- W empik go
Lamiel - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Lamiel - ebook
Lamiel należy do licznych utworów Stendhala, które nie ukazały się za jego życia. Brak powodzenia, jaki prześladował autora „Pustelni parmeńskiej”, trudności wydawnicze, świadomość własnej przedwczesności, wszystko to nie działało podniecająco na jego działalność literacką. Pisał wprawdzie ciągle, ale pisał dla siebie, szkicował, ale nie wykończał. Wierzył, że wobec potomności czeka go zwycięstwo, i nawet z całą ścisłością przepowiedział jego datę; ale nie miał tej pobudki, jaką daje druk, który zmusza do decyzji, przyspiesza krystalizację formy i zniewala do ostatecznego wykończenia. Taką niedokończoną powieścią jest również i „Lamiel”, której akcja umiejscowiona jest w początkach monarchii lipcowej, a jej główną bohaterką jest młoda dziewczyna Lamiel - „harde dziecko ludu o niepodległych instynktach, wcielenie kaprysu i woli, ciekawości i znudzenia, pełna niespodzianek i kontrastów, wywierająca na wszystkich nieodparty urok, rozpraszająca jak czarami nudę wszystkich… Lamiel ma wszystkie warunki aby zrobić karierę; ale nie może: broni jej tego nuda i obrzydzenie; mierzi ją tak samo mieszczański snobizm, jak wprzód arystokratyczna i bezmózga nadętość”. - jak pisze tłumacz – Boy-Żeleński.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-996-6 |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD TŁUMACZA
Czterokrotnie miałem już sposobność omawiać twórczość Stendhala z okazji wydania po polaku jego utworów, nie będę zatem powtarzał obecnie rzeczy zasadniczych; parę słów tylko pragnę powiedzieć o samej tej powieści. Lamiel należy do licznych utworów tego niepospolitego pisarza, które nie ukazały się za jego życia. Brak powodzenia, jaki prześladował autora Pustelni Parmeńskiej, trudności wydawnicze, świadomość własnej przedwczesności, wszystko to nie działało podniecająco na jego działalność literacką. Pisał wprawdzie ciągle, ale pisał dla siebie, szkicował ale nie wykończał. Wierzył, że wobec potomności czeka go zwycięstwo, i nawet z całą ścisłością przepowiedział jego datę; ale nie miał tej pobudki, jaką daje druk, który zmusza do decyzji, przyspiesza krystalizację formy i zniewala do ostatecznego wykończenia. Przeciwnie, raz po raz przystępował do tematu od innej strony, tworzył nowe bruljony, nowe wersje, zmagając się ze swym przedmiotem z czystej pasji pisarskiej i psychologicznej.
„Mój talent (pisze gdzieś), o ile mam talent, to talent improwizatora. Zapominam wszystkiego co napiszę; mógłbym napisać cztery powieści na jeden i ten sam temat i tak samo zapomniałbym wszystko”.
Takie fazy przechodziła i ta powieść, kilkakrotnie przetwarzana na różne sposoby, nigdy niedoprowadzona do końca i zaledwie z pozostawionego planu pozwalająca się domyślić zamierzeń całości; mimo to, jedna z najciekawszych, jakie Stendhal napisał, odciskająca się w pamięci niezatartam wrażeniem, dzięki postaci swej bohaterki. Powitała w czasie pobytu Stendhala w Civita Vecchia. Jak wiadomo, po rewolucji lipcowej, gdy dawni bonapartyści odzyskali „kurs”, został tam konsulem francuskim. Dostał się do ukochanych Włoch, za któremi tak długo tęsknił, ale tym razem spotkało go rozczarowanie. Może brakło mu tego, co było koniecznem owych wytęsknionych Włoch dopełnieniem: młodości. Obecnie, kiedy, przeszedłszy od wzruszeń serca do wzruszeń intelektu, raczej zaczynał się czuć dobrze w Paryżu, Civita Vecchia, mała mieścina bez żadnego odpowiedniego dlań towarzystwa, była mu niemal wygnaniem. Nudził się tam, i o ile mógł uciekał do Rzymu. Pozatem skracał sobie czas pisaniem. W roku 1836 uzyskał urlop, który zdołał przeciągnąć trzy lata. Spędził go we Francji, w Niemczech, w Anglji, głównie zaś w Paryżu. Wróciwszy w r. 1839, zaczął pisać tę powieść, stanowiącą niejako kobiece pendant do bohatera powieści Czerwone i Czarne, Juljana Sorel. Pisał ją i dyktował przez kilka miesięcy, potem przerwał, próbował wrócić do niej, zmieniał wciąż plan i sposób ujęcia. Starał się, między innemi, wprowadzić w nią element komiczny, do czego miała służyć figura doktora Sansfin. Słowem, myślał o swojej Lamiel ciągle, aż wreszcie nagła śmierć w r. 1842 w Paryżu przecięła te zamysły.
Rękopis Lamiel, zagrzebany wśród innych rękopisów, znalazł się w Grenobli. Wykonawca testamentu i przyjaciel Stendhala, Colomb, wydając niektóre z nich, pominął Lamiel. Może wydobycie na jaw tej niepokojącej osóbki wydało mu się przedwczesnem?... Odkrył ją rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, niestrudzony stendhalista, wydawca całego szeregu utworów rękopiśmiennych wielkiego pisarza. Długi czas Stryjeński był w zakresie Stendhala powagą: obecnie, uznając jego zasługi, nowsi badacze krytykują bardzo sposób, w jaki wydawał rękopisy, dowolność z jaką czynił skróty, poprawiał styl, etc. Bo też, pod tym względem, trzeba stwierdzić, pojęcia bardzo się zmieniły. Stryjeński wydał tedy Lamiel w r. 1888; w czterdzieści lat później, podjął na nowo tę pracę Henryk Martineau, w przyczynku do swego wydania zestawiając ustępy tekstów i dając listę nieścisłości Stryjeńskiego. To ostatnie poprawne wydanie posłużyło tłumaczowi do sporządzenia niniejszego przekładu.
Nietylko brak zakończenia świadczy o tem, że utwór ten jest bruljonem. I w samym tekście znajdziemy sporo niekonsekwencji, rozbieżność chronologji, zaniedbania stylu – za które proszę nie winić tłumacza! – szkicowe traktowanie całych partyj. Nie wiemy, jakiby to wszystko przybrało kształt w ostatecznej formie; ale dla każdego, kto się poufniej interesuje literaturą, tem ciekawszy jest ten obraz wykluwania się utworu, ta – możnaby powiedzieć – tualeta, jaką autor robi swojemu dziecku. Zwłaszcza że, mimo wszystkich zaniedbań i szkicowości, tem silniej odcina się główna postać utworu, Lamiel, to harde dziecko ludu o niepodległych instynktach, to wcielenie kaprysu i woli, ciekawości i znudzenia, pełna niespodzianek i kontrastów, wywierająca na wszystkich nieodparty urok, rozpraszająca jak czarami nudę wszystkich... Och! gdyby się mogła pojawić w druku wówczas, sprawiłaby skandal z pewnością większy niż niedawna La Garçonne, której niewątpliwie jest wielką protoplastką. (Czyby się przyznała do tej progenitury, to inna sprawa...) Niech to da miarę skoku, jakim Stendhal wyprzedził swoją epokę, miarę niepodległości jego spojrzenia. Ta dziewczyna zuchwała, kontrolująca wszystko co jej do wierzenia podają, rozglądająca się, myśląca, śmiała do ostatnich granic cynizmu w doświadczaniu życia, zaledwie dziś staje się rzeczywistością. Wyobraźmy sobie scenę, gdy Lamiel każe się nieokrzesanemu Jaśkowi uczyć „miłości”, wyobraźmy ją sobie zwłaszcza na tle epoki romantycznej i mieszczańskiej zarazem. Wszak to było o wiele wprzód nim Pani Bovary Flauberta ściągnęła na autora proces o niemoralność i nim Dama KarneIjowa zaczęła – przez parę lat daremnie! – szturmować do teatru. A wszak te dwie osoby to niewiniątka wobec Lamiel!
A epizod z księdzem Clement? Nie, stanowczo nie przypuszczam – gdyby nawet Stendhal skończył swoją Lamiel – aby ta książka mogła ujrzeć światło dzienne...
Dziwne są losy tego pisarza! Rzecz jego O miłości, dziś jakże popularna, jak cięgle cytowana, rozeszła się w ciągu dziesięciu lat w kilkunastu egzemplarzach. Rychło, jak wspomnieliśmy, autor jej nauczył się pisać z melancholijną świadomością, że pisze – dla przyszłych pokoleń. Tak np., notuje na wstępie do swoich pamiętników (Życie Henryka Brulard):
Przypuśćmy, że będę dalej ciągnął ten rękopis i że, raz ukończywszy, nie spalę go; zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji... zapiszę go księgarzowi...
Zatem księgarz otrzyma po mojej śmierci oprawny tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i przeczyta go: jeżeli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć, który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.
...Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów w moim zawodzie, kazałem zapalić ogień i piszę to, mam nadzieję, bez kłamstwa, bez robienia sobie złudzeń tak jak list do przyjaciela, z przyjemnością. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak bardzo różne od naszych?
W roku 1880! O ile chodziłoby o tę powieść, stanowczo zawcześnie! W roku 1880 wciąż byłaby Lamiel poza społeczeństwem, tak samo, jak w roku 1840. Zaledwie dziś uczułaby się może na swojem miejscu. Zaledwie dzisiaj widzę ją, widzę jej gibką postać jak biegnie swobodnie gubiąc się w tłumie ulicy, widzę jej podłużne śmiałe oczy, jak rozglądają się po świecie, wszystko ważąc, wszystko przenikając, wszystko sądząc, nie biorąc się na lep żadnego frazesu. Dzisiejsza kobieta pozna w Lamiel swoją siostrzyczkę. Dziś dopiero wyzwalamy się potrosze z przesądów, które ona wyrzuciła za płot; dziś dopiero odetchnął świat, zwolniony od najgłupszych mieszczańskich snobizmów, do których dociągał swą egzystencję przez wiek cały; dziś dopiero wyzwala się z tyranji niedorzecznych pojęć, których powagę opłacało się życiem, i więcej niż życiem, bo nudą całego życia... Jakże byłoby do twarzy młodej Lamiel w dzisiejszej modzie, jak uwydatniłaby ona jej smukłą nogę, jak zgrabnie by jej było w małym filcowym kasku na głowie... Nawet pod względem fizycznego typu, Stendhal przeczuł dzisiejszą kobietę. Lamiel w stroju z roku 1840, ależ to maskarada! Ale jakże byłaby dziś utemperowana, o ile mniej niebezpieczna dla społeczeństwa: wówczas, aby pokonać nudę i opłukać się z hipokryzji, Lamiel musiała szukać aż miłości bandyty; dziś chodziłaby może na uniwersytet, pracowała w laboratorjach, latała aeroplanem... Ale kto wie, może i dzisiaj zachowałaby swoją buntowniczą duszę i potrzebę ryzyka, i wplątałaby się może i dziś w jaką niebezpieczną aferę...
Jak bardzo ta Lamiel była przedwczesną, jak bardzo wyprzedzała epokę, wskaże nam choćby porównanie jej z ową encyklopedją społeczną, jaką jest Komedja ludzka Balzaka. Nie spotykamy w niej tego typu wyzwolonej kobiety. Może panna des Touches; ale ona jest na wyjątkowych prawach: jest artystką, jest pisarką, ma krociowy majątek... Pozatem młode panny Balzaka ściśle zamykają się w horyzoncie rozsądnego małżeństwa. Ale ten typ dziewczyny zuchwałej, krytycznej, inteligentnej, idącej na przełaj, drwiącej ze wszystkiego i gardzącej społeczeństwem, którego wartość oceniła, jakież to było śmiałe! Bo też Balzac dążył do typizowania, gdy Stendhal kochał się zawsze w wyjątkach społecznych; przytem Balzac – o ile chodziło o te sprawy – zawsze tkwił w mieszczańskich pojęciach francuskich, gdy Stendhal przewędrował cały świat, widział różne obyczaje, a widział je z perspektywy pochodów Napoleona, gdy wiele norm i wiele przesądów posyłało się w djabły. Przeniesiony z tego obozu napoleońskiego w życie normalne, nigdy, w gruncie, do niego się nie przystosował; tworzył sobie w wyobraźni swój świat, świat ludzi mocnych, śmiałych, wolnych. Tak wyroił sobie swoją Lamiel, i kochał się w niej – poprzez tę setkę lat, która go dzieliła od jej masowej inkamacji.
Tak, Stendhal został zawsze potrosze na marginesie społeczeństwa. Brutalna szkoła wojny, zawrotna fantazja napoleońskiej budowy świata, wycisnęły na nim swoje piętno. Nigdy nie mógł się pogodzić z kontrastem, jaki stworzył we Francji przełom roku 1815: Czerwone i czarne, to tytuł jednej jego powieści, najgłośniejszej; Czerwone i białe (Lucjan Leuwen) – tytuł innej, która pozostała niedokończona, a którą niedawno wydano. I Lamiel ma ten sam podkład społeczny. I tu, z początkiem powieści, jesteśmy w pełni Restauracji. Napoleon, unieszkodliwiony, umiera na wyspie św. Heleny; wyczerpana, umęczona Francja oddaje się, za cenę pokoju, we władanie dawnym swym królom. Arystokracja ściąga z wygnania, odzyskuje ogromne majątki, chwyta w ręce władzę, i »tara się przekreślić wszystko, co tych dwadzieścia pięć lat zmieniło w psychice Francji. Odbudowa religji ma być w tym celu najdzielniejszym środkiem. Niewidzialna, ale wszechobecna Kongregacja włada wszystkiem, kładzie swą rękę wszędzie (a przynajmniej Stendhal widzi jej rękę wszędzie), misje objeżdżają kraj, odwołując się, bodaj za pomocą niewybrednych „cudów”, do uśpionych uczuć religijnych; prawdziwa lub udana dewocja staje się nieodzownym warunkiem dojścia do czegoś, zajmowania jakiegoś stanowiska. Najbardziej płaska obłuda święci tryumfy. Ale równocześnie w tej atmosferze dojrzewa duch buntu, który, w chwili gdy zaślepione sfery rządzące najmniej się tego spodziewają, wybuchnie rewolucją dni lipcowych roku 1830. W tej atmosferze wyrasta Lamiel. Jak młody Juljan Sorel, tak i ona ma duszę niepodległą, zarażaną romantyzmem; dusi się zarówno w chacie wujostwa, jak w pałacu księżnej; dławi się otaczającą ją obłudą, służalstwem, ciasnotą; nie zadowala się odpowiedziami, jakiemi chcą oszukać dręczące ją pytania; sama chce ogarnąć wszystko; wszystko podważa duchem krytyki. Ten duch krytyki, ma tu dwie inkamacje: jedna dumna a śmiała, ucieleśniona w smukłej postaci Lamiel; druga pokraczna, przeżarta ambicją i próżnością – to garbus, doktór Sansfin. Lamiel zostanie kurtyzaną, księżną, zbrodniarką, Sansfin może... posłem. Bo podobnie jak Juljan Sorel, tak i Lamiel ma wszystkie warunki aby i w tym światku zrobić karjerę; ale nie może: broni jej tego nuda i obrzydzenie; mierzi ją tak samo mieszczański snobizm jak wprzód arystokratyczna i bezmózga nadętość. Toteż Stendhal nie widzi innego godnego końca dla swej bohaterki, jak uśmiercić ją: i to w jakiż romantyczny sposób!
Szkoda, że nie mamy tej książki w całości; byłoby to może arcydzieło Stendhala. Ale i w tej niekompletnej postaci, sądzę że panna Lamiel warta jest aby z nią zawrzeć znajomość. Wszystkich, którzy kochają Czerwone i czarne (a jest ich w Polsce cały legjon, wiem o tem) zelektryzuje niewątpliwie wiadomość o żeńskiej odbitce Juljana Sorel, i to odbitce nieskończenie przewyższającej urokiem tego ambitnego i ponurego młodzieńca.
Kiedy myślę o Stendhalu i jego kulcie u nas, zawsze staje mi w pamięci Żeromski, dla którego Stendhal pozostał do końca najukochańszym pisarzem. Czy znał Lamiel, czyby mu się podobała? Raczej przypuszczam że nie znał. Ale zainteresowałaby go z pewnością ta harda i niespokojna dziewczyna, która, jak jego Ewa, też znalazła swego hrabiego Szczerbica, a skończyła na Pochroniu...
Warszawa, w grudniu 1929.ROZDZIAŁ I
Uważam, że jesteśmy niesprawiedliwi względem krajobrazów tej pięknej Normandji, gdzie każdy z nas może nocować dziś wieczór. Wychwala się Szwajcarję; ale trzeba okupić jej góry trzema dniami nudy, przykrościami komory i paszportów brzemiennych wizami; podczas gdy, zaledwie znajdziemy się w Normandji, oko zmęczone symetrją Paryża i jego białych murów tonie w oceanie zieleni.
Smutne szare równiny zostają od strony Paryża; droga zapuszcza się w pasmo pięknych dolin i wysokich wzgórz; szczyty ich, porosłe drzewami, ostro rysują się na niebie i obejmują widnokrąg, dając nieco pokarmu wyobraźni: przyjemność wielce nowa dla Paryżanina.
Kiedy się posunąć dalej, po prawej, między drzewami zacieniającemi wieś, widzi się morze: morze, bez którego krajobraz nie może się szczycić doskonałą pięknością.
Gdy oko, obudzone pięknością krajobrazu i urokiem dalekiego tła, poszuka szczegółów, ujrzy, że każdy gaik tworzy niby zagrodę otoczoną murem z ziemi. Tamy te, regularnie wzniesione na kraju każdego pola, wieńczy mnóstwo młodych wiązów. Mimo iż te drzewa mają zaledwie trzydzieści stóp wysokości, pola zaś obsadzone są jedynie skromnemi jabłoniami, całość daje wrażenie zieloności i budzi ideę sympatycznej gałęzi przemysłu.
Widok, o którym mówię, to właśnie ten, który, przybywając z Paryża i zbliżając się do morza, oglądamy o dwie mile przed Carville. Jest to spora wieś, bliska morza, gdzie przed niewielu laty rozegrała się historja księżnej de Miossens i doktora Sansfin.
Od strony Paryża, początek wsi, tonący w jabłoniach, leży w głębi doliny; ale o dwieście kroków od ostatnich domów, z których na północny zachód widać morze i Mont Saint-Michel, przechodzi się nowiutkim mostem przez ładny i czysty strumyczek, który ma ten spryt, że płynie bardzo szybko; każda bowiem rzecz w Normandji ma swój spryt i nic nie dzieje się bez swego powodu i to często powodu bardzo chytrze obmyślonego. Nie przydaje to w moich oczach uroku tej wiosce; kiedy tam spędziłem miesiąc w porze kuropatw, przypominam sobie że byłbym wolał nie umieć po francusku. Ja, syn niezamożnego rejenta, miałem stanąć kwaterą w zamku pani d’Albret de Miossens, żony dawnego pana tych włości, która wróciła do Francji dopiero w r. 1814. Był to wówczas, około r. 1826, wielki tytuł zasługi.
Wieś Carville rozciąga się pośród łąk, w dolinie niemal równoległej do morza, które widać z wysokości kilku stóp. Nad tą doliną, bardzo powabną, wznosi się zamek. Ale jedynie w dzień dusza moja mogła smakować spokojne piękności krajobrazu. Wieczorem (a wieczór zaczynał się o piątej, wraz z dzwonem obiadowym) trzeba było dotrzymywać towarzystwa księżnej pani; a nie była to kobieta, któraby pozwoliła lekceważyć swoje prawa; z chwilą, gdy się o nich zapominało, umiała oschłem słówkiem przypomnieć obowiązki. Pani de Miossens miała ledwie trzydzieści lat i nie zapominała nigdy o swojem dostojnem stanowisku; co więcej, w Paryżu była dewotką, dzielnica zaś Saint-Germain powierzała chętnie jej władzy swoje wenty i kwesty. Był to zresztą jedyny hołd, jaki to dawne towarzystwo raczyło jej oddawać. Wyszedłszy w szesnastym roku za starca, który miał uczynić ją księżną (starzec ów, margrabia d’Albret, stracił ojca dopiero w chwili gdy księżna de Miossens miała dwadzieścia ośm lat), spędziła całą młodość w tęsknocie za honorami, jakie świat, za Karola X-go, oddawał jeszcze tytułowi książęcemu.
Oto była wielka dama, u której spędzałem wrzesień, pod warunkiem że od piątej do północy będę się interesował miejscowemi plotkami i zdarzeniami. Carville, jest to miejscowość której nie znajdzie nikt na mapie, niech mi więc będzie wolno mówić o niej okropności, to znaczy część prawdy. Matactwa, brudne kombinacje tych Normandów sprawiły, iż pobyt ten nie dawał mi prawie wytchnienia po skomplikowanem życiu paryskiem.
Przyjmowano mnie u pani de Miossens jako syna i wnuka dobrych państwa Lagier, od niepamiętnych czasów rejentów rodziny d’Albret de Miossens, lub raczej rodziny de Miossens, która się mieniła d’Albret.
Polowanie w tych dobrach było wspaniałe i wybornie zachowane; mąż pani domu, par Francji, kawaler wstęgi św. Ludwika i wielki dewot, nie opuszczał nigdy dworu Karola X-go, a jedyny syn, Fedor de Miossens, był jeszcze w szkołach. Co do mnie, dobry strzał to było szczęście ponad wszystko w świecie. Wieczorem trzeba było cierpieć księdza du Saillard, potężnego członka kongregacji, mającego dozorować okolicznych księży. Charakter jego o głębi godnej Tacyta nudził mnie; to nie był charakter, któryby mnie wówczas interesował. Ksiądz du Saillard komentował wypadki zwiastowane przez Quotidienne kilku okolicznym szlachciurom.
Od czasu do czasu zjawiał się w salonie pani de Miossens ucieszny garbus; ten bawił mnie więcej; lubił nadskakiwać kobietom, czasami, jak mówiono, z powodzeniem.
Oryginał ten nazywał się doktór Sansfin i mógł mieć w roku 1830 dwadzieścia pięć lub sześć lat.
Margrabina czyniła sobie tę zabawę, aby mu, pod fikcyjnemi nazwiskami, powtarzać historyjki ośmieszające go w okolicy. Możnaby rzec że najkomiczniejsze nieszczęścia dawały sobie schadzkę na grzbiecie tego garbatego don Juana.
Gdyby się nie silił być don Juanem, lekarz ten byłby człowiekiem wcale znośnym. Jedyny syn bogatego dzierżawcy z sąsiedztwa, Sansfin zastał lekarzem aby się pielęgnować; został myśliwym, aby być zawsze pod bronią wobec wieśniaków, którzyby mieli ochotę zeń dworować.
Sprzymierzył się z mądrym księdzem du Saillard aby zyskać wpływ w okolicy; że zaś był bardzo gwałtowny, nieraz, jak słychać, zdarzyło mu się wygarnąć szrutem do kpiarzy, śmiejących się zbyt głośno z jego komicznej postaci.
Doktór nie robiłby głupstw a nawet byłby mógł uchodzić za rozumnego człowieka, gdyby nie był garbaty: ale to nieszczęście czyniło go pociesznym, chciał bowiem dać zapomnieć o swoim garbie zapomocą przemyślnych manewrów.
Doktór byłby mniej śmieszny, gdyby się odziewał i ubierał jak wszyscy; ale wiedziano że sprowadza ubrania z Paryża; do tego – pretensjonalność w istocie rażąca, jak na wieś normandzką! – przyjął za służącego fryzjera ze stolicy; i ten człowiek chciał aby sobie nie żartowano z niego!
Głowa lekarza strojna była we wspaniałą czarną brodę o wiele zbyt rozłożystą i ułożoną z wielkim kunsztem. Sama głowa byłaby nie brzydka, ale, jak w piosence Berangera, brakowało postumentu głowie. Stąd zamiłowanie doktora Sansfin do teatru. Siedząc w pierwszym rzędzie w loży, wydawał się człowiekiem jak inni; ale kiedy wstawał lub ukazywał wątłe i drobne ciałko ustrojone wedle ostatniej mody, efekt był nieodparty.
– Patrzcie na tę żabę! wykrzykiwał ktoś z parteru.
Cóż za epitet dla człowieka lubiącego płeć piękną!
Jednego wieczora (rysowaliśmy w popiele na kominku – trzeba już w istocie nie wiedzieć co począć z czasem! – inicjały kobiet, dla których zrobiliśmy najwięcej i najbardziej upokarzających głupstw. Przypominam sobie, że to ja wymyśliłem tę próbę miłości. Wicehrabia de Sainte-Foi wyrysował M i B; zaczem księżna, nie zstępując ze swoich wyżyn, zażądała aby opowiedział wszystko możliwe w przedmiocie młodzieńczych szaleństw popełnionych dla M i B. Stary kawaler orderu św. Ludwika, pan de Malivert, napita! A i E; opowiedziawszy to co mógł opowiedzieć, oddał szczypce doktorowi Sansfin; uśmiech zarysował się na wszystkich wargach, ale doktór wypisał dumnie D, C, T, F.
– Jakto, jesteś pan młodszy odemnie, a masz cztery litery wypisane w sercu? wykrzyknął kawaler Malivert, któremu wiek dawał pewne prawa.
– Skoro księżna zażądała od nas szczerości, rzekł poważnie garbus, musiałem wypisać cztery litery.
Od trzech godzin skończył się wyborny obiad, złożony z nowalji przywiezionych konno z Paryża przez lokaja księżnej; było nas tam ośm czy dziesięć osób, pracujących ciężko aby podtrzymać mdlejącą rozmowę; odpowiedź doktora rozjaśniła wszystkie oczy radością, skupiono się koło kominka.
Od pierwszych słów, wyszukany styl doktora zbudził śmiech, tak komiczną była jego powaga. Na domiar wesołości, piękne D, C, i T, F, wszystkie kochały go do szaleństwa.
Pani de Miossens, umierając z ochoty do śmiechu, raz poraz dawała nam znaki, abyśmy hamowali naszą wesołość.
– Zabijecie kurę niosącą złote jaja, szepnęła do pana de Sainte-Foi, siedzącego przy niej. Niech pan puści w krąg hasło: „Panowie, hamujcie się”.
Doktór tak był zatopiony w myślach, że nic nie mogło go zbudzić. Sądzę, że wymyślał szczegóły romansu przygotowanego z góry; i że opowiadając je, rozkoszował się niemi, nie był bowiem pozbawiony wyobraźni. Czego mu brakowało – jak tego dowiódł później, kiedy fortuna zapukała do jego drzwi – to odrobiny zdrowego rozsądku. Tego wieczora, poczciwy doktór opowiedział nam nietylko swoje zdobycze, ale także szczegóły i odcienie uczuć, będące pobudką nieszczęsnych D, C, i T, F, zbyt często zaniedbywanych przez swego zwycięzcę.
Daremnie wicehrabia de Sainte-Foi nazywał doktora margrabią de Caraccioli, przez pamięć owego ambasadora Obojga Sycylji, którego Ludwik XVI zapytał:
– Pan uprawia miłość w Paryżu, panie ambasadorze?
– Nie, Najjaśniejszy Panie, kupuję już gotową.
Nic nie było w stanie obudzić doktora.
Pani de Miossens, kiedy się chciało zapomnieć o jej dumie i o jej impertynenckim toniku, była urocza; najszczęśliwsza była, kiedy się mogła dobrze uśmiać. Cieszyła się wesołością drugich, ale dostojeństwo nie pozwalało jej przyczynić się niczem do obudzenia tej wesołości.
Margrabina ta, która od r. 1818, pory gdy zacząłem strzelać kuropatwy, umierała z ochoty zostania księżną, miała przemiłe wzięcie o tak rzadkiej dystynkcji, że, mimo iż to polowanie ściągało mnie parę razy na rok do zamku w Carville, przez dwa dni rozmowa jej dawała mi złudzenie: wierzyłem w jej inteligencję: było to wszakże jedynie doskonałe opanowanie światowych form. A co mnie bawiło i broniło od tego głupstwa aby brać ten dom serjo, to to, że nie można było zarzucić tej przyszłej księżnej ani jednej dorzecznej myśli; wszystko widziała z punktu księżnej, i to takiej, której przodkowie byli na wojnach krzyżowych.
Przyznaję, iż moje złudzenie wspomogła okoliczność, że, mimo swoich czterdziestu pięciu lat, margrabina de Miossens miała twarz rzadko szlachetną; podobna była zupełnie do owego portretu pani du Deffant, jaki księgarze mieszczą na czele jej korespondencji z Horacym Walpole; strawiła życie na czekaniu śmierci ośmdziesięcioletniego teścia, aby zmienić tytuł margrabiny na tytuł księżnej! Prosta margrabina, ale w istocie bardzo szlachetnego rodu i córka kawalera wstęgi św. Ludwika, żądała od Saint-Germain, takiego jakiem było w r. 1820, honorów, które w owej epoce świat ten oddawał jedynie księżnej. Ponieważ nie błyszczała pięknością ponad wszystkie inne, nie miała rotszyldowej fortuny, ani dowcipu pani de Stael, Saint-Germain z r. 1820 nie chciało jej przyznać honorów płatnych księżnej. Wówczas, przez dumę, oraz z braku przyjaciela, któryby jej otworzył oczy na niesłuszność jej roszczeń i na nudę jaka ją czeka, margrabina zakopała się w Carville, pod pozorem, że trzeba jej morskiego powietrza; dodawała bowiem historycznie: „Pan de Miossens przywiózł mnie do Francji dopiero w r. 1815; od dzieciństwa mieszkałam w Anglji”.
Rewolucja roku 1789 i Wolter, to nie były dla niej rzeczy wstrętne: to były rzeczy nieistniejące. Nonsens ten, rozciągający się na najmniejsze szczegóły, naprzykład aby nazywać mera Carville wójtem, był pociechą mojej młodości i nie pozwalał mi brać na serjo żadnej z impertynencji, od których roiło się w zamku i które wypędzały zeń wszystkich sąsiadów. Margrabina nie mogła zebrać ani sześciu osób przy stole inaczej niż płacąc dziesięć franków od głowy swemu kucharzowi, poza olbrzymią pensją i zwyczajnemi rachunkami.
Margrabina wierzyła naiwnie, że jest z innej gliny niż wszystko co ją otacza. Egoizm jej był tak naturalny, tak prosty, że to już nie był egoizm. Ale, o ile margrabina przypuszczała szczerze że jest z innej rasy niż szlachta i wieśniacy okoliczni, uważała wzamian, iż wnuk dawnego rejenta rodziny de Miossens jest czemś o wiele wyższem od księdza du Sailllard, od doktora Sansfin, etc.; nie mówiąc o chłopach i mieszczanach. Raz jeden w czasie każdego pobytu wspominałem jej o pewnym akcie, sporządzonym 3-go sierpnia r 1578 przez jednego z moich przodków. Była to fundacja mszy żałobnej, zakupionej w parafji Carville przez Febusa Hektora de Miossens, kapitana pięćdziesięciu żołnierzy utrzymywanych przezeń dla króla.
Kiedy położnica albo ranny żądali pomocy jaśnie pani dziedziczki (taki był urzędowy tytuł), posyłała dubeltowego ludwika. To jej kupiło sympatję wsi.
W gruncie, pani de Miossens nudziła się piekielnie; człowiek, którego najbardziej nienawidziła, jako bezecnego jakobina, żył szczęśliwy w Paryżu i panował! Jakobin ten, był to nie kto inny jak sympatyczny Akademik, powszechnie znany pod imieniem Ludwika XVIII-go.
Wśród tego wiejskiego życia, w jakiem zagrzebała się przez wstręt do Paryża, księżna nie miała innej rozrywki prócz relacji z ploteczek w Carville, o których była doskonale powiadomiona przez jedną ze swych panien służących, pannę Piotrusię, mającą kochanka na wsi. Co mnie bawiło, to że opowiadania Piotrusi posługiwały się wyrażeniami bardzo niedwuznacznemi, często o soczystości wcale uciesznej, zwłaszcza gdy ich słuchała dama, której język był wzorem przesadnego często wykwintu.
Nudziłem się zatem potrosze w zamku Carville, kiedy zjechała nam misja, pod wodzą człowieka wielkiej wymowy, księdza Le Cloud, który od pierwszego dnia oczarował mnie.
Misja ta była prawdziwą gratką dla księżnej, która co wieczór miała dwadzieścia osób na kolacji. Na tych kolacjach mówiło się wiele o cudach. Hrabina de Sainte-Foi i dwadzieścia innych dam z okolicy wieczerzających co wieczór w zamku wspomniały księdzu Le Cloud o mnie, jako o człowieku, z którego możnaby coś zrobić. Zauważyłem, że te wielce szlachetnie urodzone i tak dobrze myślące damy nie bardzo wierzą w cuda; ale popierały je całym swoim wpływem. Korzystałem z tego widowiska; nie ukrywano się przedemną, bo nie opuszczałem ani jednej rekolekcji księdza. Niebawem, znudzony banialukami, które trzeba było opowiadać miejscowym figurom, nabrał do mnie sympatji; że zaś był daleki od ostrożności księdza du Saillard, rzekł raz:
– Ma pan ładny głos, umie pan dobrze po łacinie, rodzina zostawi panu najwyżej jakie dwa tysiące talarów, przystąp pan do nas.
Zastanawiałem się głęboko nad propozycją, która nie była zła. Gdyby misja została jeszcze miesiąc w Carville, sądzę, że byłbym się zaciągnął na rok do armji księdza.
Obliczałem, że uciułałbym tyle, aby móc spędzić dobry rok w Paryżu; że zaś miałem wstręt do skandalów, wróciwszy do Paryża z poleceniem księdza Le Cloud, byłbym mógł wykołatać jakąś posadę podprefekta, co mi się wówczas zdawało wielką karjerą. Gdybym przypadkiem znalazł przyjemność w tem, aby fantazjować z ambony jak ksiądz Le Cloud, byłbym pozostał w tym fachu.ROZDZIAŁ II
W ostatni dzień misji w Carville, szlachta lękająca się roku 1793 oraz łyki chorujące na dobry ton, wypełniały na wyprzódki piękny gotycki kościołek wiejski. Ale nie wszyscy wierni zdołali się pomieścić: tysiąc ich z górą zostało na otaczającym kościół cmentarzu. Na rozkaz księdza du Saillard wyjęto bramę kościelną i urywki głosu misjonarza każącego na ambonie dochodziły co jakiś czas do tej niecierpliwej i milczącej ciżby.
Pojawiło się na ambonie już dwóch księży, dzień miał się ku schyłkowi, był to jeden ze smutnych ostatnich dni października. Chór sześćdziesięciu dobrze myślących dziewcząt, kształconych i ćwiczonych przez księdza Le Cloud, odśpiewał wybrane pieśni.
Kiedy skończyły, zmrok zapadł już zupełny. Wówczas, ksiądz Le Cloud jeszcze raz wstąpił na ambonę aby powiedzieć parę budujących słów. Spostrzegłszy to, tłum znajdujący się na cmentarzu zaczął się cisnąć do bramy i do niskich okien kościoła: niejedna szyba padła tam w tej chwili ofiarą. Zapanowała religijna cisza: każdy chciał słyszeć słynnego kaznodzieję.
Ksiądz Le Cloud mówił tego wieczora jak romans pani Radcliffe; zapuścił się w okropny obraz piekła. Groźne jego zdania rozlegały się pod gotyckiemi i ciemnemi arkadami, nie zapalono bowiem lamp. Zakrystjan, pan Hautemare, oświadczył półgłosem, że służba nie byłaby w stanie utorować sobie drogi przez tę ciżbę, tak pilnie każdy walczył o swoje miejsce.
Nikt nie śmiał odetchnąć. Ksiądz Le Cloud wołał, że czart jest wciąż wszędzie obecny, nawet w najświętszych miejscach; stara się wciągnąć wiernych do gorejącej siarki.
Naraz, ksiądz Le Cloud przerywa i wykrzykuje ze zgrozą, głosem pełnym rozpaczy:
– Piekło, moi bracia!
Niepodobna opisać wrażenia tego wolnego i grzmiącego głosu rozlegającego się w tym kościele prawie zupełnie ciemnym, wyścielonym wiernymi czyniącymi znak krzyża! Ja sam byłem wzruszony. Ksiądz Le Cloud patrzył na ołtarz i zdawał się zniecierpliwiony; powtórzył skrzypiącym głosem:
– Piekło, moi bracia!
Dwadzieścia żabek trzasnęło za ołtarzem; czerwone i piekielne światło oświetliło blade twarze: to pewna, że w tej chwili nikt się nie nudził! Więcej niż czterdzieści kobiet padło bez życia na sąsiadów: zemdlały.
Pani Hautemare, żona zakrystjana i przyszła ciotka panny Lamiel należała do najgłębiej zemdlonych; że zaś miała prawo do pierwszego miejsca wśród miejscowych dewotek, wszyscy cisnęli się dokoła niej. Dwudziestu chłopców pobiegło po pana zakrystjana, ale odprawił ich cierpko. Obowiązki nie pozwalały mu przybyć; był silnie zajęty zbieraniem najmniejszych strzępów żabek, sporządzonych z napojonego smołą płótna oraz sznurków.
Tę misję powierzył mu i parokrotnie wytłómaczył straszliwy ksiądz du Saillard, miejscowy proboszcz; pan Hautemare wykonał rzecz sumiennie. Proboszczowi głównie zawdzięczał swą karjerę, i drżał na jego najlżejsze zmarszczenie brwi.
Ksiądz du Saillard, mierząc okiem swój ludek z chóru, widząc że wszystko odbywa się dobrze i że słowo „żabka” nie padło z żadnych ust, wyszedł na cmentarz. Zdaje mi się, że był on nieco zazdrosny o olbrzymi sukces księdza Le Cloud: misjonarz ów nie posiadał sztuki zręcznego karania i nagradzania ani władania sumieniami jak proboszcz, ale w zamian miał swadę, z którą tamten ani nawet nie mógł się równać. Proboszcz nie przyznawał się do swej niższości. Widząc tłum ludzi zebranych na cmentarzu, nie mógł się oprzeć pokusie wstąpienia na piedestał krzyża i przemówienia także do owieczek. Uderzyło mnie, iż zawahał się dać miano cudu temu, co się stało przed chwilą. Takie rzeczy, powiadał sobie, można nazwać jawnie cudem dopiero po upływie pół roku. Mówiąc, nadstawiał ucha, czy nie usłyszy słowa „żabki”, oraz jakich min niegodnych świętego miejsca. Zajęcie to nie przyczyniło się do pomnożenia natchnienia, którego z natury brakło jego kazaniom. Podrażniony ksiądz zaczął wywoływać po imieniu bezbożnych; wówczas gniew dodał ognia jego słowom. Rozpłomienione jego oczy zatrzymywały się zwłaszcza na trzech osobach znajdujących się na cmentarzu, wśród ciżby kumoszek.
Biedny Pernin, z twarzą suchotnika, wsparty o drzewo, patrzał na proboszcza wzrokiem, pod którym ów się mięszał. Był to biedny blady młody człowiek, którego usunięto z kolegjum rządowego, gdzie był nauczycielem matematyki, ponieważ kapelan orzekł, że geometra nie może wierzyć w Boga. Osiadłszy we wsi przy bardzo biednej matce, dawał lekcje kilku dzieciakom, którym wykładał cztery działania; kiedy zaś widział u jakiegoś smarkacza zdolności, uczył go bezpłatnie geometrji.
Gniewliwy proboszcz zadrżał, widząc o wiele pewniejsze siebie spojrzenie doktora Sansfin. Trzymając się w roli ostrożnej opozycji, Sansfin zmuszał proboszcza do paktowania z nim. Proboszczowi wydawał się zanadto niezależnym; przypuszczam, że szukał sposobu wplątania go w jakiś spisek, których w owym czasie fabrykowano tyle. Ksiądz uważał, że on jest gotów do wszystkiego, byle dać zapomnieć o swoim garbie dziewczętom, do których się zalecał. Taki człowiek, powiadał sobie ksiądz, łatwo byłby zdolny wyrzec bezbożne słowo „żabki”, w takiej zaś chwili, jak obecna, podobne słowo zepsułoby wszystko. Za miesiąc, kpimy sobie z tego.
Gniew proboszcza doszedł szczytu, gdy o kilka kroków od siebie spotkał zdziwione raczej niż drwiące spojrzenie ośmioletniego uczniaka, młodego Fedora, jedynego syna margrabiego de Miossens. – Ten mały ładaco, przybyły wczoraj, powiadał sobie proboszcz, chowa się w Paryżu; nigdy zaś nic dobrego nie wyjdzie z tej stolicy szyderstwa. Poco ten dzieciak jest tutaj? Miejsce honorowe rodziny jest tuż koło ołtarza; smarkacz mógł zauważyć smugę prochu, od którego zapaliły się żabki: jeżeli powie słowo, ci głupi chłopi, którzy uwielbiają jego rodzinę, będą powtarzali to jak wyrocznię.
Wszystkie te rzeczy tak zmąciły wymowę proboszcza, że spostrzegł, iż kobiety tłumnie opuszczają cmentarz. Musiał szybko skończyć kazanie, aby nie zostać sam.
W godzinę potem, ujrzałem straszliwego proboszcza, jak robił okropną scenę młodemu księżulkowi nazwiskiem Lamairette, preceptorowi Fedora, pytając go cierpko, czemu w kościele oddalił się od swego wychowanka.
– To raczej on, proszę Ojca, oddalił się ode mnie, odparł nieśmiało biedny księżyk: szukałem go wszędzie, a on, który mnie zapewne widział, dokładał wszelkich starań aby mnie unikać.
Ksiądz du Saillard połajał surowo księżyka i zagroził mu w końcu gniewem margrabiny.
– Odbierze mi ksiądz chleb, rzekł nieśmiało ksiądz Lamairette; ale doprawdy, między reprymendami księdza proboszcza a pani margrabiny, nie wiem co mam począć. Czy to moja wina, jeżeli młody hrabia, któremu własny lokaj powtarza cały dzień, że kiedyś będzie księciem i bogaczem, kładzie całą swą dumę w to, aby sobie drwić ze mnie?
Ta odpowiedź spodobała mi się, poszedłem ją powtórzyć margrabinie, którą to ubawiło.
– Wolałbym raczej wrócić do mego ojca, odźwiernego w pałacu Miossens w Paryżu, i ograniczyć moją ambicję do miejsca po nim.
– To wcale śmiało, wcale po jakobińsku, wykrzyknął du Saillard; ale kto ci powiada, że otrzymasz to miejsce, jeżeli ja ci wystawię złe świadectwo?
– Stary książę i pan margrabia zaszczycają mnie swojem poparciem.
– Stary książę niech myśli o śmierci; margrabia zaś nie oprze się ani przez dwa tygodnie życzeniom żony; w miesiąc zaś mogę ją rozjuszyć na ciebie tak, jak obecnie cię popiera.
Księżyk miał łzy w oczach, i z trudem zdołał ukryć wzruszenie przed swoim straszliwym kolegą. Fedor przybył na dwa tygodnie, aby odetchnąć czystem powietrzem Normandji. Dzieciak ten, w którym chciano rozwinąć inteligencję, miał ośmiu nauczycieli, z którymi miał codzienne lekcje, a był słabego zdrowia. Mimo to, wrócił do Paryża na trzeci dzień po cudzie z żabkami. Chudy i wątły dziedzic tylu bogatych włości ledwie trzy dni spał we wspaniałym zamku swoich przodków. Du Saillard postarał się o to, a my z księdzem Le Cloud uśmialiśmy się.
Du Saillard z trudem zdołał nagiąć księżnę do swojej woli: musiał się kilkakrotnie powoływać na interes Kościoła. Księżna była wściekła; przelękła się żabek, myślała, że to początek rewolucji jakobinów do współki z bonapartystami. Ale za powrotem do zamku miała większy powód do gniewu. W pierwszym odruchu przerażenia, o jakie przyprawiły ją żabki, przekrzywił się jej fałszywy kok, kryjący parę siwych włosów, i przez godzinę widzieli ją w tym stanie okoliczni chłopi, a co więcej własna służba, którą zwłaszcza chciała oszukać.
– Czemu mi ksiądz o tem nie powiedział? powtarzała co chwila księdzu du Saillard. Czy powinno się coś dziać we wsi bez mojej wiedzy? Czy kler chce wznawiać swoje niedorzeczne walki przeciw szlachcie?
Daleko było od tej irytacji do odesłania do Paryża biednego Fedora, tak bladego i tak szczęśliwego że goni po ogrodzie i patrzy na morze. Mimo to, du Saillard zwyciężył. Dzieciak odjechał smutny, a ksiądz Le Cloud rzekł do mnie:
– Ten du Saillard nie umie mówić, ale umie rządzić maluczkiemi i prowadzić możnych; to talent niegorszy od innych.
Podczas gdy zamek był zajęty wyjazdem Fedora, pani Hautemare, żona zakrystjana, miała poważne rozprawy z mężem, a niebawem rozprawy te, wiernie powtórzone margrabinie, zabawiły ją i dały zapomnieć o wyjeździe syna. Wraz z księdzem Le Cloud, który został w zamku, bawiliśmy się temi szczegółami. W przerwach naszych dyskusyj, wciąż chciał mnie wciągnąć do swojej armji i dawał mi czytać liczne ustępy z księdza Bourdaloue i Massillona. .
Ten pan Hautemare, człowiek prosty i uczciwy, miał wielki kredyt u proboszcza od czasu, gdy mu pomógł sporządzić cud, w który sam pierwszy uwierzył, przymiot cenny w Normandji. Pan Hautemare miał trzy urzędy, wszystkie zawisłe od proboszcza. Był zakrystjanem, kantorem i nauczycielem; te trzy posady razem mogły przynosić dwadzieścia talarów miesięcznie; ale w drugim roku panowania Ludwika XVIII-go w Paryżu, proboszcz i margrabina de Miossens uzyskali mu prawo utrzymywania szkoły dla dzieci rolników dobrze myślących. Hautemarowie mogli odkładać zrazu dwadzieścia, potem czterdzieści franków miesięcznie, potem pięćdziesiąt, i pomału robili majątek. Kantor Hautemare, przy całej swej poczciwości, wydał pani de Miossens nazwisko szczwanego kmiotka-jakobina, który powybijał zające w okolicy; otóż margrabina de Miossens wierzyła święcie, że te zające należą do jej domu i uważała ich gwałtowną śmierć za osobistą zniewagę.
Denuncjacja ta połączona z prawdą stała się szczęściem zakrystjana i jego szkoły: margrabina zezwoliła na uroczyste rozdanie nagród w wielkiej sali zamkowej, przystrojonej mnóstwem dywanów. Urządzono miejsca pierwszej i drugiej klasy. Plenipotent margrabiny zaprosił na pierwsze miejsca zamożne gospodynie, matki młodych uczniów, podczas gdy proste chłopki posadzono na drugich miejscach. To wystarczyło, aby liczbę uczniów zakrystjana podwyższyć do sześćdziesięciu, gdy dotąd było ich ośmiu do dziesięciu. Dobrobyt Hautemarów wzmógł się tem samem i pani Hautemare nie była tak bardzo śmieszna, kiedy, po wieczerzy, w ów wieczór żabek, rzekła do męża:
– Czyś ty zauważył, co ksiądz Le Cloud mówił na końcu swojej egzorty o obowiązkach ludzi bogatych? Powinni, wedle swej możności, dawać duszę Bogu; otóż, dodała pani Hautemare, to słowo nie daje mi spokoju. Bóg nam nie dał dzieci, robimy znaczne oszczędności; w czyje to pójdzie ręce? Czy to będzie użyte w budujący sposób? Czyja będzie wina, jeżeli te pieniądze dostaną się w ręce niedowiarków, to znaczy w ręce twego bratanka, bezbożnika, który w roku 1815 należał do owego pułku bandytów, zwanych wolnymi strzelcami, co to powstali przeciw Prusakom? Mówią nawet, ale ja nie chcę w to wierzyć, że on zabił Prusaka.
– Nie, nie, to nie prawda, wykrzyknął dobry Hautemare; zabić sprzymierzeńca naszego króla, Ludwika Upragnionego! Mój bratanek jest szalona pałka, bluźni czasem kiedy się napije, bardzo często opuszcza mszę świętą, przyznaję, ale nie zabił Prusaka.
Pani Hautemare pozwoliła mówić mężowi przez godzinę na ten temat, nie poddając mu żadnej myśli. Rozmowa zaczęła słabnąć; wreszcie dodała:
– Chętnie wzięłabym za swoją jaką małą dziewczynkę, zupełnie małą; wychowalibyśmy ją w bojaźni bożej: to będzie naprawdę dusza, którą mu damy, a na nasze stare lata będzie nas pielęgnowała.
Ta myśl bardzo poruszyła męża; wszakże to znaczyło wydziedziczyć bratanka, Wilhelma Hautemare, noszącego jego własne nazwisko. Buntował się długo, poczem dodał nieśmiało:
– Gdybyśmy przynajmniej zaadoptowali małą Iwonkę, – była to młodsza córka bratanka – ojciec będzie się bał i nie będzie już opuszczał mszy.
– To dziecko nie będzie nasze. Po roku, jeśli się okaże że je kochamy, jakobin zagrozi że je nam odbierze; wówczas role się odmienią: twój bratanek, jakobin, ochotnik z roku 1815, będzie panem. Będziemy musieli się opłacać, aby nam nie odebrano dziewczynki.
Przez pół roku to normandzkie małżeństwo przetrawiało projekt; wreszcie, opatrzony listem polecającym księdza du Saillard, w którym figurował pod nazwiskiem Prévôt, poczciwy Hautemare, w towarzystwie żony, zgłosił się do domu podrzutków w Rouen, gdzie wybrali czteroletnią dziewczynkę, należycie szczepioną i już wcale ładniutką: to była Lamiel.
Za powrotem do Carville opowiedzieli, że mała Amable Miel to jest ich siostrzenica, urodzona w pobliżu Orleanu, córka ich kuzyna, nazwiskiem Miel, cieśli z zawodu. Ale Normandzi nie dali się oszukać, a Sansfin, garbus-lekarz, orzekł, że Lamiel urodziła się ze strachu o jaki przyprawił ich djabeł w dniu żabek.
Są dobrzy ludzie wszędzie, nawet w Normandji, gdzie ich jest coprawda o wiele mniej niż gdzieindziej. Poczciwi ludzie w Carville oburzyli się, widząc, w jak barbarzyński sposób Hautemarowie wydziedziczyli bratanka, który miał siedmioro dzieci: nazwali Lamiel córką djabła. Pani Hautemare przyszła ze łzami w oczach spytać proboszcza, czy ta nazwa nie przyniesie im nieszczęścia; proboszcz, wściekły, odparł, że te wątpliwości mogłyby snadnie zaprowadzić ją do piekła. Dodał, że bierze małą Lamiel pod swoją osobistą opiekę; w tydzień później, margrabina de Miossens i on oświadczyli, że Hautemare będzie miał dwie klasy uczniów. Margrabina kazała pokryć staremi dywanami trzy ławki w szkole zakrystjana: dzieci, siedzące na tych ławkach, to dzieci pierwszej klasy, a dzieci na ławkach drewnianych – drugiej. Uczniowie pierwszej klasy mają płacić pięć franków zamiast czterech, które płaciło się dotąd, a panna Anzelma, pierwsza pokojówka księżnej, zwierzyła się paru serdecznym przyjaciółkom, że w porze rozdawania nagród jaśnie pani ma zamiar zaprosić na pierwsze miejsca matki uczniów pierwszej klasy, gdyby to nawet były proste chłopianki. W pół roku później trzeba było wyścielić dywanem prawie wszystkie ławki w szkole.
Państwo Hautemare, obecnie ludzie bogaci, zasługują, abyśmy pomówili nieco obszerniej o ich charakterze. Hautemare, najlepszy człowiek i najbardziej małostkowy dewot pod słońcem, wkładał całą swoją duszę w troskę o kościół, który mu powierzono. Jeśli drewniane malowane wazoniki ze sztucznemi kwiatami nie stały w pięknej symetrji na ołtarzu, uważał, że cała msza jest nieważna; szedł zaraz się spowiadać z tego ciężkiego grzechu przed księdzem du Saillard, a w następny poniedziałek opowiadanie o tym wypadku stanowiło główny temat jego rozmowy z margrabiną de Miossens. Znudzona Paryżem, gdzie już nie mogła uchodzić za piękność, dama ta osiadła niemal na stałe w Carville, gdzie za całe prawie towarzystwo miała swoje pokojówki oraz księdza du Saillard; ale ksiądz, nudząc się z nią i bojąc się aby nie powiedział czego niebacznego, zjawiał się w zamku jedynie na chwilę. W niedzielę zato, przy sumie, okadzał od czasu do czasu panią de Miossens, co poniedziałek zaś Hautemare miał zaszczyt nieść do zamku ogromny kawał święconego chleba, który w wilję podano do ławy kolatorskiej, zajmowanej przez margrabinę. Dama ta przywiązywała wielką wagę do tego świetnego, ale niemal jedynego szczątku hołdów, jakie Miossensowie przyjmowali przeszło od czterech wieków w kościele swojej wioski.
Księżna przyjmowała zakryatjana w osobliwy sposób. Kiedy przyniósł bochenek święconego chleba, pokojowiec brał szpadę i otwierał na oścież drzwi do salonu, wówczas bowiem zakrystjan był urzędowym wysłannikiem proboszcza i pełnił swoje obowiązki względem osoby wykonywującej prawa pańskie. Zanim opuścił zamek, Hautemare szedł do kredensu, gdzie zastawał przyrządzone śniadanie. Poczciwy bakałarz wracał do wsi, opowiadał każdemu chłopu którego spotkał, a potem żonie i siostrzenicy Lamiel o tem co dostał na śniadanie i wszystko co jaśnie pani raczyła powiedzieć. Wieczorem, w chwili wytchnienia, poczciwi ci ludzie radzili nad najlepszym sposobem rozdzielenia datków, jakie dziedziczka złożyła na jego ręce. To zaufanie margrabiny, wraz z wpływem na groźnego księdza du Saillard, zdobytym dwudziestoma latami starań i posłuszeństwa, uczyniły z zacnego nauczyciela figurę nader ważną, najważniejszą może w całem Carville. Można nawet powiedzieć, że reputacja jego rozciągała się na cały powiat Avranches, gdzie oddawał wiele przysług. Pani Hautemare znowuż, wyniosła wobec chłopów i krótko trzymająca męża, była, o ile to możliwe, jeszcze większa dewotka: mówiła do Lamiel tylko o obowiązkach i o grzechach.
Nudziłem się w Carville tak serdecznie, kiedy nie zabijałem zajęcy książęcych, że wieczorami poświęcałem całą uwagę drobiazgom, które opowiedziałem tu może zbyt rozwlekle.
Jeśli czytelnik pozwoli, zwierzę mu przyczynę mego gadulstwa: zajmowałem się temi szczegółami w r. 1818, z sympatycznym księdzem Le Cloud, którego choroba piersiowa, nabyta z wykrzykiwania po kościołach wilgotnych i pełnych hołoty, zatrzymała kilka miesięcy w zamku Carville, piszę to zaś w r. 1840, w dwadzieścia dwa lat potem.
W r. 1818 miałem szczęście posiadać jednego z owych wujaszków z Ameryki, tak częstych w teatrze. Ten, nazwiskiem des Perriers, uchodził w rodzinie za ladaco; pisałem doń parę razy, aby mu przesłać z Paryża ubranie czy książki.
W grudniu r. 1818, w epoce gdy obaj z księdzem Le Cloud śmieliśmy się z powagi poczciwca Hautemare i ze strachu jakim przejmował go ksiądz du Saillard, mój wujaszek z Ameryki wpadł na ten pomysł aby umrzeć: zapisał mi mały mająteczek gdzieś w Hawanie, i wielki proces.
– To także zajęcie, rzekł sympatyczny ksiądz Le Cloud: zostanie pan pieniaczem i plantatorem. I dał mi list polecający jakiegoś księdza do biskupa w Hawanie.
Wygrałem proces w r. 1824 i wiodłem niebiańskie życie bogatego plantatora. Po upływie pięciu lat wzięła mnie ochota aby być bogatym w Paryżu; ciekawość kazała mi zasięgnąć nowin o Carville, o margrabinie – obecnie już oddawna księżnej – o jej synu, o państwu Hautemare. Wszystkie te historje, bo było ich sporo, kręcą się dokoła małej Lamiel, przybranej córki państwa Hautemare; przyszła mi tedy ochota spisać je, aby zostać literatem.
Zatem, życzliwy czytelniku, żegnaj: nie będziesz już słyszał o mnie!
Czterokrotnie miałem już sposobność omawiać twórczość Stendhala z okazji wydania po polaku jego utworów, nie będę zatem powtarzał obecnie rzeczy zasadniczych; parę słów tylko pragnę powiedzieć o samej tej powieści. Lamiel należy do licznych utworów tego niepospolitego pisarza, które nie ukazały się za jego życia. Brak powodzenia, jaki prześladował autora Pustelni Parmeńskiej, trudności wydawnicze, świadomość własnej przedwczesności, wszystko to nie działało podniecająco na jego działalność literacką. Pisał wprawdzie ciągle, ale pisał dla siebie, szkicował ale nie wykończał. Wierzył, że wobec potomności czeka go zwycięstwo, i nawet z całą ścisłością przepowiedział jego datę; ale nie miał tej pobudki, jaką daje druk, który zmusza do decyzji, przyspiesza krystalizację formy i zniewala do ostatecznego wykończenia. Przeciwnie, raz po raz przystępował do tematu od innej strony, tworzył nowe bruljony, nowe wersje, zmagając się ze swym przedmiotem z czystej pasji pisarskiej i psychologicznej.
„Mój talent (pisze gdzieś), o ile mam talent, to talent improwizatora. Zapominam wszystkiego co napiszę; mógłbym napisać cztery powieści na jeden i ten sam temat i tak samo zapomniałbym wszystko”.
Takie fazy przechodziła i ta powieść, kilkakrotnie przetwarzana na różne sposoby, nigdy niedoprowadzona do końca i zaledwie z pozostawionego planu pozwalająca się domyślić zamierzeń całości; mimo to, jedna z najciekawszych, jakie Stendhal napisał, odciskająca się w pamięci niezatartam wrażeniem, dzięki postaci swej bohaterki. Powitała w czasie pobytu Stendhala w Civita Vecchia. Jak wiadomo, po rewolucji lipcowej, gdy dawni bonapartyści odzyskali „kurs”, został tam konsulem francuskim. Dostał się do ukochanych Włoch, za któremi tak długo tęsknił, ale tym razem spotkało go rozczarowanie. Może brakło mu tego, co było koniecznem owych wytęsknionych Włoch dopełnieniem: młodości. Obecnie, kiedy, przeszedłszy od wzruszeń serca do wzruszeń intelektu, raczej zaczynał się czuć dobrze w Paryżu, Civita Vecchia, mała mieścina bez żadnego odpowiedniego dlań towarzystwa, była mu niemal wygnaniem. Nudził się tam, i o ile mógł uciekał do Rzymu. Pozatem skracał sobie czas pisaniem. W roku 1836 uzyskał urlop, który zdołał przeciągnąć trzy lata. Spędził go we Francji, w Niemczech, w Anglji, głównie zaś w Paryżu. Wróciwszy w r. 1839, zaczął pisać tę powieść, stanowiącą niejako kobiece pendant do bohatera powieści Czerwone i Czarne, Juljana Sorel. Pisał ją i dyktował przez kilka miesięcy, potem przerwał, próbował wrócić do niej, zmieniał wciąż plan i sposób ujęcia. Starał się, między innemi, wprowadzić w nią element komiczny, do czego miała służyć figura doktora Sansfin. Słowem, myślał o swojej Lamiel ciągle, aż wreszcie nagła śmierć w r. 1842 w Paryżu przecięła te zamysły.
Rękopis Lamiel, zagrzebany wśród innych rękopisów, znalazł się w Grenobli. Wykonawca testamentu i przyjaciel Stendhala, Colomb, wydając niektóre z nich, pominął Lamiel. Może wydobycie na jaw tej niepokojącej osóbki wydało mu się przedwczesnem?... Odkrył ją rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, niestrudzony stendhalista, wydawca całego szeregu utworów rękopiśmiennych wielkiego pisarza. Długi czas Stryjeński był w zakresie Stendhala powagą: obecnie, uznając jego zasługi, nowsi badacze krytykują bardzo sposób, w jaki wydawał rękopisy, dowolność z jaką czynił skróty, poprawiał styl, etc. Bo też, pod tym względem, trzeba stwierdzić, pojęcia bardzo się zmieniły. Stryjeński wydał tedy Lamiel w r. 1888; w czterdzieści lat później, podjął na nowo tę pracę Henryk Martineau, w przyczynku do swego wydania zestawiając ustępy tekstów i dając listę nieścisłości Stryjeńskiego. To ostatnie poprawne wydanie posłużyło tłumaczowi do sporządzenia niniejszego przekładu.
Nietylko brak zakończenia świadczy o tem, że utwór ten jest bruljonem. I w samym tekście znajdziemy sporo niekonsekwencji, rozbieżność chronologji, zaniedbania stylu – za które proszę nie winić tłumacza! – szkicowe traktowanie całych partyj. Nie wiemy, jakiby to wszystko przybrało kształt w ostatecznej formie; ale dla każdego, kto się poufniej interesuje literaturą, tem ciekawszy jest ten obraz wykluwania się utworu, ta – możnaby powiedzieć – tualeta, jaką autor robi swojemu dziecku. Zwłaszcza że, mimo wszystkich zaniedbań i szkicowości, tem silniej odcina się główna postać utworu, Lamiel, to harde dziecko ludu o niepodległych instynktach, to wcielenie kaprysu i woli, ciekawości i znudzenia, pełna niespodzianek i kontrastów, wywierająca na wszystkich nieodparty urok, rozpraszająca jak czarami nudę wszystkich... Och! gdyby się mogła pojawić w druku wówczas, sprawiłaby skandal z pewnością większy niż niedawna La Garçonne, której niewątpliwie jest wielką protoplastką. (Czyby się przyznała do tej progenitury, to inna sprawa...) Niech to da miarę skoku, jakim Stendhal wyprzedził swoją epokę, miarę niepodległości jego spojrzenia. Ta dziewczyna zuchwała, kontrolująca wszystko co jej do wierzenia podają, rozglądająca się, myśląca, śmiała do ostatnich granic cynizmu w doświadczaniu życia, zaledwie dziś staje się rzeczywistością. Wyobraźmy sobie scenę, gdy Lamiel każe się nieokrzesanemu Jaśkowi uczyć „miłości”, wyobraźmy ją sobie zwłaszcza na tle epoki romantycznej i mieszczańskiej zarazem. Wszak to było o wiele wprzód nim Pani Bovary Flauberta ściągnęła na autora proces o niemoralność i nim Dama KarneIjowa zaczęła – przez parę lat daremnie! – szturmować do teatru. A wszak te dwie osoby to niewiniątka wobec Lamiel!
A epizod z księdzem Clement? Nie, stanowczo nie przypuszczam – gdyby nawet Stendhal skończył swoją Lamiel – aby ta książka mogła ujrzeć światło dzienne...
Dziwne są losy tego pisarza! Rzecz jego O miłości, dziś jakże popularna, jak cięgle cytowana, rozeszła się w ciągu dziesięciu lat w kilkunastu egzemplarzach. Rychło, jak wspomnieliśmy, autor jej nauczył się pisać z melancholijną świadomością, że pisze – dla przyszłych pokoleń. Tak np., notuje na wstępie do swoich pamiętników (Życie Henryka Brulard):
Przypuśćmy, że będę dalej ciągnął ten rękopis i że, raz ukończywszy, nie spalę go; zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji... zapiszę go księgarzowi...
Zatem księgarz otrzyma po mojej śmierci oprawny tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i przeczyta go: jeżeli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć, który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.
...Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów w moim zawodzie, kazałem zapalić ogień i piszę to, mam nadzieję, bez kłamstwa, bez robienia sobie złudzeń tak jak list do przyjaciela, z przyjemnością. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak bardzo różne od naszych?
W roku 1880! O ile chodziłoby o tę powieść, stanowczo zawcześnie! W roku 1880 wciąż byłaby Lamiel poza społeczeństwem, tak samo, jak w roku 1840. Zaledwie dziś uczułaby się może na swojem miejscu. Zaledwie dzisiaj widzę ją, widzę jej gibką postać jak biegnie swobodnie gubiąc się w tłumie ulicy, widzę jej podłużne śmiałe oczy, jak rozglądają się po świecie, wszystko ważąc, wszystko przenikając, wszystko sądząc, nie biorąc się na lep żadnego frazesu. Dzisiejsza kobieta pozna w Lamiel swoją siostrzyczkę. Dziś dopiero wyzwalamy się potrosze z przesądów, które ona wyrzuciła za płot; dziś dopiero odetchnął świat, zwolniony od najgłupszych mieszczańskich snobizmów, do których dociągał swą egzystencję przez wiek cały; dziś dopiero wyzwala się z tyranji niedorzecznych pojęć, których powagę opłacało się życiem, i więcej niż życiem, bo nudą całego życia... Jakże byłoby do twarzy młodej Lamiel w dzisiejszej modzie, jak uwydatniłaby ona jej smukłą nogę, jak zgrabnie by jej było w małym filcowym kasku na głowie... Nawet pod względem fizycznego typu, Stendhal przeczuł dzisiejszą kobietę. Lamiel w stroju z roku 1840, ależ to maskarada! Ale jakże byłaby dziś utemperowana, o ile mniej niebezpieczna dla społeczeństwa: wówczas, aby pokonać nudę i opłukać się z hipokryzji, Lamiel musiała szukać aż miłości bandyty; dziś chodziłaby może na uniwersytet, pracowała w laboratorjach, latała aeroplanem... Ale kto wie, może i dzisiaj zachowałaby swoją buntowniczą duszę i potrzebę ryzyka, i wplątałaby się może i dziś w jaką niebezpieczną aferę...
Jak bardzo ta Lamiel była przedwczesną, jak bardzo wyprzedzała epokę, wskaże nam choćby porównanie jej z ową encyklopedją społeczną, jaką jest Komedja ludzka Balzaka. Nie spotykamy w niej tego typu wyzwolonej kobiety. Może panna des Touches; ale ona jest na wyjątkowych prawach: jest artystką, jest pisarką, ma krociowy majątek... Pozatem młode panny Balzaka ściśle zamykają się w horyzoncie rozsądnego małżeństwa. Ale ten typ dziewczyny zuchwałej, krytycznej, inteligentnej, idącej na przełaj, drwiącej ze wszystkiego i gardzącej społeczeństwem, którego wartość oceniła, jakież to było śmiałe! Bo też Balzac dążył do typizowania, gdy Stendhal kochał się zawsze w wyjątkach społecznych; przytem Balzac – o ile chodziło o te sprawy – zawsze tkwił w mieszczańskich pojęciach francuskich, gdy Stendhal przewędrował cały świat, widział różne obyczaje, a widział je z perspektywy pochodów Napoleona, gdy wiele norm i wiele przesądów posyłało się w djabły. Przeniesiony z tego obozu napoleońskiego w życie normalne, nigdy, w gruncie, do niego się nie przystosował; tworzył sobie w wyobraźni swój świat, świat ludzi mocnych, śmiałych, wolnych. Tak wyroił sobie swoją Lamiel, i kochał się w niej – poprzez tę setkę lat, która go dzieliła od jej masowej inkamacji.
Tak, Stendhal został zawsze potrosze na marginesie społeczeństwa. Brutalna szkoła wojny, zawrotna fantazja napoleońskiej budowy świata, wycisnęły na nim swoje piętno. Nigdy nie mógł się pogodzić z kontrastem, jaki stworzył we Francji przełom roku 1815: Czerwone i czarne, to tytuł jednej jego powieści, najgłośniejszej; Czerwone i białe (Lucjan Leuwen) – tytuł innej, która pozostała niedokończona, a którą niedawno wydano. I Lamiel ma ten sam podkład społeczny. I tu, z początkiem powieści, jesteśmy w pełni Restauracji. Napoleon, unieszkodliwiony, umiera na wyspie św. Heleny; wyczerpana, umęczona Francja oddaje się, za cenę pokoju, we władanie dawnym swym królom. Arystokracja ściąga z wygnania, odzyskuje ogromne majątki, chwyta w ręce władzę, i »tara się przekreślić wszystko, co tych dwadzieścia pięć lat zmieniło w psychice Francji. Odbudowa religji ma być w tym celu najdzielniejszym środkiem. Niewidzialna, ale wszechobecna Kongregacja włada wszystkiem, kładzie swą rękę wszędzie (a przynajmniej Stendhal widzi jej rękę wszędzie), misje objeżdżają kraj, odwołując się, bodaj za pomocą niewybrednych „cudów”, do uśpionych uczuć religijnych; prawdziwa lub udana dewocja staje się nieodzownym warunkiem dojścia do czegoś, zajmowania jakiegoś stanowiska. Najbardziej płaska obłuda święci tryumfy. Ale równocześnie w tej atmosferze dojrzewa duch buntu, który, w chwili gdy zaślepione sfery rządzące najmniej się tego spodziewają, wybuchnie rewolucją dni lipcowych roku 1830. W tej atmosferze wyrasta Lamiel. Jak młody Juljan Sorel, tak i ona ma duszę niepodległą, zarażaną romantyzmem; dusi się zarówno w chacie wujostwa, jak w pałacu księżnej; dławi się otaczającą ją obłudą, służalstwem, ciasnotą; nie zadowala się odpowiedziami, jakiemi chcą oszukać dręczące ją pytania; sama chce ogarnąć wszystko; wszystko podważa duchem krytyki. Ten duch krytyki, ma tu dwie inkamacje: jedna dumna a śmiała, ucieleśniona w smukłej postaci Lamiel; druga pokraczna, przeżarta ambicją i próżnością – to garbus, doktór Sansfin. Lamiel zostanie kurtyzaną, księżną, zbrodniarką, Sansfin może... posłem. Bo podobnie jak Juljan Sorel, tak i Lamiel ma wszystkie warunki aby i w tym światku zrobić karjerę; ale nie może: broni jej tego nuda i obrzydzenie; mierzi ją tak samo mieszczański snobizm jak wprzód arystokratyczna i bezmózga nadętość. Toteż Stendhal nie widzi innego godnego końca dla swej bohaterki, jak uśmiercić ją: i to w jakiż romantyczny sposób!
Szkoda, że nie mamy tej książki w całości; byłoby to może arcydzieło Stendhala. Ale i w tej niekompletnej postaci, sądzę że panna Lamiel warta jest aby z nią zawrzeć znajomość. Wszystkich, którzy kochają Czerwone i czarne (a jest ich w Polsce cały legjon, wiem o tem) zelektryzuje niewątpliwie wiadomość o żeńskiej odbitce Juljana Sorel, i to odbitce nieskończenie przewyższającej urokiem tego ambitnego i ponurego młodzieńca.
Kiedy myślę o Stendhalu i jego kulcie u nas, zawsze staje mi w pamięci Żeromski, dla którego Stendhal pozostał do końca najukochańszym pisarzem. Czy znał Lamiel, czyby mu się podobała? Raczej przypuszczam że nie znał. Ale zainteresowałaby go z pewnością ta harda i niespokojna dziewczyna, która, jak jego Ewa, też znalazła swego hrabiego Szczerbica, a skończyła na Pochroniu...
Warszawa, w grudniu 1929.ROZDZIAŁ I
Uważam, że jesteśmy niesprawiedliwi względem krajobrazów tej pięknej Normandji, gdzie każdy z nas może nocować dziś wieczór. Wychwala się Szwajcarję; ale trzeba okupić jej góry trzema dniami nudy, przykrościami komory i paszportów brzemiennych wizami; podczas gdy, zaledwie znajdziemy się w Normandji, oko zmęczone symetrją Paryża i jego białych murów tonie w oceanie zieleni.
Smutne szare równiny zostają od strony Paryża; droga zapuszcza się w pasmo pięknych dolin i wysokich wzgórz; szczyty ich, porosłe drzewami, ostro rysują się na niebie i obejmują widnokrąg, dając nieco pokarmu wyobraźni: przyjemność wielce nowa dla Paryżanina.
Kiedy się posunąć dalej, po prawej, między drzewami zacieniającemi wieś, widzi się morze: morze, bez którego krajobraz nie może się szczycić doskonałą pięknością.
Gdy oko, obudzone pięknością krajobrazu i urokiem dalekiego tła, poszuka szczegółów, ujrzy, że każdy gaik tworzy niby zagrodę otoczoną murem z ziemi. Tamy te, regularnie wzniesione na kraju każdego pola, wieńczy mnóstwo młodych wiązów. Mimo iż te drzewa mają zaledwie trzydzieści stóp wysokości, pola zaś obsadzone są jedynie skromnemi jabłoniami, całość daje wrażenie zieloności i budzi ideę sympatycznej gałęzi przemysłu.
Widok, o którym mówię, to właśnie ten, który, przybywając z Paryża i zbliżając się do morza, oglądamy o dwie mile przed Carville. Jest to spora wieś, bliska morza, gdzie przed niewielu laty rozegrała się historja księżnej de Miossens i doktora Sansfin.
Od strony Paryża, początek wsi, tonący w jabłoniach, leży w głębi doliny; ale o dwieście kroków od ostatnich domów, z których na północny zachód widać morze i Mont Saint-Michel, przechodzi się nowiutkim mostem przez ładny i czysty strumyczek, który ma ten spryt, że płynie bardzo szybko; każda bowiem rzecz w Normandji ma swój spryt i nic nie dzieje się bez swego powodu i to często powodu bardzo chytrze obmyślonego. Nie przydaje to w moich oczach uroku tej wiosce; kiedy tam spędziłem miesiąc w porze kuropatw, przypominam sobie że byłbym wolał nie umieć po francusku. Ja, syn niezamożnego rejenta, miałem stanąć kwaterą w zamku pani d’Albret de Miossens, żony dawnego pana tych włości, która wróciła do Francji dopiero w r. 1814. Był to wówczas, około r. 1826, wielki tytuł zasługi.
Wieś Carville rozciąga się pośród łąk, w dolinie niemal równoległej do morza, które widać z wysokości kilku stóp. Nad tą doliną, bardzo powabną, wznosi się zamek. Ale jedynie w dzień dusza moja mogła smakować spokojne piękności krajobrazu. Wieczorem (a wieczór zaczynał się o piątej, wraz z dzwonem obiadowym) trzeba było dotrzymywać towarzystwa księżnej pani; a nie była to kobieta, któraby pozwoliła lekceważyć swoje prawa; z chwilą, gdy się o nich zapominało, umiała oschłem słówkiem przypomnieć obowiązki. Pani de Miossens miała ledwie trzydzieści lat i nie zapominała nigdy o swojem dostojnem stanowisku; co więcej, w Paryżu była dewotką, dzielnica zaś Saint-Germain powierzała chętnie jej władzy swoje wenty i kwesty. Był to zresztą jedyny hołd, jaki to dawne towarzystwo raczyło jej oddawać. Wyszedłszy w szesnastym roku za starca, który miał uczynić ją księżną (starzec ów, margrabia d’Albret, stracił ojca dopiero w chwili gdy księżna de Miossens miała dwadzieścia ośm lat), spędziła całą młodość w tęsknocie za honorami, jakie świat, za Karola X-go, oddawał jeszcze tytułowi książęcemu.
Oto była wielka dama, u której spędzałem wrzesień, pod warunkiem że od piątej do północy będę się interesował miejscowemi plotkami i zdarzeniami. Carville, jest to miejscowość której nie znajdzie nikt na mapie, niech mi więc będzie wolno mówić o niej okropności, to znaczy część prawdy. Matactwa, brudne kombinacje tych Normandów sprawiły, iż pobyt ten nie dawał mi prawie wytchnienia po skomplikowanem życiu paryskiem.
Przyjmowano mnie u pani de Miossens jako syna i wnuka dobrych państwa Lagier, od niepamiętnych czasów rejentów rodziny d’Albret de Miossens, lub raczej rodziny de Miossens, która się mieniła d’Albret.
Polowanie w tych dobrach było wspaniałe i wybornie zachowane; mąż pani domu, par Francji, kawaler wstęgi św. Ludwika i wielki dewot, nie opuszczał nigdy dworu Karola X-go, a jedyny syn, Fedor de Miossens, był jeszcze w szkołach. Co do mnie, dobry strzał to było szczęście ponad wszystko w świecie. Wieczorem trzeba było cierpieć księdza du Saillard, potężnego członka kongregacji, mającego dozorować okolicznych księży. Charakter jego o głębi godnej Tacyta nudził mnie; to nie był charakter, któryby mnie wówczas interesował. Ksiądz du Saillard komentował wypadki zwiastowane przez Quotidienne kilku okolicznym szlachciurom.
Od czasu do czasu zjawiał się w salonie pani de Miossens ucieszny garbus; ten bawił mnie więcej; lubił nadskakiwać kobietom, czasami, jak mówiono, z powodzeniem.
Oryginał ten nazywał się doktór Sansfin i mógł mieć w roku 1830 dwadzieścia pięć lub sześć lat.
Margrabina czyniła sobie tę zabawę, aby mu, pod fikcyjnemi nazwiskami, powtarzać historyjki ośmieszające go w okolicy. Możnaby rzec że najkomiczniejsze nieszczęścia dawały sobie schadzkę na grzbiecie tego garbatego don Juana.
Gdyby się nie silił być don Juanem, lekarz ten byłby człowiekiem wcale znośnym. Jedyny syn bogatego dzierżawcy z sąsiedztwa, Sansfin zastał lekarzem aby się pielęgnować; został myśliwym, aby być zawsze pod bronią wobec wieśniaków, którzyby mieli ochotę zeń dworować.
Sprzymierzył się z mądrym księdzem du Saillard aby zyskać wpływ w okolicy; że zaś był bardzo gwałtowny, nieraz, jak słychać, zdarzyło mu się wygarnąć szrutem do kpiarzy, śmiejących się zbyt głośno z jego komicznej postaci.
Doktór nie robiłby głupstw a nawet byłby mógł uchodzić za rozumnego człowieka, gdyby nie był garbaty: ale to nieszczęście czyniło go pociesznym, chciał bowiem dać zapomnieć o swoim garbie zapomocą przemyślnych manewrów.
Doktór byłby mniej śmieszny, gdyby się odziewał i ubierał jak wszyscy; ale wiedziano że sprowadza ubrania z Paryża; do tego – pretensjonalność w istocie rażąca, jak na wieś normandzką! – przyjął za służącego fryzjera ze stolicy; i ten człowiek chciał aby sobie nie żartowano z niego!
Głowa lekarza strojna była we wspaniałą czarną brodę o wiele zbyt rozłożystą i ułożoną z wielkim kunsztem. Sama głowa byłaby nie brzydka, ale, jak w piosence Berangera, brakowało postumentu głowie. Stąd zamiłowanie doktora Sansfin do teatru. Siedząc w pierwszym rzędzie w loży, wydawał się człowiekiem jak inni; ale kiedy wstawał lub ukazywał wątłe i drobne ciałko ustrojone wedle ostatniej mody, efekt był nieodparty.
– Patrzcie na tę żabę! wykrzykiwał ktoś z parteru.
Cóż za epitet dla człowieka lubiącego płeć piękną!
Jednego wieczora (rysowaliśmy w popiele na kominku – trzeba już w istocie nie wiedzieć co począć z czasem! – inicjały kobiet, dla których zrobiliśmy najwięcej i najbardziej upokarzających głupstw. Przypominam sobie, że to ja wymyśliłem tę próbę miłości. Wicehrabia de Sainte-Foi wyrysował M i B; zaczem księżna, nie zstępując ze swoich wyżyn, zażądała aby opowiedział wszystko możliwe w przedmiocie młodzieńczych szaleństw popełnionych dla M i B. Stary kawaler orderu św. Ludwika, pan de Malivert, napita! A i E; opowiedziawszy to co mógł opowiedzieć, oddał szczypce doktorowi Sansfin; uśmiech zarysował się na wszystkich wargach, ale doktór wypisał dumnie D, C, T, F.
– Jakto, jesteś pan młodszy odemnie, a masz cztery litery wypisane w sercu? wykrzyknął kawaler Malivert, któremu wiek dawał pewne prawa.
– Skoro księżna zażądała od nas szczerości, rzekł poważnie garbus, musiałem wypisać cztery litery.
Od trzech godzin skończył się wyborny obiad, złożony z nowalji przywiezionych konno z Paryża przez lokaja księżnej; było nas tam ośm czy dziesięć osób, pracujących ciężko aby podtrzymać mdlejącą rozmowę; odpowiedź doktora rozjaśniła wszystkie oczy radością, skupiono się koło kominka.
Od pierwszych słów, wyszukany styl doktora zbudził śmiech, tak komiczną była jego powaga. Na domiar wesołości, piękne D, C, i T, F, wszystkie kochały go do szaleństwa.
Pani de Miossens, umierając z ochoty do śmiechu, raz poraz dawała nam znaki, abyśmy hamowali naszą wesołość.
– Zabijecie kurę niosącą złote jaja, szepnęła do pana de Sainte-Foi, siedzącego przy niej. Niech pan puści w krąg hasło: „Panowie, hamujcie się”.
Doktór tak był zatopiony w myślach, że nic nie mogło go zbudzić. Sądzę, że wymyślał szczegóły romansu przygotowanego z góry; i że opowiadając je, rozkoszował się niemi, nie był bowiem pozbawiony wyobraźni. Czego mu brakowało – jak tego dowiódł później, kiedy fortuna zapukała do jego drzwi – to odrobiny zdrowego rozsądku. Tego wieczora, poczciwy doktór opowiedział nam nietylko swoje zdobycze, ale także szczegóły i odcienie uczuć, będące pobudką nieszczęsnych D, C, i T, F, zbyt często zaniedbywanych przez swego zwycięzcę.
Daremnie wicehrabia de Sainte-Foi nazywał doktora margrabią de Caraccioli, przez pamięć owego ambasadora Obojga Sycylji, którego Ludwik XVI zapytał:
– Pan uprawia miłość w Paryżu, panie ambasadorze?
– Nie, Najjaśniejszy Panie, kupuję już gotową.
Nic nie było w stanie obudzić doktora.
Pani de Miossens, kiedy się chciało zapomnieć o jej dumie i o jej impertynenckim toniku, była urocza; najszczęśliwsza była, kiedy się mogła dobrze uśmiać. Cieszyła się wesołością drugich, ale dostojeństwo nie pozwalało jej przyczynić się niczem do obudzenia tej wesołości.
Margrabina ta, która od r. 1818, pory gdy zacząłem strzelać kuropatwy, umierała z ochoty zostania księżną, miała przemiłe wzięcie o tak rzadkiej dystynkcji, że, mimo iż to polowanie ściągało mnie parę razy na rok do zamku w Carville, przez dwa dni rozmowa jej dawała mi złudzenie: wierzyłem w jej inteligencję: było to wszakże jedynie doskonałe opanowanie światowych form. A co mnie bawiło i broniło od tego głupstwa aby brać ten dom serjo, to to, że nie można było zarzucić tej przyszłej księżnej ani jednej dorzecznej myśli; wszystko widziała z punktu księżnej, i to takiej, której przodkowie byli na wojnach krzyżowych.
Przyznaję, iż moje złudzenie wspomogła okoliczność, że, mimo swoich czterdziestu pięciu lat, margrabina de Miossens miała twarz rzadko szlachetną; podobna była zupełnie do owego portretu pani du Deffant, jaki księgarze mieszczą na czele jej korespondencji z Horacym Walpole; strawiła życie na czekaniu śmierci ośmdziesięcioletniego teścia, aby zmienić tytuł margrabiny na tytuł księżnej! Prosta margrabina, ale w istocie bardzo szlachetnego rodu i córka kawalera wstęgi św. Ludwika, żądała od Saint-Germain, takiego jakiem było w r. 1820, honorów, które w owej epoce świat ten oddawał jedynie księżnej. Ponieważ nie błyszczała pięknością ponad wszystkie inne, nie miała rotszyldowej fortuny, ani dowcipu pani de Stael, Saint-Germain z r. 1820 nie chciało jej przyznać honorów płatnych księżnej. Wówczas, przez dumę, oraz z braku przyjaciela, któryby jej otworzył oczy na niesłuszność jej roszczeń i na nudę jaka ją czeka, margrabina zakopała się w Carville, pod pozorem, że trzeba jej morskiego powietrza; dodawała bowiem historycznie: „Pan de Miossens przywiózł mnie do Francji dopiero w r. 1815; od dzieciństwa mieszkałam w Anglji”.
Rewolucja roku 1789 i Wolter, to nie były dla niej rzeczy wstrętne: to były rzeczy nieistniejące. Nonsens ten, rozciągający się na najmniejsze szczegóły, naprzykład aby nazywać mera Carville wójtem, był pociechą mojej młodości i nie pozwalał mi brać na serjo żadnej z impertynencji, od których roiło się w zamku i które wypędzały zeń wszystkich sąsiadów. Margrabina nie mogła zebrać ani sześciu osób przy stole inaczej niż płacąc dziesięć franków od głowy swemu kucharzowi, poza olbrzymią pensją i zwyczajnemi rachunkami.
Margrabina wierzyła naiwnie, że jest z innej gliny niż wszystko co ją otacza. Egoizm jej był tak naturalny, tak prosty, że to już nie był egoizm. Ale, o ile margrabina przypuszczała szczerze że jest z innej rasy niż szlachta i wieśniacy okoliczni, uważała wzamian, iż wnuk dawnego rejenta rodziny de Miossens jest czemś o wiele wyższem od księdza du Sailllard, od doktora Sansfin, etc.; nie mówiąc o chłopach i mieszczanach. Raz jeden w czasie każdego pobytu wspominałem jej o pewnym akcie, sporządzonym 3-go sierpnia r 1578 przez jednego z moich przodków. Była to fundacja mszy żałobnej, zakupionej w parafji Carville przez Febusa Hektora de Miossens, kapitana pięćdziesięciu żołnierzy utrzymywanych przezeń dla króla.
Kiedy położnica albo ranny żądali pomocy jaśnie pani dziedziczki (taki był urzędowy tytuł), posyłała dubeltowego ludwika. To jej kupiło sympatję wsi.
W gruncie, pani de Miossens nudziła się piekielnie; człowiek, którego najbardziej nienawidziła, jako bezecnego jakobina, żył szczęśliwy w Paryżu i panował! Jakobin ten, był to nie kto inny jak sympatyczny Akademik, powszechnie znany pod imieniem Ludwika XVIII-go.
Wśród tego wiejskiego życia, w jakiem zagrzebała się przez wstręt do Paryża, księżna nie miała innej rozrywki prócz relacji z ploteczek w Carville, o których była doskonale powiadomiona przez jedną ze swych panien służących, pannę Piotrusię, mającą kochanka na wsi. Co mnie bawiło, to że opowiadania Piotrusi posługiwały się wyrażeniami bardzo niedwuznacznemi, często o soczystości wcale uciesznej, zwłaszcza gdy ich słuchała dama, której język był wzorem przesadnego często wykwintu.
Nudziłem się zatem potrosze w zamku Carville, kiedy zjechała nam misja, pod wodzą człowieka wielkiej wymowy, księdza Le Cloud, który od pierwszego dnia oczarował mnie.
Misja ta była prawdziwą gratką dla księżnej, która co wieczór miała dwadzieścia osób na kolacji. Na tych kolacjach mówiło się wiele o cudach. Hrabina de Sainte-Foi i dwadzieścia innych dam z okolicy wieczerzających co wieczór w zamku wspomniały księdzu Le Cloud o mnie, jako o człowieku, z którego możnaby coś zrobić. Zauważyłem, że te wielce szlachetnie urodzone i tak dobrze myślące damy nie bardzo wierzą w cuda; ale popierały je całym swoim wpływem. Korzystałem z tego widowiska; nie ukrywano się przedemną, bo nie opuszczałem ani jednej rekolekcji księdza. Niebawem, znudzony banialukami, które trzeba było opowiadać miejscowym figurom, nabrał do mnie sympatji; że zaś był daleki od ostrożności księdza du Saillard, rzekł raz:
– Ma pan ładny głos, umie pan dobrze po łacinie, rodzina zostawi panu najwyżej jakie dwa tysiące talarów, przystąp pan do nas.
Zastanawiałem się głęboko nad propozycją, która nie była zła. Gdyby misja została jeszcze miesiąc w Carville, sądzę, że byłbym się zaciągnął na rok do armji księdza.
Obliczałem, że uciułałbym tyle, aby móc spędzić dobry rok w Paryżu; że zaś miałem wstręt do skandalów, wróciwszy do Paryża z poleceniem księdza Le Cloud, byłbym mógł wykołatać jakąś posadę podprefekta, co mi się wówczas zdawało wielką karjerą. Gdybym przypadkiem znalazł przyjemność w tem, aby fantazjować z ambony jak ksiądz Le Cloud, byłbym pozostał w tym fachu.ROZDZIAŁ II
W ostatni dzień misji w Carville, szlachta lękająca się roku 1793 oraz łyki chorujące na dobry ton, wypełniały na wyprzódki piękny gotycki kościołek wiejski. Ale nie wszyscy wierni zdołali się pomieścić: tysiąc ich z górą zostało na otaczającym kościół cmentarzu. Na rozkaz księdza du Saillard wyjęto bramę kościelną i urywki głosu misjonarza każącego na ambonie dochodziły co jakiś czas do tej niecierpliwej i milczącej ciżby.
Pojawiło się na ambonie już dwóch księży, dzień miał się ku schyłkowi, był to jeden ze smutnych ostatnich dni października. Chór sześćdziesięciu dobrze myślących dziewcząt, kształconych i ćwiczonych przez księdza Le Cloud, odśpiewał wybrane pieśni.
Kiedy skończyły, zmrok zapadł już zupełny. Wówczas, ksiądz Le Cloud jeszcze raz wstąpił na ambonę aby powiedzieć parę budujących słów. Spostrzegłszy to, tłum znajdujący się na cmentarzu zaczął się cisnąć do bramy i do niskich okien kościoła: niejedna szyba padła tam w tej chwili ofiarą. Zapanowała religijna cisza: każdy chciał słyszeć słynnego kaznodzieję.
Ksiądz Le Cloud mówił tego wieczora jak romans pani Radcliffe; zapuścił się w okropny obraz piekła. Groźne jego zdania rozlegały się pod gotyckiemi i ciemnemi arkadami, nie zapalono bowiem lamp. Zakrystjan, pan Hautemare, oświadczył półgłosem, że służba nie byłaby w stanie utorować sobie drogi przez tę ciżbę, tak pilnie każdy walczył o swoje miejsce.
Nikt nie śmiał odetchnąć. Ksiądz Le Cloud wołał, że czart jest wciąż wszędzie obecny, nawet w najświętszych miejscach; stara się wciągnąć wiernych do gorejącej siarki.
Naraz, ksiądz Le Cloud przerywa i wykrzykuje ze zgrozą, głosem pełnym rozpaczy:
– Piekło, moi bracia!
Niepodobna opisać wrażenia tego wolnego i grzmiącego głosu rozlegającego się w tym kościele prawie zupełnie ciemnym, wyścielonym wiernymi czyniącymi znak krzyża! Ja sam byłem wzruszony. Ksiądz Le Cloud patrzył na ołtarz i zdawał się zniecierpliwiony; powtórzył skrzypiącym głosem:
– Piekło, moi bracia!
Dwadzieścia żabek trzasnęło za ołtarzem; czerwone i piekielne światło oświetliło blade twarze: to pewna, że w tej chwili nikt się nie nudził! Więcej niż czterdzieści kobiet padło bez życia na sąsiadów: zemdlały.
Pani Hautemare, żona zakrystjana i przyszła ciotka panny Lamiel należała do najgłębiej zemdlonych; że zaś miała prawo do pierwszego miejsca wśród miejscowych dewotek, wszyscy cisnęli się dokoła niej. Dwudziestu chłopców pobiegło po pana zakrystjana, ale odprawił ich cierpko. Obowiązki nie pozwalały mu przybyć; był silnie zajęty zbieraniem najmniejszych strzępów żabek, sporządzonych z napojonego smołą płótna oraz sznurków.
Tę misję powierzył mu i parokrotnie wytłómaczył straszliwy ksiądz du Saillard, miejscowy proboszcz; pan Hautemare wykonał rzecz sumiennie. Proboszczowi głównie zawdzięczał swą karjerę, i drżał na jego najlżejsze zmarszczenie brwi.
Ksiądz du Saillard, mierząc okiem swój ludek z chóru, widząc że wszystko odbywa się dobrze i że słowo „żabka” nie padło z żadnych ust, wyszedł na cmentarz. Zdaje mi się, że był on nieco zazdrosny o olbrzymi sukces księdza Le Cloud: misjonarz ów nie posiadał sztuki zręcznego karania i nagradzania ani władania sumieniami jak proboszcz, ale w zamian miał swadę, z którą tamten ani nawet nie mógł się równać. Proboszcz nie przyznawał się do swej niższości. Widząc tłum ludzi zebranych na cmentarzu, nie mógł się oprzeć pokusie wstąpienia na piedestał krzyża i przemówienia także do owieczek. Uderzyło mnie, iż zawahał się dać miano cudu temu, co się stało przed chwilą. Takie rzeczy, powiadał sobie, można nazwać jawnie cudem dopiero po upływie pół roku. Mówiąc, nadstawiał ucha, czy nie usłyszy słowa „żabki”, oraz jakich min niegodnych świętego miejsca. Zajęcie to nie przyczyniło się do pomnożenia natchnienia, którego z natury brakło jego kazaniom. Podrażniony ksiądz zaczął wywoływać po imieniu bezbożnych; wówczas gniew dodał ognia jego słowom. Rozpłomienione jego oczy zatrzymywały się zwłaszcza na trzech osobach znajdujących się na cmentarzu, wśród ciżby kumoszek.
Biedny Pernin, z twarzą suchotnika, wsparty o drzewo, patrzał na proboszcza wzrokiem, pod którym ów się mięszał. Był to biedny blady młody człowiek, którego usunięto z kolegjum rządowego, gdzie był nauczycielem matematyki, ponieważ kapelan orzekł, że geometra nie może wierzyć w Boga. Osiadłszy we wsi przy bardzo biednej matce, dawał lekcje kilku dzieciakom, którym wykładał cztery działania; kiedy zaś widział u jakiegoś smarkacza zdolności, uczył go bezpłatnie geometrji.
Gniewliwy proboszcz zadrżał, widząc o wiele pewniejsze siebie spojrzenie doktora Sansfin. Trzymając się w roli ostrożnej opozycji, Sansfin zmuszał proboszcza do paktowania z nim. Proboszczowi wydawał się zanadto niezależnym; przypuszczam, że szukał sposobu wplątania go w jakiś spisek, których w owym czasie fabrykowano tyle. Ksiądz uważał, że on jest gotów do wszystkiego, byle dać zapomnieć o swoim garbie dziewczętom, do których się zalecał. Taki człowiek, powiadał sobie ksiądz, łatwo byłby zdolny wyrzec bezbożne słowo „żabki”, w takiej zaś chwili, jak obecna, podobne słowo zepsułoby wszystko. Za miesiąc, kpimy sobie z tego.
Gniew proboszcza doszedł szczytu, gdy o kilka kroków od siebie spotkał zdziwione raczej niż drwiące spojrzenie ośmioletniego uczniaka, młodego Fedora, jedynego syna margrabiego de Miossens. – Ten mały ładaco, przybyły wczoraj, powiadał sobie proboszcz, chowa się w Paryżu; nigdy zaś nic dobrego nie wyjdzie z tej stolicy szyderstwa. Poco ten dzieciak jest tutaj? Miejsce honorowe rodziny jest tuż koło ołtarza; smarkacz mógł zauważyć smugę prochu, od którego zapaliły się żabki: jeżeli powie słowo, ci głupi chłopi, którzy uwielbiają jego rodzinę, będą powtarzali to jak wyrocznię.
Wszystkie te rzeczy tak zmąciły wymowę proboszcza, że spostrzegł, iż kobiety tłumnie opuszczają cmentarz. Musiał szybko skończyć kazanie, aby nie zostać sam.
W godzinę potem, ujrzałem straszliwego proboszcza, jak robił okropną scenę młodemu księżulkowi nazwiskiem Lamairette, preceptorowi Fedora, pytając go cierpko, czemu w kościele oddalił się od swego wychowanka.
– To raczej on, proszę Ojca, oddalił się ode mnie, odparł nieśmiało biedny księżyk: szukałem go wszędzie, a on, który mnie zapewne widział, dokładał wszelkich starań aby mnie unikać.
Ksiądz du Saillard połajał surowo księżyka i zagroził mu w końcu gniewem margrabiny.
– Odbierze mi ksiądz chleb, rzekł nieśmiało ksiądz Lamairette; ale doprawdy, między reprymendami księdza proboszcza a pani margrabiny, nie wiem co mam począć. Czy to moja wina, jeżeli młody hrabia, któremu własny lokaj powtarza cały dzień, że kiedyś będzie księciem i bogaczem, kładzie całą swą dumę w to, aby sobie drwić ze mnie?
Ta odpowiedź spodobała mi się, poszedłem ją powtórzyć margrabinie, którą to ubawiło.
– Wolałbym raczej wrócić do mego ojca, odźwiernego w pałacu Miossens w Paryżu, i ograniczyć moją ambicję do miejsca po nim.
– To wcale śmiało, wcale po jakobińsku, wykrzyknął du Saillard; ale kto ci powiada, że otrzymasz to miejsce, jeżeli ja ci wystawię złe świadectwo?
– Stary książę i pan margrabia zaszczycają mnie swojem poparciem.
– Stary książę niech myśli o śmierci; margrabia zaś nie oprze się ani przez dwa tygodnie życzeniom żony; w miesiąc zaś mogę ją rozjuszyć na ciebie tak, jak obecnie cię popiera.
Księżyk miał łzy w oczach, i z trudem zdołał ukryć wzruszenie przed swoim straszliwym kolegą. Fedor przybył na dwa tygodnie, aby odetchnąć czystem powietrzem Normandji. Dzieciak ten, w którym chciano rozwinąć inteligencję, miał ośmiu nauczycieli, z którymi miał codzienne lekcje, a był słabego zdrowia. Mimo to, wrócił do Paryża na trzeci dzień po cudzie z żabkami. Chudy i wątły dziedzic tylu bogatych włości ledwie trzy dni spał we wspaniałym zamku swoich przodków. Du Saillard postarał się o to, a my z księdzem Le Cloud uśmialiśmy się.
Du Saillard z trudem zdołał nagiąć księżnę do swojej woli: musiał się kilkakrotnie powoływać na interes Kościoła. Księżna była wściekła; przelękła się żabek, myślała, że to początek rewolucji jakobinów do współki z bonapartystami. Ale za powrotem do zamku miała większy powód do gniewu. W pierwszym odruchu przerażenia, o jakie przyprawiły ją żabki, przekrzywił się jej fałszywy kok, kryjący parę siwych włosów, i przez godzinę widzieli ją w tym stanie okoliczni chłopi, a co więcej własna służba, którą zwłaszcza chciała oszukać.
– Czemu mi ksiądz o tem nie powiedział? powtarzała co chwila księdzu du Saillard. Czy powinno się coś dziać we wsi bez mojej wiedzy? Czy kler chce wznawiać swoje niedorzeczne walki przeciw szlachcie?
Daleko było od tej irytacji do odesłania do Paryża biednego Fedora, tak bladego i tak szczęśliwego że goni po ogrodzie i patrzy na morze. Mimo to, du Saillard zwyciężył. Dzieciak odjechał smutny, a ksiądz Le Cloud rzekł do mnie:
– Ten du Saillard nie umie mówić, ale umie rządzić maluczkiemi i prowadzić możnych; to talent niegorszy od innych.
Podczas gdy zamek był zajęty wyjazdem Fedora, pani Hautemare, żona zakrystjana, miała poważne rozprawy z mężem, a niebawem rozprawy te, wiernie powtórzone margrabinie, zabawiły ją i dały zapomnieć o wyjeździe syna. Wraz z księdzem Le Cloud, który został w zamku, bawiliśmy się temi szczegółami. W przerwach naszych dyskusyj, wciąż chciał mnie wciągnąć do swojej armji i dawał mi czytać liczne ustępy z księdza Bourdaloue i Massillona. .
Ten pan Hautemare, człowiek prosty i uczciwy, miał wielki kredyt u proboszcza od czasu, gdy mu pomógł sporządzić cud, w który sam pierwszy uwierzył, przymiot cenny w Normandji. Pan Hautemare miał trzy urzędy, wszystkie zawisłe od proboszcza. Był zakrystjanem, kantorem i nauczycielem; te trzy posady razem mogły przynosić dwadzieścia talarów miesięcznie; ale w drugim roku panowania Ludwika XVIII-go w Paryżu, proboszcz i margrabina de Miossens uzyskali mu prawo utrzymywania szkoły dla dzieci rolników dobrze myślących. Hautemarowie mogli odkładać zrazu dwadzieścia, potem czterdzieści franków miesięcznie, potem pięćdziesiąt, i pomału robili majątek. Kantor Hautemare, przy całej swej poczciwości, wydał pani de Miossens nazwisko szczwanego kmiotka-jakobina, który powybijał zające w okolicy; otóż margrabina de Miossens wierzyła święcie, że te zające należą do jej domu i uważała ich gwałtowną śmierć za osobistą zniewagę.
Denuncjacja ta połączona z prawdą stała się szczęściem zakrystjana i jego szkoły: margrabina zezwoliła na uroczyste rozdanie nagród w wielkiej sali zamkowej, przystrojonej mnóstwem dywanów. Urządzono miejsca pierwszej i drugiej klasy. Plenipotent margrabiny zaprosił na pierwsze miejsca zamożne gospodynie, matki młodych uczniów, podczas gdy proste chłopki posadzono na drugich miejscach. To wystarczyło, aby liczbę uczniów zakrystjana podwyższyć do sześćdziesięciu, gdy dotąd było ich ośmiu do dziesięciu. Dobrobyt Hautemarów wzmógł się tem samem i pani Hautemare nie była tak bardzo śmieszna, kiedy, po wieczerzy, w ów wieczór żabek, rzekła do męża:
– Czyś ty zauważył, co ksiądz Le Cloud mówił na końcu swojej egzorty o obowiązkach ludzi bogatych? Powinni, wedle swej możności, dawać duszę Bogu; otóż, dodała pani Hautemare, to słowo nie daje mi spokoju. Bóg nam nie dał dzieci, robimy znaczne oszczędności; w czyje to pójdzie ręce? Czy to będzie użyte w budujący sposób? Czyja będzie wina, jeżeli te pieniądze dostaną się w ręce niedowiarków, to znaczy w ręce twego bratanka, bezbożnika, który w roku 1815 należał do owego pułku bandytów, zwanych wolnymi strzelcami, co to powstali przeciw Prusakom? Mówią nawet, ale ja nie chcę w to wierzyć, że on zabił Prusaka.
– Nie, nie, to nie prawda, wykrzyknął dobry Hautemare; zabić sprzymierzeńca naszego króla, Ludwika Upragnionego! Mój bratanek jest szalona pałka, bluźni czasem kiedy się napije, bardzo często opuszcza mszę świętą, przyznaję, ale nie zabił Prusaka.
Pani Hautemare pozwoliła mówić mężowi przez godzinę na ten temat, nie poddając mu żadnej myśli. Rozmowa zaczęła słabnąć; wreszcie dodała:
– Chętnie wzięłabym za swoją jaką małą dziewczynkę, zupełnie małą; wychowalibyśmy ją w bojaźni bożej: to będzie naprawdę dusza, którą mu damy, a na nasze stare lata będzie nas pielęgnowała.
Ta myśl bardzo poruszyła męża; wszakże to znaczyło wydziedziczyć bratanka, Wilhelma Hautemare, noszącego jego własne nazwisko. Buntował się długo, poczem dodał nieśmiało:
– Gdybyśmy przynajmniej zaadoptowali małą Iwonkę, – była to młodsza córka bratanka – ojciec będzie się bał i nie będzie już opuszczał mszy.
– To dziecko nie będzie nasze. Po roku, jeśli się okaże że je kochamy, jakobin zagrozi że je nam odbierze; wówczas role się odmienią: twój bratanek, jakobin, ochotnik z roku 1815, będzie panem. Będziemy musieli się opłacać, aby nam nie odebrano dziewczynki.
Przez pół roku to normandzkie małżeństwo przetrawiało projekt; wreszcie, opatrzony listem polecającym księdza du Saillard, w którym figurował pod nazwiskiem Prévôt, poczciwy Hautemare, w towarzystwie żony, zgłosił się do domu podrzutków w Rouen, gdzie wybrali czteroletnią dziewczynkę, należycie szczepioną i już wcale ładniutką: to była Lamiel.
Za powrotem do Carville opowiedzieli, że mała Amable Miel to jest ich siostrzenica, urodzona w pobliżu Orleanu, córka ich kuzyna, nazwiskiem Miel, cieśli z zawodu. Ale Normandzi nie dali się oszukać, a Sansfin, garbus-lekarz, orzekł, że Lamiel urodziła się ze strachu o jaki przyprawił ich djabeł w dniu żabek.
Są dobrzy ludzie wszędzie, nawet w Normandji, gdzie ich jest coprawda o wiele mniej niż gdzieindziej. Poczciwi ludzie w Carville oburzyli się, widząc, w jak barbarzyński sposób Hautemarowie wydziedziczyli bratanka, który miał siedmioro dzieci: nazwali Lamiel córką djabła. Pani Hautemare przyszła ze łzami w oczach spytać proboszcza, czy ta nazwa nie przyniesie im nieszczęścia; proboszcz, wściekły, odparł, że te wątpliwości mogłyby snadnie zaprowadzić ją do piekła. Dodał, że bierze małą Lamiel pod swoją osobistą opiekę; w tydzień później, margrabina de Miossens i on oświadczyli, że Hautemare będzie miał dwie klasy uczniów. Margrabina kazała pokryć staremi dywanami trzy ławki w szkole zakrystjana: dzieci, siedzące na tych ławkach, to dzieci pierwszej klasy, a dzieci na ławkach drewnianych – drugiej. Uczniowie pierwszej klasy mają płacić pięć franków zamiast czterech, które płaciło się dotąd, a panna Anzelma, pierwsza pokojówka księżnej, zwierzyła się paru serdecznym przyjaciółkom, że w porze rozdawania nagród jaśnie pani ma zamiar zaprosić na pierwsze miejsca matki uczniów pierwszej klasy, gdyby to nawet były proste chłopianki. W pół roku później trzeba było wyścielić dywanem prawie wszystkie ławki w szkole.
Państwo Hautemare, obecnie ludzie bogaci, zasługują, abyśmy pomówili nieco obszerniej o ich charakterze. Hautemare, najlepszy człowiek i najbardziej małostkowy dewot pod słońcem, wkładał całą swoją duszę w troskę o kościół, który mu powierzono. Jeśli drewniane malowane wazoniki ze sztucznemi kwiatami nie stały w pięknej symetrji na ołtarzu, uważał, że cała msza jest nieważna; szedł zaraz się spowiadać z tego ciężkiego grzechu przed księdzem du Saillard, a w następny poniedziałek opowiadanie o tym wypadku stanowiło główny temat jego rozmowy z margrabiną de Miossens. Znudzona Paryżem, gdzie już nie mogła uchodzić za piękność, dama ta osiadła niemal na stałe w Carville, gdzie za całe prawie towarzystwo miała swoje pokojówki oraz księdza du Saillard; ale ksiądz, nudząc się z nią i bojąc się aby nie powiedział czego niebacznego, zjawiał się w zamku jedynie na chwilę. W niedzielę zato, przy sumie, okadzał od czasu do czasu panią de Miossens, co poniedziałek zaś Hautemare miał zaszczyt nieść do zamku ogromny kawał święconego chleba, który w wilję podano do ławy kolatorskiej, zajmowanej przez margrabinę. Dama ta przywiązywała wielką wagę do tego świetnego, ale niemal jedynego szczątku hołdów, jakie Miossensowie przyjmowali przeszło od czterech wieków w kościele swojej wioski.
Księżna przyjmowała zakryatjana w osobliwy sposób. Kiedy przyniósł bochenek święconego chleba, pokojowiec brał szpadę i otwierał na oścież drzwi do salonu, wówczas bowiem zakrystjan był urzędowym wysłannikiem proboszcza i pełnił swoje obowiązki względem osoby wykonywującej prawa pańskie. Zanim opuścił zamek, Hautemare szedł do kredensu, gdzie zastawał przyrządzone śniadanie. Poczciwy bakałarz wracał do wsi, opowiadał każdemu chłopu którego spotkał, a potem żonie i siostrzenicy Lamiel o tem co dostał na śniadanie i wszystko co jaśnie pani raczyła powiedzieć. Wieczorem, w chwili wytchnienia, poczciwi ci ludzie radzili nad najlepszym sposobem rozdzielenia datków, jakie dziedziczka złożyła na jego ręce. To zaufanie margrabiny, wraz z wpływem na groźnego księdza du Saillard, zdobytym dwudziestoma latami starań i posłuszeństwa, uczyniły z zacnego nauczyciela figurę nader ważną, najważniejszą może w całem Carville. Można nawet powiedzieć, że reputacja jego rozciągała się na cały powiat Avranches, gdzie oddawał wiele przysług. Pani Hautemare znowuż, wyniosła wobec chłopów i krótko trzymająca męża, była, o ile to możliwe, jeszcze większa dewotka: mówiła do Lamiel tylko o obowiązkach i o grzechach.
Nudziłem się w Carville tak serdecznie, kiedy nie zabijałem zajęcy książęcych, że wieczorami poświęcałem całą uwagę drobiazgom, które opowiedziałem tu może zbyt rozwlekle.
Jeśli czytelnik pozwoli, zwierzę mu przyczynę mego gadulstwa: zajmowałem się temi szczegółami w r. 1818, z sympatycznym księdzem Le Cloud, którego choroba piersiowa, nabyta z wykrzykiwania po kościołach wilgotnych i pełnych hołoty, zatrzymała kilka miesięcy w zamku Carville, piszę to zaś w r. 1840, w dwadzieścia dwa lat potem.
W r. 1818 miałem szczęście posiadać jednego z owych wujaszków z Ameryki, tak częstych w teatrze. Ten, nazwiskiem des Perriers, uchodził w rodzinie za ladaco; pisałem doń parę razy, aby mu przesłać z Paryża ubranie czy książki.
W grudniu r. 1818, w epoce gdy obaj z księdzem Le Cloud śmieliśmy się z powagi poczciwca Hautemare i ze strachu jakim przejmował go ksiądz du Saillard, mój wujaszek z Ameryki wpadł na ten pomysł aby umrzeć: zapisał mi mały mająteczek gdzieś w Hawanie, i wielki proces.
– To także zajęcie, rzekł sympatyczny ksiądz Le Cloud: zostanie pan pieniaczem i plantatorem. I dał mi list polecający jakiegoś księdza do biskupa w Hawanie.
Wygrałem proces w r. 1824 i wiodłem niebiańskie życie bogatego plantatora. Po upływie pięciu lat wzięła mnie ochota aby być bogatym w Paryżu; ciekawość kazała mi zasięgnąć nowin o Carville, o margrabinie – obecnie już oddawna księżnej – o jej synu, o państwu Hautemare. Wszystkie te historje, bo było ich sporo, kręcą się dokoła małej Lamiel, przybranej córki państwa Hautemare; przyszła mi tedy ochota spisać je, aby zostać literatem.
Zatem, życzliwy czytelniku, żegnaj: nie będziesz już słyszał o mnie!
więcej..