Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lat temu dwieście: opowieść na tle dziejów Kroacyi T. T. Jeża. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lat temu dwieście: opowieść na tle dziejów Kroacyi T. T. Jeża. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 325 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Lat dwie­ście z górą temu, li­cząc od roku, w któ­rym ży­je­my (1885), kra­ina, zna­na obec­nie pod na­zwą kró­le­stwa Kro­acyi, na­zy­wa­ła się tak samo i tak samo sta­no­wi­ła aneks ko­ro­ny wę­gier­skiej. Pod wzglę­dem for­mal­nym, róż­ni­ca po­mię­dzy tem, co jest, a tem co wów­czas było, za­cho­dzi nie­znacz­na. Wę­zeł praw­no-po­li­tycz­ny oj­czy­znę Zwo­ni­mi­ra spa­jał z oj­czy­zną św. Szcze­pa­na i czy­nił z niej część ca­ło­ści pań­stwo­wej, sze­rzą­cej się od Kar­pat do Du­na­ju i do wy­brze­ży mo­rza Ad­ry­atyc­kie­go, a znaj­du­ją­cej się w do­bie onej pod na­ci­skiem in­wa­zyi po­dwój­nej: tu­rec­kiej i nie­miec­kiej. Tur­cy zaj­mo­wa­li Wę­gier część znacz­ną i Sła­wo­nię całą; Buda, sto­li­ca pań­stwa, w ich znaj­do­wa­ła się ręku; w Bu­dzie, wa­row­ni tu­rec­kiej, roz­ka­zy­wał ba­sza i wzno­si­ła się tam dża­mia, w któ­rej pra­wo­wier­ni Ał­ła­cha wiel­bi­li i pro­ro­ko­wi cześć skła­da­li, wie­rząc głę­bo­ko, że świat pod­bi­ją. Niem­cy kra­je przez Tur­ków za­ję­te ode­brać i na ra­chu­nek wła­sny pod­bić usi­ło­wa­li. Ci i ci, po wa­row­niach się, głów­nie trzy­ma­jąc, ob­cho­dzi­li się z kra­jem jak zdo­byw­cy. Tak było na Wę­grzech, – tak w Kro­acyi. Stan rze­czy tu i tam przed­sta­wiał się jed­na­ko­wo i, je­że­li za­cho­dzi­ła róż­ni­ca jaka, to chy­ba we wzglę­dzie za­bar­wie­nia. Na Wę­grzech, w oko­li­cach nie­któ­rych, lud­ność prze­kła­da­ła tur­ków nad niem­ców. W Kro­acyi rze­czy nie szły tak da­le­ko. Wła­da­niu tu­rec­kie­mu nie­chęt­nym się oka­zy­wał ży­wioł miej­sco­wy, ry­cer­ski, zło­żo­ny, jak w Pol­sce ze szlach­ty (ple­mi­cze) i z ma­gna­tów (wła­stic­le). Szlach­ta i ma­gna­ci od­py­cha­li na­jazd oto­mań­ski, a za­ra­zem z nie­do­wie­rza­niem wiel­kiem spo­glą­da­li na obro­nę, z jaką do nich szli niem­cy. Na­paść i obro­na, róż­niąc się we­dług słow­ni­ka, nie róż­ni­ły się we wzglę­dzie zna­cze­nia po­li­tycz­ne­go i nie ustę­po­wa­ły jed­na dru­giej pod wzglę­dem cię­ża­ru, jaki na kraj spa­dał. Cię­żar do­ci­skał szcze­gól­nie lu­do­wi, do­ci­skał jed­nak i szlach­cie, za­gro­żo­nej po­stra­da­niem sta­no­wi­ska "na­ro­du po­li­tycz­ne­go" w ra­zie jed­nym i dru­gim, to jest, czy­by tur­cy nad niem­ca­mi, czy też niem­cy nad tur­ka­mi, górę wzię­li. Nie ki­jem, to pał­ką. Na złe się za­no­si­ło, tak czy owak. Nie­bez­pie­czeń­stwo za­gra­ża­ło jed­na­ko­wo, tak ze stro­ny Kon­stan­ty­no­po­la, gdzie Jo­wi­sza gro­mo­wład­ne­go rolę peł­nił przy po­mo­cy fa­wo­ry­tów i fa­wo­ryt Ma­ho­met IV, ja­ko­też ze stro­ny Wied­nia, gdzie taż sama rola do­sta­ła się do­zo­ro­wa­ne­mu i in­spi­ro­wa­ne­mu przez je­zu­itów Le­opol­do­wi I. Ma­ho­met IV i Le­opold I – suł­tan i ce­sarz świe­ci­li na ho­ry­zon­cie na­kształt zna­ków onych nie­bie­skich, we­dług któ­rych prze­sąd pla­gi i klę­ski wró­ży. Po­zo­sta­wa­ła jeno przy­świe­ca­ją­ca w przy­szło­ści na­dzie­ja, któ­ra się wy­ra­ża­ła tak:

– Chy­ba­by Boga na nie­bie nie było!…

Sło­wy temi od­po­wie­dział Ga­spar De­szicz w sen­sie kon­klu­zyi na roz­mo­wę, jaka się u nie­go we dwo­rze przy sto­le to­czy­ła. Przy sto­le za­sia­da­ło ple­mi­czów kil­ku. Je­den z nich, na­zwi­skiem Pa­wao Czol­nicz, człek wzro­stu mniej ani­że­li mier­ne­go, su­chy, ja­sno­ko­ści­sty, tro­chę ospo­wa­ty, oczu ży­wych i by­strych, od­po­wie­dział go­spo­da­rzo­wi domu:

– Przy­by­wam wprost z Za­grze­bia… mó­wi­łem z ba­nem….

– Ban, rzecz wia­do­ma, ce­sar­ski słu­ga, – od­parł De­szicz. – Tak śpie­wa, jak mu za­gra­ją…. Już to nie to, co daw­niej by­wa­ło…. Ostat­nim u mnie ba­nem był Pe­tar Zri­ni… o!…

Wy­ra­zy ostat­nie sta­rzec wy­mó­wił to­nem unie­sie­nia i ude­rzył pię­ścią o stół, aż sto­ją­ce na sto­le na­czy­nia, ta­le­rze i kub­ki, pod­sko­czy­ły. Oko star­ca zpod brwi si­wych groź­nie pa­trzy­ło, po­licz­ki mu drga­ły, na czo­le zgro­ma­dzi­ła się chmu­ra gnie­wu.

– Co było… o… – za­czął Czol­nicz to­nem per­swa­zyi. Co było, tego brać w ra­chu­nek nie na­le­ży….

– Nie na­le­ży brać w ra­chu­nek po­de­pta­nia praw ludz­kich i bo­skich?… – za­wo­łał De­szicz. – Wi­dzieć trze­ba było, com ja wi­dział w Be­czu, na No­wem Mie­ście…. O!… – ści­snął sta­rzec pię­ście w ku­ła­ki i pod­niósł ręce obie do wy­so­ko­ści czo­ła. Od chwi­li tej po­wie­dzia­łem so­bie: Niech nas Bóg są­dzi….

– Ależ… o rze­czach są­dzie we­dług słusz­no­ści po­trze­ba….

– Gdzież tu słusz­ność?…

– Nie­bosz­czyk, oby mu Bóg kró­le­stwo nie­bie­skie dał!…. prze­ciw­ko ce­sa­rzo­wi i kró­lo­wi szedł!…

– Szedł on we­dług pra­wa i spra­wie­dli­wo­ści…… – od­parł sta­rzec, ak­cen­tu­jąc wy­ra­zy i na­da­jąc im ton uro­czy­sty, – we­dług pra­wa, któ­re na­ka­zy­wa­ło, aże­by są­dzo­ny był na zie­mi swo­jej.

we­dług spra­wie­dli­wo­ści, któ­ra nie po­zwa­la­ła po­czy­ty­wać za winę tego, co było za­słu­gą…. Szedł on, – cią­gnął da­lej, – nie prze­ciw­ko ce­sa­rzo­wi i kró­lo­wi, ale prze­ciw­ko nie­pra­wo­ści… Mamy prze­cie pra­wa na­sze!… kto je gwał­ci, gwał­ci­cie­lem jest….

– Praw­da… – ode­zwa­ło się gło­sów parę. De­szicz gło­wą po­ki­wał, wstał i z izby wy­szedł. Po­zo­sta­li przy sto­le przez chwi­lę mil­cze­li.

Wresz­cie je­den z nich za­py­tał:

– Cóż tam sły­chać?

Za­py­ta­nie zwra­ca­ło się do Czol­ni­cza.

– Co?… – od­rzekł. Ku­ru­cze trzy­ma­ją się, Te­ke­li się trzy­ma, tur­cy się trzy­ma­ją, ale po­li­czo­ne już dni ich… So­bie­ski za­dał im cios śmier­tel­ny…. Pora, aże­by­śmy po­my­śle­li o so­bie….

Roz­mo­wa ta by­ła­by nie­zro­zu­mia­łą, bez wy­ka­za­nia wy­pad­ków, do któ­rych się ona od­no­si­ła. W roku 1683 za­szedł fakt ogrom­nej hi­sto­rycz­nej do­nio­sło­ści: wy­swo­bo­dze­nie ob­lę­żo­ne­go i do osta­tecz­no­ści już przy­pro­wa­dzo­ne­go przez woj­ska tu­rec­kie Wied­nia. Zda­rze­nie to, przy­ję­te z unie­sie­niem w świe­cie chrze­ściań­skim, nie­ko­niecz­nie ura­do­wa­ło ludy, za­li­cza­ją­ce się do ko­ro­ny świę­te­go Szcze­pa­na. Tak im było pod pra­wi­cą tego, któ­re­go czo­ło ko­ro­na ta wień­czy­ła, słod­ko, że ich zgo­ła try­umf chrze­ściań­stwa nie cie­szył. Wo­la­ły­by były try­umf orę­ża mu­zuł­mań­skie­go. Nie była to rzecz gu­stu, lecz na­stęp­stwo go­spo­dar­ki nie­miec­kiej, pro­wa­dzo­nej przez o tyle nie­do­łęż­ne­go, o ile okrut­ne­go Le­opol­da I. Na Wę­grzech Te­ke­li orę­ża nie skła­dał; stron­ni­ków jego zwa­no ku­ru­cza­mi, na­wią­zu­jąc spra­wę, któ­rej bro­nił, do spra­wy bun­tu chłop­skie­go, nad któ­rą pół­to­ra wie­ku z górą prze­mi­nę­ło. W Kro­acyi pa­no­wa­ło znie­chę­ce­nie głę­bo­kie. Po­wód one­go od­no­sił się do eg­ze­ku­cyi, do­ko­na­nej w roku 1671 nad ob­wi­nio­ny­mi o zdra­dę sta­nu dwo­ma ludź­mi: Pio­trem Zri­nim i Fran­cisz­kiem Fran­ko­pa­nem, uży­wa­ją­cy­mi wzię­to­ści ogrom­nej. Stra­ce­nie ich, po któ­rem na­stą­pi­ło prze­śla­do­wa­nie tych wszyst­kich, co o sto­sun­ki z nimi po­są­dza­ny­mi byli lub być mo­gli, wy­war­ło w kra­ju wra­że­nie sil­ne i po­gnę­bia­ją­ce. Kro­acya się w ża­ło­bę po­grą­ży­ła i zo­bo­jęt­nia­ła do wal­ki prze­ciw­ko nie­przy­ja­cio­łom krzy­ża. Nie­rzad­ko sły­szeć się da­wa­ły gło­sy:

– Ra­czej tur­czyn, ani­że­li nie­miec…

Od tur­ków ato­li, któ­rzy zaj­mo­wa­li Bo­śnię i Sła­wo­nię, kro­aci się bro­ni­li; ale bro­ni­li się mięk­ko, po­prze­sta­jąc jeno na od­pie­ra­niu na­pa­dów, bar­dziej roz­bój­ni­czych, ani­że­li mi­li­tar­nych, do­ko­ny­wa­nych przez nich na po­gra­ni­czu. Woj­na ta mia­ła cha­rak­ter pod­jaz­do­wy i tym­cza­so­wy nie­ja­ko. Tur­cy gra­ni­cę prze­kra­cza­li i za łu­pem się za­pę­dza­li; kro­aci na bacz­no­ści się mie­li, trzy­ma­jąc się re­gu­ły od­da­wa­nia wet za wet. I oni ze stro­ny swo­jej za tu­rec­ką, prze­cho­dzą­cą od Szi­szek (Si­sak) ku pół­no­cy, mimo uj­ścia rze­ki Mur do Dra­wy, ku Ko­mor­nu, gra­ni­cę wy­pra­wy czy­ni­li. Za na­pad – na­pad, za łup – łup. Wy­ni­ka­ło ztąd obu­stron­ne kra­ju pu­sto­sze­nie, któ­re nie przy­bie­ra­ło roz­mia­rów usi­ło­wa­nia pod­bój­cze­go na sze­ro­ką ska­lę. Była to sztu­ka dla sztu­ki, – czy­nie­nie za­dość hu­mo­ro­wi ry­cer­skie­mu szlach­ty, do pa­no­wa­nia nie­miec­kie­go znie­chę­co­nej, na kwe­styą zmian pa­no­wa­nia nie­miec­kie­go na tu­rec­kie mniej wię­cej zo­bo­jęt­nia­łej i ży­wią­cej w głę­bi du­szy ideę nie­za­leż­no­ści, któ­rą jej na­su­nę­ła eg­ze­ku­cya dwóch po­pu­lar­nych ma­gna­tów, mia­no­wi­cie zaś: Pio­tra Zri­nie­go… wnu­ka bo­ha­ter­skie­go obroń­cy Szi­gie­lu, pia­stu­ją­ce­go wy­so­ki urząd bana Kro­acyi. W mnie­ma­niu ogó­łu, był to ban na­ro­do­wy ostat­ni. Mia­no­wa­ny od ko­ro­ny na­stęp­ca jego wzbu­dzał nie­uf­ność po­wszech­ną. Po­mię­dzy tym po­li­tycz­nym sa­mo­ist­no­ści kra­ju przed­sta­wi­cie­lem, a ogó­łem szla­chec­kim, sta­no­wią­cym, tak samo jak w Pol­sce, na­ród po­li­tycz­ny, pa­no­wa­ło nie­po­ro­zu­mie­nie do usu­nę­cia trud­ne. Spól­ny mia­now­nik, któ­ry łą­czył wła­dzę z na­ro­dem, uto­nął we krwi Zri­nie­go, zo­sta­wia­jąc po so­bie roz­ją­trze­nie, pod­sy­ca­ne i utrzy­my­wa­ne przez gar­ni­zo­ny nie­miec­kie, po­czy­na­ją­ce so­bie w Kro­acyi, jak w kra­ju pod­bi­tym. Ta­kiem było po­ło­że­nie w chwi­li roz­mo­wy, to­czą­cej się za sto­łem u De­szi­cza.

Ga­spar De­szicz, człek sta­ry, daw­ne pa­mię­tał cza­sy. Mło­dość swo­ję w bo­jach spę­dził naj­przód pod het­mań­stwem Mi­ko­ła­ja Zri­ni, wo­jow­ni­ka i po­ety, jed­nej z naj­pięk­niej­szych w dzie­jach po­sta­ci, na­stęp­nie pod do­wódz­twem Pio­tra. Byli to bra­cia ro­dze­ni. Stryj ich, po któ­rym oni dzie­dzi­czy­li, gor­li­wy wy­zna­nia ewan­gie­licz­ne­go i oświa­ty krze­wi­ciel, na­le­żał do ro­dza­ju pa­nów hoj­nych, wy­na­gra­dzać lu­bią­cych od­da­wa­ne so­bie przez lu­dzi usłu­gi. De­szicz na­le­żał do licz­by wy­na­gro­dzo­nych. Ma­ją­tek, któ­ry na wła­sność po­sia­dał, wcho­dził nie­gdyś do skła­du ol­brzy­miej Zri­nich for­tu­ny, for­tu­ny roz­rzu­co­nej sze­ro­ko nad brze­ga­mi Uny, nad Kupą, w Sła­wo­nii, w Kro­acyi, Dal­ma­cyi, na Wę­grzech, we Wło­szech na­wet. Do­na­cya, któ­ra się De­szie­zo­wi do­sta­ła, le­ża­ła na jed­nym z le­wo­brzeż­nych rze­ki Kupy do­pły­wów, w rów­nej pra­wie od Kupy do Sawy od­le­gło­ści, a w od­le­gło­ści nie­wiel­kiej od Szi­sze­ku, mie­ści­ny na­pół ufor­ty­fi­ko­wa­nej, po­zo­sta­ją­cej w rę­kach tu­rec­kich i sta­no­wią­cej punkt stra­te­gicz­ny, z któ­re­go tur­cy pa­no­wa­li nad czę­ścią za­chod­niej po­ło­wy Sła­wo­nii i ku­sić się mo­gli o opa­no­wa­nie Kro­acyi. Wieś zwa­ła się Du­bra­wac; no­si­ła ona na so­bie tę ce­chę, jaka w cza­sach owych wo­jen­nych zna­mio­no­wa­ła wszyst­kie w ogó­le osa­dy, za­bu­do­wy­wa­ne w spo­sób, że się tak wy­ra­zi­my, ma­sko­wa­ny. We wsi już bę­dąc, do­my­ślić się było trud­no, że się jest śród miesz­kań ludz­kich. Cha­łu­py wie­śnia­ków na znacz­nej roz­rzu­co­ne prze­strze­ni, kry­ły się poza za­ło­ma­mi grun­tu, przed­sta­wia­ją­ce­go się pod po­sta­cią wą­wo­zu gór­skie­go, na­je­żo­ne­go ska­ła­mi i okry­te­go la­sem. Ska­ły i le­śne ostę­py słu­ży­ły lud­no­ści za schron na wy­pa­dek naj­ścia tu­rec­kie­go; dom zaś De­szi­cza, wzno­sząc się na wzgó­rzu, opa­li­sa­do­wa­ny i w strzel­ni­ce za­opa­trzo­ny, peł­nił nie­ja­ko funk­cyą cy­ta­de­li, czu­wa­ją­cej nad osa­dą. Nie mógł­by on wy­trzy­mać ob­lę­że­nia, ani na­wet sztur­mu sil­ne­go; był ato­li w sta­nie od­pie­rać na­pa­ście kup zbroj­nych, za­pę­dza­ją­cych się w głąb kra­ju, ce­lem ob­ło­wie­nia się zdo­by­czą i na­bra­nia nie­wol­ni­ka. Sta­no­wił on rę­koj­mię bez­pie­czeń­stwa dla miesz­kań­ców wsi, rę­koj­mię tem pew­niej­szą, że sta­ry De­szicz po­tę­go­wał ją oso­bi­sto­ścią swo­ją, oto­czo­ną w oko­li­cy ca­łej sza­cun­kiem, któ­re­go ra­cyę od­no­si­ły się do zdo­bią­cych ją przy­mio­tów uczci­wo­ści, od­wa­gi i zna­jo­mo­ści rze­czy woj­sko­wej. Przed­sta­wiał on typ do­świad­czo­ne­go, w bo­jach osi­wia­łe­go żoł­nie­rza, a za­ra­zem prze­ję­te­go po­czu­ciem praw i po­win­no­ści swo­ich ple­mi­cza. Ma­lo­wa­ło się to na po­sta­ci jego wy­nio­słej, na otwar­tem, bia­łe­mi wą­sa­mi przy­ozdo­bio­nem ob­li­czu, w oczach, któ­re ła­god­nie pa­trzy­ły; gdy jed­nak brwi zmarsz­czył, pio­ru­ny – zda­wa­ło się – ci­skał. Ga­spar De­szicz sza­no­wa­nym był po­wszech­nie i, lu­boć się, od chwi­li śmier­ci Zri­nie­go, od spraw pu­blicz­nych usu­nął, sza­cun­ku nie stra­cił. Są­sie­dzi zgro­ma­dza­li się u nie­go czę­sto, za­wsze, gdy o spra­wę pu­blicz­ną cho­dzi­ło i od nie­go ska­zów­ki bra­li. "Co De­szicz o tem my­śli", – po­wta­rza­ło się nie­odmien­nie przy oka­zyi każ­dej. Ten i ów ko­nia do­sia­dał i do Du­bra­wa­ca śpie­szył. W Du­bra­wa­cu na go­ści cze­ka­ło przy­ję­cie uprzej­me i sło­wo mą­dre, nie­uf­no­ścią do ist­nie­ją­ce­go rze­czy po­rząd­ku na­ce­cho­wa­ne, lecz na­dziei na przy­szłość nie­po­zba­wia­ją­ce, a to dla tego, że sta­ry wo­jak sam na­dziei nie tra­cił, opie­ra­jąc ta­ko­wą na zda­niu, w któ­rem się jego za­pa­try­wa­nie na rze­czy ogni­sko­wa­ło.

– Chy­ba­by, – po­wia­dał, – Boga na nie­bie nie było…. Nasz Bóg czu­wa nad nami…. Prze­mi­ja­li ce­sa­rze i kró­lo­wie, prze­mi­ja­ły do­bre i złe cza­sy: na­ród nie prze­mi­nął… Po­cze­ka­my, do­cze­ka­my się: ko­niec koń­cem, Bóg nas roz­są­dzi….

Taką była dok­try­na, któ­rej hoł­do­wał i, obu­rza­jąc się na te­raź­niej­szość, był o przy­szłość spo­koj­ny.

Sło­wa Czol­ni­cza iry­to­wa­ły go z tego głów­nie po­wo­du, że znał źró­dło onych. Czol­nicz przy­by­wał z Za­grze­bia, od bana, któ­rym był Mi­ko­łaj Er­dödy, za­mia­no­wa­ny od ko­ro­ny. De­szicz nie przy­pusz­czał, aże­by ztam­tąd wyjść mo­gło co do­bre­go, tego bo­wiem był prze­ko­na­nia, że po śmier­ci Pio­tra Zri­nie­go, ża­den czło­wiek uczci­wy nie przy­jął­by sta­no­wi­ska, z któ­re­go nie­bosz­czyk strą­co­nym zo­stał w spo­sób nie­go­dzi­wy. Dla tego to, kie­dy Czol­nicz, człek wy­mow­ny i w pra­wie bie­gły, do­wo­dzić się jął, sta­rzec wy­szedł, na czer­da­ku sta­nął, ręce w tył za­ło­żył i roz­glą­dać się po­czął po oko­li­cy. Przed ocza­mi jego roz­wi­jał się kra­jo­braz, je­den z naj­pięk­niej­szych po­mię­dzy temi, któ­re na­tu­ra z wci­ska­ją­cych się po­mię­dzy Kupę a Sawę od­sko­ków gór­skich two­rzy. W dali, za Sawą, si­nia­ły za­ło­my łań­cu­cha gór Wa­raz­dyń­skich, a bli­żej plą­ta­ły się wą­wo­zy, wy­ka­zu­jąc tu urwi­sko, tam ścia­nę ska­li­stą, owdzie że – bra prze­wi­ja­ne blusz­czem, prze­ty­ka­ne krze­wa­mi, otu­la­ne mcha­mi i wień­czo­ne ciem­ną zie­le­nią la­sów bu­ko­wych, na­da­ją­cych wi­do­kom ton ogól­ny. Sród urwisk i ka­mie­ni, w dole głę­bo­kim po­ka­zy­wa­ła się miej­sca­mi woda, po­wierzch­nią zwier­cia­dla­ną po­ły­sku­ją­ca. Dro­gi nig­dzie wi­dać nie było, z wy­jąt­kiem tego jeno ka­wał­ka, co do wrót domu De­szi­cza do­cho­dził i na kro­ków pa­rę­set przed wro­ta­mi zda­wa­ło się, jak­by się w prze­paść za­pa­dał. Nada­wa­ło to miej­sco­wo­ści po­zór nie­przy­stęp­ny, dzi­ki i od­lud­ny. Prze­ciw­ko od­lud­no­ści ato­li świad­czy­ły dymy, sła­nia­ją­ce się śród rzu­ca­ją­cych się w oczy przed­mio­tów, a wy­cho­dzą­ce jak­by z ot­chła­ni. Dymy zna­mio­no­wa­ły obec­ność istot ludz­kich; nie da­wa­ły się wi­dzieć cią­gle, gdy się jed­nak wzno­si­ły, czy to ki­ta­mi wprost do góry, czy­li też kłę­ba­mi męt­ne­mi, wów­czas nie­kie­dy oży­wia­ły, uroz­ma­ica­ły wi­dok, nie­kie­dy two­rzy­ły ro­dzaj za­sło­ny mgli­stej, owie­wa­ją­cej część raz tę, znów inną. Do­dać do tego jesz­cze na­le­ży róż­no­barw­ność, po­cho­dzą­cą nie­tyl­ko od roz­ma­ito­ści ko­lo­rów, ob­le­wa­ją­cych ka­mie­nie, zie­mię, lasy i wody, ale tak­że i od cie­nio­wań się barw sa­mych przez się i od cie­niów, ja­kie na ra­zie nie­bo do spół­ki ze słoń­cem na­pro­wa­dza­ło. Chmu­ry, ob­ło­ki, słoń­ce, nada­wa­ły im ton raz po­sęp­ny, znów ra­do­sny, uśmiech­nię­ty, świe­tla­ny.

Miał więc na co Ga­spar De­szicz pa­trzeć, gdy­by się w pięk­no­ściach na­tu­ry roz­pa­try­wać chciał. Wi­do­ki te ato­li spo­wsze­dnia­ły mu. Pa­trzał na nie od lat tylu! Wo­dził więc po nich okiem obo­jęt­nie i był­by, jak się zda­je, obo­jęt­ność do koń­ca za­cho­wał, gdy­by na lewo, za pło­tem, ogród od po­dwó­rza od­dzie­la­ją­cym, za szpa­le­rem krze­wów, pod two­rzą­cym na­miot li­ścia­sty pla­ta­nem, nie zo­czył cze­goś, co go żywo za­ję­ło. Osło­nił so­bie sta­rzec dło­nią od słoń­ca oczy i przy­pa­try­wał się przez chwi­lę. Po ob­li­czu jego prze­su­nął się uśmiech rzew­ny i ra­do­śny na poły. Po chwi­li z czer­da­ka ze­szedł, wzdłuż domu się prze­su­nął i, do ogro­du się do­staw­szy, skra­dać się poza krze­wa­mi po­czął. Rzekł­byś, że na po­lo­wa­niu do pło­chli­wej pod­cho­dzi zwie­rzy­ny, schy­lił się bo­wiem, dech w so­bie po­wstrzy­my­wał i stą­pał na pal­cach, pil­nie pod sto­py pa­trząc, aże­by ani list­ka, któ­ry­by za­sze­le­ścił, ani ga­łąz­ki, któ­ra­by się zła­ma­ła i trzask wy­da­ła, nie na­dep­tać. Mimo stóp jego prze­my­ka­ły jasz­czur­ki. Sta­rzec się za­trzy­mał i ni­sko przy­siadł, nie chcąc jasz­czu­rek pło­szyć. Po chwil­ce po­su­nął się da­lej i po­su­wał się wciąż ostroż­nie, aż się do plą­ta­na do­stał. Przy drze – wie do­pie­ro wy­pro­sto­wał się; za­jął jed­nak za niem po­zy­cyą, jaką zaj­mu­ją lu­dzie, szu­ka­jąc za drze­wa­mi ukry­cia: le­wem ra­mie­niem się do pnia przy­tu­lił, ra­mię zaś pra­we po­da­wał zlek­ka na­przód i szy­ję wy­cią­gał, na­chy­la­jąc gło­wę tak, aże­by na stro­nę prze­ciw­ną zaj­rzeć było moż­na. Po­lo­wał, – na zwie­rzy­nę cza­to­wał – co? Za drze­wem, w rze­czy sa­mej, znaj­do­wa­ła się isto­ta w ra­zach pew­nych mia­no "zwie­rzy­ny" no­szą­ca, gdy się o niej w zna­cze­niu prze­no­śnem mówi i gdy się ją od­no­si do sto­sun­ków in­nych, ani­że­li te, ja­kie w domu sta­re­go De­szi­cza pa­no­wa­ły. Zwie­rzy­ną ona być­by mo­gła dla ca­re­wi­cza, kró­le­wi­cza, wo­je­wo­dzi­ca, wła­stie­li­cza ja­kie­go, dla suł­ta­na albo pa­szy na przy­sma­ki ła­ko­me­go, nig­dy ato­li dla star­ca, ta­kie­go jak De­szicz, któ­ry się mo­dlił rano i w wie­czór i prze­strze­gał skru­pu­lat­nie prze­pi­sów, re­gu­lu­ją­cych czy­stość ży­wo­ta. Było to bo­wiem dziew­czę, owia­ne temi uro­ka­mi, ja­kie owie­wa­ją nie­kie­dy dziew­czę­ta, mo­gą­ce po­wia­dać o so­bie, że dźwi­ga­ją dwa nie­speł­na krzy­ży­ki na ra­mio­nach swo­ich.

Dwa nie­speł­na krzy­ży­ki! – a do tego, kształ­ty po­sta­ci, jak­by na to­kar­ni od­ro­bio­ne, rysy ob­li­cza, jak­by we­dle wy­śnień po­etycz­nych od­wzo­ro­wa­ne, oczy duże, ciem­no – sza­fi­ro­we, dłu­gie­mi rzę­sa­mi ocie­nio­ne, wło­sy ciem­no – pło­we, je­dwa­bi­ste, cię­żą­ce gło­wie war­ko­czem gru­bym; na ob­li­czu po­go­da, w ukła­dzie wdzięk pe­łen spo­ko­ju, swo­bo­dy i tej po­wa­gi dzie­wi­czej, któ­ra się wi­dzi, poj­mu­je, ale wy­po­wie­dzieć się nie da.

Dziew­czy­na z gło­wą po­chy­lo­ną nad ro­bót­ką ja­kąś ręcz­ną sie­dzia­ła.

Sta­rzec zza drze­wa gło­wę wy­chy­lił, przez chwi­lę jej przez ra­mię za­glą­dał, jak­by śle­dząc ru­chu szy­deł­ka, co w rę­kach jej mi­go­ta­ło; na­gle za­py­tał:

– O czem ty my­ślisz?…

– Jao!… krzyk­nę­ła str­wo­żo­na.

– Zlę­kłaś się mnie?… ha?… ode­zwał się, zza drze­wa wy­cho­dząc.

– Zlę­kłam się nie cie­bie, dziad­ku, – od­par­ła, ale nie­spo­dzian­ki, ja­kąś mi spra­wił….

– Nie spo­dzie­wa­łaś się mnie….

– Ani mi przez myśl przejść mo­gło, aże­byś opu­ścił go­ści….

– No, wi­dzisz… opu­ści­łem ich…

– Cze­mu?… – za­py­ta­ła.

– Dla cie­bie…. Zo­czy­łem cię zda­le­ka i za­chcia­ło mi się my­śli two­ich pod­słu­chać…. Sta­łem tam, – ocza­mi wska­zał, – za pla­ta­nem i przy­kła­da­łem do pla­ta­na ucho… Pla­tan mil­czał….

– Nie miał­by do po­wie­dze­nia wie­le….

– Kto wie…. To jeno nie­szczę­ście, że szep­ta­nia list­ków nie ro­zu­miem….

– O, dziad­ku, żar­tu­jesz….

– Boga mi, nie ro­zu­miem…… – od­rzekł, obok wnucz­ki na ła­wecz­ce dar­nio­wej sie­dze­nie zaj­mu­jąc.

– Żar­tu­jesz w tem, że po­wia­dasz, jak­by szep­ta­nie li­ści do zro­zu­mie­nia było.

– Coś one jed­nak mó­wić mu­szą…. Głos na­tu­ry…. Głos ten ktoś ro­zu­mie….

– Chy­ba Bóg…

– Ano… Do­brześ rze­kła… Dziew­czy­na z cie­bie roz­trop­na… Gło­sy na­tu­ry chwa­lą Boga….

– Ale… – wtrą­ci­ło dziew­czę.

– Co?… – za­py­tał.

– Że też nie sły­sza­łam na­dej­ścia twe­go….

– O! bom na pal­cach po ci­chut­ku się skra­dał….

– Chwy­ci­ła się pu­sto­ta taka cie­bie….

– Do­daj: sta­re­go…. Wiedz jed­nak, że młod­nie­ję, gdy na cie­bie pa­trzę…. Szko­da tyl­ko, że młod­nie­nia tego nie bę­dzie dłu­go….

– Cze­muż­by dłu­go być nie mia­ło?… – od­par­ła, z wy­mów­ki ak­cen­tem.

– Cze­mu?… dla dwóch ra­cyj: raz dla tego, że re­giestr dni mo­ich ku koń­co­wi się już zbli­ża, po­wtó­re dla tego, żeś ty tym ptasz­kiem, co z gniaz­da od­la­tu­je i pora na od­lot twój nie­da­le­ka…. Dziś, ju­tro, dziad­ka sta­re­go po­że­gnasz, za­pła­czesz, łzy otrzesz i za­po­mnisz….

– Za­po­mnieć?… o to­bie… ja?… – za­wo­ła­ła to­nem obu­rze­nia.

– To się tak mówi… Za­po­mnie­nie za­po­mnie­niu nie­rów­ne…. Bywa jed­no zu­peł­ne, inne nie­zu­peł­ne, za­po­mnie­nie jed­nak…. Dziś dzia­dek twój, mat­ka, brat dla cie­bie wszyst­kiem; ale na­sta­nie pora, w któ­rej wszyst­kiem bę­dzie dla cie­bie ktoś inny….

– Ach!… nie, chy­ba….

– Uhm!… – mruk­nął sta­rzec i lek­ko dło­nią mach­nął. Taki rze­czy po­rzą­dek… i, szcze­rze ci po­wie­dziaw­szy, pra­gnę, aże­by po­rzą­dek ten, co ry­chlej, byle do­brze i z bło­go­sła­wień­stwem bo­żem, do mety do­szedł….

– Po­zbyć się mnie chcesz… co?…

– Nie to, ale to, że się ty nie­ba­wem może, chcąc nie chcąc, po­zba­wisz mnie…. Komu ośm­dzie­siąt­ka w oczy za­glą­da…

– A!… – prze­rwa­ła, – o czem in­nem, dziad­ku, mów­my….

– O czem in­nem?… No?….

– O go­ściach…. Nie jest w zwy­cza­ju two­im go­ści od­cho­dzić!…

– Praw­da!… – od­rzekł sta­rzec.

– Od­sze­dłeś jed­nak: cze­muż to?… – za­py­ta­ła to­nem, w któ­rym czuć się da­wa­ła nie pro­sta cie­ka­wość, lecz przy­po­mnie­nie obo­wiąz­ku go­spo­da­rzo­wi domu.

– Po­trze­bo­wa­łem ochło­nąć nie­co, lę­ka­łem się bo­wiem po­wie­dzieć w znie­cier­pli­wie­niu wię­cej, jak na­le­ży….

– Dziad­ku!… dziad­ku!… – ode­zwa­ło się dziew­czę, pa­trząc z przy­mi­le­niem w oczy star­co­wi, któ­ry się z sie­dze­nia dźwi­gać jął i wsta­jąc, mó­wił:

– Przy­je­chał z Za­grze­bia Czol­nicz; w Za­grze­biu się na­słu­chał i, co sły­szał, po­wta­rza..

– Po­wró­cił sam?… – za­py­ta­ła.

Gdy wy­ra­zy te wy­mó­wi­ła, ob­la­ły się po­licz­ki jej szkar­ła­tem. Za­mil­kła na­gle, oczy spu­ści­ła i po­czę­ła pil­nie szy­deł­kiem w szlar­ce, któ­rą ro­bi­ła, dłu­bać.

Sta­rzec w chwi­li tej na wnucz­kę nie pa­trzył, in­a­czej bo­wiem nie omiesz­kał­by za­pew­ne za­py­tać jej o po­wód, któ­ry ru­mie­niec wy­wo­łał. Z sie­dze­nia się nie bez wy­sił­ku nie­ja­kie­go dźwi­gnął i od­po­wie­dział:

– Ano.. nie py­ta­łem go o to… Po­je­chał tam z kom­szi­ją (są­sia­dem) na­szym mło­dym, może więc po­wró­ci­li ra­zem… Nie wiem, nie py­ta­łem… Ij!… co mi tam…..

Dziew­czy­na nic wię­cej nie mó­wi­ła; nie pa­trzy­ła na­wet za dziad­kiem od­cho­dzą­cym.

Sta­rzec się wy­pro­sto­wał i szer­szym ani­że­li przy­szedł kro­kiem z po­wro­tem się do izby go­ścin­nej udał. Przez po­dwó­rze prze­cho­dząc, upo­mnie­nie gło­śno prze­słał pod ad­re­sem słu­żeb­ni­ków, co z rę­ka­mi za­ło­żo­ne­mi pod staj­nią sta­li.

– He!… próż­nia­cy!… – za­wo­łał.

W chwil­kę póź­niej, zaj­mu­jąc przy sto­le miej­sce swo­je, mó­wił, jak­by na uspra­wie­dli­wie­nie nie­obec­no­ści, któ­ra za dłu­go tro­chę trwa­ła:

– Z tą służ­bą zgry­zo­ty same…. Nic się nie robi, gdy człek sam nie do­pil­nu­je…. Kło­pot i tyle…. No i cóż, nie pi­je­cie są­sie­dzi?… – do­dał, do go­ści mowę zwra­ca­jąc. – Wi­dzę dzban, peł­ny i pu­ha­ry nie wy­próż­nio­ne…. Pij­my, we­sel­my się, kie­dy na świe­cie nie we­so­ło….

– Ot – ode­zwał się je­den z go­ści, ocza­mi na Czol­ni­cza wska­zu­jąc, – we­dług tego, co kom­szi­ja opo­wia­da, mo­gło­by in­a­czej być….

– In­a­czej?… – pod­chwy­cił De­szicz. – Za­pew­ne, czas nie stoi, go­dzi­na do go­dzi­ny nie po­dob­na…. Tem­po­ra mu­tan­tur et nos in il­lis..

Rzecz to wia­do­ma..

Czol­nicz na to:

– Rzecz w tem, aże­by zmia­na nie wy­pa­dła na nie­ko­rzyść na­szę….

– Bę­dzie, co Bóg da… – od­parł, po­wta­rza­jąc wy­ra­zy, któ­re od chwi­li naj­ścia tu­rec­kie­go, nad­łu­go w zna­cze­niu przy­sło­wia w ustach lu­dów po­łu­dnio­wo – sło­wiań­skich brzmia­ły, zna­mio­nu­jąc po­li­ty­kę re­zy­gna­cyi, któ­rej się ato­li ludy te, mia­no­wi­cie zaś ludy po­ro­dy serb­skiej, zgo­ła nie trzy­ma­ły.

– No, tak… – od­parł Czol­nicz. – Bez Boga nic…. Sam Bóg wszak­że dał lu­dziom ro­zum i wolę nie na to, aże­by się wy­łącz­nie na zmi­ło­wa­nie boże spusz­czać…. "Pra­cuj czło­wie­cze, a ja ci do­po­mo­gę"…

– Ani sło­wa… – od­rzekł sta­rzec. Pra­cuj, ale bacz, aże­by ci za two­ję pra­cę po­czci­wą łba nie ucię­to….

– To już się po­wtó­rzyć nie może….

– Cze­mu?…

– Po­słu­chaj mnie, kom­szi­jo i uwa­żaj, jeno do­brze…. Nie­ma po­mię­dzy nami dru­gie­go Zri­nie­go….

– Toż to wła­śnie nie­szczę­ście!… – za­wo­łał sta­rzec

– Nie­szczę­ście, to praw­da, wiel­ka praw­da… Ale nie­obec­ność Zri­nie­go to spra­wia, że uci­nać łba nie­ma już komu, a to dla tego, że Zri­ni był Zri­nim, zna­nym i sza­no­wa­nym nie tyl­ko w Kro­acyi, nie tyl­ko w Wę­grzech ca­łych, ale sze­ro­ko na świe­cie…. Do nie­go król fran­cu­ski, król pol­ski, doża z Mle­tu, suł­tan, oj­ciec świę­ty po­sły sła­li…. Nie by­łoż tak, ze król pol­ski za­po­wie­dział mu, iż na nie­go w Kra­ko­wie z ko­ro­na­cyą swo­ją cze­ka?… (1). Ergo, był to czło­wiek wiel­ki; co tam, w Be­czu, za­wa­dzał, co ko­muś na dro­dze in­a­czej ani­że­li Te­ke­li sta­wał, co był słoń­cem obok słoń­ca… Ta­kie­go już w kra­inie na­szej nie­ma….

– I dla tego są niem­cy… – wtrą­cił De­szicz.

– Ij!… czy to ich te­raz tak wie­le?… A i ci co są, są dla tego, że­śmy ręce opu­ści­li…. Po­trzeb­ni oni gdzie­in­dziej… Gdy­by­śmy my prze­to po­daw­ne­mu po­czy­nać ze­chcie­li, wów­czas i tę tro­chę szwa­bów wy­cią­gnę­ło­by do obo­zów za­du­naj­skich, my zaś po­zo­sta­li­by­śmy w domu wła- – (1) Piotr Zri­ni za­pra­sza­ny był na ko­ro­na­cyą Mi­cha­ła Ko­ry­bu­ta.

snym sami go­spo­da­rza­mi tak, jak tego nie­bosz­czyk Zri­ni chciał….

De­szicz ra­mio­na­mi ści­snął i wes­tchnął.

– Czyż to nie ja­sne?… – za­py­tał Czol­nicz.

Sta­rzec nie od­po­wia­dał; inni na nie­go spo­glą­da­li, jak­by na opi­nią jego cze­ka­li. Mil­cze­nie chwi­lę spo­rą trwa­ło, wresz­cie je go­spo­darz domu prze­rwał:

– Tem­po­ra mu­tan­tur et nos in il­lis. Kto lat temu dzie­sią­tek mę­żem doj­rza­łym i rzeź­kim był, tego dziś sta­rość po­chy­li­ła; kto był mło­dzień­cem, ten doj­rzał, a na mło­dzień­ców dzie­ci po­wy­ra­sta­ły…. Zwra­caj się, kom­szi­jo Czol­ni­czu, do tych ostat­nich i do tam­tych, ale nie do mnie… Niech mę­żo­wie doj­rza­li ra­dzą, niech mło­dzień­ce za nimi idą; ja zaś… cóż ja?…

– Cóż ty?… Oto, co o to­bie ban po­wie­dział: gdy­by się sta­ry De­szicz ru­szył, to za nim ru­szy­ła­by się oko­li­ca si­sac­ka cała, a za si­sac­ką po­szła­by ja­ska, oza­lij­ska, nad­ku­pie całe…. Ze sta­rych po­zo­stał on je­den: na nim waga….

Gdy­by Czol­nicz wy­ra­zów po­wyż­szych nie był osło­nił po­wa­gą bana, sta­rzec był­by się może prze­ko­nać dał, miękł już bo­wiem wi­docz­nie, gdy sły­szał wy­kład po­przed­ni sta­nu rze­czy. Na wspo­mnie­nie jed­nak bana, – czło­wie­ka, co w mnie – ma­niu jego nie po­wi­nien był do­sto­jeń­stwa spo­nie­wie­ra­ne­go przyj­mo­wać, – spo­sęp­niał. Brwi mu się na czo­le sfał­do­wa­ny i po­licz­ki drża­ły. Wąsy dło­nią roz­gła­dził i od­rzekł:

– Nie…. Pora moja prze­mi­nę­ła…

– Prze­cież to nie sło­wo two­je ostat­nie?….

– Sło­wo moje ostat­nie, oto ja­kie… – za­czął i za­my­ślił się. Oto ja­kie… – po­wtó­rzył: Nie mie­szam się do ni­cze­go….

Czol­nicz giest oby­dwie­ma rę­ka­mi i gło­wą, wy­ko­nał.

– Ale, – cią­gnął sta­rzec po­wo­li da­lej, – ani prze­szka­dzać, ani od­ra­dzać ni­ko­mu, ani na­wet ro­dzo­ne­mu wnu­ko­wi memu, nie będę…. Z Bo­giem!…. Rób­cie, co za do­bre i go­dzi­we uzna­cie: jam ro­bił swo­je, kie­dym młod­szy był…. Na sta­rość zaś… wi­dzi­cie… za­po­mi­nać o czemś, co do ser­ca przy­ki­pia­ło, to trud­no… Zresz­tą – do­dał – nie wi­dzę, coby do czy­nie­nia w chwi­li tej było… Tur­czyn nam po­kój daje… nie na­pa­da na­wet….

– A bra­cia nasi po tam­tej stro­nie Sawy i po tam­tej stro­nie Kupy… – wtrą­cił Czol­nicz…

– No tak.. to praw­da… bra­cia nasi…. Rób­cie co i jak się wam zda­je, nie oglą­da­jąc się na mnie….

– Kie­dyż boś ty śród nas gło­wacz… – ode­zwał się któ­ryś.

– Kto tak my­śli, temu niech się zda­je, żem umarł i że­ście mnie po­cho­wa­li… Jam bo na­praw­dę umarł, lat temu… ile?… czy nie trzy­na­ście?… Lat trzy­na­ście…. Mój Boże!… Wy­da­je się mi, że było to wczo­ra…

Star­co­wi się za po­wie­ka­mi za­krę­ci­ły łzy. Wziął sto­ją­cy przed sobą, pu­har, haust dłu­gi po­cią­gnął, pu­har na sto­le po­sta­wił i wąsy od­wrot­ną stro­ną dło­ni roz­gła­dził.

Wy­mo­wa Czol­nie­za, jak się zda­je, nie prze­ko­na­ła ni­ko­go z obec­nych. Ra­cya opor­no­ści tej była pro­sta. Po­le­ga­ła ona na­tem, że są­sie­dzi oglą­da­li się nie tyle na to, co sta­ry po­wie, lecz na to, co zro­bi. On nie­ja­ko ręce umy­wał.

– Prze­cież – ode­zwał się Czol­nicz, – prze­cież ce­sarz i król ogło­sił w Po­zo­ny (w Pres­bur­gu) ogól­ne prze­ba­cze­nie i win wsze­la­kich za­po­mnie­nie…

– Piotr Zri­ni, – od­rzekł sta­rzec, – po­je­chał do Be­czą nie in­a­czej, jak na za­rę­cze­nie bez­pie­czeń­stwa dla oso­by swo­jej…. By­łem z nim – do­dał z uśmie­chem, w któ­rym się zło­śli­wość prze­bi­ja­ła – i w za­rę­cze­nie to wie­rzy­łem, tak jak wie­rzę w Boga na nie­bie i w to, że w chwi­li tej słoń­ce świe­ci…. O wie­rzy­łem… wes­tchnął.

– Cóż więc: z rę­ka­mi za­ło­żo­ne­mi cze­kać mamy, aż szwab nad­wła­da tur­czy­na, albo tur­czyn szwa­ba?….

– Cze­kaj­cie, nie cze­kaj­cie, sta­rzec na to – dixi quod ze stro­ny mo­jej di­cen­do erat….

– Chcesz być Achi­le­sem i, jak on, pod na­mio­tem z ża­lem i gnie­wem swo­im po­zo­sta­wać, po­mi­mo, że le­piej­by ci przy­sta­wa­ło być Ne­sto­rem, zwłasz­cza, że tu, nie­da­le­ko, znaj­du­je się mła­dicz pe­wien, któ­ry­by cie­bie, jak ojca słu­chał, i przy po­mo­cy two­jej nie mało zro­bić mógł.

Sta­rzec ręką mach­nął z tym ak­cen­tem, któ­ry ozna­czał, że go to nie ob­cho­dzi. Z Ilia­dy za­czerp­nię­te po­rów­na­nie nie prze­ko­na­ło go bar­dziej, ani­że­li mo­ty­wo­wa­nie ra­cyj za po­mo­cą, przed­sta­wia­nia sta­nu rze­czy w mo­men­cie bie­żą­cym. Są­sie­dzi, lu­dzie po­waż­ni, mil­cze­li. Za­milkł i Czol­nicz, – może no­wych ja­kich w gło­wie szu­kał ar­gu­men­tów, z któ­re­mi ato­li wy­stą­pić już nie mógł, De­szicz bo­wiem mil­cze­nie prze­rwał, za­ga­ja­jąc roz­mo­wę o po­go­dzie i o wpły­wie do­bro­czyn­nym, jaki ona na za­ję­cia rol­ne wy­wie­ra.

– Bogu dzię­ki, – mó­wił, – je­że­li się to nie zmie­ni, to bę­dzie­my mie­li i zbo­ża, i wina i owo­ców po­do­stat­kiem….

Z bie­siad­ni­ków je­den po­skar­żył się na słoń­ce, zby­tecz­nie, we­dług nie­go, przy­grze­wa­ją­ce.

– Phi!… – od­rzekł sta­rzec, gło­wą ki­wa­jąc – Jak­żeś chciał, aże­by słoń­ce nie przy­grze­wa­ło!…. Na toż słoń­ce ono… i na to je Stwór­ca na nie­bie za­wie­sił, aże­by do­ko­ła zie­mi krą­ży­ło, grza­ło i świe­ci­ło….

– Uhm!… ode­zwał się je­den, – sły­sza­łem, że są lu­dzie, co po­wia­da­ją, iż nie słoń­ce oko­ło zie­mi, ale zie­mia oko­ło słoń­ca krą­ży…

– O?… – ode­zwa­ło się paru to­nem zdzi­wie­nia.

– Są, Boga mi… – od­parł ten, co wia­do­mość tę po­dał i do sta­re­go De­szi­cza z za­py­ta­niem w oczach się zwró­cił.

– At!… – od­rzekł sta­rzec to­nem od nie­chce­nia, a za­ra­zem wzgar­dli­wym nie­co.

– I ko­muż to myśl po­dob­na w gło­wie strze­lić mo­gła?… – za­py­tał je­den.

Sta­rzec ra­mio­na­mi wzru­szył na znak… że nie wio; Ozol­nicz od­po­wie­dział:

– Komu?… ko­muż, je­że­li nie Po­la­kom, któ­rym się za­wsze coś po gło­wach snu­je i któ­rzy za­wsze in­a­czej, jak inni my­ślą…. Jed­ne­mu z nich myśl taka w gło­wie strze­li­ła…. Po­la­cy tego się biją, tęgo piją….

– Wa­la­ni (wie­le war­ci, wal­ni) lu­dzie… – wtrą­cił De­szicz.

– Tak, ale nie co do my­śle­nia…. Gdy coś wy­my­ślą, za­wsze coś ta­kie­go, jak to, że się zie­mia oko­ło słoń­ca ob­ra­ca…. Moż­naż wy­my­śleć głup­stwo więk­sze?….

Wy­ra­zy ostat­nie wy­mó­wił z przy­ci­skiem, przy­kła­da­jąc so­bie pa­lec do czo­ła.

– Bre, bre… – ode­zwał się je­den, gło­wa, ki­wa­jąc. Powa-ryo-wali…. Wy­my­ślą chy­ba jesz­cze, że lu­dzie nie no­ga­mi, ale gło­wa­mi po zie­mi cho­dzą…Śmiech gru­by, ogól­ny pra­wie, był na uwa­gę tę od­po­wie­dzią.

– I cze­goż oni nie wy­my­ślą jesz­cze!

– U nich, – za­czął Czol­nicz, – wszyst­ko na­opak, nie tak, jak u lu­dzi…. Mie­nią się re­spu­bli­ką, a wy­bie­ra­ją so­bie kró­la; kró­la mia­nu­ją pa­nem, a on je­den nje pa­nu­je; bun­tu­ją się prze­ciw­ko mo­nar­sze wła­sne­mu, a po­ma­ga­ją mo­nar­chom cu­dzym w po­skra­mia­niu ich pod­da­nych; uwa­ża­ją się za chrze­ściań­ski na­ród, a po­mię­dzy nimi znaj­du­je się taki je­den,co na prze­kór pi­smu świę­te­mu po­wia­da, że się zie­mia oko­ło słoń­ca ob­ra­ca….

Czol­nicz wi­docz­nie Po­la­kom nie sprzy­jał.

Nie było w tem nic dziw­ne­go. Wę­grzy i kro­aci mie­li do nich pre­ten­syą za przyj­ście Le­opol­do­wi I z po­mo­cą sku­tecz­ną i uspo­so­bie­ni byli zwa­lać na na­ród cały od­po­wie­dzial­ność za "głup­stwo", ja­kie­go się do­pu­ścił je­den one­go czło­nek, Ko­per­nik. Drwiąc z Ko­per­ni­ka, drwi­li z na­ro­du pol­skie­go. Czu­li się do tego upo­waż­nie­ni, byli to bo­wiem lu­dzie świa­tli, po ła­ci­nie mó­wi­li, w au­to­rach ła­ciń­skich oczy­ta­ni byli – nie­je­den z nich po­wia­dać mógł: "mój przy­ja­ciel Maro", jak po­wia­dał woj­ski w "Panu Ta­de­uszu". Z tem wszyst­kiem ato­li sza­no­wa­li wa­lecz­ność pol­ską, któ­ra pod Wied­niem za­ja­śnia­ła splen­do­rem wiel­kim. So­bie­ski im­po­no­wał lu­dziom ry­cer­skim. De­szicz po­wta­rzał od cza­su do cza­su:

– Wa­lecz­ny na­ród….

Dla So­bie­skie­go, wy­ba­czał im Ko­per­ni­ka.

Ga­węd­ka cią­gnę­ła się da­lej. Zna­la­zła się ma­te­rya, co ją pod­sy­ci­ła i prze­dłu­ży­ła. Go­spo­darz wina do­le­wał, za­chę­ca­jąc do pi­cia i wspie­ra­jąc za­chę­tę ar­gu­men­ta­mi nie­prze­par­te­mi, wy­po­wia­da­ne­mi po kro­ac­ku i po ła­ci­nie. Raz mó­wił o po­trze­bie zwil­ża­nia gar­dła, znów o tem, że wino ser­ce roz­we­se­la, na­stęp­nie, że w wi­nie praw­da spo­czy­wa. Bie­siad­ni­cy pro­sić sie­bie nie da­wa­li, pili, ale po­wo­li, po­tro­sze, jak przy­sta­ło na lu­dzi sta­tecz­nych, z któ­rych każ­de­go cze­ka­ła po­dróż do domu. Na roz­mo­wie czas upły­wał, – słoń­ce się ku za­cho­do­wi chy­li­ło i by­ło­by może za – szło, za­nim­by się go­ście roz­je­cha­li, gdy­by nie Czol­nicz, któ­ry się ode­zwał:

– Do­brze nam tu, słod­ko i miło, ale wy­no­sić się już pora….

W chwi­li tej, je­den z go­ści, co do­tych­czas mil­czą­cy był, za­gab­nął go nie­spo­dzia­nie:

– O ja­ki­meś to mła­di­czu mó­wił!…

– O ja­kim?… – od­parł Czol­nicz, nie do­my­śla­jąc się od­ra­zu, do cze­go za­py­ta­nie zmie­rza.

– Dla któ­re­go­by De­szicz Ne­sto­rem mogł być?…

– E… – od­rzekł. Co tam już i mó­wić o tem!… Sta­rzec się wmie­szał, – o czemś za­ga­dał. Czol­nicz wstał. Za przy­kła­dem jego po­szli inni.

To­wa­rzy­stwo na czer­dak się prze­nio­sło. Na czer­da­ku za­wią­za­ła się na po­cze­ka­niu roz­mo­wa nowa, pod­czas, gdy pa­choł­ko­wie ze staj­ni ko­nie wy­pro­wa­dza­li. Ko­nie po­sio­dła­ne roz­ma­icie, ten na spo­sób tu­rec­ki, ów na wę­gier­ski, je­den ja­skra­wo… z fren­zla­mi i chwa­sta­mi, inny ciem­no i gład­ko; roz­ma­itej też były rasy: tu­rec­kiej, bo­śniac­kiej, sied­mio­grodz­kiej, wę­gier­skiej, nie­miec­kiej na­wet. Go­ście je­den po dru­gim go­spo­da­rza domu że­gna­li, któ­ry każ­de­mu z osob­na sre­tan put ży­czył i je­den po dru­gim za bra­mą, za grun­tu za­ło­mem, zni­ka­li. Naj­pierw­szy od­je­chał Czol­nicz, – śpiesz­no mu było, – a z nim ten, co go o mło­dzień­ca py­tał.II.

Wieś, zwa­na Kli­mo­wac, po­dob­ną była do Du­bra­wa­ca tak, jak w ro­dzi­nie po­dob­ne­mi by­wa­ją jed­ne­go ojca i jed­nej mat­ki dzie­ci. I w niej się cha­łu­py wło­ściań­skie kry­ły niby; i w niej dwo­rzec szla­chec­ki, opa­li­sa­do­wa­ny i do obro­ny przy­spo­so­bio­ny, zaj­mo­wał po­ło­że­nie do­mi­nu­ją­ce. Z Du­bra­wa­ca do Kli­mow­ca było bli­sko i da­le­ko: bli­sko przez górę, da­le­ko dro­gą wo­zo­wą, któ­ra, po do­li­nie brze­giem po­to­ku się wi­jąc, za­kre­śla­ła kil­ka krę­gów wiel­kich. Góra, wsie te roz­dzie­la­ją­ca, stro­ma była i ska­li­sta i na pierw­szy rzut oka zda­wa­ło się, że przez nią przej­ścia nie­ma. Ale to tak zda­wa­ło się jeno. Przy roz­pa­trze­niu się bliż­szem, do­strze­ga­ło się przej­ścia śród ka­mie­ni i po­nad urwi­ska­mi ście­żek, ma­ją­cych po­zór taki, jak­by je kozy wy­dep­ta­ły. Ścież­ka­mi temi cha­dza­li lu­dzie – i one bar­dziej, ani­że­li dro­ga, utrzy­my­wa­ły po­mię­dzy miesz­kań­ca­mi wsi jed­nej i dru­giej sto­su­nek są­siedz­ki, ów sto­su­nek są­siedz­ki bli­ski, któ­ry się tem wy­ra­ża, że się wszy­scy zna­ją. Du­brow­cza­nie z Kli­mow­cza­na­mi zna­li się; zna­li się sta­rzy i mło­dzi, spo­ty­ka­li się na ścież­kach i scho­dzi­li przy oka­zy­ach, ja­kie na­strę­cza­ły świę­ta ko­ściel­ne. Na od­pu­ście w Du­bra­wa­cu by­wa­ła ca­ła­kli­mo­wa­eka gro­ma­da i na­odw­rót, w dzień świę­ta pa­tro­na w Kli­mo­wa­cu, du­bro­wa­cza­nie o dnia świ­ta­niu cią­gnę­li gę­sie­go ście­ży­na­mi gór­skie­mi, z jed­nej stro­ny do góry się wspi­na­li,-z dru­giej w dół się spusz­cza­li; nad wie­czo­rem wra­ca­li; dzień cały upły­wał im spo­inie na słu­cha­niu na­bo­żeń­stwa i ka­zań przed po­łu­dniom, na za­ba­wie po po­łu­dniu. Zna­li się i przy­jaź­ni­li wszy­scy, z wy­jąt­kiem ple­mi­czów.

Wła­ści­cie­le dwóch tych ma­jąt­ków zna­li się, ale się nie przy­jaź­ni­li; nig­dy się nie scho­dzi­li, nig­dy nie wi­dy­wa­li; gdy zaś wy­pa­dek zrzą­dził, że się spo­tka­li, od­wra­ca­li się je­den od dru­gie­go. Lu­dzie się temu nie dzi­wi­li zgo­ła, po­mi­mo, że się to dziw­nem wy­da­wać mo­gło, nie róż­ni­ło ich bo­wiem żad­ne zaj­ście są­siedz­kie, nie pro­ce­so­wa­li się, po są­dach się nie cią­ga­li, je­den dru­gie­mu nie wy­rzą­dzał przy­kro­ści naj­mniej­szej. Od­su­wa­ło ich jed­ne­go od dru­gie­go na­zwi­sko. Wła­ści­cie­lem Kli­mo­wa­ca był Er­dödi.

Nie tyl­ko on się Er­dödi na­zy­wał, ale był bana stry­jecz­nym; nie tyl­ko był bana stry­jecz­nym, ale przy­tem na­le­żał do stron­nic­twa tych cier­pli­wych, co przyj­mo­wa­li z re­zy­gna­cyą wszel­kie cio­sy i za­ma­chy ze stro­ny ko­ro­ny po­cho­dzą­ce i je­że­li ta­ko­wych nie po­chwa­la­li w su­mie­niu wła­snem, to się na nie gło­śno nie obu­rza­li.

– Co to po­mo­że?…

Gdy­by nie to, ko­ro­na nie by­ła­by mo­gła śród szlach­ty miej­sco­wej zna­leźć czło­wie­ka do spra­wo­wa­nia urzę­du bana.

Er­dödio­wie, jak samo na­zwi­sko wska­zu­je, po­cho­dzi­li ze szlach­ty ma­djar­skiej; mie­li jed­nak w Kro­acyi po­sia­dło­ści i za­li­cza­li się do szlach­ty miej­sco­wej, a za­li­cza­li z tej ra­cyi, że w wie­ku XVII osia­dłość jeno w ra­chu­nek się bra­ła. Szlach­cic wę­gier­ski w Kro­acyi sta­wał się oby­wa­te­lem kró­le­stwa kro­ac­kie­go, uży­wa­ją­cym tych praw i przy­wi­le­jów, ja­kie przy­słu­gi­wa­ły na Wę­grzech szlach­ci­co­wi, kro­acie z rodu. Ród nic nie sta­no­wił. Kwe­stya na­ro­do­wo­ści drze­ma­ła jesz­cze w pie­lu­chach lu­do­wych, w nie­wia­do­mo­ści sa­mej sie­bie. Ję­zyk na­wet, przy­wią­za­ny do nie­ma­ją­cej ani po­li­tycz­ne­go, ani spo­łecz­ne­go zna­cze­nia sfe­ry chłop­skiej, nie róż­nił szlach­ci­ców, oni bo­wiem do po­ro­zu­mie­wa­nia się po­sia­da­li ję­zyk ła­ciń­ski, któ­ry ka­le­czy­li strasz­li­wie, w któ­rym jed­nak po­ro­zu­mie­wa­li się. Dłuż­sza osia­dłość oswa­ja­ła kro­atów na Wę­grzech i wę­grów w Kro­acyi z mową miej­sco­wą. W spo­sób ten wy­rów­ny­wa­ły się róż­ni­ce na­ro­do­wo­ścio­we i w dru­giem po­ko­le­niu nic już, z wy­jąt­kiem na­zwi­ska, przy­by­sza od miej­sco­wych nie róż­ni­ło. We wzglę­dzie tym za­cho­dził sto­su­nek ten sam, co po­mię­dzy Li­twą a Ko­ro­ną. Szlach­cic Li­twin, prze­sa­dzo­ny na grunt Wiel­ko­pol­ski na­przy­kład, śpie­wał i in­a­czej wy­ra­zy ak­cen­to­wał po pol­sku mó­wiąc; w dru­giem ato­li po­ko­le­niu, już po­tem tyl­ko, że się Szu­kszta lub Pu­kszta na­zy­wał, po­cho­dze­nie jego po­znać się da­wa­ło. Za ob­ce­go nie ucho­dził. Za ob­ce­go też nie ucho­dził i Er­dödi, tem bar­dziej, że osia­dły z dzia­da pra­dzia­da, zżył się z ży­wio­ła­mi miej­sco­we­mi – przy­rosł do grun­tu. Sta­ry De­szicz miał do są­sia­da pre­ten­syą nie za to, że z ma­dja­rów po­cho­dził… ale za to, że wy­zna­wał prze­ko­na­nia; dzię­ki któ­rym, krew­ny jego na sto­li­cy bań­skiej osiadł. Po­kre­wień­stwo tłó­ma­czy­ło go do stop­nia pew­ne­go, ale nie uspra­wie­dli­wia­ło; nie uspra­wie­dli­wia­ło za­rów­no po tej, jak po tam­tej stro­nie Dra­wy, w Kro­acyi i na Wę­grzech. Ban nie cie­szył się uzna­niem ani ze stro­ny tych, co śmierć Zri­nie­go żywo pa­mię­ta­li, ani śród stron­ni­ków Te­ke­le­go i Ra­ko­cze­go.

Wła­ści­ciel Kli­mo­wa­ca nie po­sia­dał zbyt­nie­go po­mię­dzy szlach­tą oko­licz­ną miru. De­szicz się od nie­go osten­ta­cyj­nie od­wra­cał, inni się zda­le­ka trzy­ma­li. Nie była to nie­przy­jaźń wy­raź­na i otwar­ta; była to ra­czej nie­chęć, któ­ra to spra­wia­ła, że jak się są­sie­dzi nie gar­nę­li do Er­dödie­go, tak też Er­dödi nie gar­nął się do są­sia­dów – do nich nie jeź­dził, u sie­bie ich nie zgro­ma­dzał, wy­osab­niał się i w wy­osob­nie­niu dnie, lata spę­dzał. Nie­chęć jed­nak sta­no­wi­ła po­wód je­den, do któ­re­go przy­łą­czył się dru­gi, bo­daj czy nie waż­niej­szy. Wła­ści­ciel Kli­mo­wa­ca, lu­boć od De­szi­cza o parę dzie­siąt­ków lat młod­szy, nie wy­rów­ny­wał mu siłą i zdro­wiem. Od śmier­ci żony, zmar­łej w po­ło­gu, przy­wią­za­ła się do nie­go cho­ro­ba, któ­ra go tra­pi­ła usta­wicz­nie. Nie­do­ma­ga­nie sta­ło się sta­nem jego nor­mal­nym. Od cza­su do cza­su cięż­ko za­pa­dał, dźwi­gał się i za­pa­dał znów. Wzy­wał do sie­bie le­ka­rzy i le­kar­ki, pił z ziół róż­nych wy­wa­ry, ma­ścia­mi się róż­ne­mi sma­ro­wał, oka­dzał się i pod­da­wał za­klę­ciom wsze­la­kim, – nic nie po­ma­ga­ło. Stę­kał i kwę­kał, wy­chudł, przed cza­sem się po­chy­lił, hu­mo­ru był zgryź­li­we­go, służ­bie do­ku­czał i wzglę­dem jed­nej tyl­ko w oto­cze­niu swo­jem isto­ty uprzej­mym i słod­kim się oka­zy­wał, a isto­tą, tą był syn jego. Na imię mu było La­josz. Oj­ciec trzy­mał go przy so­bie lat dwa­dzie­ścia trzy – dziec­ko niań­czył i ho­łu­bił; gdy na chło­pa­ka wy­rósł, sam go czy­tać i pi­sać uczył i w ła­ci­nę na kro­ni­kach sta­rych i na au­to­rach kla­sycz­nych wpra­wiał. Chło­pak od dzie­ciń­stwa ko­nia do­sia­dał i z orę­żem się oswa­jał; od lat pięt­na­stu wie­ku swe­go na łowy cho­dził; razy kil­ka dwor­ca oj­cow­skie­go od na­pa­ści tu­rec­kiej bro­nił, razy kil­ka w wy­pra­wach za gra­ni­cę udział brał; zresz­tą, go­spo­dar­ką się trud­nił, wy­rę­cza­jąc ojca, któ­ry co­raz to moc­niej na zdro­wiu za­pa­dał i mar­twił się tem szcze­gól­nie, że syna przy so­bie trzy­ma.

Mar­twił się tem cią­giem jed­nym przez lat kil­ka, przed­się­bio­rąc co mo­ment po­sta­no­wie­nie wy­sła­nia syna do Za­grze­bia, do stry­ja.

– Wy­ślę La­jo­sza, wy­ślę… – po­wia­dał so­bie. Nie go­dzi się w Kli­mo­wa­cu go za­my­kać…. Niech chło­piec świat zo­ba­czy, niech się w nim roz­pa­trzy…. Stryj, gdy go po­zna, znaj­dzie dla nie­go dro­gę od­po­wied­ną… Grzech, aże­by mar­no­wał się chło­piec taki.,..

Wy­ra­zy ostat­nie dyk­to­wa­ła mi­łość ro­dzi­ciel­ska, któ­ra za­zwy­czaj śle­pą bywa i z ła­two­ścią błą­dzi, gdy war­tość syna oce­nia. Któ­ryż oj­ciec w synu za­rod­ków gie­niu­sza nie do­pa­tru­je? – któ­ryż dla po­tom­ka swe­go o przy­szło­ści świet­nej nie roi?… Od ro­jeń tego ro­dza­ju wol­nym nie jest sta­ty­sta naj­po­waż­niej­szy. Wol­nym od nich nie był i Er­dödi sta­ry, a to tem­bar­dziej, że, w oczach na­wet lu­dzi obo­jęt­nych, uspra­wie­dli­wia­ły je przy­mio­ty, ja­kie­mi na­tu­ra ob­da­rzy­ła mło­dzień­ca. Na La­jo­sza do­syć było spoj­rzeć, aże­by jak naj­lep­sze o nim mnie­ma­nie po­wziąć. Przedew­szyst­kiem wy­da­wał sobą zu­cha: słusz­ny, szy­kow­ny, sil­nie zbu­do­wa­ny, ce­lo­wał śród mło­dzie­ży oko­licz­nej za­rów­no po­sta­wą, ja­ko­też męz­ką, uf­ność wzbu­dza­ją­cą, wy­ra­zi­sto­ścią ob­li­cza. Pa­trząc na nie­go, my­śla­ło się o mło­dym dę­bie, któ­ry, lu­boć mło­dy, sta­wić może i umie bu­rzom czo­ło. Tak wy­glą­dał La­josz Er­dödi. Po­wierz­chow­ność jego od­po­wia­da­ła war­to­ści we­wnętrz­nej. Zło­żył na to do­wo­dy, nie licz­ne wpraw­dzie, ale pew­ne i gło­śne, po­le­ga­ją­ce na od­wa­dze oso­bi­stej, z jaką się na­past­ni­kom sta­wiał. Mó­wio­no o tem, chwa­lo­no mło­dzień­ca – w oko­li­cy ucho­dził za bo­ha­te­ra.

Uspra­wie­dli­wia­ły się prze­to w pew­nej mie­rze ro­je­nia ro­dzi­ciel­skie sta­re­go Er­dödie­go i pra­gnie­nie dla syna szer­sze­go do dzia­ła­nia pola. Cóż jed­nak! Pra­gnie­nia owe­go nie tyl­ko urze­czy­wist­nić, ale na­wet wy­po­wie­dzieć nie był w sta­nie. Przy­wią­za­nie do syna usta mu za­my­ka­ło – wy­ra­zy w głąb gdzieś wpę­dza­ło. Pró­bo­wał kil­ka­krot­nie, – za­czy­nał:

– La­jo­szu, trze­ba­by już po­my­śleć….

– O czem, oj­cze?… – za­py­ty­wał mło­dy czło­wiek.

Sta­ry za­mil­kał, my­ślał, wresz­cie od­po­wia­dał, na­przy­kład:

– O gro­ma­dze­niu sia­na….

– Wszak­że tyl­ko co sko­szo­ne, nie wy­schło jesz­cze…

– Tak… za­pew­ne; my­śleć jed­nak o tem na­le­ży za­wcza­su, aże­by… hm? nie prze­schło na po­ko­sach…

Raz za­pę­dził się tak da­le­ko, że po cza­sow­ni­ku "po­my­śleć", wy­po­wie­dział wy­ra­zy na­stę­pu­ją­ce:

– Masz już lat dwa­dzie­ścia je­den..

I za­milkł. Syn na dal­szy ciąg cze­kał; gdy ato­li oj­ciec mil­czał, za­py­tał:

– Co, oj­cze?

– Masz lat dwa­dzie­ścia je­den… – po­wtó­rzył sta­ry.

– Mam… tak.. Cóż ztąd?

– Przy­po­mnia­ło mi się to…

– Aleś po­wie­dział, oj­cze, o po­trze­bie po­my­śle­nia o czemś… O czem?…

Sta­ry się za­kasz­lał. Po wy­kasz­la­niu się, dłoń pod­niósł, uśmiech­nął się i od­rzekł:

– Mło­dzi lu­dzie w wie­ku two­im o że­nie­niu się już my­ślą… Nie my­ślisz ty?…

– Ij!… – od­parł to­nem od nie­chce­nia.

– W oko ci nie wpa­dła die­woj­ka żad­na?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: