­sku mó­wi­ły dzie­ci ha­je­rów, co ro­bi­li na gru­bie, a tak­że roj­bry z lum­pen­pro­le­ta­riac­kie­go pół­świat­ka.

Nie­źle po­zna­łem ów cha­char­ski mi­kro­ko­smos i jego gwiaz­dy z nie­za­po­mnia­nym Pyjt­rem Cie­mię­gą, zwa­nym Bu­li­kiem, któ­ry choć kla­sy po­wta­rzał, cie­mię­gą nie był. A wie­dzę tę (i bli­zny) za­wdzię­czam edu­ka­cji w ostat­niej w Ka­to­wi­cach (tak­że w wo­je­wódz­twie i w Pol­sce) mę­skiej szko­le pod­sta­wo­wej (nr 30), w tej praw­dzi­wej, więc nie­zwy­kle bru­tal­nej szko­le ży­cia. Kto tam nie po­ra­dził go­dać, nie ku­rzył w klo­pie ci­ga­re­tów, nie ła­ził na baje, nie char­kał fle­ka­mi i nie he­pał, ten zwy­czaj­nie do­sta­wał po ryju (albo bez ten gupi bez­pysk – jak po­etyc­ko ma­wia­ła ciot­ka Wa­le­ska). Lecz ten dra­stycz­ny ewe­ne­ment nie zno­si tezy, że duch wie­ją­cy z oko­lic fa­mi­lo­ka jest cie­pły i przy­ja­zny, choć ob­cią­żo­ny do­sad­ną cie­le­sno­ścią. Aby to zo­bra­zo­wać w spo­sób god­ny li­te­ra­tu­ro­znaw­cy, na­le­ża­ło­by cy­to­wać Cho­lon­ka Ja­no­scha na prze­mian z Bach­ti­nem.

Czy ten pach­ną­cy pi­wem i krup­nio­ka­mi, za­ra­zem wiej­ski i wiel­ko­prze­my­sło­wy świa­tek mógł się po­do­bać mo­je­mu ojcu i jego ga­li­cyj­sko-urzęd­ni­czo-po­szla­chec­kiej ro­dzi­nie? Owszem, ale tak jak folk­lor, oglą­da­ny ła­ska­wie i po­błaż­li­wie – bo z góry. To gó­ro­wa­nie jed­nak, choć niby oczy­wi­ste, by­wa­ło cza­sem pro­ble­ma­tycz­ne, gdyż moi krew­ni ze stro­ny ojca „Upla­so­wa­li się w ta­kiej war­stwie, gdzie dziu­ra­wo i nędz­nie, ale fa­son się trzy­ma, tych rąk wła­śnie się nie uwa­la, gdzie się jest za­wsze przez «pan», «pani», gdzie obo­wią­zu­je ten spe­cjal­ny, li­te­rac­ki, in­te­li­genc­ki ję­zyk, to praw­da prze­ła­do­wa­ny ba­na­ła­mi, ko­mu­na­ła­mi, dic­tion­na­ire des lieux com­muns, ele­gan­cja, wy­sło­wie­nie się, osob­ny dia­lekt, bez su­ro­wizn, ta osob­na li­te­rac­ka pol­sz­czy­zna, wy­śli­zga­na jak wy­tar­te łok­cie ma­ry­nar­ki, jak le­ciut­ko przy­bru­dzo­ny koł­nie­rzyk ko­szu­li i kra­wa­ta, ale koł­nie­rzyk i kra­wat mu­szą być!”.

Uli­ca Krzy­wa, Ka­to­wi­ce

Pi­szą­cy te sło­wa Zyg­munt Haupt, nie tyl­ko kra­jan, ale może na­wet są­siad mo­ich kre­so­wych dziad­ków, wie­dział świet­nie, że do­bre sa­mo­po­czu­cie tej war­stwy opie­ra­ło się nie tyl­ko na ję­zy­ku, ale tak­że na ma­gii rze­czy wcie­lo­nej w „ śmiet­ni­sko dro­bia­zgów, spi­nek, bre­lo­ków, owszem i pa­pie­ro­śni­ca, któ­rą z trza­skiem za­my­ka się na pre­fe­ran­so­wym sto­le, cy­gar­nicz­ka, ta­kie i owa­kie ge­try, ka­mi­zel­ki, pu­lo­we­ry, bu­to­nier­ki, no i oczy­wi­ście, jak­że­by bez nich, rę­ka­wicz­ki!”.

