Lampart ludojad z Rudraprayag - ebook
Lampart ludojad z Rudraprayag - ebook
Ten śmiertelnie niebezpieczny przedstawiciel dzikich kotów przez długie osiem lat siał grozę w podhimalajskich lasach. Ludzie sparaliżowani strachem po zapadnięciu zmroku barykadowali się w domach. Niektórych ludojad wywlekał z domostw, a ten kto odważył się wyjść na próg przeważnie przepłacał swoją lekkomyślność życiem. Ofiarą zwierzęcia padło co najmniej 125 osób. Książka opowiada dzieje niezwykłych łowów.
„Lampart ludojad z Rudraprayag to opowieść o jednym z wielu dzikich zwierząt, jakie upolował Corbett. Wyłania się z niej portret człowieka, który nade wszystko cenił wytrwałość, odwagę i spartańską surowość”.
„The Indenspendent”
Jim Corbett był najsławniejszym łowcą ludojadów. Pomiędzy 1907, a 1938 rokiem słynny myśliwy upolował 19 tygrysów i 14 panter. Wszystkie były ludożercami siejącymi postrach wśród mieszkańców indyjskich wiosek. Oblicza się, że zastrzelone przez Jima Corbetta drapieżniki zabiły w sumie ponad 1500 osób.
Spis treści
Pielgrzymi szlak
Ludojad
Groza
Przybywam do Rudraprayag
Zwiad
Pierwsza ofiara
Poszukiwania
Druga ofiara
Zasadzka na moście
Czary
Był tuż, tuż
Potrzask
Tropiciele tropieni
Odwrót
Wędkarskie interludium
Zdarzenie z kozą
Trucizna
Znów pokonani
Nauczka
Rozmowa
Na wysokim posterunku
Grozy zaznałem i ja
Lampart przeciw lampartowi
Strzał w ciemnościach
Epilog
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-01-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo „groza" jest tak często i szeroko używane w kontekście zwykłych spraw dnia codziennego, iż w świadomości ogółu zatraciło się jego prawdziwe znaczenie. Dlatego chciałbym tu dać niejakie pojęcie o tym, co słowo „groza" – rzeczywista groza – znaczyło dla pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Garhwalu, żyjących na obszarze, gdzie ludojad grasował, i dla sześćdziesięciu tysięcy pielgrzymów, którzy corocznie przemierzali ten obszar w latach 1918–1926. Podam też kilka przykładów dowodzących niezbicie, iż zarówno mieszkańcy Garhwalu, jak i pielgrzymi mieli niekłamane powody do tego, żeby odczuwać grozę.
Jeszcze nigdy i nigdzie godzina policyjna nie była tak bezwzględnie egzekwowana i równie posłusznie przestrzegana jak godzina policyjna, którą nałożył lampart ludojad z Rudraprayag.
Za dnia życie toczyło się względnie normalnie: mężczyźni chodzili daleko na bazary lub do odległych wiosek w odwiedziny do krewnych i przyjaciół; kobiety na zboczach wzgórz ścinały trawę na strzechy chat lub na karmę dla bydła; dzieci szły do szkoły albo do dżungli, gdzie wypasały kozy lub zbierały chrust na opał, w lecie zaś pielgrzymi, pojedynczo i grupami, odbywali mozolną wędrówkę do świątyń Kedarnath i Badrinath albo stamtąd wracali.
Lecz gdy słońce zbliżało się do zachodniej linii horyzontu i cienie zaczynały się wydłużać, zachowanie ludzi ulegało nagłej i rzucającej się w oczy zmianie: mężczyznom, dotychczas poruszającym się ospale, teraz spieszno było do domów; matki niespokojnym głosem nawoływały swoje dzieci, które marudnie wracały ze szkoły albo zapóźniły się przy spędzaniu kóz czy zbieraniu chrustu, podczas gdy strudzeni pielgrzymi byli przez napotykanych po drodze tuziemców ponaglani do schronisk.
Z zapadnięciem nocy upiorna cisza zalegała nad całą krainą – żadnego ruchu ni dźwięku gdziekolwiek. Ludzie siedzieli w domach za zaryglowanymi drzwiami, a bywało, że dorabiano drzwi dodatkowe. Ci z pielgrzymów, którym nie udało się znaleźć schronienia w domach, tłoczyli się w schroniskach. A wszyscy: i ci w domach, i ci w schroniskach zachowywali grobową ciszę, aby nie ściągnąć uwagi strasznego ludojada.
Oto co przez osiem długich lat dla mieszkańców Garhwalu i pielgrzymów znaczyło słowo „groza".
Podam teraz kilka przykładów pokazujących, że uczucie to miało bardzo realne podstawy.
Pewien czternastoletni chłopiec, sierota, pracował jako pasterz stada czterdziestu kóz. Należał do najniższej kasty – niedotykalnych – i dlatego każdego wieczora, gdy wracał ze stadem, po otrzymaniu posiłku zamykany był razem z kozami w małym pomieszczeniu, w którym w lewym rogu miał odgrodzone miejsce do spania. Pomieszczenie to znajdowało się na parterze, bezpośrednio pod izbą zajmowaną przez właściciela kóz, budynek zaś stał w długim rzędzie piętrowych budynków.
Pomieszczenie nie miało okien, a tylko jedne drzwi, które, kiedy chłopiec z kozami znajdował się w środku, były przez jego pracodawcę zamykane na wrzeciądz blokowany w skoblu kawałkiem drewna, od wewnątrz zaś chłopiec dodatkowo podkładał pod drzwi ciężki kamień.
Według zapewnień jego pana, którym nie mam powodu nie wierzyć, owej tragicznej nocy drzwi zostały zamknięte tak jak zwykle. Nosiły one liczne głębokie ślady zadrapań, wobec czego prawdopodobnym się wydaje, że gdy lampart próbował pazurami otworzyć drzwi, odpadł kawałek drewna blokujący wrzeciądz, po czym łatwo już mu było odsunąć kamień i wejść do środka.
Jako że w tym małym pomieszczeniu, z wygrodzonym dodatkowo miejscem w rogu, znajdowało się aż czterdzieści kóz, ludojad nie mógł mieć dużego pola manewru, zatem można tylko snuć domysły, czy lampart dostał się do miejsca, gdzie spał chłopiec, po grzbietach kóz, czy też przemknął pod ich brzuchami, ponieważ w takich warunkach kozy mogły nocować tylko w pozycji stojącej.
Z dobrawoli przyjmijmy, że chłopiec spał i nie słyszał hałasu, jaki lampart musiał czynić, usiłując sforsować drzwi, i jaki z pewnością czyniły kozy, kiedy już dostał się do wewnątrz, i że nie wołał daremnie o pomoc do niechcących niczego słyszeć uszu, od których dzieliła go tylko cienka deska.
Uśmierciwszy chłopca w wygrodzonym kącie, lampart poniósł ciało przez puste pomieszczenie – kozy bowiem uciekły przez otwarte drzwi – następnie w dół stromego zbocza, a wreszcie przez kilka poziomów pól tarasowych do głębokiego, usianego głazami wąwozu. Tam też w kilka godzin później właściciel stada znalazł szczątki swego sługi.
Choć patrzy to na niepodobieństwo, żadna z czterdziestu kóz nie została nawet draśnięta.
Pewien człowiek wstąpił do sąsiada na pogawędkę. Pomieszczenie miało kształt litery L, drzwi zaś były niewidoczne z miejsca, w którym obaj mężczyźni rozsiedli się na podłodze z plecami opartymi o ścianę. Drzwi były zamknięte, ale niezaryglowane, gdyż aż do tamtej pory nie zdarzyło się, żeby ktoś z wioski został zabity przez ludojada.
W środku było ciemno; gospodarz właśnie wręczył nargile swemu gościowi, lecz ten upuścił je na podłogę, rozsiewając popiół i tytoń. Gospodarz pochylił się i jął zbierać ogarki, napominając zarazem swego towarzysza, żeby był on ostrożniejszy, bo inaczej koc, na którym siedzą, zajmie się płomieniem. Gdy tak trwał chwilę pochylony, w jego polu widzenia znalazły się drzwi… w których światło młodego, zachodzącego już księżyca wyrysowało sylwetkę lamparta uchodzącego z ciałem jego przyjaciela.
Opowiadając mi o tym zdarzeniu w parę dni później, wyrzekł takie słowa:
– Klnę się na wszystko, sahibie! Choć mój przyjaciel siedział na wyciągnięcie ręki ode mnie, nie usłyszałem nawet jego tchnienia i w ogóle najcichszego nawet dźwięku, i to ani w chwili, gdy lampart go zabijał, ani gdy go porwał i z nim uciekał. Nijak już nie mogłem pomóc memu przyjacielowi, no to poczekałem chwilę, aż lampart trochę się oddali, potem podczołgałem się do drzwi, szybko je zamknąłem i zaryglowałem.
Żona naczelnika pewnej wioski leżała złożona gorączką, a jej dwie przyjaciółki ją pielęgnowały.
Dom stanowiły dwie izby. Z pierwszej wychodziło dwoje drzwi: jedne otwierały się na mały, wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, drugie zaś prowadziły do następnego pomieszczenia. W pierwszej izbie na wysokości czterech stóp od podłogi znajdowało się wąziutkie okno, które było otwarte. Na parapecie stało mosiężne naczynie zawierające wodę pitną dla chorej kobiety.
Druga izba, poza drzwiami łączącymi ją z pierwszą, nie miała żadnego otworu prowadzącego na zewnątrz.
Drzwi zewnętrzne były zaryglowane, a otwarte były jedynie drzwi między oboma pomieszczeniami.
Trzy kobiety zajmowały wewnętrzne pomieszczenie: chora leżała w środku, jej przyjaciółki spoczywały po bokach. Naczelnik spał na łóżku ustawionym pod ścianą z otworem okiennym; obok łóżka umieścił lampę oliwną w taki sposób, żeby oświetlała i drugie pomieszczenie – lecz ze względów oszczędnościowych lampa świeciła nikłym płomieniem.
Około północy, gdy już wszyscy byli pogrążeni we śnie, lampart wśliznął się przez okno – jakimś niepojętym sposobem unikając strącenia naczynia z wodą, które zastawiało prawie cały otwór okienny – ominął śpiącego mężczyznę, wszedł do drugiego pomieszczenia i zabił chorą kobietę. Dopiero jak ciężkie naczynie runęło na podłogę, w momencie gdy lampart próbował wynieść martwą kobietę przez okno, śpiący się pobudzili.
W świetle rozjarzonego płomienia lampy zobaczono ciało kobiety pod oknem, a na jej gardle widniały cztery ślady wielkich zębów.
Człowiek mieszkający po sąsiedzku, którego żona byłą jedną z dwóch kobiet opiekujących się chorą, relacjonując mi to zdarzenie, powiedział:
– Kobieta ta była bardzo chora, i pewnie i tak by umarła, to i dobrze się stało, że lampart wybrał właśnie ją.
Dwaj bracia, Gudżaratczycy, przepędzali stado trzydziestu bawołów z jednego pastwiska na drugie. Towarzyszyła im dwunastoletnia dziewczynka, córka starszego z nich.
Nie byli obznajomieni z okolicą, więc albo nic o ludojadzie nie słyszeli, albo – co prawdopodobniejsze – uważali, że bawoły stanowią dostateczną ochronę.
Działo się to na terenie położonym na wysokości ośmiu tysięcy stóp. Na przydrożnym wąskim skrawku równego gruntu – poniżej którego leżało sierpowatego kształtu pole o powierzchni ćwierci akra, będące od dawna nieużytkiem – mężczyźni postanowili spędzić noc. W otaczającej dżungli nacięli palików, które powbijali rzędem na sierpowatym polu i poprzywiązywali do nich bawoły.
Po kolacji przyrządzonej przez dziewczynkę cała trójka ułożyła się na derkach i zapadła w sen, po jednej stronie mając drogę, po drugiej – bawoły.
W nocy, na krótko przed świtem, mężczyzn obudziło prychanie przestraszonych bawołów i odgłos dzwonków, które zwierzęta te nosiły na szyjach. Wiedząc z doświadczenia, że takie zachowanie oznacza obecność drapieżników, mężczyźni zaświecili lampę i zeszli do bawołów, aby je uspokoić i sprawdzić, czy żaden nie urwał się z uwięzi.
Zajęło im to tylko kilka minut. Wróciwszy, zobaczyli, że dziewczynka, którą zostawili śpiącą, zniknęła, zaś na jej derce widniały plamy krwi.
Z nastaniem dnia ojciec i stryj ruszyli po śladach krwi. Lampart ominął bawoły, przeciął pole i zszedł parę jardów w dół zbocza, gdzie pożarł swoją ofiarę.
– Mój brat, sahibie, urodził się pod nieszczęśliwą gwiazdą, bo nie dane mu było mieć syna, a tylko tę jedną córkę, którą już szykowano do zamążpójścia, i liczył na to, iż przyjdzie czas, że ona da mu spadkobiercę; a tu przyszedł lampart i ją pożarł.
Długo mógłbym snuć podobne opowieści, ofiar bowiem było bez liku, lecz sądzę, że te parę przykładów wystarczy, żeby cię przekonać, czytelniku, iż lud Garhwalu miał wszelkie powody do odczuwania trwogi przed ludożerczym lampartem z Rudraprayag, zwłaszcza jeśli zważyć na fakt, iż Garhwalczycy są niezmiernie przesądni, więc prócz strachu o charakterze naturalnym w grę wchodził jeszcze strach o charakterze nadprzyrodzonym, co zaraz zilustruję kolejnym przykładem.
Razu pewnego wyszedłem o brzasku z jednoizbowego bungalowu administracyjnego w Rudraprayag i zaledwie zstąpiłem z werandy, na pylistym gruncie ujrzałem wyciski ludojada.
Trop był zupełnie świeży i dowodził, że lampart opuścił werandę na kilka minut przede mną, a kierunek, w którym prowadziły ślady, świadczył, że po bezowocnych czatach przy bungalowie postanowił spróbować szczęścia na pielgrzymim szlaku przebiegającym w odległości pięćdziesięciu jardów.
Na twardym gruncie między bungalowem a drogą straciłem na chwilę trop, lecz doszedłszy do furty, odnalazłem go na drodze i stwierdziłem, że lampart zdąża w kierunku Golabrai. Na kurzu osiadłym po zeszłowieczornym przemarszu stada kóz i owiec odciski lamparcich łap rysowały się wyraźnie niczym na ponowie.
Byłem już wówczas dobrze obznajomiony z tropem tego ludojada, tak że bez trudu mógłbym go wyróżnić spośród setki tropów innych lampartów.
Wiele da się wyczytać z tropów drapieżników, a to na przykład, jaka jest płeć, wiek i wielkość zwierzęcia. Zbadawszy dokładnie wyciski ludojada za pierwszym razem, stwierdziłem, iż jest to ponadnormalnie wyrośnięty samiec, w wieku zbliżającym się do sędziwego.
Idąc jego śladem tamtego ranka, zorientowałem się, że wyprzedza mnie on tylko o kilka minut i że porusza się wolnym, równym krokiem.
Droga, na której o tak wczesnej porze nie było żywej duszy, wiła się poprzez nieduże wąwozy, a ponieważ wyglądało na to, że tym razem lampart mógł wyłamać się z nienaruszalnej zasady, żeby nigdy nie znaleźć się na odkrytym terenie za dnia, do każdego załomu drogi zbliżałem się z największą ostrożnością, póki nie doszedłem do miejsca, gdzie opuścił drogę i traktem wszedł w zwartą drzewiasto-krzewiastą dżunglę.
O sto jardów od tego punktu drogi rozciągało się małe pole, pośrodku którego stało cierniste ogrodzenie zbudowane przez właściciela pola po to, aby wędrujący ze stadami kupcy mieli gdzie się zatrzymać na popas, przy okazji zostawiając trochę nawozu. Wewnątrz ogrodzenia przebywały teraz owce i kozy, które wędrowały drogą zeszłego wieczora.
Gdy nadszedłem, właściciel stada – człowiek o szorstkiej powierzchowności i wyglądzie sugerującym, że kupiectwem wędrownym parał się chyba od półwiecza – właśnie usuwał cierniste krzewy chroniące wejście do zagrody. Na moje pytanie odpowiedział, że lamparta nie widział, ale o brzasku jego dwa owczarki dały głos, zaś po upływie kilku minut w dżungli powyżej drogi zaszczekał kakar.
Wyraziłem chęć zakupu jednej kozy, na co zapytał, do czego jest mi ona potrzebna. Usłyszawszy, że chcę jej użyć jako przynęty na ludojada, zrazu nie udzielił mi odpowiedzi, lecz najpierw umieścił krzew w poprzednim miejscu, po czym przyjął poczęstunek papierosem i usiadł na skale obok drogi.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, aż wreszcie kupiec się odezwał:
– Jesteś, sahibie, zapewne tym, o którym mi opowiadano, gdy wędrowałem z mojej wioski leżącej w pobliżu Badrinath, i przykro mi powiedzieć ci, iż odbyłeś tak daleką podróż w zupełnie beznadziejnej misji. To zły duch tu morduje ludzi, a nie zwierzę, które można zabić kulą, śrutem bądź jakimkolwiek innym sposobem, próbowanym już przez ciebie, jak i przez innych przed tobą, a na dowód, że to, co mówię, jest prawdą, opowiem ci pewną historię, którą słyszałem od mojego ojca, a ojciec mój nigdy nie splamił się kłamstwem.
Zdarzyło się jeszcze przed moim urodzeniem, że zły duch, podobny temu, który teraz dręczy ten kraj, jął nawiedzać naszą wioskę i wszyscy mówili, że to lampart. Śmierć dosięgała mężczyzn, kobiety i dzieci i tak jak tutaj imano się wszelkich sposobów, aby owo zwierzę zabić. Wiele razy zastawiano pułapki, a sławni strzelcy zasiadali na drzewach i prażyli do lamparta kulą i śrutem. A gdy już wszystkie próby zawiodły, wielka trwoga ogarnęła ludzi i nikt nie odważył się wyjść z domu między zachodem a wschodem słońca.
I wtenczas naczelnik naszej wioski oraz naczelnicy wiosek sąsiednich zwołali mężczyzn na pańczajat. Kiedy wszyscy się zgromadzili, obwieszczono, iż celem spotkania jest obmyślenie nowych sposobów na pozbycie się ludożerczego lamparta. Wtedy wstał pewien starzec, który przybył wprost od ghat, gdzie właśnie spalił szczątki swego wnuka zabitego ubiegłej nocy, i powiedział, że to nie lampart wtargnął mu do domu i zabił wnuka, gdy ten spał u jego boku, ale że był to jeden z ludzi, który mieszkał pośród nich i przybierał postać lamparta, jak odzywała się w nim żądza ludzkiej krwi, i że takiego osobnika nie można zabić próbowanymi już sposobami, lecz zniszczyć go może tylko ogień. Zakończył, iż podejrzewa pewnego opasłego sadhu mieszkającego w chacie nieopodal ruin świątyni.
Wielkie wzburzenie nastąpiło, kiedy padły te słowa. Jedni mówili, iż żal po stracie wnuka pomieszał staremu zmysły, podczas gdy inni twierdzili, że to, co starzec mówi, jest prawdą. I ci ostatni przypomnieli, że przecież przybycie sadhu do wioski zbiegło się mniej więcej z czasem, gdy ludzie zaczęli ginąć; przypomniano sobie również, jak to po nocy, podczas której chłopiec postradał życie, sadhu przez cały dzień wylegiwał się na słońcu.
Wreszcie zapanował porządek i sprawę poddano wszechstronnej dyspucie, w wyniku której postanowiono, że chociaż na razie żadna radykalna akcja nie zostanie podjęta, to jednak na poczynania sadhu należy zwrócić baczniejszą uwagę. Zebranych mężczyzn podzielono na trzy grupy, z których pierwsza miała rozpocząć obserwację najbliższej nocy, kiedy to spodziewano się kolejnej ofiary, ponieważ mordy następowały dość regularnie.
Wszelako zarówno w ciągu pierwszej, jak i następnej nocy, kiedy obserwację przejęła druga grupa, sadhu nie opuścił chaty.
Mój ojciec został przydzielony do grupy trzeciej i jak tylko zapadła noc, zajął pozycję na czatach. Niedługo musiał czekać, gdy w drzwiach chaty ukazał się sadhu i zaraz rozpłynął się w ciemnościach. Po paru godzinach przedśmiertny krzyk dobiegł od strony chaty węglarza położonej wysoko na zboczu, potem zrobiło się cicho.
Grupa mojego ojca czuwała dalej, a kiedy świt pobielił wschodni horyzont, ujrzeli spieszącego do domu sadhu, z rękami i ustami ociekającymi krwią.
Sadhu wszedł do chaty, zamknął za sobą drzwi i wtenczas obserwujący go ludzie przeciągnęli przymocowany do drzwi łańcuch przez skobel wbity w ościeżynę. Potem każdy poszedł do swego stogu i wrócił z naręczem siana i nim słońce stanęło nad horyzontem, z chaty została tylko kupa dymiącego popiołu. Od tamtego dnia mordy ustały.
Na razie nikt nie podejrzewa żadnego sadhu spośród wielu mieszkających w tych okolicach, lecz kiedy to nastąpi, powinno się zastosować taką metodę, jaką zastosowano w czasach mego ojca, a tymczasem lud Garhwalu będzie cierpiał.
Pytałeś, sahibie, czy sprzedam ci kozę. Nie, nie sprzedam ci kozy, bo żadnej na sprzedaż nie mam. Ale jeżeli po usłyszeniu tej historii wciąż chcesz zwierzę na przynętę, to wypożyczę ci jedną z moich owiec. Jeśli lampart ją zabije, wtedy mi zapłacisz, a jeśli nie, owca wróci do mnie. Cały ten dzień i noc spędzę tutaj, ale świtem muszę ruszyć w drogę.
Przed zachodem słońca powróciłem do ciernistej zagrody i mój nowy druh, rozbawiony, pozwolił mi wybrać ze swego stada owcę na tyle dorodną, że według mej oceny powinna wystarczyć lampartowi na posiłek w ciągu dwóch kolejnych nocy. Owcę tę przywiązałem w zaroślach blisko ścieżki, którą lampart przeszedł jakieś dwanaście godzin wcześniej.
Rychło byłem na nogach następnego dnia. I tym razem tropy ludojada widniały w miejscu, gdzie zszedł z werandy, zaś z jego tropów odciśniętych na drodze wyczytałem, że przybył od strony Golabrai, a zawitawszy pod bungalow, skierował się ku bazarowi w Rudraprayag.
Fakt, że lampart usiłował ułowić człowieka, dowodnie świadczył, iż nie nęciła go wystawiona przeze mnie owca, toteż nie byłem zaskoczony, gdy okazało się, że owcy nawet nie napoczął, zabiwszy ją prawdopodobnie krótko po tym, jak ją uwiązałem.
– Wracaj do domu, sahibie. Szkoda twego czasu i pieniędzy. – Taką radę dał mi kupiec przy pożegnaniu, za czym gwizdnął na stado i ruszył do Hardwaru.
Podobne zajście, które na szczęście nie skończyło się tragicznie, miało miejsce kilka lat wcześniej w okolicach Rudraprayag.
Rozjuszony tłum, przeświadczony, iż to człowiek jest sprawcą śmierci ich krewnych i przyjaciół, pochwycił nieszczęsnego sadhu w wiosce Kothgi, patty Dasjula, lecz nim zdążono wywrzeć na nim zemstę, pojawił się Philip Mason, wówczas wicekomisarz Garhwalu, który obozował w pobliżu. Widząc, jaką temperaturę osiągnęły emocje, Mason – człowiek o wielkim doświadczeniu – oświadczył, iż nie żywi najmniejszych wątpliwości co do faktu pojmania rzeczywistego sprawcy, lecz nim zostanie on zlinczowany, procedura prawna wymaga udowodnienia mu winy. Kończąc mowę, napomknął, że na razie należy umieścić sadhu w areszcie i pilnować dzień i noc. Propozycja spotkała się z ogólną aprobatą, i tak przez siedem dni i nocy sadhu był pilnie strzeżony, zarówno przez policję, jak i przez tłum. Ósmego dnia rano, akurat w czasie zmieniania się wartowników, ktoś przyniósł wiadomość, iż w odległej o kilka mil wiosce minionej nocy porwany został człowiek.
Gawiedź wyraziła zgodę na uwolnienie sadhu jeszcze tego dnia, głośno się pocieszając, że choć tym razem schwytano niewłaściwego człowieka, to jednak już oni nie dopuszczą do popełnienia błędu drugi raz.
W Garhwalu wszystkie mordy dokonywane przez ludojady przypisywane są sadhu, zaś w dystryktach Almory i Naini Tal winą obarcza się Bokhsarów, zamieszkujących niezdrowy pas trawiasty na obszarze Teraju, czyli u stóp przedgórza Himalajów, i żyjących głównie z upolowanej zwierzyny.
Istnieje przekonanie, że sadhu zabijają powodowani żądzą ludzkiego mięsa i krwi, tak jak Bokhsarowie zabijają dla zdobycia biżuterii lub innych cennych przedmiotów, które ich ofiary mają przy sobie. Prawdą jest, że wśród ofiar ludojadów w dystryktach Almory i Naini Tal przeważają kobiety, ale na to znajdzie się zupełnie inne wytłumaczenie niż to przytoczone wyżej.
Zbyt często przebywałem w miejscach odludnych, żeby ulegać złudom wyobraźni. A przecież w ciągu miesięcy spędzonych w Rudraprayag, gdy noc w noc – raz nocy tych było dwadzieścia osiem pod rząd – czatowałem przy mostach, przy rozstajach dróg, na przedpolach wiosek bądź przy zwierzęcych lub ludzkich szczątkach, niejednokrotnie zdawało mi się, że widzę ogromne jasno ubarwione zwierzę – takim bowiem wydał mi się on, gdy go pierwszy raz ujrzałem – z tułowiem lamparta, lecz głową szatana; szatana, który nie spuszczając mnie z oka w ciągu długich nocnych godzin, trząsł się od tłumionego chichotu, widząc, jak daremnie się trudzę, by go przechytrzyć, i oblizując wargi na myśl, że przyjdzie moment, gdy na mgnienie zluzuję czujność, a wtedy on wyzyska wytęsknioną okazję i zatopi kły w moim gardle.
Mógłby ktoś zapytać, co rząd robił w ciągu tych wszystkich lat, kiedy groźba wisiała nad mieszkańcami Garhwalu. Nie zamierzam odgrywać roli adwokata rządu, ale po spędzeniu dziesięciu tygodni na terenach zawładniętych przez ludojada, po przemaszerowaniu setek mil i odwiedzeniu większości wiosek znajdujących się na tamtym obszarze mogę zapewnić, iż rząd robił wszystko, co w jego mocy, aby zlikwidować zagrożenie. Ustanowiono wielkie nagrody: tuziemcy twierdzili, że składało się na nie dziesięć tysięcy rupii w gotówce oraz nadanie dwóch wiosek, co zdawało się wystarczającą zachętą dla każdego z czterech tysięcy licencjonowanych posiadaczy broni w Garhwalu. Doborowi szikariowie byli wynajmowani za bardzo hojnym wynagrodzeniem i z perspektywą wysokiej premii w razie powodzenia misji. Prócz wzmiankowanych już istniejących licencji przeszło trzysta wydano specjalnie w celu zlikwidowania ludojada. Żołnierze z garhwalskich regimentów stacjonujących w Lansdowne mogli zabierać ze sobą karabiny wojskowe na przepustki do domu lub też oficerowie przydzielali im broń myśliwską. W prasie apelowano do myśliwych w całych Indiach o pomoc w zgładzeniu lamparta. Na drogach przez niego uczęszczanych i na przedpolach wiosek rozmieszczono mnóstwo pułapek skrzyniowych z opadającymi drzwiami, w których wnętrzu na przynętę przywiązywano kozę. Patwariom i innym pracownikom administracji dostarczano truciznę, aby umieszczali ją w ludzkich szczątkach, i wreszcie – sami funkcjonariusze rządowi, często z narażeniem życia, spędzali każdą wolną chwilę na tropieniu ludojada.
Jedynym jednakże rezultatem tych rozlicznych zabiegów było draśnięcie lamparta kulą w opuszkę lewej tylnej łapy i odstrzelenie mu skrawka skóry z jednego palca oraz urzędowa notatka wicekomisarza Garhwalu, że lampart nie tylko nic nie ucierpiał od trucizny, którą połykał, pożerając ludzkie szczątki, ale wręcz zdaje mu się ona służyć i zachęcać do dalszych mordów.
W raporcie rządowym znajduje się opis trzech interesujących wydarzeń, które tutaj pokrótce zrelacjonuję.
1. W odpowiedzi na zamieszczone w prasie apele do myśliwych, w 1921 roku dwóch młodych brytyjskich oficerów przybyło do Rudraprayag z zamiarem rozprawienia się z ludojadem. Na jakiej podstawie założyli, że lampart przekracza Alaknandę mostem wiszącym w Rudraprayag, doprawdy nie potrafię powiedzieć; w każdym razie most ów wybrali na miejsce zasadzki, zamierzając zastrzelić lamparta, gdy ten będzie którejś nocy tamtędy przechodził. Po obu końcach mostu stoją wieże z zaczepami na liny, i na tychże wieżach ulokowali się młodzi myśliwi: jeden siedział na wieży na lewym brzegu rzeki, drugi – na wieży stojącej na brzegu prawym. Czynili tak już dwa miesiące, aż pewnej nocy mężczyzna z lewego brzegu zobaczył, jak pod nim z łukowatego przelotu wieżyczki wyłania się lampart i wchodzi na most. Odczekał, póki lampart nie uszedł mostem pewnego odcinka, i dał ognia, a gdy po strzale zwierz ruszył cwałem na drugą stronę, strzelec siedzący na prawym brzegu opróżnił wszystkie sześć komór magazynka swego rewolweru. Nazajutrz znaleziono ślady farby na moście i na zboczu, w górę którego lampart poszedł, a ponieważ myślano, że został on postrzelony śmiertelnie, poszukiwania kontynuowano jeszcze przez wiele dni. Raport stwierdza ponadto, iż w ciągu sześciu miesięcy od tamtego zdarzenia nie pojawiały się doniesienia o ludzkich ofiarach. O tym opowiedzieli mi także ludzie, którzy słyszeli owe siedem strzałów i którzy pomagali w tropieniu ranionego zwierza. Zarówno oni, jak i dwaj myśliwi sądzili, że lampart został ugodzony w tułów pierwszą kulą i możliwe, że i w głowę którąś z kul następnych – i to dlatego tak sumiennie i długo prowadzono poszukiwania. Ja jednakże, opierając się na opisie śladów krwi, uważałem, że oficerowie się mylili, gdyż sposób, w jaki lampart farbował, był charakterystyczny dla ran postrzałowych w dolną część kończyn. Później okazało się, że moje przypuszczenia były trafne, albowiem kula drasnęła lamparta w opuszkę lewej tylnej łapy, urywając przy tym część palca, zaś mężczyzna czatujący na prawym brzegu sześć razy strzelił niecelnie.
2. Wśród około dwudziestu lampartów, które zostały schwytane w pułapki skrzyniowe, znalazł się też lampart uważany za ludojada. Okoliczni mieszkańcy, jako hinduiści, bali się go zabić w obawie, że duchy istot ludzkich, które ludojad pozbawił życia, będą ich dręczyć, wobec czego posłano po pewnego hinduskiego chrześcijanina. Człowiek ten jednakże mieszkał w wiosce oddalonej o trzydzieści mil i nim przybył, lampart zdołał wydostać się z pułapki i uciec.
3. Razu pewnego ludojad po zabiciu człowieka zabrał ciało ofiary do niewielkiego ustronnego spłachcia dżungli i tam zaległ. Nazajutrz w trakcie poszukiwań spostrzeżono go wychodzącego na odkryty teren. Wskutek pościgu lampart schronił się w jaskini, której wejście zostało niezwłocznie zamknięte ciernistymi krzewami, przypartymi dodatkowo wielkimi głazami. Dzień w dzień coraz większy tłum gromadził się u wejścia do jaskini. Piątego dnia, gdy już zebrało się pięciuset ludzi, pojawił się ktoś, kogo raport nie wymienia po nazwisku, określając go jedynie jako „człowieka wpływowego", który „stwierdził pogardliwie, iż w jaskini nie ma żadnego lamparta, i usunął krzewy zamykające wejście. Zaledwie to uczynił, lampart wyskoczył z jaskini i, przedarłszy się przez pięćsetosobowy tłum, odzyskał wolność". Wszystkie te zdarzenia nastąpiły niedługo po tym, jak lampart stał się ludojadem, i gdyby nie dopuszczono się takich fuszerek, przeszło stu ludzi nie postradałoby życia i całej krainie Garhwalu oszczędzone by zostały lata udręki.
Orientalny rodzaj fajki o długim giętkim cybuchu połączonym z pojemnikiem zawierającym wodę, przez którą przechodzi dym.
Czyli pochodzący z Gudżaratu, regionu w zachodnich Indiach (obecnie stan).
Wyciski (myśl.) – odciśnięte na ziemi tropy.
Ponowa (myśl.) – świeżo spadły śnieg.
Źródłosłów nieustalony – być może nazwa jest pochodzenia jawajskiego; mundżak; Muntjacus muntjak, jeleń zamieszkujący południową i południowo-wschodnią Azję; wysoki w kłębie na 60 cm, waży 35 kg; samce mają w górnej szczęce charakterystyczne, wystające kły, których używają oprócz poroża w walkach godowych.
Pańczajat (z hindi) – rada wioskowa.
Ghat (z hindi) – schody prowadzące do rzeki; u ich szczytu znajduje się miejsce przeznaczone do palenia zwłok.
Sadhu (z sanskr.) – święty, mędrzec.
Patty (z hindi) – skupisko wiosek.
Szikari (z urdu) – myśliwy, tropiciel.
Farba (myśl.) – krew.IV Przybywam do Rudraprayag
Pierwsze konkretne wieści o ludojadzie z Rudraprayag dotarły do mnie w 1925 roku i było to w antrakcie sztuki Gilberta i Sullivana Yeomen of the Guard, wystawianej przez Chalet Theatre w Naini Tal.
Już przedtem zdarzało mi się słyszeć o ludożerczym lamparcie grasującym w Garhwalu, czytałem nawet o nim artykuły w prasie, ale wiedząc, że w całym Garhwalu cztery tysiące ludzi ma pozwolenia na broń, a cała czereda zawołanych myśliwych mieszka w Landsdowne odległym od Rudraprayag jedynie o siedemdziesiąt mil, sądziłem, że wszyscy oni nie myślą o niczym innym, jak o zastrzeleniu ludojada, i że w takich okolicznościach moja obecność jako intruza z zewnątrz byłaby wręcz niepożądana.
Niemałe więc było moje zdziwienie, gdy stojąc tamtego wieczoru w barze teatru i sącząc drinka w towarzystwie przyjaciela, usłyszałem, jak Michael Keene – podówczas sekretarz główny rządu Zjednoczonych Prowincji, a później gubernator Assamu – opowiada grupie mężczyzn o ludojadzie, równocześnie usiłując ich namówić, żeby na niego zapolowali. Jednakowoż, wnosząc z uwagi uczynionej przez jednego z grupy i przyświadczonej przez pozostałych, jego apel nie spotkał się z życzliwym przyjęciem. Uwaga ta brzmiała:
– Co, polować na ludojada, który wykończył stu ludzi?! A za nic w świecie!
Nazajutrz rano odwiedziłem Michaela Keene'a i wypytałem go o szczegóły. Nie potrafił mi powiedzieć, gdzie dokładnie w tej chwili ludojad się panoszy, ale zasugerował mi, żebym wybrał się do Rudraprayag i tam nawiązał kontakt z Ibbotsonem. Wróciwszy do domu, zastałem list od Ibbotsona.
Ibbotson – obecnie sir William Ibbotson, później mianowany doradcą gubernatora Zjednoczonych Prowincji – został właśnie oddelegowany do Garhwalu jako wicekomisarz i jego najpilniejszym zadaniem było uwolnienie dystryktu od ludojada. Właśnie w związku z tym napisał do mnie list.
Po krótkich przygotowaniach wyruszyłem w drogę i przewędrowawszy Ranikhet, Adbadri i Karnaprayag, popołudniem dziesiątego dnia stanąłem przed przydrożnym bungalowem służb inspekcyjnych w pobliżu Nagrasu. Opuszczając Naini Tal, nie wiedziałem, że na zatrzymanie się w tym bungalowie trzeba zaopatrzyć się w zezwolenie, a jako że dozorca miał zabronione wpuszczać do środka kogokolwiek, kto takiego zezwolenia nie posiadał, sześciu Garhwalczyków objuczonych obozowym sprzętem, mój służący i ja musieliśmy mozolić się jeszcze dwie mile drogą prowadzącą do Rudraprayag, nim znaleźliśmy miejsce odpowiednie na obozowisko.
Podczas gdy Garhwalczycy zajęci byli znoszeniem wody i chrustu, a mój służący zbierał kamienie do gotowania na nich, ja wziąłem siekierę i poszedłem naciąć ciernistych krzewów, z których zamierzaliśmy zbudować na noc ogrodzenie, ponieważ już na dziesięć mil przed tym miejscem ostrzeżono nas, że wchodzimy na dziedziny ludojada.
Wkrótce w naszym obozie zapłonęły ogniska i wówczas z wioski położonej wysoko na zboczu pobliskiej góry ktoś bardzo przejętym głosem wykrzyczał ku nam pytanie, co też robimy na wolnej przestrzeni, i ostrzegł nas, iż jeśli nie poszukamy sobie schronienia, ludojad przynajmniej jednego z nas zabije. Ów dobry samarytanin ryzykował niemało, niosąc nam ostrzeżenie, gdyż było już zupełnie ciemno. Jednakże Madho Singh, który już gościł na napisanych przeze mnie stronicach, w imieniu swoim i pozostałych skwitował to następująco:
– Zostaniemy tutaj, bo mamy dość oliwy, żeby lampa świeciła przez całą noc, a ty masz karabin, sahibie.
Oliwy istotnie wystarczyło, bo kiedy rano się zbudziłem, lampa ciągle się paliła, podczas gdy nabity sztucer spoczywał obok mnie na łóżku. Lecz ogrodzenie było tak wątłe, a my byliśmy tak zmęczeni dziesięciodniowym marszem, że gdyby lampart złożył nam wizytę tamtej nocy, mógłby zapewnić sobie łatwą zdobycz.
Następnego dnia w Rudraprayag niezwykle ciepło powitała nas grupa ludzi, których Ibbotson uprzedził o naszym przybyciu.
Obecnie stan Uttar Pradesh.
Zob. rozdział Tygrysy z Chowgarh w książce Ludojady z Kumaonu (przypis z oryg.)