- W empik go
Las we mnie - ebook
Las we mnie - ebook
Po kilkunastu latach Sara, uznana psychoterapeutka, porzuca wygodne mieszkanie w mieście i powraca do rodzinnego domu, położonego na skraju lasu i będącego na przestrzeni lat świadkiem wielu niepokojących, tragicznych zdarzeń. Szybko aklimatyzuje się i zaczyna żyć w zgodzie z rytmem natury, co zaskakuje nawet ją samą. Wkrótce jedną z jej pacjentek zostaje Jaśmina – młodziutka dziewczyna, której życie naznaczył tajemniczy wypadek w lesie. Pomiędzy kobietami wytwarza się więź, która niepokoi Sarę, tak samo jak powrót koszmarów, które dręczą ją każdej jesieni i które tym razem stają się zaskakująco rzeczywiste.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8241-033-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy nadejdzie noc,
gdy otuli mrok,
dzieci muszą baczyć
na każdy swój krok.
Pieśń żałobników niosła się echem po łąkach i polach. Wzbijała w niebo, rozpruwając jego chłodny błękit. Wibrowała we wrześniowym powietrzu, naznaczonym pierwszymi oddechami nadchodzącej jesieni. Słowa modlitwy rozpływały się powoli, trwając jeszcze przez chwilę w wierzchołkach drzew, na kamiennych krzyżach i dachach okolicznych domów. To ten moment, gdy nie wiadomo, co robić dalej. Ksiądz już skończył, skinął głową w stronę najbliższej rodziny i ostentacyjnie udał się alejką w stronę plebanii. Jego rola się zakończyła.
Czas na rozpacz.
Sara nie wiedziała, co dalej. Stała nieruchomo, wpatrzona we wbity przez Lichonia krzyż z małą tabliczką – imię, nazwisko, daty urodzin i śmierci. Całe życie, dziesiątki lat, setki miesięcy, tysiące godzin, zawarte w kilku słowach.
Wieczność jest okrutna.
– Daj, położymy.
Mama delikatnie wyjęła jej z rąk olbrzymi bukiet polnych kwiatów, który Sara zebrała tego ranka, i położyła go obok wieńców. To było najpiękniejsze, co mogła od siebie dać. Nawłoć, wrzosy, stokrotki, wrotycz, krwawnik. Na ich widok Sylwia prychnęła.
– Wstyd takie badyle na grobie kłaść.
Ale Sara wiedziała, że prababci nic nie ucieszyłoby bardziej. Żadne wymuskane róże ułożone w najbardziej wyrafinowany sposób. Żadne patetyczne napisy.
Tylko kwiaty z łąk, które kochała.
Ludzie zaczęli podchodzić do babci, potem mamy, cioci i wujka. Niektórzy nawet do niej. A ona kiwała głową, nie mogąc spojrzeć im w oczy. Ktoś płakał, chyba babcia. Ktoś szeptał nerwowo, ktoś inny śmiał się cicho. Ludzie różnie reagują w obliczu tego, co czeka każdego, a co każdy, aż do ostatniej minuty, wypiera ze swojej świadomości. A ona wciąż nie może uwierzyć, że wyjdzie stąd, przejdzie przez bramę i nie pobiegnie do domu na zupę szczawiową i pierogi. Nie usiądzie na ławce pod lipą i nie posłucha starych, dziwnych opowieści. Nie pomoże rozwieszać w spiżarni suszonej macierzanki i zakręcać słoików z powidłami.
Nie wyjrzy przez okno, gdy chłodna rosa pokrywa trawy i nie zobaczy prababci idącej samotnie do lasu.
Zawsze mówiła, by się go strzec, a równocześnie, zbierając jabłka i wiśnie w sadzie, tęsknie spoglądała w jego stronę. Zabraniała im tam się bawić, a potem zanurzała w jego cień, zbierając prawdziwki, kurki i jeżyny.
Świat musiał się zatrzymać, bo nagle zaległa cisza. Przeogromna, dławiąca cisza. Sara poczuła ją w gardle, a potem we wszystkich mięśniach. Krzyże i nagrobki spowiła mgła. Jesienią to normalne, nawet tak wczesną. Bo lato się skończyło. Teraz nastaną długie, zimowe noce, bez światła dnia.
Ktoś objął ją delikatnie. Wujek Paweł płakał i chyba myślał, że ona także. Jednak nie mogła. Nie miała w sobie ani jednej łzy – może gdzieś tam tkwiły, uwięzione, a może strumień zdążył w ciągu tych trzech dni wyschnąć.
– Ty ją najlepiej rozumiałaś – szepnął niespodziewanie. Podniosła wzrok, ale nie na niego, tylko na łąkę poza ogrodzeniem. Ktoś tam przemknął, jakiś cień.
Rude włosy. Ciemna sukienka.
A może to ona sama opuściła swe ciało i poszła na łąki? Od tamtego dnia nie czuła w ogóle kończyn, nawet głowa zdawała się nie należeć do niej. Czy jeszcze żyje? Może to ją pochowali, a teraz stoi tu i obserwuje świat pociemniały w ciągu kilku godzin i postarzały o miliony lat.
– Po co tam poszłaś, babciu? – szepnęła, nie przejmując się, że wujek Paweł ją usłyszy. – Po co poszłaś do lasu?
* * *
Karolina Barzykowa leżała na podłodze w kałuży krwi. Wyciekała z jej rozciętych brwi, ze zniekształconych ust i z brzucha. Dyszała cichutko, jakby już się poddała. Jej mąż siedział przy stole i ściskał dłoń w pięść. Był wyczerpany, ale nadal nie odczuwał satysfakcji. Kara, jaką wymierzył tej budzącej politowanie zdzirze, nie wystarczyła, by stłumić jego gniew.
Wiedział, co zrobić.
Wyszedł z domu w zapadającym zmierzchu. Sąsiedzi, Gołaś i Mirecki, czekali na niego pod kapliczką na skrzyżowaniu dróg. Mieli ze sobą noże i widły. Nigdy nie wiadomo, co będzie potrzebne. A dzisiaj on stanie się wybawicielem wsi. Oczyści ją z plugastwa i grzechu. A potem opowie wszystko Karolinie. W nocy, pod pierzyną, znowu stanie się od niego zależna. A on znowu zrobi z nią, co zechce.
I nikt tego nie zepsuje.
Weszli do lasu, gdy ziemię spowił już gęsty mrok. Było wyjątkowo cicho, pomiędzy drzewami unosiła się mgła, która odbierała im i tak ledwie widoczne kształty. Mirecki przeżegnał się pośpiesznie, za co Barzyk go ofuknął. Boi się diabła? Przecież właśnie idą się z nim rozprawić.
– Nie, chłopy, ja wracam. – Jeden z mężczyzn zatrzymał się jak wryty. Niczym koń, który poczuje coś i zaprze się, sprzeciwiając dalszej drodze.
– Co? Chcesz, żeby jej to uszło, kurwa, na sucho?
– Tak się nie godzi. – Tamten pokręcił głową. Było ciemno, że oko wykol i Gołaś poświecił mu latarką prosto w twarz – trupio bladą, zdjętą trwogą.
– Boisz się! – prychnął z pogardą.
– A boję, bo to... nie po bożemu.
– A żeby dzieci spędzać to po bożemu? Bydło zabijać?
– Wracam. Wy idźcie i róbcie, co chcecie.
Trzask suchych liści towarzyszył jego oddalającym się krokom. Barzyk zaklął siarczyście.
– Może... – Gołaś nagle stracił pewność siebie.
– Co, kurwa? Też się boisz tej suki?
Nie czekał na odpowiedź i ruszył w stronę polany. Gołaś stał chwilę niepewny, za którym z sąsiadów podążyć – przecież każda ścieżka zaprowadziłaby go w mrok.ROZDZIAŁ 1
1992
– Dlaczego nie możemy iść same?
– Jesteśmy już duże!
– Nikt nie jest za duży, by się ustrzec wiedźmy – odparła prababcia tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ściemnia się, a po zmroku nigdy nie jest bezpiecznie dla małych dziewczynek.
Sylwia spojrzała trwożliwie na siostrę. Zawsze pierwsza miękła pod wpływem „strasznych” opowieści. Sara jednak nie dała się zbyć byle czym.
– Ciągle mówisz: wiedźma, wiedźma! Chcę wiedzieć, co ona takiego robi!
– Zjada niegrzeczne dzieci, to pewne – odparła babcia całkowicie poważnym tonem. Weszła właśnie do pokoju i od razu zauważyła, że jeden ze stojących na kredensie kwiatków ma suchą ziemię. – Za chwilę będzie wieczorynka. Chcecie ją przegapić?
– Ale miałyśmy iść na poziomki... – Sara poczuła, że babcia nie da się ubłagać. – Obiecałyście nam!
– Pójdziemy, ale jutro. Z Marzeną i Mirkiem. Oni też pójdą.
– I wtedy wiedźma nas nie złapie? – spytała Sara zaczepnie. Sylwia spojrzała z podziwem na starszą siostrę.
– Nie, bo będzie jasno, a ona największą moc ma w nocy.
Sara zapamiętała te słowa. Ale potem zrozumiała, że prababcia, zazwyczaj wszystkowiedząca i znająca odpowiedzi na każde pytanie, myliła się całkowicie.
* * *
2019
Sara odetchnęła głęboko. Najtrudniejszy krok miała za sobą.
Teraz będzie już tylko łatwiej.
