- W empik go
Laokoon: szkic obyczajowy - ebook
Laokoon: szkic obyczajowy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 332 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ostatnim dniu czerwca, 184…. roku, obszerny dziedziniec Kazimierowskiego pałacu żywy i urozmaicony przedstawiał widok. Dzień słoneczny, pogodny jak młodość i jej nadzieje, bez chmurek, oświecał tłumy młodzieży wyległe z Sali Posiedzeń, gdzie zaledwie zakończył się znamienity dramat studenckiego życia, Akt uroczysty!
Malce, w mundurkach, z kołnierzami czerwonemi jak ich policzki, z guzami świecącemi jak ich oczy, kręcąc w powietrzu paczki sexternów i książek zapiętych w długie rzemienne paski, w wesołych podskokach przebiegali dziedziniec w rozmaitych kierunkach. Niektórzy tylko, trzymając starannie pod pachą nagrody w złoconej oprawie lub zwinięte w trąbki pochwalne listy, szli poważniejszym krokiem, jakby obciążeni świeżo nabytą godnością. Inni znowu, którym niefortunne losy lub raczej, według szkolnej terminologii, skargi lizusów i niesprawiedliwość profesorów nie dozwoliły uzyskać promocji, pochmurzeni, wychodzili za bramy pałacu, wcześnie już układając sobie tłumaczenie przed rodzicami. W ogóle jednak ci, których ojcowie, matki lub opiekunowie mieszkali na wsi, którym wakacje ukazywały się pod postacią wesołej do domu podróży, obiecywały słodkie uściśnienie matek, małych sióstr, braciszków, i napełniały myśl obrazem ogrodu umalowanego w czerwone wiśnie i bladoróżowe truskawki, ci szczęśliwcy, najweselej, najhałaśniej opuszczali Salę Posiedzeń.
Biedne dzieciaki! Nie wiecie, że po za temi murami, za szeregiem ufnych lat młodzieńczych, rzeka was inna szkoła – Życie! Że w niej innych, złośliwszych napotkacie lizusów i lekcje trudniejsze… Że wtedy, widok tych samych murów będzie ochładzał rozpalone gorączką życia skronie, a szereg dni upłynionych przy ławce, książkach i piłce, przeleci wam w pamięci tęsknie, jak sznurek żórawi niknących w srebrzystym obłoku!
Dwaj starsi już uczniowie, z patentami w ręku, odłączyli się w tej chwili od poważniejszej gruppy kolegów, i powolnym krokiem zmierzali ku żelaznej bramie, otwierającej widok na Krakowskie Przedmieście i pałac Krasińskich.
Najzupełniejsza sprzeczność uderzała w twarzach, ruchach i postaci dwóch młodzieńców. Jeden z nich, starszy, nazywa się Eugeniusz Grżycki, ma lat dwadzieścia, rodziców w Płockiem, posiadających znaczny majątek i herb starożytny. Drugiego, zapisano do listy szkolnej pod imieniem Gustawa G. Nikt zresztą nie domyślał się jego pochodzenia ani stanu rodziców. Zwierzchność tylko szkolna wiedziała że był sierotą i mieszkał przy ubogiej staruszce.
Powierzchowność, równie jak fortuna, różniły kolegów. Eugeniusz był delikatny, biały, średniego wzrostu, a niebieskie zamglone oczy, przy jasno błąd włosach, nadawały jego twarzy dystyngwowanie zniewieściały wyraz. Przeciwnie Gustaw, wysoki, smagły i brunet, miał cerę śniadą, prawie oliwkowatą, przy której jaśniały czarne pełne wyrazu i zapału oczy. Ale oczy te, błyszczące w samotności lub w szczerem koleżeńskiem kółku, omdlewały na widok liczniejszego zebrania: rumieniec występował na ogorzałe policzki, a twarz cała przyjmowała wyraz lękliwy i bolesny. Zdawało się że pieczęć losu, jak znamię Kaima, znaczyła wstydliwą pokorą czoło młodzieńca. A piękne było to czoło! Zpod czarnych miękkich i lśniących jak jedwab' włosów, połyskiwało blade i bielsze od reszty twarzy. Jakaś mgła zamyślenia czy zapału zdawała się krążyć dokoła szerokich skroni, jak chmura około szczytów bladej Alp skały!…. Eugeniusz miał nos cokolwiek zadarty i grube ust wargi; u Gustawa, pod prostym greckiego kształtu nosem, rysowała się wązka linja czerwonych ust, po za któremi kryły się równe, małp i rażącej białości zęby.
Eugeniusz mieszkał u jednego z profesorów, utrzymujących pensjonarzy bogatych. Gustaw zna – lazł przytułek u starej wdowy, zajmującej skromne poddasze przy ulicy Aleksandrji, i od trzech lat już sam opłacał wpis szkolny, żywiąc się za pomocą korrepetycji dawanych uczniom niższych klass i prywatnych lekcyi, w czem od władzy szkolnej, jako pilny i przykładnego prowadzenia się młodzieniec, pomoc i rekomendacje zyskiwał. Gustaw był korrepetytorem młodszych uczniów na tejże pensyi gdzie i Grżycki umieszczonych: stąd może hardziej jak z kilkoletniego w klassach koleżeństwa zawiązała się pewna ściślejsza znajomość między dwóma najróżniejszych charakterów i usposobień młodzieńcami, tak dalece, że po ukończeniu szkół Eugeniusz uprosił przyjaciela by przepędził wakacje w domu jego rodziców, którzy dawniej już nawet polecili mu, ażeby wybrawszy którego z biednych a zdolniejszych kolegów, przywiózł z sobą na nauczyciela dla młodszych braci swoich. Gustaw zamyślając udać się na uniwersytet o swoim koszcie, przyjął chętnie propozycję zapewniającą mu zysk jakiś. Tak więc, obadwaj koledzy wyszedłszy z Sali Posiedzeń i pożegnawszy professorów, opuścili razem dziedziniec Kazimierowski. Przez chwilkę postępowali milcząc. Może uczucie poważnego smutku ucisnęło młodą myśl, rozstającą się pierwszy raz w życiu z miejscami w których wykształciły się ich głowy, podrosły serca. Przybywszy na róg pałacu Uruskich, koledzy zatrzymali się jednocześnie.
– Jakże więc zrobim teraz, Guciu?
– A prawda! Trzeba naradzić się.
– Podług mnie, najlepiej byłoby gdybyśmy poszli teraz obadwa do mego professora. Tam, i pogadamy obszerniej i każemy zapisać się na karetkę.
– Niepodobna! Mam jeszcze kilka interesów do załatwienia. Należą się mi tu owdzie pieniądze, a potem, trzeba upakować się zupełnie, pożegnać znajomych….
– Ah! nudziarz jesteś. Jam od wczoraj gotowiuteńki do drogi, ty musisz odkładać wszystko na ostatni moment. A widzisz! I ciebie nawet na lenistwie złapać można.
– Cóż chcesz? tyle miałem zajęcia podczas examinu i aktu…. to znów nic mogłem wcześniej poodbierać pieniędzy, krawiec opóźnił się z robotą cywilnych sukien, słowem, dziś dopiero na drugą będę gotów zupełnie.
– A teraz dwunasta…. No, à propos! masz
– Nie, tylko surdut.
– To źle. U nas, na wsi, częste wizyty, zabawy; ale zaradzim temu: mam nowiuteńki fraczek, mogę więc oddać ci mój przeszłoroczny, jeszcze zupełnie w dobrym stanie.
– Lecz niepodobna mi będzie chodzić w tym fraku w domu twoich rodziców. Nawet jestem cokolwiek wyższy.
– Bajki! Za to jam tłustszy. Zresztą nikt w domu nie zna tego fraka, miałem go raz tylko na świętach.
– Niechże i tak będzie. Otóż wracając do rzeczy, mniemam że należałoby nam rozejść się raczej: ty, ruszaj do domu i zajmij się ulokowaniem nas obu na poczcie; ja przez ten czas obłatwię się zupełnie, i o czwartej punkt zejdziemy się w pasażerskim pokoju.
– Zupełnie inaczej zamierzałem użyć te kilka chwil swobody: chciałem byśmy obadwa zrzuciwszy studenckie mundury poszli do Andzi, zabrali ją na pożegnalny obiad, i wypiwszy parę butelek szampana, uściskawszy dziewczynę, dopiero, hura na pocztę! Ale z tobą nic zrobić, nie można.
