Las zbliża się powoli - ebook
Las zbliża się powoli - ebook
Tuż po wojnie w niewielkim lesie Dębrzyna koło Przeworska grupa mężczyzn rabowała i mordowała ludzi wracających z robót w III Rzeszy. Okoliczni mieszkańcy wiedzieli, kim byli sprawcy, ale milczeli na temat dokonanych zbrodni. Rafał Hetman, skupiając się na losach pokoleń dwóch polskich rodzin, opowiada splątaną niczym system leśnych korzeni historię, w której rzeczywistość przeplata się z mitem, pamięć kroczy pod rękę z zapomnieniem, a reporter staje się częścią historii, którą opisuje.
Próbując odpowiedzieć na pytanie, kto mordował w Dębrzynie, Hetman drobiazgowo rekonstruuje pełny chaosu i lęku czas tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, a śledząc ponad sto lat historii niewielkiego lasu, zastanawia się nad istotą procesów, które składają się na naszą zbiorową (nie)pamięć.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-576-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zapytałem, jakie jest jego najwcześniejsze wspomnienie, Władysław Łania wrócił do Grzęski, którą opuścił wiele lat temu, i przypomniał sobie dzień pogrzebu.
– Siedziałem na wozie za trumną dziadka – powiedział.
Kościół był wówczas drewniany i nie miał zegara w wieży, a Łaniowie mieszkali na skraju wsi, tuż przy Dębrzynie. Na wschód od chałupy ciągnęły się pola, dalej niskie łąki – szerokie i płaskie, jakby gotowe na przyjęcie lądujących samolotów. Za nimi na niebie widać było krzyż i czubki drzew okalających parafię.
– Dziadek zmarł, kiedy miałem cztery lata, i nie bardzo chciałem iść piechotą do Świętoniowej na jego pogrzeb – opowiadał Władysław Łania.
W Grzęsce katolickiego kościoła jeszcze nie było. Stała cerkiew. Pachniała ciężkim drewnem. Rósł nad nią wielki dąb. A może klon? Tyle się wydarzyło – wojna, pożar, założenie nowej parafii – że teraz już nikt nie pamięta. Wiadomo na pewno, że obok cerkwi leżał cmentarz. Cmentarzyk. Spłachetek ziemi z mogiłami. Wiadomo, że najbliższa synagoga była w Przeworsku przy placu Mickiewicza. Chodziła do niej Siunka Habram, chodził jej brat Muniek oraz garstka Żydów z Grzęski i Świętoniowej. Wiadomo też, że proboszcz Kamiński modlił się w drewnianej cerkwi o niepodległą Ukrainę i że za swoje marzenia zginął przed końcem wojny, a przez dwa małe okna do środka świątyni wpadało ledwie kilka promieni słońca. Rozjaśniały ciemną twarz Najświętszej Panienki na starej ikonie.
W Świętoniowej kościół, przy którym miał spocząć dziadek Łania, otaczały drewniany płot, młode drzewa i błoto, które krzepło tylko w bardzo gorące i bardzo mroźne dni. Tę parafię prałat Sarna obiecał jeszcze za czasów Franciszka Józefa. Powstała w nowej Polsce. Już nikt nie musiał jeździć do Przeworska, żeby posłuchać o miłości do bliźniego.
Grzęska i Świętoniowa były wówczas jeszcze mniejsze niż dzisiaj – drewniane, kryte strzechą, nawiedzane głodem nie tylko na przednówku i wypełnione kwaśnym, ciepłym zapachem zwierząt. We wszystkich wsiach położonych po tej i po tamtej stronie Wisłoka pachniało tak samo. Rzeka, która porzuca swoją młodzieńczą dzikość na ostatnich przełomach w górnym biegu, mija Świętoniową i Grzęskę niespiesznie, by po chwili zanurzyć się w Sanie. Tutejsza ziemia była wilgotna, poprzecinana strumykami i dopływami rzeczek małych jak Mleczka, podziurawiona oczkami wodnymi, które patrzyły w niebo. Grzęzło się w niej jak w bagnach. Zimą zaś na stojących w wodzie polach i łąkach tężała warstwa lodu. Dębrzyna rosła powoli. Linia kolejowa stukotała za lasem i przecinała Grzęskę wpół, a potem biegła do Przeworska, Jarosławia, Przemyśla i dalej do Lwowa.
Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby zorientować się w okolicy – daleko stąd do Krakowa czy Lublina. Dla Władysława Łani to był środek wszechświata, miejsce i czas, od których brał miarę.
– Dziadek mój miał na imię Jakub. To był operatywny i samowystarczalny człowiek galicyjski.
Zanim Jakub spoczął na świeżym przykościelnym cmentarzu w Świętoniowej, przez całe życie uprawiał konopie i len, kręcił powrozy i uzdrawiał dzieci za pomocą czarodziejskiego dębu, póki ksiądz nie zabronił magii i nie kazał wykopać starego drzewa.
– Ale nim powiem więcej o dziadku, muszę wtrącić kilka słów o pradziadku Sebastianie – oznajmił Władysław Łania, a ja przystałem na tę propozycję, bo historie najlepiej opowiadać od samego początku.
CZARODZIEJSKI DĄB PRADZIADKA SEBASTIANA
Pradziadek Sebastian Łania pochodził z Żołyni, gdzie do dziś stoi wielka sosna, zmordowana przez wiatr, zwana sosną Łaniów. Urodził się w 1818 roku w zubożałej szlacheckiej rodzinie jako syn Mateusza i Katarzyny. W wieku dwudziestu jeden lat przyjechał do Grzęski, kupił od hrabiego Lubomirskiego dziesięć hektarów nieużytków i ożenił się ze starszą o trzy lata Reginą. Postawił dom w pobliżu wielkiego, pomarszczonego dębu, a żona, jak to ujął Władysław Łania, urodziła mu dużo dzieci. Dąb stał ledwie żywy i pusty w środku. Dało się wejść do jego wnętrza i wyjść z drugiej strony, bo dziupla przechodziła na wskroś. Nieużytki, które Sebastian kupił od Lubomirskiego, bagna, krzaki i kawałek Dębrzyny trzeba było zaprząc do pracy.
– Jak pradziadkowi zmarła żona, to pochował ją w Przeworsku, bo parafii w Świętoniowej jeszcze nie było, i ożenił się znowu – opowiadał Władysław Łania.
Wiktoria, młodsza o dziewięć lat wdowa po Marcinie, rodziła Sebastianowi kolejne dzieci, a on uprawiał len i konopie. Z mokradeł zrobił łąkę, z wyższych terenów – pola uprawne, a za pomocą dębu zaczął uzdrawiać.
– Sebastianie! Sebastianie! – wołała zmartwiona matka, wchodząc na jego podwórze z chorym dzieckiem.
Wtedy pradziadek Łania kazał kobiecie ustawić się z jednej strony dębowej dziupli, sam kucał z drugiej, a dziecko musiało kilka razy przejść przez wnętrze drzewa. Wszystko trzeba było zrobić o zachodzie słońca. Wtedy choroba znikała.
Potem Sebastian dawał kobiecie gałązki dębowe, ona miała nagotować z nich wywar i kąpać w nim dziecko. Jedną z dolegliwości leczonych przez magiczny dąb nazywano „klinem”, a _Słownik języka polskiego_ wydany w 1855 roku we Lwowie tłumaczy, że to choroba dzieci, „gdy w ich moszenkę jaka materya gruba flegmista wpada”. Dalej precyzuje, że chodzi zwłaszcza o żyły, na których „jąderka wiszą”. Niektórzy radzili, że w czasie obrzędu trzeba zmówić _Anioł Pański_, a potem wbić klin w środek drzewa i czekać. Jeśli dziecko uśnie, będzie żyło, jeśli nie – umrze.
Ludzie w to wierzyli. Tak jak w Matkę Boską, w cudowną moc kapliczek, w pralud z lasu Dębrzyna, który wieki temu spalał ciała zmarłych na popiół, albo jak w święte jezioro rozlane w pobliżu Wisłoka, nad którym stał pogański chram – świątynia, miejsce nabożeństw i wróżb. Dookoła jeziora rosły wierzby. To były zaklęte w drzewa kobiety, które w święty dzień poszły prać ubrania. Zaczarował je kapłan z chramu – za karę i ku przestrodze, bo nie uszanowały święta – a ludzie jeszcze w czasach pradziadka Sebastiana bali się wyciąć którąkolwiek z nich. Dopiero kiedy jakaś upadła, brali drewno dla siebie.
KRZYŻE I KAPLICZKI W GRZĘSCE I ŚWIĘTONIOWEJ (1)
Jedna z córek Sebastiana wyszła za Wincentego Kostkę. Po ślubie postanowili wyjechać do Ameryki. Podróż miała być długa i niebezpieczna, dlatego któregoś dnia Sebastian powiedział do Wincentego:
– Wystawmy kapliczkę na waszą intencję.
Wincenty uciekał przed carską władzą albo przed głodem. Najpewniej – przed jednym i drugim. Zanim wyruszył, u progu Dębrzyny, w cieniu starych drzew, razem z Sebastianem postawił murowaną kapliczkę.
Do dzisiaj na drewnianym daszku można odczytać wyryty w desce napis: „Fundator tej Kaplicy Wincenty Kostka”. Oraz dopisek: „RP 1891”. Daszek jest dwuspadowy, turkusowy, pod jego szczytem wisi krzyż. Świeży biały tynk widać z daleka. To zasługa niedawnej renowacji. „Obrazek jak z bajki” – napisał dziennikarz „Gazety Jarosławskiej”. Kapliczkę odnowił organista ze Świętoniowej.
Za szklanymi drzwiczkami we wnęce Jezus Chrystus trzyma poranione ręce na piersiach, wskazując gorejące serce. Matka Boska lekko pochylona modli się ze złożonymi dłońmi. Trzecią postacią jest chyba Maria Magdalena, która stoi z prawą ręką złożoną na prawej piersi. Tę trójcę otaczają kwiaty. Sztuczne, trwałe.
CZARODZIEJSKI DĄB DZIADKA JAKUBA
Gdy zmarła druga żona Sebastiana, pradziadek Władysława Łani ożenił się z młodszą o osiem lat Agnieszką, z którą spędził kilka ostatnich lat życia. Kiedy już przyszedł jego czas, pochowano go w Przeworsku, a to, co robił za życia, kontynuował jeden z jego wielu synów, Jakub.
Więc on też uprawiał konopie i len, kręcił powrozy, a jeszcze wykopał staw. Pierwsza żona urodziła mu czworo dzieci, druga troje, w tym w 1899 roku Franciszka. Chudego, chorowitego, którego dla poprawy zdrowia matka wygrzewała w chlebowym piecu i kąpała w wywarze z dębowych gałązek. Siedmioro dzieci Jakuba wychowało się koło Dębrzyny. Wszystkie dla zabawy wchodziły do środka czarodziejskiego dębu. Mieściły się tam cztery osoby. Mieszkali w chałupie Sebastiana, dopiero później Jakub postawił obok domu ojca swój własny. Też pod strzechą.
Sebastiana już nie było, a matki ciągle przychodziły z chorymi dziećmi i z podwórka wołały:
– Jakubie! Jakubie!
I Jakub kazał się im ustawiać z jednej strony dziupli, sam stawał z drugiej i odprawiał obrzęd. Tylko że Jakub, jak mówił Władysław Łania, nie wierzył już w moc dębu i w inne czary. Nie wierzył ani w kobiety zaklęte w wierzby, ani w święte jezioro, ani w ducha z Bud Łańcuckich, chociaż ludzie opowiadali, że w Budach na przysiółku Miasto pewna rodzina miała na strychu starego domu stracha, którego dokarmiała. Pewnego dnia w drodze na targ do Żołyni konie za nic nie chciały wejść na prom, którym przeprawiano się przez Wisłok. Ktoś przypomniał sobie wtedy, że strach nie dostał dziś nic do jedzenia, i wysłał parobka do domu. Kiedy parobek wrócił, konie od razu zrobiły, co im kazano, bo strach przestał je płoszyć. Ale kiedy w Świętoniowej powstała parafia, obiecana za czasów Franciszka Józefa przez prałata Sarnę, nowy proboszcz Franciszek Haba zaczął walczyć z ludowymi wierzeniami. Przyszedł więc do Jakuba i powiedział:
– Trzeba dąb usunąć. Takich czarów u nas robić nie będziecie.
I kazał wykopać drzewo z korzeniami. To było w 1921 roku. Więc zabrali się w siedmiu: Jakub, dwaj koledzy i szwagier, brat, co mieszkał w chałupie obok, w domu po Sebastianie, i najstarsi synowie Jakuba – Tomek i Franciszek. Pierwszy pracował na roli, drugi uczył się na ślusarza. Kopali dwa tygodnie. Odsłonili grube korzenie.
Któregoś dnia pracy Tomek wydłubał z ziemi ładny kamyczek, wygłaskany z dwóch stron, jakby ludzką ręką, i wziął go sobie do ostrzenia brzytwy. W końcu wyjęli z ziemi cały dąb, pień porąbali i to samo zrobili z korzeniami.
KWIATY, KTÓRYCH NIKT NIE SIEJE
Kiedy zapytałem, jakie jest jej najwcześniejsze wspomnienie, Józefa Misiąg nie musiała sobie niczego przypominać. Sięgnęła po teczkę, którą zapełniała od piętnastu lat, wyciągnęła z niej zapisane równymi literami kartki i zaczęła czytać:
– Ojciec mój Ignacy Mirek był rolnikiem, matka Zofia gospodynią domową.
Zofia miała szerokie biodra i wierzyła w boski plan. Razem z Ignacym prowadzili w Grzęsce niewielkie gospodarstwo. Stodołę i oborę kryte słomą otaczały pola, za nimi były pastwisko i staw. Dom, ciemny i chłodny, stał przy błotnistej drodze, po drugiej stronie w oddali rosła Dębrzyna. Co wieczór, kiedy zachodziło słońce, Zofia z nieba nad czubkami drzew starała się wyczytać pogodę na następny dzień. Ignacy natomiast kochał konie. Kochał je tak bardzo, że kiedy wiele lat później umierał, leżąc bez sił na łóżku w nowym, już murowanym domu, kazał otworzyć okno w pokoju i je przyprowadzić, żeby ostatni raz na nie popatrzeć. Ale do śmierci Ignacego jeszcze daleko, na razie w pobliskiej Świętoniowej powstała parafia z drewnianym kościołem i plebanią, Jakub Łania musiał wykopać stary dąb, a w dusznej izbie swojego domu Zofia z pomocą akuszerki wydała na świat pierwsze dziecko. Chłopiec dostał imię Józef, a jego rodzice zgodnie stwierdzili, że aby utrzymać powiększoną rodzinę, muszą dokupić kawałek pola. Wkrótce Zofia urodziła dziewczynkę. Córkę nazwali Janeczką i wzięli pożyczkę na kolejny spłachetek ziemi, a kiedy pojawił się Maniuś, dokupili jeszcze kawałek.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._