Pośrednik okazał się bardzo kompetentny i, co najważniejsze, skuteczny, pomimo swojego młodego wieku i irytującego zwyczaju kiwania co kilkanaście sekund głową. Sara dostrzegła ten nerwowy tik już podczas pierwszej rozmowy i później miała problem ze skupieniem uwagi na tym, co Grzesicki do niej mówi – przez cały czas śledziła jego ruchy. Najprawdopodobniej był to tik wrodzony, nie nabyty, zważywszy na dużą dozę pewności siebie, jaką emanował mężczyzna. Nie wyglądał jej na kogoś z zaburzeniami społecznymi.
Z kupcami swojego mieszkania, miłym młodym małżeństwem zbzikowanym na punkcie ekologii, umówiła się na trzymiesięczny okres do wyprowadzki. Liczyła, że tyle czasu jej wystarczy na doprowadzenie domu w Brzezinach do stanu mieszkalnego. Zatrudniła jedynie ekipę od instalacji wodno-gazowych, resztę prac miał wykonać jej kuzyn, a te najprostsze – jak malowanie ścian czy skręcanie mebli – być może ona sama. Janusz, wieloletni kolega z pracy i jej szef, namawiał ją, by wzięła profesjonalistów i zamieszkała w gotowym, świeżutkim i pachnącym czystością domu – stać ją było na to, pieniędzy za mieszkanie dostała sporo, ale ona nie chciała zacząć nimi szastać już na samym początku. Zawsze była zapobiegliwa i teraz również planowała wpłacić je na konto i nie zaglądać na nie przez najbliższe kilka lat. Pieniędzy na remont wystarczy z jej oszczędności, a co dalej, czas pokaże.
Właściwie już pokazał. Być może nie zdecydowałaby się na przeprowadzkę akurat teraz, gdyby nie wiadomość, że w gminnym ośrodku zdrowia we Wrzoszczyńcu otwierają gabinet psychoterapeutyczny. Powiedział jej o tym Janusz, tak mimochodem, bo wiedział, że ona pochodzi z tych okolic. Potem przez całe popołudnie i wieczór nie mogła znaleźć sobie miejsca, w nocy zaś przyśnił jej się stary dom. Uznała, że to znak, gdyż wbrew swojej zawodowej wiedzy głęboko wierzyła w moc snów i wizji. Z samego rana zadzwoniła do kierownika wrzoszczynieckiej przychodni i zaproponowała własną kandydaturę. Nie musieliby zatrudniać dwóch specjalistów i to przekonało jej rozmówcę od razu. Pewnie nie mieli też wielu chętnych, gdyż Wrzoszczyniec był jednak głęboką prowincją. Gdy kilka dni później powiedziała Januszowi o swojej decyzji, długo i przenikliwie przyglądał się jej zza szkieł swoich grubych okularów – niemal słyszała w swojej głowie jego myśli, pobłażliwe i kpiące. Jeśli nawet uznał, że źle robi, nie powiedział jej o tym. Jednak od tamtej pory ich stosunki ochłodziły się, jak gdyby jej postanowienie osobiście go dotknęło. Być może zresztą tak było.
Teraz musiał znaleźć za nią zastępstwo.
Zgodziła się przyjeżdżać raz w tygodniu na sesje, szczegóły ustalą, gdy będzie już znała grafik dyżurów we wrzoszczynieckiej przychodni. Na razie jeszcze przez miesiąc miała pracować na pełny etat w Lublinie, w Brzezinach spędzając weekendy.
Niech Bóg ma ją w swojej opiece!
* * *
2019
Las pachniał tego dnia wyjątkowo intensywnie. Deszcz padał przez całą noc, zraszając spragnioną ziemię, mech i paprocie, drobne polne kwiaty i przygarbione drzewa. Ptaki śpiewały z całych sił, jakimi dysponowały ich małe, puchate piersi. Nazbierała już mnóstwo kwiatów. Zawilce, przylaszczki i miodunki lśniły w blasku słońca niczym prawdziwe klejnoty. Będą z nich piękne naszyjniki, pierścionki, kolczyki i dekoracje ścienne. Może zrobi jedną dla siebie albo dla matki, żeby ją udobruchać? Ostatnio znów nasiliły się natarczywe, niechciane pytania i Jaśmina musiała uciekać przed nimi z domu. Czasami znikała na długie godziny, a po powrocie czekała ją lawina wyrzutów i pretensji. Dlatego lubiła wymknąć się z domu jeszcze przed wschodem słońca, by uniknąć porannego zrzędzenia i naładować baterie.
Las był jej potrzebny do życia.
Oni tego nie rozumieli. Nikt jej nie rozumiał. Była sama, samiutka na całym wielkim świecie. Ale to jej nie martwiło. Dopóki miała swoje paprocie, polne kwiaty i mokrą od rosy trawę pod stopami, czuła się szczęśliwa. A wręcz upojona. Zastanawiała się czasem, czy może tak czuje się człowiek pod wpływem narkotyków. Pobudzony, rozkojarzony, a równocześnie maksymalnie skupiony. Nie mogła tego wiedzieć, bo nikt nigdy nie zaproponował jej nawet kieliszka wódki. Była odmieńcem, z którym nie chciano rozmawiać. Patykowatą brzydulą o wielkich oczach. Choć teraz Jaśmina już wiedziała, że to się zmieniło. Lustro nie kłamało. Z nieurodziwej nastolatki zamieniła się w piękną dziewczynę o lśniących, wijących się czarnych puklach i rozkosznych rumieńcach. Ludzie podziwiali jej urodę, a równocześnie pukali się w głowę. Niektórzy wręcz się jej bali. I bardzo dobrze.
Lepiej budzić strach, niż bać się samemu.
Zobaczyła kępę wyjątkowo soczystej, wysokiej trawy. Nie mogła się powstrzymać. Rzuciła koszyk na ziemię i położyła na brzuchu, zatapiając twarz w miękkiej zieleni.
* * *
2019
– Nie boisz się?
– Czego?
Sara i jej kuzynka Marzena siedziały na werandzie. Popołudnie było wyjątkowo ciepłe jak na początek kwietnia, dlatego postanowiły wypić kawę na zewnątrz. Sara nie przepadała za kofeiną, wolała miętę, jednak nie chciała po raz kolejny wychodzić na dziwoląga. Z uśmiechem przystała więc na kawę.
– No, tej zmiany.
– Zmiany są dobre. Pozwalają nam nie stać w miejscu – odparła Sara filozoficznie.
– No nie wiem. Z Lublina tutaj...
– Tu spędziłam dzieciństwo i lata nastoletnie. Stąd pochodzę.
– Tak, ale to było dawno temu.
– Potem też odwiedzałam babcię. Był taki czas, że przyjeżdżałam co kilka dni.
– To nie to samo. – Marzena pokręciła z przekonaniem głową.
– Nie zamierzam hodować świń, trzymać kur ani królików. Przynajmniej na początku – dodała ze śmiechem.
– Ale przywykłaś do wygody. Do tego, że wszędzie blisko. A tu – jeden sklep, a kolejny dopiero we Wrzoszczyńcu.
– Mam jeepa, wszędzie dojadę. I przynajmniej raz w tygodniu będę w Lublinie, w przychodni.
– Dasz radę to pogodzić? – zapytała Marzena. W jej głosie słychać było powątpiewanie. No bo kto to widział z wielkiego miasta wrócić na takie zadupie? – Te remonty i pracę? I dojazdy? To prawie osiemdziesiąt kilometrów.
– Spróbuję. Człowiek nigdy nie wie do końca, czy mu się uda, dopóki nie spróbuje. A co do odległości, lubię jeździć. Prowadząc, odpoczywam.
Marzena spojrzała na nią jakoś dziwnie.
– No i Mirek mi pomoże. Zatrudniłam też ekipę do wody i gazu.
Marzena machnęła lekceważąco ręką.
– Na nich to nie ma co liczyć. Powiedzą, że przyjdą jutro, to spodziewaj się za miesiąc.
– Spisałam umowę. Mają skończyć przed końcem maja. A na Mirku mogę przecież polegać.
– O! – Kuzynka spojrzała na nią z podziwem. – Ty to masz głowę. Jeśli mają podpisaną umowę, to pewnie się wywiążą. Ale dobrze, że będzie tu taki lekarz jak ty – zmieniła nagle temat. – Ludzie teraz strasznie na głowę chorują. A jak mnie coś się stanie, to do ciebie nie będzie wstyd pójść – dodała ze śmiechem.
– Gdy Pawłowski powiedział mi o tym, byłam w szoku. Ale uznałam, że to znak i jednocześnie szansa dla mnie, żeby wrócić. Zawsze chciałam wrócić – dodała przytłumionym głosem.
Marzena spojrzała na nią z rzadką u niej tkliwością.
– Ja też się cieszę, że tu będziesz. Tylko trochę martwię się, czy przywykniesz i nie uciekniesz po kilku miesiącach.
– Już uciekłam – odparła Sara poważnie, patrząc na zieleniejące się w głębi ogrodu lipy. – Teraz tylko wracam.
* * *
2019
Poskręcane gałęzie i koronka ciemnozielonych liści tworzyły na tle nieba ażurowy wzór, niczym serwetki z babcinej skrzyni. Było cicho. Las oddychał. Słońce schowało się za horyzont, lecz mrok jeszcze nie zapadł. Odległy błękit nęcił ją i zapraszał. Tylko co to znaczyło? I gdzie ona właściwie się znajdowała? Otaczała ją wilgoć i dziwny, przechodzący przez skórę zapach. Wyciągnęła rękę do góry – była taka długa – i potrząsnęła liśćmi. Kilka jabłek, chociaż drzewo nie było jabłonią, spadło tuż obok niej. Soczystych i twardych. Podniosła jedno z ziemi i ugryzła. Poczuła na języku nieprzyjemny, kwaśny posmak – przyjrzała się owocowi i dostrzegła, że już dawno zgnił. Szkoda, takie ładne jabłka. Mogłaby je zanieść babci na marmoladę albo kompot. Nagle wiatr poruszył gałęziami i światło poczęło gasnąć.
– Sara!
Odwróciła się gwałtownie. Ktoś ją wołał. Była w lesie, ciemnym i mokrym, przyjemnie pachnącym aksamitnymi paprociami. Kto to był? Prababcia? Może wyszła na grzyby albo jagody. Sara ruszyła przed siebie. Nie miała butów, a poszycie łaskotało jej stopy.
– Sara!
Nie, to nie prababcia. Ani babcia. Ani mama. Ktoś inny. Odgarnęła z czoła pasmo włosów. Było mokre od potu. Bała się.
Nagle rozerwał nieruchome powietrze.
Krzyk. A właściwie przeraźliwy wrzask.
– Sara!
Zerwała się z poduszki, dysząc ciężko. Spojrzała na telefon – 3.45. Za oknem panowała noc, rozświetlona ulicznymi lampami. Za parę tygodni nie będzie już tego światła. Pamiętała gęstość nocy w Brzezinach. Czy znowu przyzwyczai się do niej?
Wstała z łóżka, włożyła pantofle i wyszła na balkon. Rześkie kwietniowe powietrze ocuciło ją w mgnieniu oka. W oddali, na sąsiedniej ulicy, ktoś się roześmiał. Po drugiej stronie przemknął samochód. Resztki snu uleciały z jej umysłu. Ktoś ją wołał czy tylko to sobie wyobraziła? Jakiś miękki, a potem ostry i nieprzyjemny głos. Nie, już nie pamięta... Wciągnęła głęboko powietrze. O siódmej musi być na nogach. Nie ma co roztrząsać snów. Bawełniana pościel kusiła, by do niej wrócić, więc Sara napiła się wody z lodówki i położyła do łóżka, zaraz jednak wstała i sięgnęła po czekające na blacie tabletki. Ledwie zamknęła oczy, gdy znów zobaczyła las.ROZDZIAŁ 2
2019
Wiosna w Brzezinach przywitała Sarę feerią bieli, różu i soczystej zieleni. Gdy pod koniec kwietnia zaparkowała na podjeździe i wysiadłszy z auta, ruszyła w stronę lasu, gdzie, o dziwo, zasięg był znacznie lepszy, omal nie krzyknęła. Iza, do której zadzwoniła, na próżno powtarzała „halo, „halo”. Sara przepadła. Rzuciła telefon w trawę i jak zahipnotyzowana spoglądała na sad.
Przybrane śnieżnobiałym puchem drzewa wystrzeliwały do nieba w nabożnym skupieniu, pomimo sędziwego wieku nieprzyzwoicie dumne, ukazujące majestat i bezczelne piękno natury. Nie widziała ich w stanie kwitnienia chyba od kilku dobrych lat... Przez moment pomyślała, że znalazła drzwi do jakiejś baśniowej krainy, bo taki rozkoszny widok nie mógł być rzeczywisty... A potem wzięła głęboki wdech i roześmiała się szczerze i głośno. Podniosła telefon i nie przejmując się zerwanym połączeniem z koleżanką, zaczęła robić zdjęcia.
Sad okrywała delikatna mgła, lekko drżąca pod wpływem ciepłych oddechów ziemi. W trawie migotały drobne główki jaskrów. Rzucane przez drzewa cienie zaczęły gęstnieć i formować się w kształt. Dziwny, nieludzki, a jednak bardzo przypominający człowieka. Starego i przygniecionego troskami. Młodego i pełnego energii. Dziewczyny, dziecka, staruszki. Biel parowała, pulsowała swoim własnym życiem. Sara już to widziała... Dawno, gdy stała w taki sam sposób, a wiosenne chmury przebiegały po niebie. Ktoś ją wtedy zawołał, ktoś się zaśmiał. A może zapłakał... Wspomnienie było bardzo niewyraźne, zamazane i poszarpane, jakby ktoś wyrwał je z notatnika.
– Co tak te foty trzaskasz?
Mirek wyszedł na taras, umazany białą farbą i jak zwykle w zawadiackim nastroju. Sara otrząsnęła się. Wizja zniknęła. Nie było głosu, śmiechu, płaczu. Ani kobiety.
– Robiłam zdjęcia dla taty i Sylwii.
– Kiedy ona ostatnio tu była? – zapytał, przystając tuż obok. – Chyba z dziesięć lat temu.
– Możliwe – przyznała Sara. – Wiesz, jaka to światowa kobieta się zrobiła.
– Poczekaj na koniec remontu. Jak wyślesz zdjęcia, oko jej zbieleje.
– Chciałabym! Spójrz na te drzewa! Jezu, są przepiękne...
– No, ślicznie kwitną. I tak co roku, niezmiennie. Jabłka też dobre dają, nie za kwaśne, zawsze je zbieram. W tym roku strasznie wcześnie zakwitły te drzewa.
– Prawda? Powinny chyba dopiero w maju... Ale tym lepiej. Marzena mówiła, że ma jeszcze w spiżarni mnóstwo słoików marmolady jabłkowej z tego sadu. Nie wierzę... – dodała po chwili. – Nie wierzę, że to jest moje. Że wróciłam.
– Cóż, wróciłaś i... – Spojrzał wymownie na jej stopy.
– Auu! – Odskoczyła jak oparzona. – No to będę pięknie pachnieć!
– To właśnie są Brzeziny! – Mirek wybuchnął śmiechem. – Och, ach, jakie drzewa, ale gówno to jednak gówno.
– No nie, wczoraj myte trampki...
– Dziewczyno, tu gumioki są podstawą. Dobra, ja spadam do roboty, a ty się zachwycaj dalej... Tylko patrz pod nogi, bo licho nie śpi!
Żartował, nawiązując do kupy, w którą wdepnęła, ale to były słowa ich prababci.
Licho nie śpi.
– Przywiozłam sernik! Zaraz wam ukroję! – krzyknęła do kuzyna znikającego w drzwiach.
– Tylko najpierw wytrzyj buty!
Pokręciła głową, uśmiechając się do siebie.
Licho nie śpi.
* * *
2019
– Ta Sara to niezła wariatka! – Mulakowa, właścicielka jedynego w Brzezinach sklepu, pakowała zakupy Marzeny do foliowej reklamówki. Nakazy ekologii jeszcze tutaj nie dotarły ze swoją recyklingową rewolucją. – Wrócić z Lublina tutaj.
– Ona jest przecież tutejsza – odparła Marzena chłodno, urażona słowem „wariatka”. Nawet jeśli sama podobnie myślała, to co innego – ona jest rodziną, a Wieśka jest obca i nie ma prawa tak mówić.
– Ale kiedy to było! Ze trzydzieści lat temu!
– Dwadzieścia – poprawiła Marzena. – I ona tu co miesiąc przyjeżdżała, czasem i częściej, jak babcia żyła.
– Ano, to prawda. Nie zapomniała o niej – sprzedawczyni przeciągnęła ostatnie zdanie, spoglądając na Marzenę znacząco.
– Nikt o niej nie zapomniał. – Kolejna obelga. Co ta Mulakowa sobie myśli?
– Ale z domem roboty będzie huk. – Kobieta, dostrzegając błysk w oku rozmówczyni, szybko zmieniła temat. – Podobno Mirek będzie tam robił.
– Mhm, z kolegą.
– Zarabiać na pewno będzie mniej niż w Lublinie. – Mulakowa wróciła do wątku o Sarze. – Ale jak mieszkanie sprzeda, to bieda jej nie zagrozi. Coś jeszcze? – Mulakowa przypomniała sobie, że już dawno skończyła pakować zakupy.
– Tyle, dziękuję.
– Dziewięćdziesiąt osiem i pięćdziesiąt groszy. Ciekawe czy dużo ludzi będzie do niej chodzić. Bo chorować, to chorują, tylko mogą się wstydzić.
– Choroba to nie powód do wstydu – odparła Marzena z godnością.
– Ano, pewnie, ale wiesz, jakie niektóre ludziska są. Zacofane. Już mnie się stara Wojdylina pytała, czy Sara nie boi się w tym domu sama mieszkać.
– Widocznie się nie boi – odparła Marzena ostrożnie.
– Bo wiesz, różnie to ludziska mówią o tym lesie i w ogóle...
– Kiedyś tak, za dzieciaka to nas straszyli, ale teraz, kto w to wierzy? Nawet jak co tam siedziało, to już tego nie ma... Stare dzieje!
– A pozdrów tam Sarę, jak do was przyjedzie!
Gdy Marzena wyszła, stojąca za nią w kolejce Michalczykowa, drobna kobiecina, którą grawitacja jakby mocniej niż innych przyciągała do ziemi, nachyliła się nad ladą.
– Stara Julia umarła – wyszeptała ostrożnie. – Mało kto ją tam teraz pamięta.
Mulakowa przyjrzała się jej bacznie.
– Tak, ano umarła, świeć Panie nad jej duszą.
– Już jej to akurat światła bardzo potrzeba – odparła Michalczykowa, wyjmując pomiętą reklamówkę ze sfatygowanej torebki. – Bardziej niż komukolwiek.
* * *
2019
„Co widzisz, gdy patrzysz na ten dom?”
Sara próbowała odpowiedzieć sobie na zadane w myślach pytanie. Stare deski pomalowane niebieską farbą, teraz już wyblakłą i odłażącą sporymi płatami. Pajęczyny w oknach zamiast firanek. Zachwaszczony ogródek, w którym oprócz lip, brzózek i jabłoni leżały tu i ówdzie w wysokiej trawie jakieś przegniłe deski, które spadły z dachu.
Najpiękniejszy widok na świecie.
Wyjęła telefon i zrobiła parę zdjęć. Jutro wchodzi tu Mirek ze swoim kolegą i zaczną remont. Po tym nie będzie już starego, rozlatującego się domu, lecz całkiem nowy. Z radością przesuwała palcem kolejne zdjęcia w galerii, przedstawiające miejsce jej dzieciństwa skąpane w promieniach rannego słońca. Schowała telefon do torebki i poszła do znajdującego się na tyłach domu ogródka. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała morze drobnych, białych i żółtych kwiatków.
– A nie za wcześnie na was? – zapytała po cichu, klękając i zrywając je z zamiarem zrobienia bukietu. Potem jednak przypomniała sobie, że wraca dopiero wieczorem, więc z żalem rzuciła kilka łodyżek w wysoką trawę i podniosła się, spoglądając na mały sad, ciągnący się od ledwie stojącego jeszcze płotu aż po ciemną granicę lasu. Cóż, nie przyjechała tu próżnować. Miała zabrać wszystkie rzeczy, jakie jeszcze zostały w domu po jej babciach, i spakować je do worków i skrzynek po jabłkach, które miała w samochodzie. Dom musi być pusty przed przyjściem chłopaków.
Niechętnie odwróciła wzrok od drzew i skierowała się ku gankowi.
* * *
2019
Sara otarła pot z czoła. Tyle się już napracowała, a przepatrzyła dopiero dwie szafki. Wyciąganie z półek, szaf i zakamarków czyjegoś życia nie należało do najprzyjemniejszych zajęć. Zwłaszcza jeśli samemu było się tego życia ogromną częścią. Każdy przedmiot, nawet najdrobniejszy, budził w Sarze nieokreślone wzruszenie. Coś jakby cichutki, ale kłujący wyrzut sumienia. Choćby ta szklana kulka... Pamiętała, jak bawiły się nią z Sylwią i prababcią, tocząc po stole. Tutaj, pod tym oknem. Promień słońca oświetlał wtedy siwą głowę... nie, o tym nie może myśleć. Weź się w garść, inaczej nie zdążysz przed zmrokiem. W domu był prąd, lecz wszystkie żarówki okazały się przepalone, a Sara wolała nie bawić się w elektryka, bo a nuż jakiś kabel się przepalił, lepiej niech się tym zajmie Mirek. Owinęła kulkę chusteczką higieniczną i schowała ją do starej skrzyni przytarganej ze strychu, którą wcześniej wyszorowała. Otwierała właśnie dużą szafę w pokoju gościnnym, gdy usłyszała jakiś szelest. Zamarła. Może to sarna albo lis... w końcu las jest blisko, niemal pod samym domem. Z bijącym sercem podeszła do okna, gdy za plecami usłyszała czyjeś kroki.
– Matko Boska!
– To tylko ja!
– Przepraszam, wystraszyłam się... – Sara chwyciła się za pierś. Serce biło jej niepokojąco szybko. – Co tu robisz?
Marzena zrobiła obrażoną minę.
– Myślałaś, że cię z tym samą zostawię? Czemu nie zadzwoniłaś? Byłabym wcześniej.
– Nie chciałam ci zawracać głowy.
Teraz biło już nieco wolniej.
– Też coś!
– Skąd wiedziałaś, że tu jestem?
– A podkusiło mnie, żeby tędy pójść. – Marzena postawiła zakupy na stole i podwinęła rękawy. – W sklepie byłam i pomyślałam, że zajdę, zobaczę ostatni raz przed remontem.
– Mulakowa coś o mnie mówiła?
– A jak! – Marzena zaśmiała się głośno. – Wiedziała nawet, że wieczorem masz do nas przyjść.
– No tak, to się nie zmieniło.
– I się nie zmieni. No, to jak już jestem, bierzmy się do roboty!
* * *
2019
– Wiem, że to samolubne, ale liczę, że chłopaki nie skończą przed latem i że zamieszkasz u mnie.
Ciotka Jolka nałożyła Sarze na talerz solidną porcję karpatki.
– Jestem taka samotna...
– Wiem, ciociu, ale nie chciałabym ci przeszkadzać.
– Przeszkadzać! Koń by się uśmiał. Przecież jestem tu zupełnie sama... Poli nie ma całymi dniami. A to w szkole, a to z koleżankami... A dom jest ogromny! I po co nam to wszystko? – Wskazała ręką dom i ogród. Budynek rzeczywiście imponował rozmiarami – dwupiętrowy, rozległy, z licznymi wieżyczkami, stanowił kwintesencję stylu końcówki lat dziewięćdziesiątych. Otaczał go rozległy ogród z licznymi wodospadami, skalniaczkami i zagajnikami pełnymi tui i iglaków. Sara lubiła to miejsce – kojarzyło jej się z letnimi grillami przy muzyce disco polo, której wujek, zmarły przed pięcioma laty, był wielkim miłośnikiem.
– Chłopaki w Lublinie, a ja tu sama jak palec. Byłoby mi miło mieć cię przy sobie.
– Jeśli zajdzie taka potrzeba, z przyjemnością skorzystam z zaproszenia – zapewniła Sara.
– Ale będziesz mnie odwiedzać? Przynajmniej raz w tygodniu? Będziemy mogły sobie urządzać pogaduchy i oglądać filmy.
– Pewnie – odparła Sara. Sama nie wiedziała, dlaczego dotychczas tak rzadko odwiedzała ciotkę Jolę. Była ona młodszą siostrą jej matki, nieco roztrzepaną i o zawadiackim usposobieniu, które czasami przechodziło w melancholię. A przy tym posiadaczką najpiękniejszego uśmiechu, zaczynającego się w łagodnych, szarych oczach, bardzo podobnych do jej własnych.
– A ty pomożesz mi w ogródku? Nie znam się na sadzeniu kwiatów i tej całej robocie w ziemi...
– O, już myślałam, że nie spytasz! – odparła Jola wesoło. – Z przyjemnością! Ale też nie mów, że nie masz ręki do kwiatów – przecież cokolwiek zasadziłaś przed domem, rosło jak zwariowane!
– Naprawdę?
– Nie pamiętasz?
– Czasem mam wrażenie, że mieszkałam tutaj w innym życiu... Wiele wspomnień jakby wyparowało ze mnie.
– To w końcu tyle lat – potaknęła Jola. – Ale na przykład te piwonie, które zasadziłaś po swojej komunii... Co roku w czerwcu zakwitają!
– Naprawdę?
– Sama się dziwię. Nawet raz rozmawiałyśmy o tym z Marzeną, jakie to niezwykłe, że tyle lat minęło, a one co roku wschodzą. A brzózki za domem? Też ty je sadziłaś.
– Z prababcią i Sylwią. Tylko Sylwia nie lubiła grzebać się w ziemi. Nadal nie lubi.
– Dzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu. Chwaliła się, że dostała podwyżkę.
– Tak, układa jej się – przytaknęła Sara bez przekonania. – Chyba już nie wróci.
– Tak myślisz?
– Dobrze jej w Kanadzie. Ma męża stamtąd, zadomowiła się.
– A może pójdzie za twoim przykładem, kto wie. Poczekaj, zaraz przyniosę więcej kompotu.
Jola zniknęła w drzwiach, zostawiając Sarę samą ze wspomnieniami o sadzeniu brzóz. Było wtedy bardzo ciepło jak na listopad, zaraz potem poszły na cmentarz zapalić znicze za dusze pradziadka i jakichś odleglejszych krewnych, których nagrobki pozapadały się pod naporem lat w miękką cmentarną ziemię.
Widziała to jak przez mgłę – senny, ospały ogród, Sylwię w niebieskiej kurtce i prababcię w kraciastej spódnicy. I cmentarz, jakby spowity dymem, może pochodzącym z pierwszolistopadowych zniczy? I odległe wzgórza, zabarwione na przygaszony fiolet. I sąsiada, idącego z krową, pozdrawiającego je z daleka. I las, pachnący ciepłą jesienią.
Ale sadzenia piwonii nie mogła sobie przypomnieć, chociaż doskonale pamiętała pierwszą komunię, tłum gości, panujący w kościele zaduch i głos organisty, intonującego Po górach, dolinach...
– Proszę! – Sara wzdrygnęła się, bo, zamyślona, nie zauważyła powrotu ciotki z dzbankiem pełnym kompotu.
– Naprawdę cię podziwiam.
– Czemu?
– Jak to czemu? Nie szkoda ci mieszkania? To w końcu tyle lat...
– Nie, w ogóle. Zawsze wiedziałam, że kiedyś wrócę na wieś.
– A wiesz, że rozmawiałam wczoraj o tobie z Kubą? Też jest pełen podziwu i sam nawet zaczął myśleć o powrocie tutaj. Daj, Boże!
Od przejścia rok temu na emeryturę ciotka nudziła się niepomiernie i wciąż narzekała na fakt, że obaj synowie osiedli w dużym mieście.
– Za jego powrót. I Maćka. – Sara wzniosła w toaście szklankę z kompotem malinowym. Ciotka poszła za jej przykładem.