Te rę­ka­wicz­ki rze­czy­wi­ście były waż­ne, bo bez nich bab­cia Te­kla nie mo­gła zni­żyć się do po­zio­mu ślą­skiej uli­cy (tu nad­to ko­niecz­ny był ka­pe­lusz), a szcze­gól­nie już po­dwór­ka. Wia­do­mo, pod klopsz­tan­gą trą­ci­ło aro­ma­tem gu­li­ka i ha­sio­ka, lecz pro­blem czy­sto­ści był w swej isto­cie nie tyle hi­gie­nicz­ny, co kul­tu­ro­wy, a zwłasz­cza ję­zy­ko­wy. Wszak miej­sco­wy dia­lekt nie wy­da­wał się bab­ci „czy­stą” pol­sz­czy­zną, ani na­wet „czy­stą” gwa­rą, ra­czej żar­go­nem „za­nie­czysz­czo­nym” rów­nie „nie­czy­stą” niem­czy­zną (w tym mo­men­cie wy­obra­żam so­bie obu­rze­nie schlud­nych ślą­skich go­spo­dyń, któ­re we­dle przed­wo­jen­nych sta­ty­styk zu­ży­wa­ły kil­ka­krot­nie wię­cej my­dła, niż wy­no­si­ła nor­ma ogól­no­pol­ska).

Ale, wra­ca­jąc z po­dwór­ka, na­praw­dę by­łem zma­ra­szo­ny i zmy­wa­jąc ten brud, usu­wa­łem też kul­tu­ro­we i ję­zy­ko­we na­le­cia­ło­ści pla­cu, bo to, co ucho­dzi za „nie­czy­ste”, jest wsty­dli­we i ule­ga wy­par­ciu lub stłu­mie­niu.

Ach, gdy­by ta kul­tu­ra, a zwłasz­cza jej ję­zyk dys­po­no­wa­ły li­te­rac­ką eks­pre­sją, może by­ło­by in­a­czej? Lecz po­zo­sta­ły – przy­najm­niej dla mnie – tyl­ko mową, ję­zy­kiem oral­nym. Za­bra­kło pió­ra, tak jak za­bra­kło też mie­cza. Nie­do­sta­tek ele­men­tu fal­licz­ne­go, po­wścią­gli­wość mę­sko­ści, wy­ży­wa­ją­cej się w pra­cy, a co za tym idzie – żeń­ska do­mi­na­cja osła­bi­ły zdol­no­ści mi­to­twór­cze. Nie sły­sza­łem w tym dia­lek­cie mi­tów, czy­li opo­wie­ści o he­ro­sach, na­słu­cha­łem się za to opo­wie­ści w ję­zy­ku pro­fa­num – go­dek, wit­zów, szpa­sów. A je­śli na­wet coś czy­ta­łem, to co naj­wy­żej ja­kieś bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne „be­ry­boj­ki”, bo nie do­tar­łem na­wet do Li­go­nio­wych Be­rów i bo­jek. Je­że­li więc bra­ku­je Ślą­sko­wi wznio­słe­go Lo­go­su, to rów­no­cze­śnie nie do­sta­je mu sa­crum – i bez­ro­bot­ny po­zo­sta­je her­me­neu­ta.

Ale czy tak jest na­praw­dę? Prze­cież oj­czy­zny nie na­le­ży ogra­ni­czać do pew­ne­go „cia­ła oży­wio­ne­go wolą na­ro­do­wą” – czym nie­wąt­pli­wie był­by kor­pus kre­so­wo­ści. We­dle Vin­cen­ta De­scom­bes’a waż­niej­sze jest „ miej­sce po­cho­dze­nia, wo­bec któ­re­go po­czu­wa­my się do dłu­gu i spła­ca­my ów dług, upra­wia­jąc kult przod­ków oraz od­da­jąc cześć ich pa­mię­ci. Świę­te szcząt­ki, w któ­rych po­sta­ci miesz­ka­ją oni jesz­cze mię­dzy nami (gro­by, tro­fea, ob­ra­zy, le­gen­dy), nig­dy nie prze­sta­ną do nas mó­wić. Ich bied­ne reszt­ki mó­wią do nas na­wet wte­dy, gdy nic z tych gło­sów nie ro­zu­mie­my lub gdy nie zwra­ca­my na nie żad­nej uwa­gi ”.

W moim wy­pad­ku te szcząt­ki by­ły­by wy­jąt­ko­wo bied­ne, stłu­mio­ne i za­po­mnia­ne, od­izo­lo­wa­ne od le­gend. Bied­ne, bo osa­dzo­ne bar­dzo ni­sko, przy sa­mej zie­mi. Nie tyl­ko na cmen­ta­rzu pod drew­nia­ny­mi ścia­na­mi Wa­len­cin­ka, ale tak­że pod klopsz­tan­gą. Wo­lał­bym, aby to był grunt, na któ­rym moż­na so­bie po­lo­tać po bo­so­ku, ale prze­cież spod tej twar­dej, ka­mien­no-stu­dzien­nej prze­strze­ni po­dwór­ka tak­że szem­rze ci­chy głos zie­mi za­mu­ro­wa­nej gro­bo­wo jak rze­ka Rawa. Wte­dy go nie sły­sza­łem, bo za­głu­szo­ny był zgieł­kiem pla­cu i wo­ła­niem mamy lub bab­ci wzy­wa­ją­cych do domu (dźwięk mo­je­go imie­nia mu­siał obi­jać się o me­ta­lo­wą ramę trze­pa­ka), a te­raz spla­ta­ją się te gło­sy wza­jem i dźwię­czą w miej­scu her­me­neu­tycz­nym – po­ni­żej i po­wy­żej klopsz­tan­gi.

1996Moczka. Z fenomenologii śląskiego ducha

Po­wia­da się czę­sto, że tra­wie­nie za­czy­na się w kuch­ni;

uczo­na teo­ria rów­nież.

Ga­ston Ba­che­lard, Mit tra­wie­nia

1.

Nig­dy nie miesz­ka­łem w fa­mi­lo­ku, ani nikt z na­szej ro­dzi­ny, ani na­wet nikt spo­śród naj­bliż­szych zna­jo­mych, trud­no zresz­tą spo­tkać fa­mi­lo­ki w śród­mie­ściu Ka­to­wic. Owszem, już jako do­ro­sły za­glą­da­łem do wnę­trza ta­kich bu­dyn­ków, ale znacz­nie wię­cej do­wie­dzia­łem się z po­wie­ści Ja­no­scha Cho­lo­nek, czy­li do­bry Pan Bóg z gli­ny. Li­te­rac­ki ob­raz fa­mi­lo­ków przy uli­cy Księ­dza Oślow­skie­go w Po­rę­bie był mi bliż­szy niż re­alia, ale nie ma cze­go ża­ło­wać, bo wkrót­ce na wła­snej skó­rze po­zna­łem, czym jest li­che bu­dow­nic­two ma­so­we, na dłu­go bo­wiem przy­szło mi miesz­kać w blo­ko­wi­sku, któ­re­go hi­sto­rycz­ną za­po­wie­dzią, albo na­wet ar­chi­tek­to­nicz­ną przy­miar­ką była wła­śnie ko­lo­nia fa­mi­lo­ków. To prze­cież pierw­szy no­wo­cze­sny spo­sób na bły­ska­wicz­ne osie­dle­nie lu­dzi prze­zna­czo­nych do wy­nisz­cza­ją­cej pra­cy w ko­pal­niach i hu­tach; a jed­nak te czer­wo­ne dom­ki z ałs­gu­sem na pół­pię­trze, haź­lem na pla­cu i przy­le­gły­mi chly­wi­ka­mi oka­za­ły się dziw­nie fo­to­ge­nicz­ne, a na­wet mi­tycz­ne, tak że za­wład­nę­ły zbio­ro­wą wy­obraź­nią, jak­by w nich rze­czy­wi­ście miesz­ka­ła waż­na cząst­ka ślą­skie­go du­cha.

