- W empik go
Łąka umarłych - ebook
Łąka umarłych - ebook
Rok 1996 – do zapadłej polskiej wsi Wielkie Lipy przybywa były niemiecki żołnierz, aby po latach zmierzyć się z własną wojenną przeszłością.
Rok 1970 – student z Krakowa Andrzej Hołotyński odkrywa mroczne dzieje wioski i ponurą tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców.
Rok 1942 – do Wielkich Lip wkracza niewielki oddział esesmanów; między Polakami i Żydami zrywa się ostatnia łącząca ich nić. Znakomita, wciągająca powieść o pragnieniu odkupienia win, o zdolności człowieka do największych podłości i wspaniałego poświęcenia w obliczu morderczego projektu zamazania prawdy o losach mieszkańców Wielkich Lip. Bohaterowie uwikłani w sieć ideowo motywowanych postaw szukają schronienia w elementarnych ludzkich uczuciach. Czy jedynym ratunkiem może być miłość?
Marcin Pilis tworzy wielowarstwową powieść, w której złożone relacje polsko-żydowskie i przerażające wydarzenia z okresu II wojny światowej wciągają bohaterów w nieodwracalną spiralę zła. Trzy plany czasowe przenikają w doskonale zaaranżowanej kompozycji, a naprzemiennie prowadzona fabuła odsłania sieć dramatycznych zależności łączących postaci na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
Historia młodego Andrzeja Hołotyńskiego, jego ojca - naukowca Jerzego Hołotyńskiego, pielęgniarki Hanki Pakuły, zakonnika Jana Wrońskiego czy niemieckiego żołnierza Karla Straucha rozpisana jest szeroko: w tle pobrzmiewa brutalność czasu wojny, bezwzględność PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa i pozorny powrót do normalności w latach 90-tych
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-51-0 |
Rozmiar pliku: | 839 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielkie Lipy,
1996
Kiedy Karl Strauch skończył osiemdziesiąt lat, przywołał swego jedynego syna i oznajmił, że wyrusza do Polski, aby tam umrzeć. Heinz Strauch pokiwał głową, nie patrząc ojcu w oczy, a jego żona Martha za drzwiami zacisnęła pięści.
Następnego ranka Karl Strauch przetrząsał strych w poszukiwaniu starych pudeł. Jego ciężki głos odbijał się od ścian i spływał rurami centralnego ogrzewania aż na parter, gdzie domownicy wsłuchiwali się w staromodne przekleństwa. Starzec rzucał nimi w gniewie przez dobre pół godziny, aż nagle umilkł. Heinz Strauch popatrzył na żonę i gestem uciszył obu chłopców. Wszyscy spojrzeli na siebie, a potem zerwali się od stołu.
Na strychu panował nieopisany rozgardiasz. Ciemne pomieszczenie skrywało wiele zapomnianych gratów, które teraz porozrzucane dookoła utworzyły przestrzeń pełną niebezpiecznych pułapek. Pośrodku sterty rupieci, siedząc na przedwojennej ramie od roweru, Karl Strauch wpatrywał się w zatęchły wojskowy mundur. Nie poruszał się, tylko palce prawej ręki delikatnie gładziły powierzchnię materiału. Wokół przygarbionej postaci wirowały drobinki kurzu, rozświetlał je ciepły promień z nieszczelnej okiennicy.
– Po co to wygrzebujesz? – spytała Martha. Chłopcy krzyknęli z wyrzutem: mamo!, próbując uwolnić ramiona spod jej silnego uścisku. Nie puściła. – No mów! Po co to wyciągasz?!
Karl Strauch milczał, a ona zrozumiała, że nic tego milczenia nie przerwie.
– Nie zniosę tego! Mam dość! Idziemy. – Martha pchnęła chłopców schodami w dół.
– Ale mamo!
– Już! Wracamy!
Chłopcy, ociągając się, zeszli posłusznie. Usta Karla Straucha drgnęły, kiedy z dołu doleciał odgłos zamykanych drzwi. Poprawił ramę służącą mu za taboret i chrząknął, a potem uniósł mundur na wysokość oczu. Szaroniebieska tkanina, spruta pod lewą pachą, nosiła ślady czasu. Pogięta w miejscach złożenia i wytarta, utraciła swój dawny oficerski czar, padając ofiarą łakomstwa moli.
– Mogłeś go chociaż uprać – powiedział Heinz Strauch. – Pomóc ci?
Ojciec pokręcił głową. Strzepnął mundur i jeszcze więcej pyłu posypało się dookoła. Bezużyteczna rowerowa rama wydała z siebie metaliczny zgrzyt. Karl starannie złożył ubranie na kolanach i zaczął ścierać chusteczką grubą warstwę kurzu. Heinz obserwował jego powolne, dokładne ruchy. Akt czyszczenia wydał mu się starczą nonszalancją, ale nie protestował, widząc, że sprawia to ojcu wyraźną przyjemność.
Karl Strauch wskazał synowi taboret przy drewnianej podporze podtrzymującej krokiew. Po chwili przestał czyścić rękaw i podsunął Heinzowi przed nos fragment munduru. Nieco pod prawą kieszonką na piersi wyraźnie odznaczało się miejsce ciemniejsze od reszty. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak przybrudzone ziemią lub polane czymś, co mogło być kawą albo benzyną. Plama nie była większa niż dłoń dziecka. W jej środku znajdowała się dziura.
– Krew – powiedział Karl Strauch.
Heinz sięgnął po mundur i przyjrzał mu się uważnie. Kilka razy przesunął palcami po obrzeżach otworu wyżłobionego przez kulę sprzed dziesiątek lat. Zmierzył ojca pytającym wzrokiem.
– To dlatego zabroniłeś mi sięgać po ten mundur…
– A ty posłusznie po niego nie sięgałeś.
– Nie, sięgnąłem po niego, bardzo dawno temu, sięgnąłem. Ale na to nie zwróciłem uwagi. Ta dziura nie jest taka duża. Myślałem, że to rozdarcie czy coś takiego.
Karl Strauch westchnął. Odebrał mundur z rąk syna i znowu zaczął go czyścić. Dłonie mu drżały. Kurz wsiąkł głęboko i zespolił się ze strukturą materiału, mimo to stary weteran zdawał się tego nie zauważać.
– Czy to twoja krew? – spytał Heinz.
Ojciec przerwał pracę. Ręce nadal nieznacznie mu dygotały – albo z wysiłku, albo z podniecenia, a najpewniej z jednego i z drugiego. „Czy to twoja krew? ” – powtórzył w myślach pytanie syna i spojrzał na drewniany strop. Niewygodna rama roweru uwierała go boleśnie w udo. Czuł, że najwyższy czas wstać, ale przywołane właśnie wspomnienie sprawiło, że zamarł w nim każdy mięsień, siedział więc bez ruchu i milczał.
– Czy to ważne? Rozlana krew jest zawsze taka sama – odparł.
– Aha. No i po co do tego wracasz?
Karl Strauch długo nic nie mówił. Twarz miał zupełnie nieruchomą, pobladłą.
– Zawieź mnie tam – powiedział wreszcie cicho.
Heinz nie dosłyszał.
– Co mówisz?
– Muszę tam wrócić. Zabierz mnie tam.
Tamtego dnia długo siedzieli na strychu. Martha musiała kilkakrotnie wysyłać któregoś chłopca, aby wreszcie zeszli na obiad. Kiedy w końcu zjawili się na dole, kuchnię przesycał zapach rozgotowanego bulionu.
Mężczyźni zasiedli za stołem i zdawali się nie dostrzegać pytającego wzroku Marthy.
– Jadę z wami – powiedziała po obiedzie, widząc, że przygotowują się do podróży.
– Nie, po co ty pojedziesz, to daleko, wschód, może być niebezpiecznie. A tata musi coś załatwić – starał się przekonać żonę Heinz.
– Załatwić, tak? Dlaczego nie powiesz, o co chodzi?
– Moja droga, ja też nie wiem.
– Ja tego tak nie zostawię, mam nadzieję, że mnie rozumiesz. On zawsze coś ukrywał, nie traktował mnie poważnie. Ja tego tak nie zostawię.
Heinz znał swoją żonę. Niejeden raz przekonał się, że należy jej słowa traktować poważnie, zwłaszcza kiedy istniała możliwość sięgnięcia w ciemną wojenną przeszłość niemieckich oddziałów. Jeszcze jako studentka Martha asystowała w badaniach nad działaniami na wschodzie i była w to mocno zaangażowana. Później, kiedy urodziła dzieci i podjęła pracę w szkole, pierwotny zapał wygasł, ale ciekawość nigdy jej do końca nie opuściła. Tylko osobista prośba Heinza powstrzymywała ją od zadawania ojcu trudnych pytań, a mimo to zdarzały się sytuacje, kiedy nie była w stanie się pohamować i prowadziła rozmowę na niebezpieczne tory.
Powiedział o tym ojcu, a nawet zasugerował, aby zabrać ją, i może chłopców – mieliby ciekawą wycieczkę. Karl Strauch uśmiechał się dobrotliwie, a na wakacje wnuków doradził Hiszpanię, a nie Polskę. Podziękował za wszystkie lata życia pod jednym dachem i zalecił, aby dbali o chłopców.
Wsiadając następnego dnia do samochodu syna, nadal miał w nozdrzach ostry zapach bulionu. Wiedział, że swój dom widzi ostatni raz.
Za Odrą Karl Strauch natychmiast odczuł różnicę. Powietrze nabrało innego smaku. Kilka razy głęboko odetchnął, aby przekonać się, czy to złudzenie, czy naprawdę na języku osadza się coś gryząco-cierpkiego.
Przestrzeń nagle stała się bardziej zwarta, zbita. Im dalej posuwali się na wschód, tym bardziej wrażenie osaczenia, poczucie oblegającego zewsząd obcego ciśnienia nie pozwalało Karlowi Strauchowi na spokojną obserwację zmieniającego się pejzażu.
Heinz prowadził szybko, świetnie dając sobie radę na zdradliwych jezdniach. Wygłaszał od czasu do czasu uwagi o polskim dziadostwie, które doprowadziło stare niemieckie terytoria do upadku. Jechali przez bezkresne lasy albo ciągnące się nieskończenie pola; mijali wioski i miasteczka, aż wreszcie w okolicy Lublińca zatrzymali się na stacji benzynowej. Karl Strauch poczuł nieznośny ucisk. Zrobiło mu się gorąco, a serce zaczęło bić prędzej. Niepotrzebnie wychodził z samochodu, ale czekanie na Heinza przedłużało się. Ból w piersi kazał mu usiąść na krawężniku. Oddychał płytko, pot z czoła zaczął mu kapać w oczy.
Spokojnie, powiedział do siebie. Rozejrzał się dookoła. Te same kolory liści, taka sama przejrzystość powietrza. Przez te wszystkie lata świat pozostał taki, jaki był: identyczna namacalność przedmiotów, niezmienna czułość dotyku. Gdzieś tutaj w 1939 wkraczali. To musiało być w tej okolicy, może nawet zupełnie niedaleko. Rejon operacyjny 10. Armii, gdzieś tędy jego 42. Pułk Piechoty przedzierał się przez te przeklęte wsie.
Żeby tylko dojechać, żeby zdążyć.
Samochód znowu mknął jak strzała. Teraz jechali na południe. Karl Strauch postanowił się przespać. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał zwały pyłu i niewyraźnie majaczące w oddali zabudowania, kolega celujący w stronę odległego drzewa. Pluton zbity w gromadkę, dowódca wrzeszczący w panice.
Otworzył oczy i przesunął dłonią po czole. Heinz spojrzał na niego, spytał, czy wszystko w porządku.
– Tak, muszę się tylko przyzwyczaić – powiedział.
– Przyzwyczaić? Do czego?
– Do strachu.
Przypomniał sobie lęk przeszywający umysł niczym pocisk. Dlaczego więc wracał? Jakie miało znaczenie tych kilka lat z karabinem w ręku w obliczu całego późniejszego życia? Więc po co? Odpokutować za mordy, za tych parę trupów więcej czy mniej? Sam nawet nie pamiętał ile, dziesięć, dwadzieścia, sto? W czasie walki nie wiedział, kiedy trafiał, a kiedy chybiał. Dziś natomiast wspomnienia się mieszały. We wrześniu zabijaliśmy partyzantów, potem zabijaliśmy żydostwo, a potem zabijaliśmy siebie nawzajem. Strzelanina na oślep pod jakąś brudną wsią i karna egzekucja w ramach przykładu dla innych. Środki były drastyczne od początku, pewnie, ale tylko takie się sprawdzały. W 39, we wrześniu, zabijaliśmy, bo oni mogli zabić nas, zabijaliśmy zwykłych ludzi, bo oni nie wyglądali na zwykłych ludzi. Kto to zrozumie dzisiaj? Kto pojmie położenie zagubionej kompanii, do której strzelają ukrywający się zdradzieccy cywile? Zamiast otwartej walki, podstępy, czyhanie w zasadzce. Co mieliśmy robić? Jak im to teraz wytłumaczyć, skoro nic innego nie robią, tylko przesiadują w fotelach i zadowoleni z siebie kiwają głowami albo oburzają się i dziwią: jak tak można, jakie to wstrętne!?
W miarę jak posuwali się na południowy wschód, tam, gdzie w urokliwej kotlinie leżały Wielkie Lipy, Karl Strauch zadawał sobie coraz więcej pytań. W domu wszystko wydawało się odległe, nierealne, tu natomiast, z każdym kolejnym kilometrem, czas cofał się i nagle w uszach rozbrzmiewało błaganie klęczącego Żyda lub Polaka, z którego ust ciekła ślina pomieszana z krwią. Chciał tylko, zanim umrze, znaleźć odpowiedź na to, co gnębiło go przez te wszystkie lata. Nie chodziło mu ani o rację jednych czy drugich, ani o wybaczenie, ani o zrozumienie tego, co naprawdę się stało, i w czym wziął udział; nie interesowały go rzeczy wielkie i historyczne syntezy; nie szukał przebaczenia ani spokoju ducha byłego nazisty. Chodziło tylko o jedną małą sprawę, coś mikroskopijnego, ale niepozwalającego wyrzucić się z pamięci.
Przez długi czas odpychał od siebie te wspomnienia. Sądził, że zostawił je daleko w tyle i przeszłość pochłonęła zatęchłą wieś na zawsze. Założył rodzinę i starał się funkcjonować najlepiej jak umiał. Kiedy urodził się Heinz, życie na nowo nabrało sensu. Zaszył się w Hamburgu, w domu swoich rodziców. Postanowił go rozbudować, co w końcu się udało i po wielu latach Heinz zamieszkał w nim z Marthą zaraz po ślubie. Szkoda tylko, że Karl Strauch wtedy był już wdowcem.
Przeszłość odezwała się po prawie trzydziestu latach. List z Polski wprawił go w zdumienie. Nadszedł z końcem 1975 roku. Nadawcą był jakiś student fizyki, posługujący się nie najlepszą niemczyzną. Karl Strauch najpierw sądził, że to jakiś wybryk, później przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z akcją wywiadowczą, i postanowił nie czynić podejrzanych ruchów. Bał się, że mają go na celowniku. Czytał o niejednym procesie za zbrodnie wojenne. Jednak nic się nie działo. List leżał w szufladzie, ale nie było żadnych następnych kroków. Ponadto szczegóły, które opisywał nadawca, świadczyły o gruntownej znajomości Wielkich Lip i tego, co się w nich wydarzyło w czasie wojny. Nie zrobił nic poza tym, że schował pismo studenta i więcej do niego nie nie zaglądał.
Musiało upłynąć ponad dwadzieścia lat, żeby Karl Strauch mógł wrócić do przeszłości. Komunizm upadł, wszystko stało się łatwiejsze i jechał teraz ze swoim synem przez Polskę, a dawny list tkwił w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów Karl Strauch zapragnął pokonać samotnie. Heinz długo się opierał, w końcu zgodził się zostać w jakimś mieście i oddać ojcu samochód.
– Zrozum, ja muszę pojechać tam sam. Wrócę wieczorem i wszystko ci opowiem, może pojedziemy tam we dwójkę.
Wyruszył następnego dnia o świcie. Do Wielkich Lip prowadziła bardzo stara i od dawna nienaprawiana droga. Prawie dwadzieścia kilometrów podziurawionego asfaltu, który kończył się nagle w środku lasu. Stał tam słup oznaczający ostatni przystanek autobusowy z nieczytelnym rozkładem jazdy. Karl Strauch skrzywił się na ten widok, po raz kolejny doznając uczucia dumy, jaką napawała go oczywista już teraz wyższość niemieckiego porządku. Od wojny jest, jak było, pomyślał, oni nie potrafią zapanować nad naturą, nie potrafią jej przekształcić albo choć utrzymać. Przez moment poczuł się jak młody oficer notujący wrażenia z obrazów płonących, nędznych polskich wsi, w których kryli się bandyci celujący do jego żołnierzy.
Na koniec, krótki na szczęście odcinek, trzeba było pokonać po wyboistej, pokrytej szlaką ścieżce między drzewami. Pięła się lekko pod górę i po kilkuset metrach osiągała szczyt długiego garbu, za którym, w dole, spoczywały Wielkie Lipy.
Karl Strauch zatrzymał samochód na wzniesieniu. Dawno już nie prowadził i nawet taka niedługa przejażdżka wywołała ból pleców. Za bardzo był spięty za kierownicą. Wyłączył silnik i oparł głowę o zagłówek. Przed nim rozciągała się długa niecka, efekt niezwykłego pofałdowania tej okolicy. Nie widział jeszcze sennej wioski na dnie kotliny, ale miał pewność, że tam jest, tak samo zagadkowo zagrzebana między wzniesieniami jak przed ponad pięćdziesięciu laty, kiedy ciężarówki kommanda wspinały się mozolnie tą samą ścieżką.
Dotarł do niego chrapliwy dźwięk diesli, jakieś pokasływania, a później martwa cisza i rozkazy sformowania szyku. W rzednących ciemnościach rozjarzyły się końcówki papierosów, ktoś zarzucił plandekę z tyłu paki i do wnętrza wpadły promienie księżycowego światła.
Wysiadł z innymi i cieszył się, że nie jest obciążony karabinem. Spod butów uniósł się brudny pył. Wciągnął głęboko rześkie powietrze i zapalił. Minął pierwszą ciężarówkę, która zatrzymała się na szczycie garbu, i spojrzał przed siebie. W dole, uśpione dymem z kominów, stulone w sobie, widniało miasteczko, właściwie wioska z nieregularnym planem domów, pozbawiona większych budynków mieszkalnych. Rozciągała się na zadziwiająco dużej przestrzeni. W środku dało się wypatrzyć coś, co od biedy można było uznać za ubogi rynek, od którego odchodziły dwie drogi. Miejscowość miała podłużny kształt, stało w niej sto, może dwieście domów. Po prawej stronie księżyc oświetlał zaskakująco obszerny kompleks z kościołem w środku. Na przeciwnym krańcu, tam, gdzie kończyła się zabudowa, nieco powyżej reszty, stała dziwna, okrągła budowla, przykryta połyskującą kopułą.
Karl Strauch otworzył oczy, potrząsnął głową i wygramolił się z auta. Wspomnienie samego siebie, w czarnych oficerkach i płaszczu zarzuconym na ramiona na moment przesłoniło mu realny świat. Jakże podobne było wszystko, ta ścieżka, to wzniesienie, drzewa i zapach kwiatów.
Sapiąc, dotarł do miejsca, z którego pięćdziesiąt lat wcześniej patrzył na Wielkie Lipy. Od razu wiedział, że wioska w niewielkim stopniu uległa przeobrażeniom – nie było śladów znaczniejszej rozbudowy.
Popatrzył na prawo. Kompleks klasztorny stał tak jak dawniej i chyba udało mu się dostrzec kilka postaci, ale obserwatorium na lewym krańcu wsi nie wyglądało tak dobrze.
– Witajcie, umarli i żywi. Wróciłem – powiedział głośno.
Zamknął samochód na kluczyk i ruszył ścieżką prowadzącą prosto w dół do Wielkich Lip.
•Rozdział 1
Zapach kwiatów w Wielkich Lipach, 1970, poniedziałek
W silniku coś zachrobotało, zgrzytnęło i Stanisław Jagoda, kierowca autobusu, zaciągnął ręczny. Dopalił resztkę sporta, a następnie głośno charknął i splunął na śnieg, ocierając ręką wilgotny nos.
– Panie, dalej nie jadę – powiedział.
Autobus wibrował, postukiwał i wydawał z siebie podejrzane jęki, jakby miał za moment rozpaść się na kawałki. Andrzej Hołotyński, jedyny pasażer kursu do Wielkich Lip, przetarł zaparowane okulary. Podniósł głowę i popatrzył na opatulonego w robotniczy drelich kierowcę.
– Jak to, pan nie jedzie? – spytał.
– Panie, teraz to już se pan dojdziesz. Niedaleko pan masz.
– Jak to dojdę? Nie znam nawet drogi! Przecież tu nie ma żadnego przystanku.
Kierowca przyjrzał mu się uważniej, po czym sięgnął po następnego sporta.
– Zapal se pan. – Wyciągnął w stronę Hołotyńskiego brudną paczkę z napisem „Sport. 20 papierosów”. – Autobus stoi. A jak autobus stoi, to jest przystanek. A jak jest przystanek, to trza wysiadać. No, pal pan.
Andrzej wziął papierosa. Nie chciało mu się grzebać w plecaku, gdzie miał schowaną paczkę carmenów. Nachylił się nad zapałką i wciągnął w płuca dawkę ostrego dymu. Do języka przykleił mu się tytoń, więc, podobnie jak Jagoda, splunął na bok, przyglądając się obślinionej końcówce bibułki.
– Jak pan chcesz z filtrem, to tu mam gdzieś. – Jagoda pochylił się nad pokrywą silnika obok siedzenia, okrytą kratkowanym kocem. – Zostawił raz jeden taki inżynier czy cóś, ale ja to takich nie lubię, o są, bier pan, ile tam tego jest, na drogę będzie.
Andrzej pokręcił głową. Łaskę mu wielką robił, że papierosa dał. Środek lasu, środek nie wiadomo w ogóle czego, niedługo będzie ciemno, śniegu po kolana, a on mu mówi, że „se dojdzie”.
– Nie ma co czekać, zbierej się pan. Jak pan raźno pójdziesz, to pół godziny i zaro sie Lipy pokażom. Ja tu nawracam, bo jak dali pojadę, to już nie nawrócę, patrz pan, jak posypało, a potem to tak pod górę będzie, że nie wjadę, to już se pan dojdziesz tyle. Dopal se i zbierej.
Jagoda cały czas siedział na swoim miejscu. Na czoło miał nasuniętą czapkę z uchami. Jego oczy uważnie lustrowały pasażera, który znowu wypluł kawałeczek tytoniu i najwyraźniej nie wiedział, co robić – wstawać, siedzieć, prosić o podwiezienie te dwa kilometry czy nie prosić. Usta kierowcy skrzywiły się w ledwie widocznym uśmiechu.
– Niech pan powie ile – powiedział w końcu Andrzej. – Stówa będzie dobrze?
– Dej pan spokój, nie o to chodzi. Ja nigdy dali nie jadę. Jak dojeżdżam, to zawsze tu. I koniec. Dali nie jadę.
– Ale ja nie znam drogi, przecież już zaczyna się ściemniać! Pan tego nie rozumie?! – Andrzej wstał, rzucając sporta na podłogę autobusu. – Chce mnie pan tu zostawić? Przecież mówiłem wyraźnie: do Wielkich Lip. Zapłaciłem. Pan się zgodził. A gdzie te Lipy, gdzie?
– Uspokój się, chłopaczku – chłodno powiedział Jagoda. – Jak ci nie pasuje, to wracasz ze mną. A jak ci pasuje, idziesz sam dalej. Jak pójdziesz prosto i nie będziesz biadolił, to ino raz dojdziesz. Ino raz. Ze dwa kilometry będzie lasem, a potem to już Lipy zobaczysz na dole, to se zejdziesz. Tu już tak jest. A jak kto z daleka przyjedzie, to co, ja mam zaro mu dupy nadstawiać? Chcesz pan do Lip, to pan idź.
– No ale, panie kierowco, ten jeden jedyny raz, no… Nie może pan zrobić wyjątku?
– Nie, nie mogę. Ja w Lipach nie byłem od wojny i mnie tam nic nie ciągnie. Nic. Tam to mało kto jeździ, ino zakonniki, co do klasztoru się zjeżdżają, a to też od wielkiego dzwonu, ale my tu, ludzie zwykłe, z powiatu, to nie. A jeszcze jeździł taki jakiś uczony czy cóś, cholera tam wi. Gadali, że w niebo się patrzył ciągle, że to niby w gwiazdach cóś tam widział. Ale tak, my, tu ludzie, to do Lip nie jeździmy. Od wojny będzie, jak nie jeździmy. Ale tam to ino zakonniki, ino one. A pan to do klasztoru pewnie? Ło, to powim, że ostatni do klasztoru to z pięć lat będzie, jak przyjechał. Tam cię dobrze przyjmą. A jak będziesz pan chciał odjechać, to ja tu raz na ile jeżdżę, w poniedziałki albo wtorki, ale to nie tak, że zawsze, wiesz pan, a jak stoję, to z pięć minut. A i tak nikt nie wsiado.
Andrzej chciał strzelić palcami, ale przez grube rękawiczki nic z tego nie wyszło.
– Ten uczony to mój ojciec! On tu prowadził badania! – wykrzyknął w nadziei, że ta informacja pomoże przekonać kierowcę.
Jagoda jeszcze uważniej przypatrzył się swemu pasażerowi i rzucił okiem na bagaże. Informacja, którą przed chwilą usłyszał, była wręcz sensacyjna. W środku zimy, w taką pogodę, jedzie do Wielkich Lip, niby że turystycznie, że takie sobie wolne zrobił na studiach. A tu proszę, synalek tego astronoma, co w niebo patrzył. Pewnie taki sam wariat jak tamten.
– Jesteś synem tego astronoma, aha. Tylko że on tu już dawno nie wracał, to ciebie co tu przygania? – Jagoda wypowiedział te słowa zupełnie innym tonem. Rysy chłopskiej, kartoflanej twarzy na krótką chwilę wyostrzyły się, a wzrok, do tej pory mętny, zdawałoby się, zapijaczony, wbił się w Andrzeja niczym morderczy bagnet.
W autobusie zapanowała cisza. Hołotyński dostrzegł w oczach kierowcy zainteresowanie, coś niezdrowego spoczywało na dnie ciemnych źrenic, jakaś niesprecyzowana, ale naznaczona czymś niedobrym ciekawość. I ten ton – nagle zmieniony, nie prostacki, ale – Andrzej miał niemal pewność – należący do człowieka posługującego się na co dzień innym językiem niż kierowca autobusu. Patrzył na Jagodę zbyt długo, zachowując milczenie, ale tamtemu najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Dokończył papierosa i wyrzucił niedopałek przez uchyloną szybę.
– Ja, tak czy tak, dali nie jadę – rzekł wreszcie. – Jak pan chcesz, to idź, tylko szybko, bo ja zaraz tutej nawracam.
Andrzej wiedział już, że nic nie wskóra. Podniósł plecak i stęknąwszy pod jego ciężarem, zarzucił go sobie na ramiona. Poprawił kurtkę i chwycił podręczny chlebak. Została w nim ostatnia kanapka z serem i trochę wody. Zostawi to sobie na kolację, kiedy już będzie na miejscu. Przecież za godzinę powinien tam dotrzeć. Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem.
– Niech pan powie prawdę, jak daleko jeszcze?
– Niecałe dwa kilometry będzie lasem, może z półtora, trochę pod górkę, prosto calutki czas, aż na skraj, aż się drzewa skończą, a tam to już Lipy widać, na dole, tak ze trzysta jeszcze metrów będzie. – W języku Jagody nie było śladu owego tajemniczego tonu, jaki na chwilę mu się wyrwał. – A weź se pan te radomskie, to se pan popalisz, jak braknie. Bo, wiesz pan, bo jak szlugów braknie, to nie będzie gdzie kupić. No, bier pan, bier pan. – Wyciągnął przed siebie starą paczkę papierosów.
Andrzej przyjął podarunek i podziękował. Dopiął kołnierz kurtki i wyszedł na zewnątrz w mróz. Zatrzasnął drzwi i zaraz usłyszał zgrzyt w skrzyni biegów. Jagoda nie czekał. Spuścił ręczny i zaczął nawracać. Obawiał się, że przybysz nagle zmieni zdanie, przerazi się marszu przez ciemniejący las i wróci do autobusu. A jemu wychodziło, że sprawa może być rozwojowa; jemu wychodziło, że z tym młodzieńcem wiąże się jakaś tajemnicza historia. Pamiętał jego ojca, dziwaka z brodą, który miesiącami siedział w Lipach i od czasu do czasu przyjeżdżał do powiatu, żeby odebrać przesyłkę. Najczęściej były to wielkie pudła, które Jagoda albo jego bratanek wozili aż pod Wielkie Lipy. Tam już furmanki brały to wszystko i zawoziły, gdzie trzeba. Małomówny to był typ, pomyślał Jagoda, wyjeżdżając na mocno zaśnieżoną drogę. W lusterku mignęła mu sylwetka Hołotyńskiego.
Tak tego zostawić nie można, przyszło na myśl Jagodzie. To była jego wielka szansa. Wyciągnął sporta i rozsiadł się wygodniej, bo czekała go trudna droga przez las.
2.
Andrzej Hołotyński spoglądał na oddalający się autobus i zastanawiał się nad swoim położeniem. Znajdował się w środku lasu, nie mając żadnych gwarancji, że ten podrabiany kierowca powiedział mu prawdę, jak iść na Wielkie Lipy. Ciążył mu wypchany plecak, a nadchodząca noc nie wróżyła beztroskiej wycieczki przyrodoznawczej.
„Ogórek” schował się właśnie za zakrętem. Pośród drzew niknęły ostatnie przebłyski długich świateł i powoli cichł charkot silnika pracującego na wysokich obrotach. Andrzej zrozumiał, że został sam na sam z pogłębiającym się mrokiem wśród drzew.
Niepotrzebnie zwlekał, starając się przekonać kierowcę. Stracił tylko parę cennych minut.
Autobusu nie było już słychać. Andrzej, zgarbiony pod ciężarem plecaka, przez chwilę próbował jeszcze wyłowić ostatnie odgłosy silnika.
Nic tylko ciche trzaski zaśnieżonych gałęzi.
– I na co mi to? Co mnie podkusiło? Ech – szepnął i podrzucił plecak, tak żeby stelaż w miarę wygodnie osadził się na barkach. Zachrzęściło mu za plecami i coś w środku boleśnie wbiło mu się w plecy.
Łoskot poprawianego plecaka wydał mu się dziesięciokrotnie głośniejszy niż zwykle; był wprost przerażająco ostry, rozerwał głuszę jak granat burzący ściany domostw; niczym niezakłócony wybrzmiał w całej swej decybelowej skali, wnikając w mroczniejące zakamarki ciszy rozsnutej nad śniegiem.
Andrzej wsłuchał się w spokój lasu. Stał nieruchomo, jak gdyby sam zamarzł na podobieństwo roślin uwięzionych w mrozie. Po chwili dosłyszał delikatne trzaski, ciche stuki gałęzi obijających się o siebie pod dotknięciem słabiutkiego wiatru. Obciążone grubą warstwą śniegu drzewa garbiły się jak starcy zmęczeni życiem. Ich korony przywodziły na myśl zimne kończyny martwych ptaków. Niektóre nie wytrzymały ciężaru i urwane zwisały jak na wpół odrąbane kikuty.
Całe otoczenie sprawiało wrażenie namalowanego, nieprawdziwego, jakby ktoś poustawiał w miejsce rzeczywistych drzew i krzaków sztuczne dekoracje.
– Bazyliszek by lepiej tego nie schłodził – mruknął i zrobił parę kroków, skrzypiąc butami na zmrożonym śniegu.
Droga prowadziła w głąb lasu, tyle że zamiast szerokiej na kilka metrów jezdni przed Andrzejem wyłaniała się wąska, wydeptana w śniegu ścieżka. Mimo to poczuł się nieco pewniej. Jednak ludzie tędy chodzą, a skoro tak, to trzeba potraktować tę drogę jak najzwyklejszą ulicę w Krakowie. Szkoda tylko, że nie ma chodnika i ani jednej lampy. Ale co właściwie sobie wyobrażał?
Obejrzawszy się ostatni raz, z cichą nadzieją, że ujrzy powracającego w przypływie dobroci i współczucia Jagodę, zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. Buty zapadały się po kostki tak, że każdy krok wymagał większego niż zwykle wysiłku. Po paru minutach przyzwyczaił się do skrzypienia śniegu, a początkowy lęk przed nieznanym zniknął.
Ociężale posuwając się do przodu, zapalił podarowanego radomskiego. Od razu zrobiło mu się raźniej. Dwa kilometry, właściwie półtora, jak powiedział Jagoda, i zobaczy Wielkie Lipy. Może nawet wcześniej uda mu się dostrzec jakieś światła lub usłyszeć odgłosy wioski, może ktoś nadejdzie z przeciwka. O, to by było najlepsze. Gdyby tylko się przedstawił, zaraz by go skojarzyli, wskazali drogę i pewnie ponieśli plecak. Usłyszałby, że nie ma się czego lękać, a ten las co roku taki oblodzony.
Przypomniał sobie, jak ojciec opowiadał mu o pięknie tego lasu i łąk, pokrytych lodem, utopionych w przezroczystej zmarzlinie niczym rój owadów w bursztynowej pułapce. Tutaj występowało to co parę lat, tak jak teraz, dlatego właśnie do Wielkich Lip pociągnięto grubą i wytrzymałą linię średniego napięcia. Ojciec za każdym razem zapewniał, że to on namówił miejscowego sołtysa i przeora klasztoru, który odgrywał tu dużą rolę, aby wystąpili z wnioskiem o poprawę jakości infrastruktury energetycznej i w ten sposób pomogli ludziom. Prawda jednak była taka, że ojcu zależało po prostu na badaniach, które przy braku prądu musiałby przerwać na dłuższy czas. A przecież zimowe niebo tu, w Wielkich Lipach, nie miało sobie równych. Przynajmniej tak twierdził jego ojciec, spędzający tu od lat miesiące zimowe, a czasami i letnie, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu ich rodziny. Andrzej liczył na to, że po rozwodzie ojciec zabierze go ze sobą, jednak tak się nie stało. Wręcz odwrotnie, ilość kontaktów z synem ograniczył do minimum. Jakiś telefon, najczęściej z uczelni: co tam, jak tam, jak mama, jak ci idzie w szkole, ja jestem w lesie z moimi badaniami, no trzymaj się, a mamy nie pozdrawiaj, no musimy się wreszcie spotkać. I to było wszystko. Ojciec twierdził, że był tuż-tuż wielkiego odkrycia, jakiejś niezwykłej teorii, tłumaczącej ruch ramion Galaktyki czy coś podobnego, Andrzej dokładnie się nie orientował i czasami nawet żałował, że nie poszedł na astronomię.
Radomski skończył się i Andrzej wypstryknął niedopałek w stronę drzew. Cholerstwo nie było zbyt dobre, paczka chyba długo leżała na tej masce silnika. Pora zapalić porządnego papierosa. Żeby dostać się do nowej paczki carmenów, musiałby zdjąć plecak. No właśnie! Przecież ma w środku latarkę, ależ z niego głupiec, że o tym wcześniej nie pomyślał.
Zauważył w odległości kilku metrów powalony pień. Tak, ojciec opowiadał, że rosną tu piękne, grube drzewa liściaste wymieszane z młodymi sosnami, ale stare, które nie wytrzymują ciężaru śniegu lub porywistego wiatru i przewracają się niczym domki z kart. Ścieżkę przecinał właśnie pień martwego drzewa. Jego koniec musiał nadejść niezbyt dawno, bo kawałki lodowych odprysków leżały w pobliżu nieprzysypane śniegiem. Dobrze się składa, oprze o niego plecak i wyjmie, co trzeba. Zatrzymał się i sięgnął do klamry, aby odpiąć pas.
Wtedy to usłyszał.
Nie mogło mu się wydawać. I to na pewno nie było echo. Odwrócił głowę w lewo. Nie miał wątpliwości: z głębi lasu dobiegało skrzypienie. Identyczne, jakie wydawał śnieg pod jego butami, tylko trochę cichsze.
Zamilkło po sekundzie, może dwóch.
I znowu cisza, nieruchoma ściana ciszy po obu stronach ścieżki.
Andrzej stał, wpatrując się w ciemność po swojej lewej stronie, i przesuwał wzrok od drzewa do drzewa. Palce zaciskał na klamrze pasa biodrowego, ale nie miał odwagi nacisnąć zamka. Pomyślał o fince, która, oczywiście, znajdowała się w tylnej kieszeni plecaka. Próbował prześwietlić ciemności, wpatrując się tak mocno, że przed oczami zaczęły mu krążyć jakieś kółka. Gdzieś wysoko ledwie słyszalnie klekotały zmrożone gałęzie.
Co jest, do cholery?!
Może jednak mu się zdawało? Po minucie uporczywego lustrowania lasu nie miał już pewności, czy rzeczywiście słyszał to skrzypienie, czy może to był pogłos jego własnych kroków. Przełamał się w końcu i przekroczył leżący przed nim pień. Ponownie stanął i znieruchomiał. Tym razem nie usłyszał niczego. Więc to nie mógł być pogłos. Okulary zaszły mu mgłą.
Zwierzę? Człowiek? Co to było?
Andrzej nie czekał dłużej: szybkim ruchem odpiął paski i zdjął plecak. Wyjął finkę i wsunął ją do kieszeni kurtki. Jeśli coś krąży wokół niego, jeśli go obserwuje, a niech by nawet sarna, nie powinien opóźniać marszu. Przestał myśleć o carmenach. Musi teraz szybko pokonać ostatni odcinek drogi. To jest najważniejsze. Wystawanie, choć dawało poczucie wyimaginowanego bezpieczeństwa, uznał za najzupełniej bezsensowne. Wyciągnął latarkę i założył plecak. Krótki snop światła spłynął na drzewa, lecz zamiast uspokoić, tylko przyspieszył bicie serca. Ciemność następowała z każdej strony, podchodziła zza każdego pnia i natychmiast pochłaniała ruchome cienie, by rozlać się dalej, poza granicą światła, w mroźny bezkres. Maleńka strefa jasności kazała myśleć o niepoznanej tajemnicy skrytej w czerni lasu.
Zgasił latarkę. Już światło księżyca było lepsze. Przynajmniej nie wytwarzało tego potwornego wrażenia ruchu rzeczy z natury nieruchomych. Jeszcze raz przetarł okulary, odetchnął i tak szybko, jak tylko potrafił, skierował się w stronę wioski.
To na pewno jakaś sarna albo pies z wioski, myślał, dodając sobie otuchy. Cholera jasna, ile jeszcze, z pół kilometra, to już nie powinno być daleko. Boże, czemu w moim życiu nie może być normalnie? Zawsze jest nienormalnie. No tak, bo ja jestem taki szlachetny, że jak ostatnia wola zmarłego, to trzeba koniecznie spełnić.
Przypomniał sobie odwiedziny u ojca w szpitalu. Telegram przyszedł we wrześniu. Matka też chciała jechać, ale wola ojca była jednoznaczna: miał przyjechać tylko Andrzej. A potem, w październiku, ten wielki wojskowy szpital. Ojciec blady jak śmierć, która już do niego szła, próbujący się uśmiechać, jakaś tęgawa pielęgniarka nieodstępująca ich ani na moment, z notatnikiem w ręku nie wiadomo po co.
– Mamy mało czasu. – Ojciec mówi z wysiłkiem, bardzo cicho, ma trudności w oddychaniu.
– Tato, dopiero przyjechałem, przyjdę jeszcze jutro, pojutrze.
– Nie, nie przyjdziesz. Wolno ci tylko dziś, tylko teraz. Oni mnie przewożą wieczorem. To nasze ostatnie spotkanie. Wybacz, że miałem tak mało czasu dla ciebie i mamy.
– Ona…
– Nie mów nic, tylko słuchaj. Zawsze chciałeś tam jechać, więc teraz jedź. To jest moja ostatnia wola i proszę cię, abyś ją spełnił. Jedź, wiesz gdzie… i zrób porządek. – Ojciec ściska nagle rękę Andrzeja i patrzy na niego. – Porządek, pamiętaj. Zrób tam porządek. Obiecujesz, że tam pojedziesz?
– Tak.
– Dobrze. To dla mnie ważne, nie chcę po sobie zostawić bałaganu… zwłaszcza po tych wszystkich straconych latach. Uporządkuj to… przyrzekasz?
Zapadając się w coraz głębszym śniegu, Andrzej odtworzył w pamięci ostatnią rozmowę z ojcem. Nie wydała mu się za bardzo sensowna, ale matka upierała się, że powinien pojechać.
– Jaki był, taki był, ale to jest jego ostatnia wola. Pojedź tam, może rzeczywiście trzeba zaopiekować się tymi jego instrumentami, nie wiem, co on tam właściwie trzymał – mówiła matka. Pojechał więc. Wielkie Lipy, marzenie z dzieciństwa, były tuż przed nim.
Szedł zbyt szybko. Plecak ważył ponad dwadzieścia kilogramów, a śnieg jeszcze utrudniał wędrówkę. Ścieżka zaczęła prowadzić pod górę, jej nachylenie rosło powoli, ale dla zmęczonego piechura było to wystarczającym powodem, aby zwolnić. Nagle uzmysłowił sobie, że niemal biegnie, a plecak, w pośpiechu źle dopięty, podskakuje mu na wszystkie strony, wydając charakterystyczny bulgot.
Muszę się zatrzymać, pomyślał, i nie wiedzieć czemu wyjął z kieszeni nóż.
Tym razem usłyszał skrzypienie z prawej strony. Gdy tylko stanął, dźwięk dobiegł go znacznie bliżej. Po chwili…
.
.
.
(fragment)