- W empik go
Lat temu dwieście: opowieść na tle dziejów Kroacyi T. T. Jeża. - ebook
Lat temu dwieście: opowieść na tle dziejów Kroacyi T. T. Jeża. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 325 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lat dwieście z górą temu, licząc od roku, w którym żyjemy (1885), kraina, znana obecnie pod nazwą królestwa Kroacyi, nazywała się tak samo i tak samo stanowiła aneks korony węgierskiej. Pod względem formalnym, różnica pomiędzy tem, co jest, a tem co wówczas było, zachodzi nieznaczna. Węzeł prawno-polityczny ojczyznę Zwonimira spajał z ojczyzną św. Szczepana i czynił z niej część całości państwowej, szerzącej się od Karpat do Dunaju i do wybrzeży morza Adryatyckiego, a znajdującej się w dobie onej pod naciskiem inwazyi podwójnej: tureckiej i niemieckiej. Turcy zajmowali Węgier część znaczną i Sławonię całą; Buda, stolica państwa, w ich znajdowała się ręku; w Budzie, warowni tureckiej, rozkazywał basza i wznosiła się tam dżamia, w której prawowierni Ałłacha wielbili i prorokowi cześć składali, wierząc głęboko, że świat podbiją. Niemcy kraje przez Turków zajęte odebrać i na rachunek własny podbić usiłowali. Ci i ci, po warowniach się, głównie trzymając, obchodzili się z krajem jak zdobywcy. Tak było na Węgrzech, – tak w Kroacyi. Stan rzeczy tu i tam przedstawiał się jednakowo i, jeżeli zachodziła różnica jaka, to chyba we względzie zabarwienia. Na Węgrzech, w okolicach niektórych, ludność przekładała turków nad niemców. W Kroacyi rzeczy nie szły tak daleko. Władaniu tureckiemu niechętnym się okazywał żywioł miejscowy, rycerski, złożony, jak w Polsce ze szlachty (plemicze) i z magnatów (własticle). Szlachta i magnaci odpychali najazd otomański, a zarazem z niedowierzaniem wielkiem spoglądali na obronę, z jaką do nich szli niemcy. Napaść i obrona, różniąc się według słownika, nie różniły się we względzie znaczenia politycznego i nie ustępowały jedna drugiej pod względem ciężaru, jaki na kraj spadał. Ciężar dociskał szczególnie ludowi, dociskał jednak i szlachcie, zagrożonej postradaniem stanowiska "narodu politycznego" w razie jednym i drugim, to jest, czyby turcy nad niemcami, czy też niemcy nad turkami, górę wzięli. Nie kijem, to pałką. Na złe się zanosiło, tak czy owak. Niebezpieczeństwo zagrażało jednakowo, tak ze strony Konstantynopola, gdzie Jowisza gromowładnego rolę pełnił przy pomocy faworytów i faworyt Mahomet IV, jakoteż ze strony Wiednia, gdzie taż sama rola dostała się dozorowanemu i inspirowanemu przez jezuitów Leopoldowi I. Mahomet IV i Leopold I – sułtan i cesarz świecili na horyzoncie nakształt znaków onych niebieskich, według których przesąd plagi i klęski wróży. Pozostawała jeno przyświecająca w przyszłości nadzieja, która się wyrażała tak:
– Chybaby Boga na niebie nie było!…
Słowy temi odpowiedział Gaspar Deszicz w sensie konkluzyi na rozmowę, jaka się u niego we dworze przy stole toczyła. Przy stole zasiadało plemiczów kilku. Jeden z nich, nazwiskiem Pawao Czolnicz, człek wzrostu mniej aniżeli miernego, suchy, jasnokościsty, trochę ospowaty, oczu żywych i bystrych, odpowiedział gospodarzowi domu:
– Przybywam wprost z Zagrzebia… mówiłem z banem….
– Ban, rzecz wiadoma, cesarski sługa, – odparł Deszicz. – Tak śpiewa, jak mu zagrają…. Już to nie to, co dawniej bywało…. Ostatnim u mnie banem był Petar Zrini… o!…
Wyrazy ostatnie starzec wymówił tonem uniesienia i uderzył pięścią o stół, aż stojące na stole naczynia, talerze i kubki, podskoczyły. Oko starca zpod brwi siwych groźnie patrzyło, policzki mu drgały, na czole zgromadziła się chmura gniewu.
– Co było… o… – zaczął Czolnicz tonem perswazyi. Co było, tego brać w rachunek nie należy….
– Nie należy brać w rachunek podeptania praw ludzkich i boskich?… – zawołał Deszicz. – Widzieć trzeba było, com ja widział w Beczu, na Nowem Mieście…. O!… – ścisnął starzec pięście w kułaki i podniósł ręce obie do wysokości czoła. Od chwili tej powiedziałem sobie: Niech nas Bóg sądzi….
– Ależ… o rzeczach sądzie według słuszności potrzeba….
– Gdzież tu słuszność?…
– Nieboszczyk, oby mu Bóg królestwo niebieskie dał!…. przeciwko cesarzowi i królowi szedł!…
– Szedł on według prawa i sprawiedliwości…… – odparł starzec, akcentując wyrazy i nadając im ton uroczysty, – według prawa, które nakazywało, ażeby sądzony był na ziemi swojej.
według sprawiedliwości, która nie pozwalała poczytywać za winę tego, co było zasługą…. Szedł on, – ciągnął dalej, – nie przeciwko cesarzowi i królowi, ale przeciwko nieprawości… Mamy przecie prawa nasze!… kto je gwałci, gwałcicielem jest….
– Prawda… – odezwało się głosów parę. Deszicz głową pokiwał, wstał i z izby wyszedł. Pozostali przy stole przez chwilę milczeli.
Wreszcie jeden z nich zapytał:
– Cóż tam słychać?
Zapytanie zwracało się do Czolnicza.
– Co?… – odrzekł. Kurucze trzymają się, Tekeli się trzyma, turcy się trzymają, ale policzone już dni ich… Sobieski zadał im cios śmiertelny…. Pora, ażebyśmy pomyśleli o sobie….