Jak tego du­cha zo­ba­czyć, pod­słu­chać? Fi­lo­lo­go­wi, któ­ry fa­mi­lo­ki zna ze sły­sze­nia i z lek­tu­ry, naj­ła­twiej by­ło­by za­jąć się ję­zy­kiem, ale tu po­ja­wia­ją się roz­ma­ite pro­ble­my. Kie­dy Ja­no­scha, wy­cho­wa­ne­go w ro­bot­ni­czej dziel­ni­cy Za­brza, do­py­ty­wa­li dzien­ni­ka­rze, ja­kim ję­zy­kiem roz­ma­wia­no w jego ro­dzin­nym domu (nie­miec­kim czy pol­skim?), od­po­wie­dział py­ta­niem: „Czy pięć­dzie­siąt słów to już jest ję­zyk?”. Nie­ja­ka Ko­siń­ska, któ­ra w po­wie­ści Ja­no­scha zaj­mu­je się he­klo­wa­niem i do­je­niem kóz, „Zna­ła oko­ło trzy­stu słów, któ­re nie były ani pol­skie, ani nie­miec­kie. Z dziec­kiem roz­ma­wia­ła za po­mo­cą sy­lab – zrób lu­lu­lu!! Gdzie jest te­te­te i go­go­go­go?”. Pod­su­mo­wa­nie lin­gwi­stycz­nych roz­te­rek Ja­no­scha znaj­dzie­my w jego li­te­rac­kiej au­to­bio­gra­fii Sa­cha­rin im Sa­lad, gdzie po­wia­da Ha­nys: „Nie ma nic trud­niej­sze­go niż po­ro­zu­mie­wa­nie się ję­zy­kiem”. Jak­że waż­na to prze­stro­ga, może mowa nie jest naj­waż­niej­sza w Cho­lon­ko­wym świe­cie? „Nie­któ­rzy to tyle ga­da­ją, a wszyst­ko to gów­no” – scep­tycz­nie stwier­dza Za­jąc, czę­stu­jąc są­sia­da ta­ba­ką w przy­do­mo­wym ogród­ku. Mógł li­czyć na zro­zu­mie­nie, bo gęba sta­re­go Święt­ka słu­ży­ła głów­nie do trzy­ma­nia cy­bu­cha, poza nie­licz­ny­mi, ale waż­ny­mi chwi­la­mi, kie­dy za­ję­ta była je­dze­niem. Czy je­dze­nie bar­dziej niż gad­ka nie ab­sor­bo­wa­ło ust i ję­zy­ków tych, co miesz­ka­li przy uli­cy Oślow­skie­go? W fi­lo­zo­ficz­ny spo­sób po­dob­ne kwe­stie roz­wa­żał Lu­dwik Feu­er­bach: „ po­karm nie jest tyl­ko szpi­kiem ludz­kie­go cia­ła, ale i szpi­kiem mowy ludz­kiej. Jak­że wietrz­na, jak­że bez­sil­na i po­zba­wio­na so­czy­sto­ści by­ła­by mowa, gdy­by w two­rze­niu słów i po­jęć usta uczest­ni­czy­ły tyl­ko jako na­rząd od­dy­cha­nia i mowy, a nie za­ra­zem jako na­rząd je­dze­nia!”.

Osie­dle Ni­ki­szo­wiec, Ka­to­wi­ce

2.

Nie­miec­ki my­śli­ciel był głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że „Czło­wiek jest tym, czym się żywi” („Der Mensch ist, was er isst”). In­spi­ra­cji do­star­czy­ła mu Teo­ria ży­wie­nia dla ludu (1850), opu­bli­ko­wa­na przez Ja­ko­ba Mo­le­schot­ta, fi­lo­zo­fu­ją­ce­go le­ka­rza fi­zjo­lo­ga z He­idel­ber­gu. Feu­er­bach en­tu­zja­stycz­nie zre­cen­zo­wał tę roz­pra­wę, a w roku 1866 po­wró­cił do jej ra­dy­kal­nych tez, ogła­sza­jąc swe sen­su­ali­stycz­ne cre­do: Ta­jem­ni­ca ofia­ry, czy­li czło­wiek jest tym, czym się żywi. Tek­sty Feu­er­ba­cha i Mo­le­schot­ta, na­pi­sa­ne na pro­gu no­wo­cze­sno­ści, od­sło­nić mia­ły bio­lo­gicz­ne fun­da­men­ty ży­cia psy­chicz­ne­go, spo­łecz­ne­go i re­li­gij­ne­go, a za­ra­zem nio­sły na­dzie­ję na szczę­śli­wą przy­szłość, na wy­zwo­le­nie zby­dlę­co­nych mas. Tę szan­sę obaj fi­lo­zo­fo­wie przy­ro­dy do­strze­gli w ra­cjo­nal­nym ży­wie­niu, a co się z tym wią­że – w che­mii or­ga­nicz­nej. Mo­le­schott sku­piał się na for­mach ist­nie­nia biał­ka, Feu­er­bach – na ich in­ter­pre­ta­cji w du­chu ma­te­ria­li­stycz­nym. Au­tor Ta­jem­ni­cy ofia­ry zda­wał so­bie jed­nak spra­wę, że pró­ba za­stą­pie­nia teo­lo­gii ga­stro­lo­gią może wy­dać się bła­zeń­stwem, dla­te­go szu­kał pa­tro­nów dla swych kon­cep­cji wśród sta­ro­żyt­nych au­to­ry­te­tów, po­czy­na­jąc od Ho­me­ra. Przy­po­mniał Ilia­dę, w któ­rej scy­tyj­scy no­ma­dzi ży­wią­cy się ko­by­lim mle­kiem na­zy­wa­ni byli „mle­ko­ja­da­mi”, i Ody­se­ję, gdzie ple­mię „lo­to­so­ja­dów” do­cze­ka­ło się ta­kie­go mia­na z po­wo­du kwiet­nej die­ty. Po­dob­ne na­zew­nic­two sto­so­wa­li grec­cy geo­gra­fo­wie re­je­stru­ją­cy po­szcze­gól­ne ludy jako ich­tio­fa­gów (ry­bo­ja­dzi), akri­do­fa­gów (sza­rań­czo­ja­dzi), stry­tho­fa­gów (stru­sio­ja­dzi), ry­zo­fa­gów (ko­rze­nio­ja­dzi), hy­lo­ja­dów (drew­no­ja­dzi) czy sper­mo­ja­dów (spo­ży­wa­ją­cy na­sio­na). Pli­niusz pil­nie od­róż­nia agrio­fa­gów je­dzą­cych dzi­czy­znę (lwy i pan­te­ry) od ali­fa­gów po­si­la­ją­cych się wę­ża­mi. Od­mien­ność die­ty, we­dle Ho­me­ra, róż­ni też lu­dzi od bo­gów, któ­rzy nie spo­ży­wa­ją ziem­skich po­kar­mów, lecz kar­mią się am­bro­zją. Feu­er­bach cie­szył się nie­zmier­nie, że jego za­sa­da roz­cią­ga się na­wet na świat bo­ski, bo prze­cież „Bóg jest tym, czym się żywi; je am­bro­zję, tj. nie­śmier­tel­ność, czy­li nie­śmier­tel­ny po­karm, a więc jest nie­śmier­tel­nym, jest bo­giem; czło­wiek na­to­miast je chleb, je owoc zie­mi, a więc coś ziem­skie­go, nie-am­bro­zyj­skie­go, śmier­tel­ne­go, jest więc czło­wie­kiem, śmier­tel­ni­kiem”. Nie­do­sko­na­li śmier­tel­ni­cy nie po­tra­fią się po­wstrzy­mać od obelg, to­też ży­dzi na­zy­wa­ją chrze­ści­jan „zja­da­cza­mi wie­przo­wi­ny”, Gre­cy kpią z za­miesz­ku­ją­cych wieś „zja­da­czy ma­je­ran­ku”, Rzy­mia­nie „jęcz­mie­nia­rza­mi” na­zy­wa­ją swo­ich gla­dia­to­rów, a ko­me­die wy­sta­wia­ne w Wiecz­nym Mie­ście wy­szy­dza­ją cuch­ną­cych czosn­kiem chło­pów, ma­ry­na­rzy i żoł­nie­rzy.

Ja­dło­spis po­spól­stwa naj­bar­dziej też in­te­re­su­je au­to­ra Teo­rii ży­wie­nia dla ludu i jego en­tu­zja­stycz­ne­go re­cen­zen­ta – Feu­er­ba­cha. Obaj nie­miec­cy ucze­ni są jed­nak da­le­cy od drwin, na ja­kie daw­niej po­zwa­la­li so­bie ich ro­da­cy okre­śla­ją­cy ubo­gich są­sia­dów mia­nem „osło­żer­ców” czy „ko­to­żer­ców”, wręcz prze­ciw­nie – trosz­czą się o pod­sta­wo­wą kar­mę dla pleb­su, któ­rej skład i wa­lo­ry ener­ge­tycz­ne roz­strzy­ga­ją prze­cież o zdol­no­ści do my­śle­nia i czy­nu. Ka­lo­rycz­ne ob­li­cze­nia Mo­le­schot­ta w lo­gicz­ny spo­sób wy­ja­śnia­ły od­ręb­no­ści ludu w róż­nych kra­jach:

„Któż nie zna prze­wa­gi ro­bot­ni­ka an­giel­skie­go, wzmac­nia­ją­ce­go się ro­ast­be­efem, nad wło­skim laz­za­ro­ne, któ­re­go głów­nie ro­ślin­na die­ta po więk­szej czę­ści wy­ja­śnia jego skłon­ność do le­ni­stwa”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: