- W empik go
Laleczki z Green Mill - ebook
Laleczki z Green Mill - ebook
Lekki kryminał z nutą angielskiego humoru, którego akcja rozgrywa się w malowniczej miejscowości Green Mill, położonej na wysokim klifowym wybrzeżu, gdzieś w wyimaginowanej rzeczywistości, miejscu i czasie. Zdarzyło się, że małe miasteczko, którego mieszkańcy doskonale się znają, nagle staje się areną dramatycznych wydarzeń, wywracających ich ustabilizowane i proste życie do góry nogami! Pojawia się mroczna i okrutna siła, siejąca postrach i śmierć. Czy mieszkańcy będą w stanie jej sprostać?…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-267-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mocna lampa dawała ostre trupio-blade światło na kawałek szerokiej gumowej podkładki. Pochylony nad blatem, ostrożnie wycinał skalpelem ze skrawka tkaniny, maleńkie elementy. Był to ciasno spleciony materiał w granatowym kolorze. Obok już leżała część pozszywanej maleńkiej kurtki, bądź marynarki z kołnierzykiem. W tym właśnie momencie dorabiał rękawy i maleńkie kieszonki, które zapewne miały być przymocowane od przodu i po bokach marynarki.
Kiedy byśmy spojrzeli na górny brzeg gumowej roboczej podkładki, dostrzeglibyśmy ułożone starannie w różnych miejscach, gotowe elementy dopiero powstającej małej laleczki, podobnej wielkością do tych, które stały poustawiane w różnych miejscach makiety miasta. Leżała tam na przykład malutka czapeczka z daszkiem i gotowe, granatowe długie spodnie z paskiem oraz wykonana w jakiś tajemniczy sposób para męskich czarnych półbutów ze sznurowadłami, zwisającymi z mikroskopijnych dziurek albo biała koszula i granatowy mini-krawacik. Jednym słowem, kiedy się dobrze przyjrzeć, to mieliśmy przed oczami kompletny męski ubiór!
Powyżej maleńkich elementów ubranka, siedziała oparta o ścianę i prawie już ukończona laleczka, przedstawiająca mężczyznę. Na razie odziana jedynie w biały podkoszulek na ramiączkach i spodenki w paseczki. Na stopy figurka miała naciągnięte czarne skarpetki, a na jej lewej ręce tkwił męski zegarek na brązowym pasku. Co prawda figurka, była jeszcze nieukończona, bo nie miała włosów, a twórca nie nadał jej jeszcze rysów twarzy, ale w zasadzie można już było stwierdzić, że cierpliwy i dokładny w szczegółach lalkarz, wykonał kawał dobrej, modelarskiej roboty.
Zegar, stojący w okrytym mrokiem rogu sali, uderzył dwanaście razy.
Północ, wystarczy na dzisiaj, bo już mnie plecy bolą. A w oczach mroczki latają — pomyślał.
Wstał, odsunął krzesło i podszedł do makiety Green Mill. Przyglądał się jej długo, a szczególną uwagę zwrócił na budynek urzędu poczty. Podniósł rowerek, oparty o ścianę tuż pod oknem i przez zegarmistrzowską lupę sprawdzał, czy szczegóły pojazdu zgadzają się z oryginałem. Cmoknął z uznaniem i zadowolony odstawił rower na miejsce, chociaż… nie, wpierw odsunął stopkę i ustawił go prawidłowo, tak jak powinien stać.
— No, teraz jest jak trzeba — mruknął, drapiąc się z zarośnięty policzek. — Chyba nim się położę, to się jeszcze dokładnie ogolę, wszak jutro niedziela. Nie lubił golić się z samego rana. Uważał bowiem, że wieczorem jest na tę czynność najlepsza pora, bo przez noc skóra twarzy miała czas na odpoczynek, a ewentualne zacięcia zasklepić. Chodzenie przez całe przedpołudnie z kawałkami papieru na twarzy, nie było jego ulubionym zajęciem.
* * *
Już miała wejść do klasy, kiedy usłyszała dudniący i głęboki bas dyrektora Samuelsona:
— Panno Pippo!…
Odwróciła się. Chudy łysawy człowieczek w wyświechtanym surduciku do kolan, stał przy schodach prowadzących do uczniowskich szatni i poprawiając jedną ręką druciane okularki na nosie, drugą przywoływał ją do siebie. Zamknęła drzwi za uczniami, którzy właśnie weszli do sali i podeszła do dyrektora.
Ten, jak zawsze z rana, był wypachniony do granic możliwości jakimś lawendowym mazidłem i, jak zwykle, paradował z twarzą „udekorowaną” przynajmniej dwoma lub trzema skrawkami papieru toaletowego, przyklejonymi na zacięciach po goleniu. Stąd zrodziło się przewrotne przezwisko nadane dyrektorowi gimnazjum, a które używali wszyscy od uczniów, poprzez nauczycieli do portiera — Ałun.
Stanęła w bezpiecznej odległości, żeby się nie okadzić i z przyklejonym do ust uśmiechem, spytała:
— Pan dyrektor ma może jakieś życzenie?
— A mam, panno Pursuit! Mam, a jakże! — huknął basem.
Zastanawiała się zawsze (i nie tylko ona zresztą), skąd w tak chudym małym człowieczku, tak potężny i głęboki głos! Do Samuelsona pasowałby ledwie cieniutki gwizdek czajnika, a nie, ryk syreny okrętowej. A, może i dobrze, przez to w chórze kościelnym spisywał się wyśmienicie.
— Mianowicie mam życzenie, żeby panna więcej nie narażała na szwank dobrego imienia naszej szkoły!
— Tak? A coż takiego zrobiłam, że mógłby na tym ucierpieć wizerunek gimnazjum? — spytała, kokieteryjnie przechylając głowę, niezrażona tonem wypowiedzi Samuelsona.
— Jak to, co! Łaziła panna w porcie po błocie, na dodatek razem z tym… no z tym, pseudo wynalazcą, a potem zatrzymała pannę policja! Jaki to daje przykład naszym uczniom! Nauczyciel zatrzymany na posterunku! I to jeszcze w sprawie śmierci biednej pani Grimmond! Nie życzę sobie więcej takich, takich… — szukał słowa.
— Ekscesów — dokończyła za niego.
— No właśnie! — Nie zrażony, dalej kontynuował temat. — Takich nieetycznych, i nagannych ekscesów! Ot, co?! Inaczej… — zbliżył się niebezpiecznie blisko, doprowadzając jej zmysł powonienia do spazmów — będę zmuszony, panno Pursuit, zwołać zebranie zarządu szkoły, żeby się głęboko zastanowić nad panny postępowaniem!
Chciała coś powiedzieć, ale on podniósł rękę, dając jej do zrozumienia, że ma się zamknąć.
— A teraz, proszę wrócić do swoich uczniów i wytłumaczyć się im ze swojego postępowania!
Odwrócił się na pięcie i ruszył w dół schodów, kierując się do szatni.
Stała jeszcze chwilę na korytarzu, słuchając, jak dyrektor przyłapywał gimnazjalistów na paleniu w szatni papierosów.
— Hamilton, ty łobuzie! Natychmiast zgaś tego peta! Dwa dni zamiatania podwórka, a ty Clark, wyłaź mi spod tej ławki! Trzy dni czyszczenia bieżni i mycia piłek do krykieta! Zaraz macie się zgłosić do pana Towsenda!
Kolejne ofiary, które będą sprzątać szkołę i kible. No i dobrze, bo w szatni się nie pali! Potem ciuchy śmierdzą dymem — pomyślała. — Pali się w kiblu albo za boiskiem przy komórce na różne graty.
Kiedy weszła do klasy, co było bardzo dziwne i niespotykane, w sali panowała kompletna cisza. Uczniowie karnie siedzieli w ławkach, a oczy wszystkich, dosłownie wszystkich, były wbite w jej skromną osobę jak w obrazek. Nawet Wielki Billy „Papuga”, gapił się na nią tak, jakby zobaczył ósmy cud świata!
Siadając za wysoką katedrą, zdziwionym wzrokiem omiotła wszystkich uczniów, a potem otwarła dziennik, zastanawiając się, co tym razem zbroili.
— Hm… — chrząknęła — dzisiaj zajmiemy się „ruchem jednostajnie przyśpieszonym”. Tommy podejdź do tablicy, weź kredę i zapisz temat. Chłopiec wstał, ale zamiast pisać, stanął przy tablicy, przebierając nogami.
— Psze pani? Panno Pursuit? A opowiedziałaby nam pani, jak było na policji? I, co znaleźliście w błocie zatoki? Bo przecież nie małże, jak niektóre głupki gadają.
W klasie odezwały się pojedyncze chichoty. Pippa wstała zza biurka i podeszła do ucznia. Położyła mu rękę na ramieniu, po czym powiedziała:
— Dobra, opowiem, alee…
W klasie rozległo się gromkie: hurra!…
— Cicho! — krzyknęła. — Ale najpierw dowiecie się, czym jest ruch jednostajnie przyśpieszony, a dopiero potem, kiedy będziecie grzeczni. To kto wie, może będą… — uśmiechnęła się — policja i Trzy Świnki.
Puściła ramię Tommy’ego i pokazując na siedzącego w drugim rzędzie piegowatego rudzielca, zawołała:
— Pan Beniamin Kirby, zapraszam do tablicy!
— Alee, panno Pursuit!…
*
Maks szedł przez rynek, kierując się w stronę ciastkarni „_U Eda i Eddy’ego_”. Wszedł do środka, uruchamiając podwieszony nad drzwiami dzwoneczek i stanął przy szklanej wysokiej ladzie, wypełnionej od dołu aż po górną półkę, różnego rodzaju ciasteczkami i ciastkami.
Z zaplecza wyszedł Ed, czyli Eduardo Kapelli, współwaściciel cukierni i sklepiku, którą prowadził razem z młodszym bratem Eddym.
Ed był rumiany i okrąglutki niczym pączuś, zaś jego brat Eddy… może tak rumianym nie był, ale za to, równie okrągłym facetem był, tyle, że niezwykłej postury. Można było powiedzieć, że jeden Eddy, to było dwóch Edów albo na przykład trzech Maksów Wallace’ów.
Obaj cukiernicy byli z pochodzenia Włochami spod Cremony i chyba przez to oboje zostali obdarzeni pięknymi tenorowymi głosami, co oczywiście nie omieszkał wykorzystywać pastor Bailey w swoim, nazwijmy to — ekumenicznym chórze kościelnym.
— Cześć, Ed!
Maks przywitał się z cukiernikiem, podając mu dłoń ponad ladą, na której były poustawiane tace pełne kruchych ciasteczek cantuccini z migdałami.
— Gdzież to cię niesie Maks o tak wczesnej porze?
— Idę do Pippy, do szkoły. No i, chcę przynieść trochę słodkości. Wiesz jak to jest Ed, kobieta musi być rozpieszczana. — Uśmiechnął się. — Co proponujesz na lekką przekąskę do kawy?
Mniejszy z braci Kapelli uśmiechnął się szeroko i puszczając oczko, do Maksa powiedział:
— Przeprosiny za błocko i Toma Wintersa, co? Masz rację, nic tak nie łamie damskiego serca, jak delikatne ciasteczko i… — spojrzał na Maksa zadowolony — może nie kawa, a dobre czerwone wino. Ale z braku laku, niech będzie kawa. Dlatego proponuję; delikatne jak puch cannoli z marcepanowym kremem budyniowym, obsypane wiórkami czekolady, a do tego drugie, z miętowym serkiem ricotta, obsypane mielonymi orzeszkami piniowymi. A na przeprosiny… — Ed wyjął papierową torebkę z szuflady — kilkanaście przepysznych cantuccini. Na koszt firmy oczywiście, a to wszystko z sympatii dla panny Pippy.
Kiedy cukiernik pokazywał Maksowi słodkości, ten patrząc i wyciągając szyję, cichutko przełykał ślinę.
— Trzy pensy za cannoli, a cantuccini, jak powiedziałem, od firmy.
Pożegnali się i Maks wyszedł z cukierni.
Konstabl „Bułka” Morris szedł raźnym krokiem w kierunku cukierni Eda po swój codzienny poranny „haracz”, czyli świeżą bułeczkę albo pączka.
— Zaczekaj chwilkę, Maks! — Przyczłapał do Wallace’a i wyciągnął rękę. — Przepraszam, za to całe zamieszanie. Nie miałem wcześniej okazji.
— Dobra, Evans. Taka wasza robota, a nie powiem, my z Pippą też daliśmy wam powód ku temu, by nas wziąć na widelec. Sam się zastanawiam, jak mogło do tego dojść — mruknął Wallace. — Skąd się ten człowiek dowiedział o moim wynalazku i dlaczego akurat właśnie TO narzędzie wykorzystał? Przecież tak po prawdzie, mógł wziąć do ręki dużo różnych innych rzeczy, nawet bardziej nadających się do tego jego… niecnych i strasznych celów.
— Też się nad tym zastanawiamy, Maks. A na dodatek, cały czas szukamy torby biednej pani Hilarii. Nie wiemy po co, ani dlaczego ten człowiek ją zabrał. W końcu, co mu po samej torbie? Może chciał mieć ostatnie wyroby pani Grimmond albo było w niej coś na czym bardzo mu zależało? Ale z tego co mówi Tom, na pewno nie niósł jej na widoku, a rzeczy musiał przepakować. Bo przecież ktoś mógł go widzieć z tak charakterystycznym przedmiotem. — Zerknął z utęsknieniem na wystawę cukierni, gdzie właśnie zza firanki wychylił się Ed Kapelli. — Winters się zastanawia, czy to aby nie jest jakiś… — umilkł na chwilę — porąbany kolekcjoner. Laleczka, konfitury, kolorowa torba.
— A propos laleczki — odezwał się Maks. — Macie coś ciekawego, czy też nowego? Jakiś trop. Coś co, mogłoby pomóc? Co to za lalka?
Evans spojrzał na Maksa podejrzliwym wzrokiem.
— A co cię to tak interesuje? Mało ci było, detektywie z bożej łaski? A po za tym, więcej nie będę ci już nic mówić. Tajemnica śledztwa.
— Aha… — mruknął Wallace, myśląc: pierwsza gaduła w policji, i nic nie powie? Śmiechu warte. — Taka tam, tajemnica. Po prostu dalej nic nie macie i o niczym nie wiecie! Jesteście w głębokiej dupie, panie konstablu Morris.
— No wiesz! — zawołał oburzony Bułka. — Jak to: o niczym nie wiemy! Mamy przecież listę podejrzanych i… te, no, tropy oraz podejrzenia co do motywów… — wyliczał na palcach.
Wallace przerwał mu bez ceregieli.
— Macie, ale moją listę, Evans. Moją listę podejrzanych.
— Noo… dobra. Twoją listę — zgodził się — ale mamy też wyniki z linii papilarnych.
— I co?
— Nic. — Evans westchnął głęboko. — Jak są, to albo niewyraźne albo i tak nic z nich nie można odczytać. Na laleczce też nic nie ma. Jedyne co, to kukiełka jest posklejana jakimś dziwnym klejem… — Bułka umilkł.
— Klejem? — zaskoczony Maks uniósł brwi.
— A, dobra, powiem ci, ale tylko w ramach przeprosin. Tak, klej. Bo wiesz w naszym laboratorium w hrabstwie, stwierdzili, że nie jest to kupne lepiszcze ze sklepu chemicznego, a jakieś takie chyba roślinne i zrobione przez kogoś samemu. Wszystko tym było umocowane. I włosy, i ubranko lalki oraz cała reszta tym była posklejana.
— Hmm… — Wallace zastanawiał się chwilę. — To też niedobrze. Bo, gdyby lepiszcze było ze sklepu, można by było dojść, gdzie je ktoś kupił. A tak?
— To samo powiedział Tom Winters. I tu niestety, kolejna klapa. Ten trop odpada. Wszytko w tej lalce, jest zrobione z jakichś elementów wykonanych domowym sumptem. Żadnej metki, żadnej wskazówki. Nic.
— Świadkowie? — spytał Maks, gdy zapadła chwila ciszy.
— Też nic, cisza. Nikt nic nie widział, a jak widział, to teraz siedzi cicho. Strażnicy municypalni jeszcze nawet nie znaleźli śladu po torbie, a przekopali pół Green Mill — mruknął. — Dzisiaj jedziemy z Loco i resztą, na miejskie wysypisko. Może tam się odnajdzie torba biednej pani Grimmond?
— A na plaży? Też nic? — dopytywał Wallace. — Prawdopodobne narzędzie zbrodni właśnie tam żeśmy znaleźli, to może i torba też gdzieś sobie leży w błocie przy brzegu.
— Nic nie ma… Ech, coś mi się widzi, że do niczego tutaj nie dojdziemy. Coś nam umyka Maks, a my nie wiemy, co. — Spojrzał na szybę wystawy, gdzie Ed stał już teraz z torebką w ręku i machał nią na niego.
— A motyw? Jakieś przypuszczenia, co do motywu?
Evans wzruszył ramionami i to wystarczyło za odpowiedź.
— Idę już, Maks. A, no i z tego co wiem, Tom z Johnjohnem wybierają się do ciebie. Winters chce zobaczyć warsztat i dom.
— Aha, chce zobaczyć. A, nakaz ma? — Uśmiechnął się krzywo. — Szczerze powiem myślałem, że zrobi to dużo wcześniej. Powiedz mu, że czekam…
Evans już otwierał drzwi do ciastkarni, kiedy Maks jeszcze go o coś zapytał:
— Na pogrzebie biednej pani Grimmond, robiliście zdjęcia?
— Taa… — mruknął Bułka — przecież wiesz, też tam byłeś. Zresztą, było tam całe Green Mill i Małe Green Mill oraz kupa luda z okolicy. Nie ma co gadać, konfitury biednej pani Grimmond były znane na pół hrabstwa. Teraz, trzeba to wszystko przeanalizować.
— Uhm… — odpowiedział Maks, z krzywym uśmieszkiem na ustach. — Przeanalizować.
Gdy Bułka zniknął w ciastkarni, ruszył w stronę gimnazjum i poklepał torbę zwisającą z ramienia, gdzie tkwił jego ulubiony „_Pouva Start_” i dwie rolki naświetlonego filmu.
Uśmiechnął się pod nosem.
Analizować? Masz rację konstablu Bułeczko. Wywołamy z Pippą, wszystkie zdjęcia i poddamy je dokładnej analizie. Wierz mi. Bardzo dokładnej.
*
Uczniowie panny Pursuit wybiegli z klasy i rozwrzeszczaną gromadą ruszyli do szatni obok sali gimnastycznej. Nadszedł czas na ulubione zajęcia sportowe! Przez co nawet nie zauważyli stojącego pod klasą Maksa. Wallace oderwał się od ściany i zajrzał do pustej sali. Pippa siedziała za katedrą i zapisywała coś w dzienniku. Zapukał w futrynę.
— O, jesteś już! — Wstała z krzesła. — Chodź, weźmiemy klucze od pana Towsenda i zejdziemy do piwnicy. Pan O’Connor — nauczyciel chemii — wyjechał, więc nikt nie będzie nam przeszkadzać. Ciemnia i laboratorium tylko dla nas!
Poprzypinane klamerkami zdjęcia wisiały porozwieszane na sznurkach, jak bielizna po praniu. Czerwone światło żarówki dodawało pomieszczeniu dziwnego i złowrogiego charakteru. Pippa stała nad jedną z kuwet. Przegryzała ciasteczko i pęsetą odwracała dopiero co wywołane zdjęcie. Maks odbierał papier i wieszał kolejny obrazek.
— To jest ostatnie — mruknął. — I całe szczęście, bo już mnie mdli od tych chemikaliów. Może wyjdziemy i na zewnątrz poczekamy aż wyschną? –zaproponował.
Pippa zgodziła się, aczkolwiek niechętnie, bo już „na gorąco”próbowała analizować wywołane fotografie, nawet w tym słabym świetle.
— I co? Masz coś? — spytał, patrząc na tablicę „udekorowaną” zdjęciami. — Coś dziwnego, nietypowego, jakiegoś podejrzanego z krzywą gębą i kogoś, kogo nie znamy? — dopytywał.
— Nic. — Westchnęła i usiadła na krześle. — Nic tu nie ma, żadnego obcego, ani tym bardziej nikogo z mieszkańców Green Mill z napisem na czole: „to ja jestem zabójcą”. O, zobacz. Tutaj stoją parafianie z kwiatami. — Pokazała palcem. — Tu zaś, ustawiły się wszystkie koleżanki pani Grimmond, babcie i starsze kobitki. Za nimi orkiestra z chudym puzonistą, co to chyba całkiem trzeźwy nie był. A grali tak, jakby wszyscy mieli kłopoty ze słuchem. No, ale przyjechali z hrabstwa i chwała im za to. Trochę dalej za nimi „schował” się detektyw Loco. O, i właśnie robi nam zdjęcie. A tutaj — nad samym grobem — modli się wielebny pastor, chyba robi znak krzyża albo coś… — umilkła na chwilę, przyglądając się uważnie zdjęciu. — Maksymilianie? Coś ci musiało usiąść na obiektywie albo źle wywołaliśmy to zdjęcie, bo za pastorem jest jakiś długi cień. Widzisz? Jakby człowiek w habicie z kapturem.
Maks podszedł do tablicy i uważnie spojrzał na zdjęcie pastora oraz innych ludzi stojących nad grobem biednej pani Hilarii.
— Faktycznie, jest cień — mruknął. — Zasłania kogoś i wygląda tak, jakby stał za plecami pastora. Kto tam stał? Masz zdjęcie z innego ujęcia?
— Tak! Zobacz, naczelnik poczty, pan Stent!
Zapadła cisza, bo i z drugiego ujęcia widać było jakieś niewyraźne i podłużne zaciemnienie. Niewyraźny kształt, przypominający postać ludzką, a który „przyczaił się” tuż za plecami pastora Bailey’a, stercząc zaraz przed listonoszem.
— Z tej perspektywy, też to widać — stwierdziła Pippa, porównując oba zdjęcia. — Dziwne.
— Dziwne, bo na innych zdjęciach nie ma tego błędu — podsumował Wallace. — Może do szkła soczewki coś się przykleiło? Jakiś paproch, ale wówczas powinien być na pozostałych odbitkach.
Wziął do ręki aparat, zdjął tylną klapkę, nałożył okular zegarmistrzowski i zajrzał do środka. Coś tam poprzesuwał, coś tam delikatnie podotykał bawełnianą rękawiczką, a na koniec stwierdził:
— Moja „_Pouva_” jest czyściutka jak łza! Dlatego, to nie może być żaden „paproch”. Widocznie blik od słońca albo dziwny cień od, no nie wiem od czego — podsumował.
— Ale, wiesz co, Maks? Te dwa zdjęcia powieś osobno, gdzieś z boku — stwierdziła panna Pursuit. — Mnie się coś ten cały „cień” bardzo nie podoba.
— Czemu? — dopytywał Maks.
— No, bo jest. Jest jakiśś, taki… nieludzki i straszny. Nie widzisz tego?
Wallace odebrał jej z rąk oba zdjęcia i patrzył na nie przez dłuższy czas. Wreszcie wzruszył ramionami i przypiął je z boku tablicy.
— Co wiemy o panu poczmistrzu? — spytała.
— Hmm… — zastanowił się Maks. — O Edwardzie Stentcie wiem tylko tyle, że jest weteranem ostatniej wojny. Zawsze uczestniczył w corocznej paradzie emerytowanych żołnierzy, idąc w pierwszym szeregu z wachlarzem medali na piersi. Chyba nie jest, ani nigdy nie był żonaty, a o dzieciach też mi nic nie wiadomo. Od kiedy pamiętam, zawsze był listonoszem i jeździł na tym swoim pocztowym rowerze. Tyle. Niby się kogoś zna i widzi prawie codziennie, a jednak nic się o tej drugiej osobie nie wie.
— Tak, masz rację. Ja też nic więcej nie mogę o nim powiedzieć, poza tym, że jest uprzejmy oraz, że czasem przynosi pocztę do szkoły, czy też pod moje mieszkanie. Tyle już lat rozwozi listy, nie?
— No… — krótko skomentował Wallace i zmieniając temat dodał — sprawdziłem, na innych fotografiach nie ma tych cieni. Tylko na tych dwóch. Chyba to jednak był jakiś błąd na kliszy albo coś w tym stylu.
Usiadł obok Pippy.
— Ale, przecież! — zawołał, zrywając się i podchodząc do tablicy ze zdjęciami. — Przecież pan listonosz, on też wiedział o moim śrubokręcie! Bo kiedy wysyłałem pismo do Państwowego Urzędu Patentowego, wypytywał: co tym razem udało mi się wymyślić i zrobić! Nie, żeby był nachalny, ale wiesz, on sam też ma zacięcie mechanika i — tak mi się wydaje — był po prostu ciekawy. Wytłumaczyłem mu co, jak i po co. Zrozumiał w lot! Teraz pamiętam, jak powiedział, że: takie śruby powinny być w powszechnym użytku! Całkiem o tym zapomniałem! — Usiadł z powrotem. — Patrz wystarczyły dwa zdjęcia i już się na coś konkretnego kierujemy.
— Ta, konkretnego… — burknęła Pippa. — Jak sam mówisz: jesteśmy w głębokiej dupie, podobnie do policji. Cień, pastor i pan Stent. Konkrety, jak diabli. Wiesz, co? Chyba trzeba odwiedzić naszego listonosza i trochę z nim pogadać. Pociągnąć za język, wypytać o to i owo. Ty masz nawet pretekst, jesteś wynalazcą i znasz się na mechanice.
Teraz Pippa wstała i popukała palcem w tablicę.
— Cholera! Przez tych gliniarzy już całe Green Mill wie o twoim śrubokręcie! Pytanie tylko, czy to dobrze? Czy też do kitu, bo sprawca też już na pewno wie, że policja ma narzędzie zbrodni. Spanikuje, czy jest spokojny, bo skutecznie pozacierał ślady? Bułka powiedział, że ślady ściągnięte ze śrubokręta nie nadają się do niczego. Torby też nie ma. Zresztą, po co komu ta torba? Czyżby pani Hilaria miała w niej coś takiego, co było dla niego niewygodne albo na przykład kompromitujące?… — zastanawiała się na głos. — A może było w niej coś, co było dla niego przedmiotem pożądania? Czemu nie mógł się oprzeć i dlatego zabił?
Padało pytanie za pytaniem.
— Pippo Pursuit, ja cię nie poznaję! — krzyknął Maks. — Widzę, że sprawa mocno cię ruszyła i bardziej wciągnęła niż… niż indukcyjny dowód na twój ukochany dwumian Newtona!
— No, no, Maksymilianie Wallace… — mruknęła, przeciągając się jak kotka. — Zaczynasz uderzać w moje czułe struny.
*