Rozmowa ta byłaby niezrozumiałą, bez wykazania wypadków, do których się ona odnosiła. W roku 1683 zaszedł fakt ogromnej historycznej doniosłości: wyswobodzenie oblężonego i do ostateczności już przyprowadzonego przez wojska tureckie Wiednia. Zdarzenie to, przyjęte z uniesieniem w świecie chrześciańskim, niekoniecznie uradowało ludy, zaliczające się do korony świętego Szczepana. Tak im było pod prawicą tego, którego czoło korona ta wieńczyła, słodko, że ich zgoła tryumf chrześciaństwa nie cieszył. Wolałyby były tryumf oręża muzułmańskiego. Nie była to rzecz gustu, lecz następstwo gospodarki niemieckiej, prowadzonej przez o tyle niedołężnego, o ile okrutnego Leopolda I. Na Węgrzech Tekeli oręża nie składał; stronników jego zwano kuruczami, nawiązując sprawę, której bronił, do sprawy buntu chłopskiego, nad którą półtora wieku z górą przeminęło. W Kroacyi panowało zniechęcenie głębokie. Powód onego odnosił się do egzekucyi, dokonanej w roku 1671 nad obwinionymi o zdradę stanu dwoma ludźmi: Piotrem Zrinim i Franciszkiem Frankopanem, używającymi wziętości ogromnej. Stracenie ich, po którem nastąpiło prześladowanie tych wszystkich, co o stosunki z nimi posądzanymi byli lub być mogli, wywarło w kraju wrażenie silne i pognębiające. Kroacya się w żałobę pogrążyła i zobojętniała do walki przeciwko nieprzyjaciołom krzyża. Nierzadko słyszeć się dawały głosy:
– Raczej turczyn, aniżeli niemiec…
Od turków atoli, którzy zajmowali Bośnię i Sławonię, kroaci się bronili; ale bronili się miękko, poprzestając jeno na odpieraniu napadów, bardziej rozbójniczych, aniżeli militarnych, dokonywanych przez nich na pograniczu. Wojna ta miała charakter podjazdowy i tymczasowy niejako. Turcy granicę przekraczali i za łupem się zapędzali; kroaci na baczności się mieli, trzymając się reguły oddawania wet za wet. I oni ze strony swojej za turecką, przechodzącą od Sziszek (Sisak) ku północy, mimo ujścia rzeki Mur do Drawy, ku Komornu, granicę wyprawy czynili. Za napad – napad, za łup – łup. Wynikało ztąd obustronne kraju pustoszenie, które nie przybierało rozmiarów usiłowania podbójczego na szeroką skalę. Była to sztuka dla sztuki, – czynienie zadość humorowi rycerskiemu szlachty, do panowania niemieckiego zniechęconej, na kwestyą zmian panowania niemieckiego na tureckie mniej więcej zobojętniałej i żywiącej w głębi duszy ideę niezależności, którą jej nasunęła egzekucya dwóch popularnych magnatów, mianowicie zaś: Piotra Zriniego… wnuka bohaterskiego obrońcy Szigielu, piastującego wysoki urząd bana Kroacyi. W mniemaniu ogółu, był to ban narodowy ostatni. Mianowany od korony następca jego wzbudzał nieufność powszechną. Pomiędzy tym politycznym samoistności kraju przedstawicielem, a ogółem szlacheckim, stanowiącym, tak samo jak w Polsce, naród polityczny, panowało nieporozumienie do usunęcia trudne. Spólny mianownik, który łączył władzę z narodem, utonął we krwi Zriniego, zostawiając po sobie rozjątrzenie, podsycane i utrzymywane przez garnizony niemieckie, poczynające sobie w Kroacyi, jak w kraju podbitym. Takiem było położenie w chwili rozmowy, toczącej się za stołem u Deszicza.
Gaspar Deszicz, człek stary, dawne pamiętał czasy. Młodość swoję w bojach spędził najprzód pod hetmaństwem Mikołaja Zrini, wojownika i poety, jednej z najpiękniejszych w dziejach postaci, następnie pod dowództwem Piotra. Byli to bracia rodzeni. Stryj ich, po którym oni dziedziczyli, gorliwy wyznania ewangielicznego i oświaty krzewiciel, należał do rodzaju panów hojnych, wynagradzać lubiących oddawane sobie przez ludzi usługi. Deszicz należał do liczby wynagrodzonych. Majątek, który na własność posiadał, wchodził niegdyś do składu olbrzymiej Zrinich fortuny, fortuny rozrzuconej szeroko nad brzegami Uny, nad Kupą, w Sławonii, w Kroacyi, Dalmacyi, na Węgrzech, we Włoszech nawet. Donacya, która się Desziezowi dostała, leżała na jednym z lewobrzeżnych rzeki Kupy dopływów, w równej prawie od Kupy do Sawy odległości, a w odległości niewielkiej od Sziszeku, mieściny napół ufortyfikowanej, pozostającej w rękach tureckich i stanowiącej punkt strategiczny, z którego turcy panowali nad częścią zachodniej połowy Sławonii i kusić się mogli o opanowanie Kroacyi. Wieś zwała się Dubrawac; nosiła ona na sobie tę cechę, jaka w czasach owych wojennych znamionowała wszystkie w ogóle osady, zabudowywane w sposób, że się tak wyrazimy, maskowany. We wsi już będąc, domyślić się było trudno, że się jest śród mieszkań ludzkich. Chałupy wieśniaków na znacznej rozrzucone przestrzeni, kryły się poza załomami gruntu, przedstawiającego się pod postacią wąwozu górskiego, najeżonego skałami i okrytego lasem. Skały i leśne ostępy służyły ludności za schron na wypadek najścia tureckiego; dom zaś Deszicza, wznosząc się na wzgórzu, opalisadowany i w strzelnice zaopatrzony, pełnił niejako funkcyą cytadeli, czuwającej nad osadą. Nie mógłby on wytrzymać oblężenia, ani nawet szturmu silnego; był atoli w stanie odpierać napaście kup zbrojnych, zapędzających się w głąb kraju, celem obłowienia się zdobyczą i nabrania niewolnika. Stanowił on rękojmię bezpieczeństwa dla mieszkańców wsi, rękojmię tem pewniejszą, że stary Deszicz potęgował ją osobistością swoją, otoczoną w okolicy całej szacunkiem, którego racyę odnosiły się do zdobiących ją przymiotów uczciwości, odwagi i znajomości rzeczy wojskowej. Przedstawiał on typ doświadczonego, w bojach osiwiałego żołnierza, a zarazem przejętego poczuciem praw i powinności swoich plemicza. Malowało się to na postaci jego wyniosłej, na otwartem, białemi wąsami przyozdobionem obliczu, w oczach, które łagodnie patrzyły; gdy jednak brwi zmarszczył, pioruny – zdawało się – ciskał. Gaspar Deszicz szanowanym był powszechnie i, luboć się, od chwili śmierci Zriniego, od spraw publicznych usunął, szacunku nie stracił. Sąsiedzi zgromadzali się u niego często, zawsze, gdy o sprawę publiczną chodziło i od niego skazówki brali. "Co Deszicz o tem myśli", – powtarzało się nieodmiennie przy okazyi każdej. Ten i ów konia dosiadał i do Dubrawaca śpieszył. W Dubrawacu na gości czekało przyjęcie uprzejme i słowo mądre, nieufnością do istniejącego rzeczy porządku nacechowane, lecz nadziei na przyszłość niepozbawiające, a to dla tego, że stary wojak sam nadziei nie tracił, opierając takową na zdaniu, w którem się jego zapatrywanie na rzeczy ogniskowało.
– Chybaby, – powiadał, – Boga na niebie nie było…. Nasz Bóg czuwa nad nami…. Przemijali cesarze i królowie, przemijały dobre i złe czasy: naród nie przeminął… Poczekamy, doczekamy się: koniec końcem, Bóg nas rozsądzi….
Taką była doktryna, której hołdował i, oburzając się na teraźniejszość, był o przyszłość spokojny.
Słowa Czolnicza irytowały go z tego głównie powodu, że znał źródło onych. Czolnicz przybywał z Zagrzebia, od bana, którym był Mikołaj Erdödy, zamianowany od korony. Deszicz nie przypuszczał, ażeby ztamtąd wyjść mogło co dobrego, tego bowiem był przekonania, że po śmierci Piotra Zriniego, żaden człowiek uczciwy nie przyjąłby stanowiska, z którego nieboszczyk strąconym został w sposób niegodziwy. Dla tego to, kiedy Czolnicz, człek wymowny i w prawie biegły, dowodzić się jął, starzec wyszedł, na czerdaku stanął, ręce w tył założył i rozglądać się począł po okolicy. Przed oczami jego rozwijał się krajobraz, jeden z najpiękniejszych pomiędzy temi, które natura z wciskających się pomiędzy Kupę a Sawę odskoków górskich tworzy. W dali, za Sawą, siniały załomy łańcucha gór Warazdyńskich, a bliżej plątały się wąwozy, wykazując tu urwisko, tam ścianę skalistą, owdzie że – bra przewijane bluszczem, przetykane krzewami, otulane mchami i wieńczone ciemną zielenią lasów bukowych, nadających widokom ton ogólny. Sród urwisk i kamieni, w dole głębokim pokazywała się miejscami woda, powierzchnią zwierciadlaną połyskująca. Drogi nigdzie widać nie było, z wyjątkiem tego jeno kawałka, co do wrót domu Deszicza dochodził i na kroków paręset przed wrotami zdawało się, jakby się w przepaść zapadał. Nadawało to miejscowości pozór nieprzystępny, dziki i odludny. Przeciwko odludności atoli świadczyły dymy, słaniające się śród rzucających się w oczy przedmiotów, a wychodzące jakby z otchłani. Dymy znamionowały obecność istot ludzkich; nie dawały się widzieć ciągle, gdy się jednak wznosiły, czy to kitami wprost do góry, czyli też kłębami mętnemi, wówczas niekiedy ożywiały, urozmaicały widok, niekiedy tworzyły rodzaj zasłony mglistej, owiewającej część raz tę, znów inną. Dodać do tego jeszcze należy różnobarwność, pochodzącą nietylko od rozmaitości kolorów, oblewających kamienie, ziemię, lasy i wody, ale także i od cieniowań się barw samych przez się i od cieniów, jakie na razie niebo do spółki ze słońcem naprowadzało. Chmury, obłoki, słońce, nadawały im ton raz posępny, znów radosny, uśmiechnięty, świetlany.
Miał więc na co Gaspar Deszicz patrzeć, gdyby się w pięknościach natury rozpatrywać chciał. Widoki te atoli spowszedniały mu. Patrzał na nie od lat tylu! Wodził więc po nich okiem obojętnie i byłby, jak się zdaje, obojętność do końca zachował, gdyby na lewo, za płotem, ogród od podwórza oddzielającym, za szpalerem krzewów, pod tworzącym namiot liściasty platanem, nie zoczył czegoś, co go żywo zajęło. Osłonił sobie starzec dłonią od słońca oczy i przypatrywał się przez chwilę. Po obliczu jego przesunął się uśmiech rzewny i radośny na poły. Po chwili z czerdaka zeszedł, wzdłuż domu się przesunął i, do ogrodu się dostawszy, skradać się poza krzewami począł. Rzekłbyś, że na polowaniu do płochliwej podchodzi zwierzyny, schylił się bowiem, dech w sobie powstrzymywał i stąpał na palcach, pilnie pod stopy patrząc, ażeby ani listka, któryby zaszeleścił, ani gałązki, któraby się złamała i trzask wydała, nie nadeptać. Mimo stóp jego przemykały jaszczurki. Starzec się zatrzymał i nisko przysiadł, nie chcąc jaszczurek płoszyć. Po chwilce posunął się dalej i posuwał się wciąż ostrożnie, aż się do plątana dostał. Przy drze – wie dopiero wyprostował się; zajął jednak za niem pozycyą, jaką zajmują ludzie, szukając za drzewami ukrycia: lewem ramieniem się do pnia przytulił, ramię zaś prawe podawał zlekka naprzód i szyję wyciągał, nachylając głowę tak, ażeby na stronę przeciwną zajrzeć było można. Polował, – na zwierzynę czatował – co? Za drzewem, w rzeczy samej, znajdowała się istota w razach pewnych miano "zwierzyny" nosząca, gdy się o niej w znaczeniu przenośnem mówi i gdy się ją odnosi do stosunków innych, aniżeli te, jakie w domu starego Deszicza panowały. Zwierzyną ona byćby mogła dla carewicza, królewicza, wojewodzica, włastielicza jakiego, dla sułtana albo paszy na przysmaki łakomego, nigdy atoli dla starca, takiego jak Deszicz, który się modlił rano i w wieczór i przestrzegał skrupulatnie przepisów, regulujących czystość żywota. Było to bowiem dziewczę, owiane temi urokami, jakie owiewają niekiedy dziewczęta, mogące powiadać o sobie, że dźwigają dwa niespełna krzyżyki na ramionach swoich.
Dwa niespełna krzyżyki! – a do tego, kształty postaci, jakby na tokarni odrobione, rysy oblicza, jakby wedle wyśnień poetycznych odwzorowane, oczy duże, ciemno – szafirowe, długiemi rzęsami ocienione, włosy ciemno – płowe, jedwabiste, ciężące głowie warkoczem grubym; na obliczu pogoda, w układzie wdzięk pełen spokoju, swobody i tej powagi dziewiczej, która się widzi, pojmuje, ale wypowiedzieć się nie da.
Dziewczyna z głową pochyloną nad robótką jakąś ręczną siedziała.
Starzec zza drzewa głowę wychylił, przez chwilę jej przez ramię zaglądał, jakby śledząc ruchu szydełka, co w rękach jej migotało; nagle zapytał:
– O czem ty myślisz?…
– Jao!… krzyknęła strwożona.
– Zlękłaś się mnie?… ha?… odezwał się, zza drzewa wychodząc.
– Zlękłam się nie ciebie, dziadku, – odparła, ale niespodzianki, jakąś mi sprawił….
– Nie spodziewałaś się mnie….
– Ani mi przez myśl przejść mogło, ażebyś opuścił gości….
– No, widzisz… opuściłem ich…
– Czemu?… – zapytała.
– Dla ciebie…. Zoczyłem cię zdaleka i zachciało mi się myśli twoich podsłuchać…. Stałem tam, – oczami wskazał, – za platanem i przykładałem do platana ucho… Platan milczał….
– Nie miałby do powiedzenia wiele….
– Kto wie…. To jeno nieszczęście, że szeptania listków nie rozumiem….
– O, dziadku, żartujesz….
– Boga mi, nie rozumiem…… – odrzekł, obok wnuczki na ławeczce darniowej siedzenie zajmując.
– Żartujesz w tem, że powiadasz, jakby szeptanie liści do zrozumienia było.
– Coś one jednak mówić muszą…. Głos natury…. Głos ten ktoś rozumie….
– Chyba Bóg…
– Ano… Dobrześ rzekła… Dziewczyna z ciebie roztropna… Głosy natury chwalą Boga….
– Ale… – wtrąciło dziewczę.
– Co?… – zapytał.
– Że też nie słyszałam nadejścia twego….
– O! bom na palcach po cichutku się skradał….
– Chwyciła się pustota taka ciebie….
– Dodaj: starego…. Wiedz jednak, że młodnieję, gdy na ciebie patrzę…. Szkoda tylko, że młodnienia tego nie będzie długo….
– Czemużby długo być nie miało?… – odparła, z wymówki akcentem.
– Czemu?… dla dwóch racyj: raz dla tego, że regiestr dni moich ku końcowi się już zbliża, powtóre dla tego, żeś ty tym ptaszkiem, co z gniazda odlatuje i pora na odlot twój niedaleka…. Dziś, jutro, dziadka starego pożegnasz, zapłaczesz, łzy otrzesz i zapomnisz….
– Zapomnieć?… o tobie… ja?… – zawołała tonem oburzenia.
– To się tak mówi… Zapomnienie zapomnieniu nierówne…. Bywa jedno zupełne, inne niezupełne, zapomnienie jednak…. Dziś dziadek twój, matka, brat dla ciebie wszystkiem; ale nastanie pora, w której wszystkiem będzie dla ciebie ktoś inny….
– Ach!… nie, chyba….
– Uhm!… – mruknął starzec i lekko dłonią machnął. Taki rzeczy porządek… i, szczerze ci powiedziawszy, pragnę, ażeby porządek ten, co rychlej, byle dobrze i z błogosławieństwem bożem, do mety doszedł….
– Pozbyć się mnie chcesz… co?…
– Nie to, ale to, że się ty niebawem może, chcąc nie chcąc, pozbawisz mnie…. Komu ośmdziesiątka w oczy zagląda…
– A!… – przerwała, – o czem innem, dziadku, mówmy….
– O czem innem?… No?….
– O gościach…. Nie jest w zwyczaju twoim gości odchodzić!…
– Prawda!… – odrzekł starzec.
– Odszedłeś jednak: czemuż to?… – zapytała tonem, w którym czuć się dawała nie prosta ciekawość, lecz przypomnienie obowiązku gospodarzowi domu.
– Potrzebowałem ochłonąć nieco, lękałem się bowiem powiedzieć w zniecierpliwieniu więcej, jak należy….
– Dziadku!… dziadku!… – odezwało się dziewczę, patrząc z przymileniem w oczy starcowi, który się z siedzenia dźwigać jął i wstając, mówił:
– Przyjechał z Zagrzebia Czolnicz; w Zagrzebiu się nasłuchał i, co słyszał, powtarza..
– Powrócił sam?… – zapytała.
Gdy wyrazy te wymówiła, oblały się policzki jej szkarłatem. Zamilkła nagle, oczy spuściła i poczęła pilnie szydełkiem w szlarce, którą robiła, dłubać.
Starzec w chwili tej na wnuczkę nie patrzył, inaczej bowiem nie omieszkałby zapewne zapytać jej o powód, który rumieniec wywołał. Z siedzenia się nie bez wysiłku niejakiego dźwignął i odpowiedział:
– Ano.. nie pytałem go o to… Pojechał tam z komsziją (sąsiadem) naszym młodym, może więc powrócili razem… Nie wiem, nie pytałem… Ij!… co mi tam…..
Dziewczyna nic więcej nie mówiła; nie patrzyła nawet za dziadkiem odchodzącym.
Starzec się wyprostował i szerszym aniżeli przyszedł krokiem z powrotem się do izby gościnnej udał. Przez podwórze przechodząc, upomnienie głośno przesłał pod adresem służebników, co z rękami założonemi pod stajnią stali.
– He!… próżniacy!… – zawołał.
W chwilkę później, zajmując przy stole miejsce swoje, mówił, jakby na usprawiedliwienie nieobecności, która za długo trochę trwała:
– Z tą służbą zgryzoty same…. Nic się nie robi, gdy człek sam nie dopilnuje…. Kłopot i tyle…. No i cóż, nie pijecie sąsiedzi?… – dodał, do gości mowę zwracając. – Widzę dzban, pełny i puhary nie wypróżnione…. Pijmy, weselmy się, kiedy na świecie nie wesoło….
– Ot – odezwał się jeden z gości, oczami na Czolnicza wskazując, – według tego, co komszija opowiada, mogłoby inaczej być….
– Inaczej?… – podchwycił Deszicz. – Zapewne, czas nie stoi, godzina do godziny nie podobna…. Tempora mutantur et nos in illis..
Rzecz to wiadoma..
Czolnicz na to:
– Rzecz w tem, ażeby zmiana nie wypadła na niekorzyść naszę….
– Będzie, co Bóg da… – odparł, powtarzając wyrazy, które od chwili najścia tureckiego, nadługo w znaczeniu przysłowia w ustach ludów południowo – słowiańskich brzmiały, znamionując politykę rezygnacyi, której się atoli ludy te, mianowicie zaś ludy porody serbskiej, zgoła nie trzymały.
– No, tak… – odparł Czolnicz. – Bez Boga nic…. Sam Bóg wszakże dał ludziom rozum i wolę nie na to, ażeby się wyłącznie na zmiłowanie boże spuszczać…. "Pracuj człowiecze, a ja ci dopomogę"…
– Ani słowa… – odrzekł starzec. Pracuj, ale bacz, ażeby ci za twoję pracę poczciwą łba nie ucięto….
– To już się powtórzyć nie może….
– Czemu?…
– Posłuchaj mnie, komszijo i uważaj, jeno dobrze…. Niema pomiędzy nami drugiego Zriniego….
– Toż to właśnie nieszczęście!… – zawołał starzec
– Nieszczęście, to prawda, wielka prawda… Ale nieobecność Zriniego to sprawia, że ucinać łba niema już komu, a to dla tego, że Zrini był Zrinim, znanym i szanowanym nie tylko w Kroacyi, nie tylko w Węgrzech całych, ale szeroko na świecie…. Do niego król francuski, król polski, doża z Mletu, sułtan, ojciec święty posły słali…. Nie byłoż tak, ze król polski zapowiedział mu, iż na niego w Krakowie z koronacyą swoją czeka?… (1). Ergo, był to człowiek wielki; co tam, w Beczu, zawadzał, co komuś na drodze inaczej aniżeli Tekeli stawał, co był słońcem obok słońca… Takiego już w krainie naszej niema….
– I dla tego są niemcy… – wtrącił Deszicz.
– Ij!… czy to ich teraz tak wiele?… A i ci co są, są dla tego, żeśmy ręce opuścili…. Potrzebni oni gdzieindziej… Gdybyśmy my przeto podawnemu poczynać zechcieli, wówczas i tę trochę szwabów wyciągnęłoby do obozów zadunajskich, my zaś pozostalibyśmy w domu wła- – (1) Piotr Zrini zapraszany był na koronacyą Michała Korybuta.
snym sami gospodarzami tak, jak tego nieboszczyk Zrini chciał….
Deszicz ramionami ścisnął i westchnął.
– Czyż to nie jasne?… – zapytał Czolnicz.
Starzec nie odpowiadał; inni na niego spoglądali, jakby na opinią jego czekali. Milczenie chwilę sporą trwało, wreszcie je gospodarz domu przerwał:
– Tempora mutantur et nos in illis. Kto lat temu dziesiątek mężem dojrzałym i rzeźkim był, tego dziś starość pochyliła; kto był młodzieńcem, ten dojrzał, a na młodzieńców dzieci powyrastały…. Zwracaj się, komszijo Czolniczu, do tych ostatnich i do tamtych, ale nie do mnie… Niech mężowie dojrzali radzą, niech młodzieńce za nimi idą; ja zaś… cóż ja?…
– Cóż ty?… Oto, co o tobie ban powiedział: gdyby się stary Deszicz ruszył, to za nim ruszyłaby się okolica sisacka cała, a za sisacką poszłaby jaska, ozalijska, nadkupie całe…. Ze starych pozostał on jeden: na nim waga….
Gdyby Czolnicz wyrazów powyższych nie był osłonił powagą bana, starzec byłby się może przekonać dał, miękł już bowiem widocznie, gdy słyszał wykład poprzedni stanu rzeczy. Na wspomnienie jednak bana, – człowieka, co w mnie – maniu jego nie powinien był dostojeństwa sponiewieranego przyjmować, – sposępniał. Brwi mu się na czole sfałdowany i policzki drżały. Wąsy dłonią rozgładził i odrzekł:
– Nie…. Pora moja przeminęła…
– Przecież to nie słowo twoje ostatnie?….
– Słowo moje ostatnie, oto jakie… – zaczął i zamyślił się. Oto jakie… – powtórzył: Nie mieszam się do niczego….
Czolnicz giest obydwiema rękami i głową, wykonał.
– Ale, – ciągnął starzec powoli dalej, – ani przeszkadzać, ani odradzać nikomu, ani nawet rodzonemu wnukowi memu, nie będę…. Z Bogiem!…. Róbcie, co za dobre i godziwe uznacie: jam robił swoje, kiedym młodszy był…. Na starość zaś… widzicie… zapominać o czemś, co do serca przykipiało, to trudno… Zresztą – dodał – nie widzę, coby do czynienia w chwili tej było… Turczyn nam pokój daje… nie napada nawet….
– A bracia nasi po tamtej stronie Sawy i po tamtej stronie Kupy… – wtrącił Czolnicz…
– No tak.. to prawda… bracia nasi…. Róbcie co i jak się wam zdaje, nie oglądając się na mnie….
– Kiedyż boś ty śród nas głowacz… – odezwał się któryś.
– Kto tak myśli, temu niech się zdaje, żem umarł i żeście mnie pochowali… Jam bo naprawdę umarł, lat temu… ile?… czy nie trzynaście?… Lat trzynaście…. Mój Boże!… Wydaje się mi, że było to wczora…
Starcowi się za powiekami zakręciły łzy. Wziął stojący przed sobą, puhar, haust długi pociągnął, puhar na stole postawił i wąsy odwrotną stroną dłoni rozgładził.
Wymowa Czolnieza, jak się zdaje, nie przekonała nikogo z obecnych. Racya oporności tej była prosta. Polegała ona natem, że sąsiedzi oglądali się nie tyle na to, co stary powie, lecz na to, co zrobi. On niejako ręce umywał.
– Przecież – odezwał się Czolnicz, – przecież cesarz i król ogłosił w Pozony (w Presburgu) ogólne przebaczenie i win wszelakich zapomnienie…
– Piotr Zrini, – odrzekł starzec, – pojechał do Beczą nie inaczej, jak na zaręczenie bezpieczeństwa dla osoby swojej…. Byłem z nim – dodał z uśmiechem, w którym się złośliwość przebijała – i w zaręczenie to wierzyłem, tak jak wierzę w Boga na niebie i w to, że w chwili tej słońce świeci…. O wierzyłem… westchnął.
– Cóż więc: z rękami założonemi czekać mamy, aż szwab nadwłada turczyna, albo turczyn szwaba?….
– Czekajcie, nie czekajcie, starzec na to – dixi quod ze strony mojej dicendo erat….
– Chcesz być Achilesem i, jak on, pod namiotem z żalem i gniewem swoim pozostawać, pomimo, że lepiejby ci przystawało być Nestorem, zwłaszcza, że tu, niedaleko, znajduje się mładicz pewien, któryby ciebie, jak ojca słuchał, i przy pomocy twojej nie mało zrobić mógł.
Starzec ręką machnął z tym akcentem, który oznaczał, że go to nie obchodzi. Z Iliady zaczerpnięte porównanie nie przekonało go bardziej, aniżeli motywowanie racyj za pomocą, przedstawiania stanu rzeczy w momencie bieżącym. Sąsiedzi, ludzie poważni, milczeli. Zamilkł i Czolnicz, – może nowych jakich w głowie szukał argumentów, z któremi atoli wystąpić już nie mógł, Deszicz bowiem milczenie przerwał, zagajając rozmowę o pogodzie i o wpływie dobroczynnym, jaki ona na zajęcia rolne wywiera.
– Bogu dzięki, – mówił, – jeżeli się to nie zmieni, to będziemy mieli i zboża, i wina i owoców podostatkiem….
Z biesiadników jeden poskarżył się na słońce, zbytecznie, według niego, przygrzewające.
– Phi!… – odrzekł starzec, głową kiwając – Jakżeś chciał, ażeby słońce nie przygrzewało!…. Na toż słońce ono… i na to je Stwórca na niebie zawiesił, ażeby dokoła ziemi krążyło, grzało i świeciło….
– Uhm!… odezwał się jeden, – słyszałem, że są ludzie, co powiadają, iż nie słońce około ziemi, ale ziemia około słońca krąży…
– O?… – odezwało się paru tonem zdziwienia.
– Są, Boga mi… – odparł ten, co wiadomość tę podał i do starego Deszicza z zapytaniem w oczach się zwrócił.
– At!… – odrzekł starzec tonem od niechcenia, a zarazem wzgardliwym nieco.
– I komuż to myśl podobna w głowie strzelić mogła?… – zapytał jeden.
Starzec ramionami wzruszył na znak… że nie wio; Ozolnicz odpowiedział:
– Komu?… komuż, jeżeli nie Polakom, którym się zawsze coś po głowach snuje i którzy zawsze inaczej, jak inni myślą…. Jednemu z nich myśl taka w głowie strzeliła…. Polacy tego się biją, tęgo piją….
– Walani (wiele warci, walni) ludzie… – wtrącił Deszicz.
– Tak, ale nie co do myślenia…. Gdy coś wymyślą, zawsze coś takiego, jak to, że się ziemia około słońca obraca…. Możnaż wymyśleć głupstwo większe?….
Wyrazy ostatnie wymówił z przyciskiem, przykładając sobie palec do czoła.
– Bre, bre… – odezwał się jeden, głowa, kiwając. Powa-ryo-wali…. Wymyślą chyba jeszcze, że ludzie nie nogami, ale głowami po ziemi chodzą…Śmiech gruby, ogólny prawie, był na uwagę tę odpowiedzią.
– I czegoż oni nie wymyślą jeszcze!
– U nich, – zaczął Czolnicz, – wszystko naopak, nie tak, jak u ludzi…. Mienią się respubliką, a wybierają sobie króla; króla mianują panem, a on jeden nje panuje; buntują się przeciwko monarsze własnemu, a pomagają monarchom cudzym w poskramianiu ich poddanych; uważają się za chrześciański naród, a pomiędzy nimi znajduje się taki jeden,co na przekór pismu świętemu powiada, że się ziemia około słońca obraca….
Czolnicz widocznie Polakom nie sprzyjał.
Nie było w tem nic dziwnego. Węgrzy i kroaci mieli do nich pretensyą za przyjście Leopoldowi I z pomocą skuteczną i usposobieni byli zwalać na naród cały odpowiedzialność za "głupstwo", jakiego się dopuścił jeden onego członek, Kopernik. Drwiąc z Kopernika, drwili z narodu polskiego. Czuli się do tego upoważnieni, byli to bowiem ludzie światli, po łacinie mówili, w autorach łacińskich oczytani byli – niejeden z nich powiadać mógł: "mój przyjaciel Maro", jak powiadał wojski w "Panu Tadeuszu". Z tem wszystkiem atoli szanowali waleczność polską, która pod Wiedniem zajaśniała splendorem wielkim. Sobieski imponował ludziom rycerskim. Deszicz powtarzał od czasu do czasu:
– Waleczny naród….
Dla Sobieskiego, wybaczał im Kopernika.
Gawędka ciągnęła się dalej. Znalazła się materya, co ją podsyciła i przedłużyła. Gospodarz wina dolewał, zachęcając do picia i wspierając zachętę argumentami nieprzepartemi, wypowiadanemi po kroacku i po łacinie. Raz mówił o potrzebie zwilżania gardła, znów o tem, że wino serce rozwesela, następnie, że w winie prawda spoczywa. Biesiadnicy prosić siebie nie dawali, pili, ale powoli, potrosze, jak przystało na ludzi statecznych, z których każdego czekała podróż do domu. Na rozmowie czas upływał, – słońce się ku zachodowi chyliło i byłoby może za – szło, zanimby się goście rozjechali, gdyby nie Czolnicz, który się odezwał:
– Dobrze nam tu, słodko i miło, ale wynosić się już pora….
W chwili tej, jeden z gości, co dotychczas milczący był, zagabnął go niespodzianie:
– O jakimeś to mładiczu mówił!…
– O jakim?… – odparł Czolnicz, nie domyślając się odrazu, do czego zapytanie zmierza.
– Dla któregoby Deszicz Nestorem mogł być?…
– E… – odrzekł. Co tam już i mówić o tem!… Starzec się wmieszał, – o czemś zagadał. Czolnicz wstał. Za przykładem jego poszli inni.
Towarzystwo na czerdak się przeniosło. Na czerdaku zawiązała się na poczekaniu rozmowa nowa, podczas, gdy pachołkowie ze stajni konie wyprowadzali. Konie posiodłane rozmaicie, ten na sposób turecki, ów na węgierski, jeden jaskrawo… z frenzlami i chwastami, inny ciemno i gładko; rozmaitej też były rasy: tureckiej, bośniackiej, siedmiogrodzkiej, węgierskiej, niemieckiej nawet. Goście jeden po drugim gospodarza domu żegnali, który każdemu z osobna sretan put życzył i jeden po drugim za bramą, za gruntu załomem, znikali. Najpierwszy odjechał Czolnicz, – śpieszno mu było, – a z nim ten, co go o młodzieńca pytał.II.
Wieś, zwana Klimowac, podobną była do Dubrawaca tak, jak w rodzinie podobnemi bywają jednego ojca i jednej matki dzieci. I w niej się chałupy włościańskie kryły niby; i w niej dworzec szlachecki, opalisadowany i do obrony przysposobiony, zajmował położenie dominujące. Z Dubrawaca do Klimowca było blisko i daleko: blisko przez górę, daleko drogą wozową, która, po dolinie brzegiem potoku się wijąc, zakreślała kilka kręgów wielkich. Góra, wsie te rozdzielająca, stroma była i skalista i na pierwszy rzut oka zdawało się, że przez nią przejścia niema. Ale to tak zdawało się jeno. Przy rozpatrzeniu się bliższem, dostrzegało się przejścia śród kamieni i ponad urwiskami ścieżek, mających pozór taki, jakby je kozy wydeptały. Ścieżkami temi chadzali ludzie – i one bardziej, aniżeli droga, utrzymywały pomiędzy mieszkańcami wsi jednej i drugiej stosunek sąsiedzki, ów stosunek sąsiedzki bliski, który się tem wyraża, że się wszyscy znają. Dubrowczanie z Klimowczanami znali się; znali się starzy i młodzi, spotykali się na ścieżkach i schodzili przy okazyach, jakie nastręczały święta kościelne. Na odpuście w Dubrawacu bywała całaklimowaeka gromada i naodwrót, w dzień święta patrona w Klimowacu, dubrowaczanie o dnia świtaniu ciągnęli gęsiego ścieżynami górskiemi, z jednej strony do góry się wspinali,-z drugiej w dół się spuszczali; nad wieczorem wracali; dzień cały upływał im spoinie na słuchaniu nabożeństwa i kazań przed południom, na zabawie po południu. Znali się i przyjaźnili wszyscy, z wyjątkiem plemiczów.
Właściciele dwóch tych majątków znali się, ale się nie przyjaźnili; nigdy się nie schodzili, nigdy nie widywali; gdy zaś wypadek zrządził, że się spotkali, odwracali się jeden od drugiego. Ludzie się temu nie dziwili zgoła, pomimo, że się to dziwnem wydawać mogło, nie różniło ich bowiem żadne zajście sąsiedzkie, nie procesowali się, po sądach się nie ciągali, jeden drugiemu nie wyrządzał przykrości najmniejszej. Odsuwało ich jednego od drugiego nazwisko. Właścicielem Klimowaca był Erdödi.
Nie tylko on się Erdödi nazywał, ale był bana stryjecznym; nie tylko był bana stryjecznym, ale przytem należał do stronnictwa tych cierpliwych, co przyjmowali z rezygnacyą wszelkie ciosy i zamachy ze strony korony pochodzące i jeżeli takowych nie pochwalali w sumieniu własnem, to się na nie głośno nie oburzali.
– Co to pomoże?…
Gdyby nie to, korona nie byłaby mogła śród szlachty miejscowej znaleźć człowieka do sprawowania urzędu bana.
Erdödiowie, jak samo nazwisko wskazuje, pochodzili ze szlachty madjarskiej; mieli jednak w Kroacyi posiadłości i zaliczali się do szlachty miejscowej, a zaliczali z tej racyi, że w wieku XVII osiadłość jeno w rachunek się brała. Szlachcic węgierski w Kroacyi stawał się obywatelem królestwa kroackiego, używającym tych praw i przywilejów, jakie przysługiwały na Węgrzech szlachcicowi, kroacie z rodu. Ród nic nie stanowił. Kwestya narodowości drzemała jeszcze w pieluchach ludowych, w niewiadomości samej siebie. Język nawet, przywiązany do niemającej ani politycznego, ani społecznego znaczenia sfery chłopskiej, nie różnił szlachciców, oni bowiem do porozumiewania się posiadali język łaciński, który kaleczyli straszliwie, w którym jednak porozumiewali się. Dłuższa osiadłość oswajała kroatów na Węgrzech i węgrów w Kroacyi z mową miejscową. W sposób ten wyrównywały się różnice narodowościowe i w drugiem pokoleniu nic już, z wyjątkiem nazwiska, przybysza od miejscowych nie różniło. We względzie tym zachodził stosunek ten sam, co pomiędzy Litwą a Koroną. Szlachcic Litwin, przesadzony na grunt Wielkopolski naprzykład, śpiewał i inaczej wyrazy akcentował po polsku mówiąc; w drugiem atoli pokoleniu, już potem tylko, że się Szukszta lub Pukszta nazywał, pochodzenie jego poznać się dawało. Za obcego nie uchodził. Za obcego też nie uchodził i Erdödi, tem bardziej, że osiadły z dziada pradziada, zżył się z żywiołami miejscowemi – przyrosł do gruntu. Stary Deszicz miał do sąsiada pretensyą nie za to, że z madjarów pochodził… ale za to, że wyznawał przekonania; dzięki którym, krewny jego na stolicy bańskiej osiadł. Pokrewieństwo tłómaczyło go do stopnia pewnego, ale nie usprawiedliwiało; nie usprawiedliwiało zarówno po tej, jak po tamtej stronie Drawy, w Kroacyi i na Węgrzech. Ban nie cieszył się uznaniem ani ze strony tych, co śmierć Zriniego żywo pamiętali, ani śród stronników Tekelego i Rakoczego.
Właściciel Klimowaca nie posiadał zbytniego pomiędzy szlachtą okoliczną miru. Deszicz się od niego ostentacyjnie odwracał, inni się zdaleka trzymali. Nie była to nieprzyjaźń wyraźna i otwarta; była to raczej niechęć, która to sprawiała, że jak się sąsiedzi nie garnęli do Erdödiego, tak też Erdödi nie garnął się do sąsiadów – do nich nie jeździł, u siebie ich nie zgromadzał, wyosabniał się i w wyosobnieniu dnie, lata spędzał. Niechęć jednak stanowiła powód jeden, do którego przyłączył się drugi, bodaj czy nie ważniejszy. Właściciel Klimowaca, luboć od Deszicza o parę dziesiątków lat młodszy, nie wyrównywał mu siłą i zdrowiem. Od śmierci żony, zmarłej w połogu, przywiązała się do niego choroba, która go trapiła ustawicznie. Niedomaganie stało się stanem jego normalnym. Od czasu do czasu ciężko zapadał, dźwigał się i zapadał znów. Wzywał do siebie lekarzy i lekarki, pił z ziół różnych wywary, maściami się różnemi smarował, okadzał się i poddawał zaklęciom wszelakim, – nic nie pomagało. Stękał i kwękał, wychudł, przed czasem się pochylił, humoru był zgryźliwego, służbie dokuczał i względem jednej tylko w otoczeniu swojem istoty uprzejmym i słodkim się okazywał, a istotą, tą był syn jego. Na imię mu było Lajosz. Ojciec trzymał go przy sobie lat dwadzieścia trzy – dziecko niańczył i hołubił; gdy na chłopaka wyrósł, sam go czytać i pisać uczył i w łacinę na kronikach starych i na autorach klasycznych wprawiał. Chłopak od dzieciństwa konia dosiadał i z orężem się oswajał; od lat piętnastu wieku swego na łowy chodził; razy kilka dworca ojcowskiego od napaści tureckiej bronił, razy kilka w wyprawach za granicę udział brał; zresztą, gospodarką się trudnił, wyręczając ojca, który coraz to mocniej na zdrowiu zapadał i martwił się tem szczególnie, że syna przy sobie trzyma.
Martwił się tem ciągiem jednym przez lat kilka, przedsiębiorąc co moment postanowienie wysłania syna do Zagrzebia, do stryja.
– Wyślę Lajosza, wyślę… – powiadał sobie. Nie godzi się w Klimowacu go zamykać…. Niech chłopiec świat zobaczy, niech się w nim rozpatrzy…. Stryj, gdy go pozna, znajdzie dla niego drogę odpowiedną… Grzech, ażeby marnował się chłopiec taki.,..
Wyrazy ostatnie dyktowała miłość rodzicielska, która zazwyczaj ślepą bywa i z łatwością błądzi, gdy wartość syna ocenia. Któryż ojciec w synu zarodków gieniusza nie dopatruje? – któryż dla potomka swego o przyszłości świetnej nie roi?… Od rojeń tego rodzaju wolnym nie jest statysta najpoważniejszy. Wolnym od nich nie był i Erdödi stary, a to tembardziej, że, w oczach nawet ludzi obojętnych, usprawiedliwiały je przymioty, jakiemi natura obdarzyła młodzieńca. Na Lajosza dosyć było spojrzeć, ażeby jak najlepsze o nim mniemanie powziąć. Przedewszystkiem wydawał sobą zucha: słuszny, szykowny, silnie zbudowany, celował śród młodzieży okolicznej zarówno postawą, jakoteż męzką, ufność wzbudzającą, wyrazistością oblicza. Patrząc na niego, myślało się o młodym dębie, który, luboć młody, stawić może i umie burzom czoło. Tak wyglądał Lajosz Erdödi. Powierzchowność jego odpowiadała wartości wewnętrznej. Złożył na to dowody, nie liczne wprawdzie, ale pewne i głośne, polegające na odwadze osobistej, z jaką się napastnikom stawiał. Mówiono o tem, chwalono młodzieńca – w okolicy uchodził za bohatera.
Usprawiedliwiały się przeto w pewnej mierze rojenia rodzicielskie starego Erdödiego i pragnienie dla syna szerszego do działania pola. Cóż jednak! Pragnienia owego nie tylko urzeczywistnić, ale nawet wypowiedzieć nie był w stanie. Przywiązanie do syna usta mu zamykało – wyrazy w głąb gdzieś wpędzało. Próbował kilkakrotnie, – zaczynał:
– Lajoszu, trzebaby już pomyśleć….
– O czem, ojcze?… – zapytywał młody człowiek.
Stary zamilkał, myślał, wreszcie odpowiadał, naprzykład:
– O gromadzeniu siana….
– Wszakże tylko co skoszone, nie wyschło jeszcze…
– Tak… zapewne; myśleć jednak o tem należy zawczasu, ażeby… hm? nie przeschło na pokosach…
Raz zapędził się tak daleko, że po czasowniku "pomyśleć", wypowiedział wyrazy następujące:
– Masz już lat dwadzieścia jeden..
I zamilkł. Syn na dalszy ciąg czekał; gdy atoli ojciec milczał, zapytał:
– Co, ojcze?
– Masz lat dwadzieścia jeden… – powtórzył stary.
– Mam… tak.. Cóż ztąd?
– Przypomniało mi się to…
– Aleś powiedział, ojcze, o potrzebie pomyślenia o czemś… O czem?…
Stary się zakaszlał. Po wykaszlaniu się, dłoń podniósł, uśmiechnął się i odrzekł:
– Młodzi ludzie w wieku twoim o żenieniu się już myślą… Nie myślisz ty?…
– Ij!… – odparł tonem od niechcenia.
– W oko ci nie wpadła diewojka żadna?…