– Andzia jest głupia i zła dziewczyna; raz tylko dałem się wplątać w jej towarzystwo, drugi raz pewnie nie pójdę. Starszy jesteś cokolwiek odemnie, mój Genciu, a strasznie mało masz doświadczenia. Wszakże ta dziewczyna widocznie natrząsa się z ciebie; uważałem dobrze, i ręczę ci, że gdyby nie widziała jak hojnie wydajesz dla niej pieniądze, powiedziałaby poprostu: "Idź precz do książki, smarkaczu!"
– A niechże cię licho, jaki mi sensat…. Słowo honoru, nigdy, widzę, nie pozbędziesz się szkolnego munduru, całe życie będzie on wisiał przylepiony do twoich pleców. Czyś ty niemiec, albo popowicz jaki, żeby zaś nie mieć żadnej pasyjki! U nas każdy przepada, to za pieskiem, to za konikiem, za szklaneczką i t… d. A ty, fi! mon cher! kiepski szlachcic z waszeci!
Gustaw zarumieniony odwrócił się. Mały wężyk pychy i próżności ukąsił go w serce. Dwaj koledzy rozeszli się w przeciwne stronyII.
Nazajutrz, około dziesiątej rano, karetka pocztowa zatrzymała się na stacji Miastkowo, położonej za Ostrołęką. Dwaj nasi młodzi bohaterowie, w cywilnych już sukniach, wyskoczyli z powozu.
– Pocztyljon! zawołał z gęstą miną Eugeniusz, wydobędziesz nasze tlómoczki.,
– Panowie tu zostaną?
– Może i nie tu, ale nie pojedziemy dalej karetką.
Gustaw z roskoszą przeciągnął się na słońcu, spojrzał w rozjaśniony horyzont i zapytał niedbale: – A ztąd daleko do…. jakże ją nazywasz?
– Do Rudawy? bliziutko; nie wiem czy będzie pół mili.
– W takim razie, przychodzi mi pomysł.
– No, a jaki?
– Oto zostawmy tłómoczki na poczcie i przejdźmy pieszo resztę drogi.
– Ale rzeczy?
– Przyślesz po nie dziś jeszcze.
– Prawda, wyborna myśl! Mnie samego coś ciągnie do spaceru; wyraźnie pokuliłem sobie nogi siedząc tyle godzin w karetce. Tu zwłaszcza będziem mieć przepyszny spacer, prawie samym lasem. Zgoda więc na twój pomysł. Raz przecież jesteś praktyczny. Ruszajmy.
– Oho! nie zaraz. Przedewszystkiem muszę umyć się i przebrać cokolwiek; powtóre, jestem głodny jak wilk. Mówię to na wiarę ludzką, bo sam nigdy głodnego ani sytego wilka nie widziałem.
– Przebrać się łatwo: wejdź do passażerskiej izby, tam właśnie zaniesiono nasze tłómoki. Co do jedzenia, udam się do pani posthalterowej. Do licha, znany tu jestem przecież! Nie pozwolą przyszłemu dziedzicowi Rudawy umrzeć z głodu na granicach jego posiadłości. Ruszaj do stancyi, ja do pani.
Gustaw, zostawszy sam w gościnnej izbie, rozpiął walizkę i dobył z niej czarny surducik z niezbyt cienkiego sukna, lecz zupełnie świeżego kroju, który bardzo dobrze ubierał udatną postać młodzieńca. Na jasnem tle, w drobne lilia paseczki, żaknocikowa chustka na szyi, kamizelka pikowa koloru kawy ze śmietanką, i pantalony z letniego ciemno szaraczkowego kortu, do – pełniły stroju korrepetytora; a gdy odwinął białe kołnierzyki które przy śniadej jego cerze świetniej wyglądały, włożył szare rękawiczki niciane i nakrył głowę białym ceratowym kaszkiecikiem, musiał wyglądać na wcale ładnego chłopca gdy nawet służąca pani posthalterowej, która w tej chwili wniosła na tacy rozmaite zimne przekąski, wyznała swej pani, że od dziesięciu lat jak służy na poczcie, nigdy na tak ludnym trakcie piękniejszego passażera nie widziała. Na co zresztą zazdrosny a dowcipny pisarz pocztowy rzekł złośliwie: – De gustibus et de pięknibus non est dosputandum!
Nasyceni wreszcie i ustrojeni bohaterowie nasi, zapaliwszy cygara (przedmiot, bez którego świeżo wyzwoleni z haftek szkolnego munduru rzadko się obchodzą), wyruszyli wesoło w drogę. Z początku obadwaj byli zajęci przedmiotami zewnętrznemi: Grżycki świstał poglądając na las, świadek wielokrotnych jego myśliwskich klęsk i tryumfów. Gustaw, z roskoszą mieszczucha, napawał się aromatycznym ziół i drzew zapachem, i śród lekkiego szumu gałęzi rozdumał się na dobre.
– O czem tak marzysz? zapytał Eugeniusz.
– Ba! trudna odpowiedź. Tyle rozmaitych myśli przepłynęło mi przez głowę…. Las zawsze wywiera wrażenie. Dobrze mi jest tu. Zazdroszczę pijonjerom dziewiczych puszcz Ameryki. Nie wiem czemu, ilekroć znajduję się w lesie, samotny zwłaszcza, wyobrażam sobie że z każdego drzewa, co chwila, duch jakiś przemówi do mnie. Niepodobna aby miejsce gdzie tyle roślin zieleni się, kwitnie, rodzi i usycha, było i tylko obszernym cmentarzem, wiórzyskiem dla naszych pieców i kominów. Tu musi być życie! A te drzewa, rozumieją swoje szumiące pieśni!
– Poeta z ciebie, mój kochany. Co do mnie, lubię las także i bardzo nawet, ale wtedy tylko gdy śród gęstwin jego zagrają głosy ogarów..gdy strzał zahuczy odbity echem! Lecz tak na pusto, romansować myślami z drzewem, szumem, duchami etc. indignum et stultum est.
– Powiedz mi, Genciu, czy rodzice twoi spodziewają się nas?
– A to pytanie! Przecież wiedzą że na wakacje do Chin nie pojadę.
– Ale ja pytam się czy spodziewani jesteśmy obadwa; prosto mówiąc, zapytuję cię, azali doniosłeś rodzicom że przywieziesz mnie z sobą?
– No, teraz, clarum et justum est! Mówię bezpiecznie barbarzyńską łaciną, wiem że śród lasu nie będziesz mnie poprawiał. Otóż, chcę być również zrozumiałym – Ergo! Na list matki, obligujący mnie aby przywieźć na czas wakacji korrepetytora dla Maksia braciszka, i Stasia item braciszka, odpowiedziałem że przywiozę z pewnością, nie wymieniłem jednak kiedy i kogo. Oto wszystko.
– Może rodzice nie będą kontenci ze mnie?
– Maszże tobie! Zaczynasz skrupulizować. Mój Guciu, czy nie zawrócisz się czasem ztąd do szosy? U ciebie mogą przytrafić się podobne wybryki. Najprzód, upewniam cię że w domu zawsze i wszyscy kontenci są z tego co zrobię: powtóre uprzedzam, że ojciec nie mięsza się do niczego po za obrębem gospodarstwa. Poczciwy stary! troche skąpy gdy idzie o gotówkę, zresztą dobry, łagodny i milczący. Wątpię czy usłyszysz głos jego przez czas wakacji, chyba gdy szpak, jego ulubieniec, który nazywa się Pipu, nie nakarmiony; wtenczas gotów przewrócić dom cały. Oto masz rysunek mego ojca. Matka zupełnie co innego. Rządzi wszystkiem i we wszystko wgląda. Wesoła, dowcipna, wielka dama, jeszcze bar – dzo młodo i ładnie wygląda, przekonasz się o tem. Byłeś zresztą co dzień powiedział jej dzień dobry, chwalił że dobrze i zdrowo się prezentuje; a nie deptał nadewszystko paskudnego mopsa faworyta, będziesz w łaskach. Siostra…..
– Masz więc i siostrę?
– Ba! i jaką jeszcze… Prawda nie wspomniałem ci o niej nigdy, nie było sposobności. Otóż siostra Henrysia, już dorosła panienka – musi mieć koło ośmnastu lat, bo mama szesnasty jej liczy – otóż ta siostrzyczka jest śliczna jak anioł, zła jak czarcik a dowcipna jak nasz prefekt po dobrym obiedzie. Uważaj jednak, Gustawie, dodał poważniej Eugeniusz, że rysuję ci portrety mojej rodziny cokolwiek al fresco malizioso. Nie bierzże stąd fałszywego wyobrażenia o naszych domowych stosunkach. Upewniam cię że wszyscy starzy i młodzi Giżyccy, ilu nas zastaniesz w Rudawie, kochamy się jak owe ptaszki zwane inseparabilis, o których wspomniał ongi nasz zacny pan Antoni Waga.
– Oh! oh! przypominasz dawne dzieje, nasze Działyńskie, Leszno!
– A czy wierzysz że nie mogę bez zapału przypomnieć sobie tamtych szkół? Późniejsze wszystkie, blade już! Tak coś jakoś zdaje mi się że; my Leszniaki jesteśmy z drzewa z którego robią…..
– Drwa i wiórki, mój bracie. Największa część naszych kolegów tak skończyła przedwcześnie, a Bóg wie co nam przeznaczono. – Bajki! Ty masz zawsze smutne myśli i zapasie, nosisz je z sobą jak moja matka pastylki w boatce.
– Cóż chcesz? nie należę do liczby szczęśliwych, nic mi się dotąd nie wiodło, każdy zamiar spełzał na niczem, każda chęć zamierała we mnie niespełniona.
– Należysz do fatalistyków?
– Nie żartuj! Moje oczy widziały już dużo nieszczęścia i wiele słonych i gorzkich kropli wypiły….
– Ale! Darujesz mi mój drogi – jedno pytanie?
– A pytaj sobie o co chcesz!
– Bo widzisz, lubo znam cię tak dawno…. nigdy nie przyszło mi na myśl zapytać cię o twoją rodzinę: kto był twój ojciec i gdzie jest teraz?
– Teraz, jest w grobie, – odrzekł smutnie Gustaw.
– Ach! A matka?
– Matka…. W niebie, z aniołami do których była podobną. – Łza zabłysła w oku młodzieńca.
– Przebacz mi, – rzecze Eugeniusz podając rękę koledze, zasmuciłem cię…. nie wiedziałem….
– Jestem sam jeden na świecie. Sieroctwo, mój bracie, to gorzki kawałek chleba. Lecz przestańmy o tem; powiedz mi raczej, daleko jeszcze iść mamy? Sądziłem że to bliżej wypadnie.
– Prawie już jesteśmy w domu, las rzedzieje a Rudawa tuż pod nim leży, ogród nawet dotyka części lasu. Oto czy postrzegasz na lewo ten szereg topól za borem, patrz! teraz je widać, jestto alea która prowadzi prosto na dziedziniec pałacu. Tam znów na prawej stronie widać ogród. Tylko trudniej odróżnić go, bo do samego lasu dotyka.
– A tenże wielki budynek, z cynkowym dachem, wystający z pośród kasztanów, czy lip, bo dojrzeć nie mogę, to pewnie będzie dwór?
– Pałac, kochanku! Niech cię Bóg strzeże nazywać go inaczej. U nas po wsiach, lada chałupa nazywa się pałacem; nasz przynajmniej zasługuje na swoje miano. Ale wiesz co, Gustawie? Przychodzi mi myśl… Niepodobna żebyśmy tak zwyczajnie bez żadnego efektu przybyli pod drzwi domu. Pomyślanoby że niesłusznie otrzymaliśmy palenia. Mama zwłaszcza i siostra nie przebaczyłyby nam nigdy braku inwencji. Trzeba je zabawić przy okazji, zrobić jakąś niespodziankę. Pomyśl no!
– Sam wynajdź. Tępy jestem do figlów: posuwam je do szaleństwa jeżeli już przyjdzie taki moment. Tu zwłaszcza, poważna rola korrepetytora nie pozwala mi zajmować się kompozycją drolatyczną. Zamawiam sobie nawet że i w egzekucji nie przyjmę udziału, jeżeli moja toga nauczycielska ma być podkasaną w tej farsie.
– Mam już, mam! Nie lękaj się, będziesz cały z twoją powagą mentora.
– Cóż więc umyśliłeś?
– Rzecz bardzo prostą: zatrzymasz się tu ja tymczasem pójdę przez ogród do domu, i powitawszy się z wszystkiemi powiem że nateraz nie mogłem dostać żadnego nauczyciela, lecz po wakacjach znajdzie się łatwej, etc. – Ty w ciągu kwadransu udasz się prosto gościńcem do dworu: przyszedłszy przed pałac, polecisz lokajowi by doniósł pani że wędrowny muzyk, niemiec… pyta czy nie potrzebują jego usług.
– Jakichże usług znowu?
– No, powiesz że stroisz fortepiany, grasz… Przecież z łatwością przyjdzie ci odegrać tę rolę; mówisz dobrze po niemiecku, jesteś znakomicie muzykalny, a do tego masz jakąś dziwnie cudzoziemską minę, tylko wyglądasz bardziej na włocha jak niemca.
– Jeżeli potrzeba mogę uchodzić za włocha, wiesz przecie że znam ten język równie dobrze jak niemiecki.
– Prawda! Zapomniałem że jesteś ogromny lingwista. Dobrze więc! będziesz włochem z Lombardji, wypada przeto abyś mówił po włosku i po niemiecku. Moja matka posiada cokolwiek obadwa te języki, Henrysia po włosku nawet nieźle mówi. Złudzenie będzie zupełne.
– Ale, cóż potem?
– No, potem skoro nastroisz fortepjan, zagrasz cokolwiek, żądaj w nagrodę usług aby mama darowała ci mopsa faworyta. Doskonałe rzeczy stąd wynikną – Ale….
– Żadne ale! Powiadam ci że wszyscy będą zadowoleni; od razu zaskarbisz sobie względy pani domu i Henrysi. Co chcesz! Nudzą się kobieciska! Każda rozrywka jakby z nieba spada.
– No, niechże więc będzie jak chcesz.
– Brawo! Beatus est homo, qui scientia inventionata habet!
– A! niech cię licho porwie z twoją łaciną. Mógłbyś śmiało powrócić do szkół na nowo.
– Co tam! wszystko jedno. Lecz nie traćmy czasu. Zaczekajże tu; za dziesięć minut wyrusz prosto gościńcem, ja przez ogród natychmiast ile nogi wystarczą pobiegnę. Ad felix videndum.
– Jeszcze!
– Popraw to w czasie mojej nieobecności. Eugeniusz zwrócił się na lewo i wkrótce zniknął w krzakach.
Gustaw popatrzył chwilkę za odchodzącym, westchnął z uczuciem zazdrości że nie mógł szczerze podzielić wesołości towarzysza, wreszcie znużony cokolwiek przechadzką i chcąc umówioną pauzę wygodniej przepędzić, usiadł przy gościńcu za cienistym krzakiem leszczyny, i wodząc okiem za lotem dwóch bocianów szybujących w niezmiernej wysokości, wędrował myślą po rozkosznym ogrodzie pełnym niebieskich migdałów-
W kilka chwil marzenia korrepetytora przerwał tentent kłusującego konia. Gustaw obejrzał się. W odległości kilkunastu kroków, na drodze wiodącej ode wsi, spostrzegł młodą panienkę, na białej jak śnieg klaczy jadącą. Śliczna kawalerzystka ubrana była w amazonkę z ciemno zielonego kaźmiru, na szyi miała pąsową krawatkę z białemi i sztywnie ukrochmalonemi kołnierzykami; oczy koloru zielonego, zwane vert de mer, osłonięte czarnemi rzęsami, nakryte łukami wąskich i ciemnych brwi, miały dziwnie powłóczysty, omdlewający wyraz… a znów, w górę podczesane od skroni i w bogatych lokach spadające do koła głowy blond włosy, zadarty nosek z otwartemi nozdrzami, pełne i czerwone jak wiśnia usta, nadawały cóś imponującego i zalotnie złośliwego tej milutkiej i białej jak lilja twarzyczce. W tej chwili, jedną ręką usiłowała zwolnić bieg wierzchówki, drugę obnażoną z rękawiczki, białą i delikatną jak u dziecka, podniosła do skroni, odgarniając jasne pukle włosów, wysunięte z pod zgrabnego, z zielonego aksamitu, obszytego złotym galonem kaszkiecika.
Biedny korrepetytor osłupiał na tyle wdzięków. tak niespodziewanie jawiących się śród samotności i uroku lasu. Z początku pozostał bez ruchu w niemej kontemplacji; lecz widząc że młoda amazonka nadjeżdża już ku miejscu gdzie ukryty i skulony siedział za krzakiem, zdjęty pomięszaniem powstał nagle. Na widok niespodziewanie wyrastającej jakby z pod ziemi postaci dziewica krzyknęła, a piękna jej wierzchówka przerażona, skoczyła silnie w bok, przez całą szerokość drogi, i zrzuciwszy na ziemię omdlałą kawalerzystkę, w pełnym galopie powróciła gościńcem ku wsi.III.
Jest genjusz czuwający nad losami piękności! Bez wątpienia, genjusz ten ociemniał już ze starości, i w naszym wieku zdał swój obowiązek w ręce mnóstwa podrzędnych genjuszyków, którzy już tylko pięknostkami opiekując się, zostawili własnemu losowi najpiękniejszą marę Ideału. Jeden z tych drobnych genjuszyków sprawił niewątpliwie że piękna Henryka Grżycka córka Prezesa Rady Szpitalnej w powiecie, pana Franciszka Salezego Grżyckiego i pani Laury z hrabiów Swityńskich Grżyckiej, spadłszy z pięknej wierzchówki swojej Abek-Beki, beduinki z pradziada, zamiast ostrych kamieni lub udeptanej ziemi, napotkała gruby kobierzec z miękkiego leśnego mchu, który obrastał obadwa brzegi gościńca. Lecz, że wszystkie duchy drugiego rzędu mają więcej złą jak dobrą naturę, przeto opiekuńczy stróż panny Henryki zrządził oraz że amazonka kawalerzystki zawinęła się w upadku, i śliczna zemdlona okazała oczom młodego korrepetytora zgrabniutki bócik z czarnej pruneli na wysokim koreczku, a nadto, całą pończoszkę obciągniętą na najpiękniejszej foremce której tło blado różowe przeświecało przez cienką bawełnianą tkankę.
Gustaw był w wielkim kłopocie. Pierwszą myślą powodowany rzucił się na ratunek zemdlonej, lecz, postrzegłszy ją leżącą bez zmysłów, bladą… przestraszył się okropnie. Myśl, że nieostróżne ukazanie się jego było powodem smutnego wypadku a może i śmierci pięknej nieznajomej, w której instynktem odgadł siostrę kolegi, przywodziła go do rozpaczy. Uniósł ostrożnie zemdloną, wstrząsał nią, wołał, dotykał rękami jej czoła, serca… Wreszcie widząc że wszystkie jego starania pozostają bez skutku, rozrzewniony tym dobrym instynktem młodości która ma zawsze we łzach lekarstwo na złe bez ratunku, począł serdecznie płakać trzymając w objęciu ofiarę swej nierozwagi. Biedny korrepetytor nie uważał że gorące łzy jego padały na twarz Henryki, nie widział że zemdlona podniosła powieki, i zdziwionem osłupiałem okiem patrzyła na rozpaczającego młodzieńca. Dopiero gdy uczuł że słabe jakieś usiłowania odpychają go od siebie, że piękna Opłakana usiłuje uwolnić się z rąk jego, puścił ją, krzyknął radośnie i składając ręce zawołał z serdecznym zapałem: – Dziękuję Ci, mój Boże dziękuję!
Henryka wstawszy o własnych siłach, usiadła na kłodzie powalonego drzewa, i przecierając oczy jakby snem obciążone, rzekła powoli: – Cóż się to dzieje ze mną? Potem patrząc uważnie na Gustaw a, ktory stał pamięszany i lękliwy, rzekła żywiej: – A! przypominam sobie. To pan przestraszyłeś Abek-Bekę… Spadłam. Cóż się z nią stało? Odpowiedzże, panie! Przecież musiałeś widzieć.
Gustaw zdziwiony żywością głosu i imponującą śmiałością panienki, odpowiedział lękliwie:
– Jeżeli pani mówi o swojej wierzchowce…. ta pobiegła drogą ku pałacowi. Lecz może pani potrzebuje jakiej usługi? Jestem gotów..
– Nic nie potrzebuję, nie jesteś pan zręczny…. A kto pan, można zapytać? dodała ciekawie i gniewnie razem.
– Jestem, rzekł coraz bardziej zdziwiony młodzieniec, Gustaw G…. Przybyłem pieszo ze stacyi Miastkowa, dokąd znowu przyjechałem pocztą z Warszawy, razem z moim kolegą Eugenjuszem, bratem pani, jeżeli się nie mylę…..
– A gdzież jest Eugenjusz? zawołała podnosząc się z żywością.
– Brat pani poszedł przez ogród do domu, mnie zalecił udać się gościńcem; był to umówiony figiel, jakaś wesoła niespodzianka dla pań… kompozycyi Eugenjusza. Mimowoli, wierz mi pani, przystałem na jego pomyśl; widzę teraz że przyniósł nieszczęście, jak każda rzecz do której w życiu przyłożyłem rękę.
– Ach! To pan pewnie jest nauczycielem do moich braci?
– Tak pani.
– Niezła rekomendacja! Na samym wstępie o mało mnie nie zabiła pańska nieroztropność; Któż bo znowu pokazuje się w ten sposób przed koniem? Musisz pan być bardzo nędznym jeźdcem.
– Daruje pani, rzecze obrażony tonem Henryki korrepetytor, Eugenjusz uwiadomił mnie że na nauczyciela nie na berejtera potrzebny ta jestem. W każdym razie, oświadczam pani że serdecznie żałuję wypadku którego byłem mimowolną przyczyną. Wierz mi pani….
– Ależ wierzę, wierzę! Zostawiłeś pan ślady swego żalu na mojej twarzy, włosach…. na sukni nawet! Uwielbiałabym szczerze litościwe serce pańskie, gdybyś był raczył odwrócić się cokolwiek opłakując smutną naszą przygodę.
Ostatnie wyrazy wyrzekła z uśmiechem, który wytłoczył dwa roskoszne dołki na ożywionych już licach.
Gustaw widząc uśmiech Henryki, ośmielony uśmiechnął się także, ale w głębi tej wesołości był żal; świeże, szczere serce młodzieńca zakrwawiło się na myśl że serdeczne łzy jego traktowano jak zwyczajne plamy, i to na licach, włosach i szacie młodej i ślicznej dziewczyny!
– Mogęż mieć nadzieję, rzekł śmielej, że pani raczy darować mi winę?
– Pod pewnemi warunkami tylko, panie G. I niech cię Bóg strzeże przestąpić je kiedykolwiek!
– O! chciej pani wierzyć że poddaję się im chętnie, chociażby i najuciążliwsze być miały. Jakież warunki?
– Oto, nie zaprzeczysz pan gdy powiem za powrotem do domu, że dobrowolnie zsiadłam z Abek-Beki i puściłam ją do stajni. Każdy ma swoję ambicję, – dodała widząc podziwienie i zawód malujące się na twarzy korrepetytora. Ja chce uchodzić za dobrą kawalerzystkę. Ojciec, Eugenjusz i mama śmieliby się z mojej niezręczności, bo nakoniec, dobry jeździec nie powinien stracić strzemienia w żadnym wypadku. Tak więc przyznasz pan, że spotkawszy go w lesie a raczej już na gościńcu do wsi, puściłam klacz naprzód by towarzyszyć pieszo gościowi. Rozumie pan?
– Będę posłusznym, chociaż, wierz mi pani, jestem profanem w tym względzie, i nie widzę żadnego poniżenia dla jeźdca który spada z przelęknionego konia.
– A co pan najlepiej umie… panie Gustawie?
– Korrepetytor aż zadrżał słysząc imię swoje w ustach Henryki, odpowiedział jednak po chwili namysłu:
– Ja, pani? Najlepiej umiem to, czego najwięcej uczono mnie w życiu: Cierpieć.